Zemsta za zemstę/Tom piąty/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | piąty |
Część | trzecia |
Rozdział | XII |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wspólnik Leopoldą, zbiegł prędko ze schodów, kazał sobie otworzyć, wyszedł na chodnik ulicy Beauréillis i szybkim krokiem pobiegł na plac Bastylii.
— Przejeżdżała dorożka.
— Czyi wolny? — zawołał Jarrelonge na woźnicę.
— Wolny... niech pan siada...
Jarrelonge wskoczył do powozu.
— Dokąd jedziemy?
— Na dworzec kolei Północnej... tylko prędko... czterdzieści sous na piwo, jeżeli staniemy na jedenastą...
Woźnica silnie ściągnął biczem konia, poczem przypominając sobie „Garbatego“, rzekł akcentem prowansalskim Vannoy’a, mówiącego do Wawrzyńca:
— Nie bój się przepióreczko... będziemy na czas albo indyk pęknie w drodze!
Biednę zwierzę miało jeszcze resztę krwi i puściło się szybkim truchtem...
Na pięć minut przed jedenastą powóz zatrzymał się na dziedzińcu dworca; kolei Północnej, w części dla wyjeżdżających.
Bandyta wyskoczył na ziemię, dął pięć franków woźnicy i udał się do okienka od kassy biletowej.
— Do Brukselli? Czy jeszcze czas? — zapytał kasyera.
— O! i wielki!... tak panie, pociąg odchodzi dopiero o jedenaste] minut dwadzieścia.
Jarrelonge odetchnął z zadowoleniem.
Urzędnik dodał:
— Za pięć minut kassa będzie otwarta...
— O której ja jutro przyjadę do Brukselli?...
— O dwunastej minut sześć.
— Do licha!... tak późno!
— Jest to pociąg osobowy... Lepiej pan zrobisz, jadąc pośpiesznym pociągiem jutro rano o siódmej minut dwadzieścia... Prześpisz się pan spokojnie w Paryżu i będziesz w Brukselli o pierwszej minut pięćdziesiąt ośm.
— Dziękuję panu... — rzekł Jarrelonge głośno.
Poczem, mówiąc sam do siebie, dodał:
— Półtorej godziny, wprzód niż młody człowiek... Właśnie mi tego potrzeba... kpię sobie z pociągu pośpiesznego...
Okienko się otwarło.
Przystęp do niego zajmowało już z dziesięć osób.
Uwolniony więzień stanął W szeregu i gdy na niego przyszła kolej, zażądał biletu drugiej klasy.
∗ ∗
∗ |
Paskal Lantier w „Hotelu Prefektury“ w Troyes nie potrzebował, aby go służący hotelowy przychodził budzić.
O ósmej był już na nogach.
O dziewiątej wyszedł i udał się do gmachu sądowego, dopytując się, o której się będzie mógł zobaczyć z prokuratorem rzeczy pospolitej.
— Czy pan ma wezwanie? — zapytał odźwierny.
— Nie, przychodzę w pewnym interesie...
— W sprawie kryminalnej?... ze skargą?...
— W sprawie spadkowej... Przyjechałem z Paryża w skutek ogłoszenia w gazetach...
— No to radziłbym panu napisać na stemplu podanie z wyłuszczeniem prokuratorowi rzeczypospolitej powodów, które pana skłaniają do proszenia o audyencyę... Niech pan za godzinę przyjdzie z tem pismem, które ja natychmiast wręczę według adresu i zaprowadzę pana do biura, gdzie poczeka, aż zostanie wprowadzonym.
— Bardzo dziękuję... Gdzie można dostać papieru stęplowego?
— W dystrybucyi, obok „Hotelu Prefektury“...
— Tam właśnie mieszkam.
— Arkusz za sześćdziesiąt centymów.
Paskal kupił stępel, powrócił do hotelu, zjadł śniadanie, napisał, włożył podanie w kopertę i równo w godzinę powrócił do gmachu sądowego.
Odźwierny wskazał mu drogę i wprowadził. do biura, gdzie pracowało dwóch niższych urzędników, z których jeden podjął się doręczenia pisma do prokuratora rzeczypospolitej.
Po pięcio minutowem oczekiwaniu, Paskal został wprowadzony do gabinetu pomocnika prokuratora.
Ten ostatni ukłonił się nowoprzybyłemu, wskazał mu ręką krzesło i rzekł do niego.
— To pan się nazywa Paskal Lantier?...
— Tak panie...
— Więc to ogłoszenie zamieszczone w gazetach sprowadza tu pana?
— Tak jest, panie...
— Jak się to stało, że wiedząc o swych prawach do spadku po zmarłym Robercie Vallerand, nie zgłosiłeś się pan wcześniej?... Czyś pan nie wiedział o jego śmierci?...
— Wiedziałem o niej, ale moje stosunki z wujem były rzadkie, a nie słysząc o niczem, przypuszczałem, że przez testament rozporządził majątkiem, którego cyfra nie jest mi znana.
