Zemsta za zemstę/Tom piąty/XXX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | piąty |
Część | trzecia |
Rozdział | XXX |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Były więzień puścił się ścieżką wiodącą przez pola i prowadzącą prosto na ulicę Przylądka.
Otworzył drzwi od ogrodu, a następnie od domu, wydostał z walizy dwie świece, które obsadził a w lichtarze znajdujące się w stołowym pokoju i zapalił.
— Wszystko pozamykane dobrze.... — rzekł sam do siebie. — Ze dworu nie widać światła... Zmarzłem jak kość, rozpalę ogień.
Nie tracąc chwili czasu, poszedł po drzewo do drwalki i w kwandrans błyszczący płomień dwóch ognisk, oświecał salonik i pokój stołowy.
Gdy się dobrze rozwidniło, Leopold otworzył żaluzye i wszystko uporządkował.
— Dom powinien się wydawać zamieszkany i utrzymany w porządku, gdy mała nadejdzie — pomyślał nędznik z przerażającym uśmiechem.
Ukończywszy tę robotę i począwszy apetyt, Leopold wydostał z walizy dwie butelki, jedną z winem drugą z likierem, bochenek chleba, puszkę z pasztetem i małą skrzyneczkę kryształową.
Skrzyneczka, ta, zawierająca najstraszliwszą z trucizn znanych, proszek z krotala, była ta sama, którą skradł u hrabiego de Terrys, a która uszła przed poszukiwaniami Jarrelonge’a przy ulicy Tocanier.
Leopold umieścił te wszystkie przedmioty na stole, mówiąc:
— Zaraz przygotuję mięszaninę... Kieliszek słodkiego likieru można ofiarować młodemu dziewczęciu... na dworze zimno... kurs daleki... mała nie odmówi... a zresztą gdyby odmówiła, użyję drugiego sposobu... A teraz zjedzmy śniadanie.
Posilił się jak człowiek wygłodzony, nie zostawiwszy ani okruszyny chleba, ani śladu pasztetu, ani kropli wina w butelce.
— A teraz deser... — rzekł.
I wziąwszy kieliszek z serwisu do likierów umieszczonego na etażerce, nalał sobie kilka razy z flaszki likieru kartuskiego, przyniesionej z sobą.
Wypiwszy tym sposobem znaczną część z flaszki, Leopold otworzył puszkę kryształową i wpuścił w butelkę dwie szczypty znajdującego się w niej proszku.
W jednej chwili nastąpił dziwny skutek.
Jak tylko trucizna zetknęła się z płynem, ten zmienił kolor.
Z żółtego jakim był, stał się czerwony jak krew, poczem czerwoność zmieniła się, zbladła, i przybrała kolor ciemnego topazu.
Leopold niespokojnem okiem patrzał na tę przemianę.
— Do djabła! — pomruknął — musiałem przesadzić dozę... Zresztą mniejsza o to... śmierć prędzej nastąpi... Teraz tylko trzeba usunąć etykietę ojca Garnier, gdyż kolor mógłby obudzić nieufność malej... — To już nie szartreza ten likier, to curaçao... Każdegoby zwieźć można.
Po zdarciu etykiety, Leopold postawił butelkę na etażerce, przyprowadził wszystko do porządku i usunął ślady swego śniadania.
Nadeszło południe.
Panna ze sklepu pani Laurier miała przybyć dopiero o drugiej godzinie.
Leopold wyszedł z domu, a następnie z ogrodu, aby sobie zdać sprawę z tego co się działo na dworze.
Termometr wskazywał dziesięć stopni niżej zera i nieliczni mieszkańcy nie wychodzili z dobrze pozamykanych domów.
Zbieg z Troyes powrócił trzęsąc się z zimna, nakładł drew na na ogień, usiadł przy kominku, zapalił cygaro, wydostał z kieszeni gazetę dużego formatu, kupioną wczoraj wieczorem i dla zabicia czasu przeczytał od początku do końca.
Zimna krew nędznika była nieporównaną.