Podprokurator zaczął przeglądać akta.
— Jak pana na imię?
— Ludwik Paskal.
— Nazwisko ojca pańskiego?
— Ludwik Lantier.
— Kiedy umarł?
— Ośmnaście lat temu.
— Nazwisko pańskiej matki?
— Łucya Vallerand.
— Zapewne pan posiadasz dowody, mogące potwierdzić tożsamość pańskiej osoby?
— Tak panie — odpowiedział Paskal, wydostając z kieszeni papiery.
— Jakież one są?
— Moja metryka, patent na inżeniera cywilnego, metryka ślubu i śmierci moich rodziców. i moja karta wyborcza...
— Wszystko to jest potrzebne... Proszę o te papiery z wyjątkiem pańskiego dyplomu i karty wyborczej... Muszę je dołączyć do akt...
— Oto są...
— Jeszcze jedno... Zmarły Robert Vallerand miał jeszcze drugiego siostrzeńca, pana Leopolda Lantier...
— Tak, panie... Mój nieszczęśliwy krewny dopuścił się niegdyś ważnych błędów, za które od ośmnastu czy dziewiętnastu lat pokutuje w więzieniu, na które jest dożywotnio skazany...
— Powiadasz pan, pokutuje?
— Tak jest.
— Więc pan nie wiesz o jego ucieczce z więzienia w Troyes, dokąd był przeniesiony?
Paska! udał zadziwienie.
— Uciekł! — zawołał. — Drżę na samą myśl tego, że on jest wolny! Czy nie popełni on nowych zbrodni?
— Nie popełni już... Umarł...
— Umarł! — powtórzył przedsiębiorca, tym razem naprawdę oszołomiony i nic nie rozumiejąc twierdzenia podprokuratora.
— Tak jest — odparł ostatni. — W kilka godzin po jego ucieczce, znaleziono na brzegu Sekwany część jego ubrania... Zatem musiał utonąć albo dobrowolnie, albo przypadkiem... Jednakże, ponieważ ciała nie znaleziono, poszukiwania były prowadzone przez dwa miesiące, których niepomyślny rezultat uczynił powątpiewanie niemożliwem... Leopold Lantier z pewnością nie żyje...
Paskal podniósł do sufitu ręce i oczy, mówiąc bolesnym tonem:
— Nieszczęśliwy!... ach!... nieszczęśliwy!...
— Zatem — mówił dalej podprokurator — pan jesteś jedynym przedstawicielem rodziny Lantierów, mającym prawo do dziedzictwa Roberta Vallerand...
— Jedynym, nie, panie — odparł Paskal — mam syna...
— Prawda, ale on już należy do drugiej linii... Otóż, wuj pański, zmarły prawie nagle, nie zostawił testamentu... Zatem cały majątek spada na pana, ponieważ jesteś synem jego siostry... Wyznaczony administrator sądowy, złoży panu sprawę o wysokości spadku, składającego się z zamku i majątku w Viry-sur-Seine, ocenionych na sto siedmdziesiąt pięć do dwuchkroć sto tysięcy franków, a prócz tęgo sześćdziesięciu tysięcy franków w papierach wartościowych na okaziciela, znalezionych w jednej szufladzie w zamku, i piętnastu tysięcy franków gotowizną...
Paskal słuchał uważnie i jego brwi widocznie się marszczyły.
Podprokurator spostrzegłszy zakłopotanie malujące się na jego twarzy, zapytał:
— Wydajesz mi się pan zdziwionym... Czyżbyś pan przypuszczał, że spadek powinien być większym?
— Powiedziałem panu i jeszcze raz powtarzam, że dokładna cyfrą majątku mego wuja nie jest mi wiadomą, ale przyznaję, żem przypuszczał, że on jest daleko większy.
— Wszyscy mniemali toż samo i według opinii publicznej, Robert Vallerand był milionerem... Jednakże trzeba było się zgodzić z rzeczywistością, w skutek zdjęcia pieczęci i rozpoznania wszystkich papierów... Oprócz wyszczególnionego przezemnie, innego majątku nie ma.
Paskal potrząsnął głową.
— Raz rozmawiałem z wujem po jego powrocie z Ameryki i w tej rozmowie, nie wdając, się w szczegóły, wyraźnie dał mi do zrozumienia, że posiadał kilka milionów...
— To nie jest prawdopodobnem... — odparł podprokurator. — Znalazłby się ślad tych milionów, gdyż Robert Vallerand z pewnością nie zakopał swoich pieniędzy...
— A czy nie mógł ich złożyć u notaryusza?
— To znalezionoby pokwitowanie.
— Pokwitowanie może zaginąć.
— Po śmierci pańskiego wuja, notaryusz byłby obowiązanym zawiadomić sąd o depozycie złożonym w jego ręce.
— Pewno, ale można przypuszczać, że notaryusz nie wie o śmierci swego klienta...