W chwili gdy miał popełnić ohydną zbrodnię, twarz jego wyrażała zupełny spokój; organ zastępujący mu miejsce serca nie bił gwałtowniej.
Plan miał ułożony.
Po śmierci dziewczęcia, miał odejść spokojnie, zabierając klucze z sobą.
— Nie miał się zupełnie czego obawiać.
Izydor-August Fradin, matematyk, który zapewne będzie poszukiwany, nie będzie mógł być odnalezionym, dla prostej przyczyny, że nie istniał.
Restaurator wynajmujący dom, nie znał jego prawdziwej twarzy i nie byłby w możności go poznać.
Zrobił się również niepodobnym do poznania, przychodząc do pani Laurier, dowodem czego jest, że Zenejda, obecna rozmowie, wcale go nie poznała.
— Wyzwałbym wszystkie policye w świecie, i aby mnie pochwyciły... — myślał Leopold z tryumfem.
Przeczy ta wszy trzy stronnice gazety, spojrzał na zegarek.
Ten wskazywał dwadzieścia minut do drugiej.
— Jeszcze troszkę dłużej niż kwandrans — pomyślał. — szczęściem pozostają mi do przeczytania ogłoszenia.
Upłynęło dwadzieścia minut.
Punkt o godzinie drugiej u bramy ogrodowej odezwał się dzwonek.
Zbiegły więzień podskoczył do góry.
— Nareszcie! — zawołał rzucając na stół gazetę. Nareszcie przyszła.
Wyszedł z domu, spiesznie przebiegł aleję ogrodową i otworzył drzwi wychodzące na ulicę?
Przyjemny uśmiech, w jaki przystroił swoje usta znikł; brwi mu się zmarszczyły; zbladł i cofnął się o krok w tył.
Przed nim stała Renatą, lecz jakaś nieznana wysoka i ładna młoda osoba.
Tę ładną osobę my znamy.
— Pan Fradin, proszę pana, czy tutaj? — zapytała jasnowłosa Zirza.
Podczas gdy przyjaciółka Juliusza Verdier zadawała to pytanie, Leopold miał czas przyjść do siebie.
— Co to ma znaczyć? — myślał. — Jaki djabelski wypadek niweczy w ostatniej chwili plan tak dobrze ułożony.
A głośno wyrzekł:
— Tutaj, proszę pani... Ja jestem pan Fradin. Proszę pani z sobą.
— A! i owszem — odpowiedziała Izabella, która tupała po stwardniałym śniegu nogami chcąc je rozgrzać. Ani rąk ani nóg nie czuję...
— Wszak pani przynosisz mi koronki, czy tak?
— Od pani Laurier, tak, panie... Ale do licha! do pana daleko, znacznie dalej niż w lecie. To com powiedziała, wygląda niby głupstwo, a jednak jest prawdą. Gdybym nie znała krótszej drogi, byłabym jeszcze nie doszła, i prawdopodobnie wieczorem znaleziono by mnie zmarzniętą... — dodało dziewczę ze śmiechem.
— Tak rozmawiając doszli do drzwi domu.
Leopold otworzył drzwi i rzeki:
— Proszę wejść... Ogień się pali.
— Doprawdy, to mi sprawia przyjemność... — Przepływałam przez Mamę i mróz mi zaszedł za paznogcie.
— Zirza przestąpiła próg pokoju stołowego i z widocznem zadowolnieniem zbliżyła się do trzaskającego ognia.
— Koronki są w tem pudełku... — mówiła dalej.
— Czy masz pani rachunek?
— Tak panie, oto jest...
— Mam dopłacić tysiąc franków, czy tak?
— Najzupełniej.
— Zaraz je pani wyliczę — odparł zbieg z więzienia, wydostając portmonetkę z kieszeni. Ale siadajże pani i ogrzej się...
Zirza usiadła i wyciągnęła nogi do ognia.
— Czy pani już dawno jesteś u pani Laurier — rzekł układając równo na stole luidory na stoliku.
— Dopiero od dzisiaj, ale my się znamy oddawca.
— Czy kupcowa zwiększyła personel sklepu?
— Nie panie... Ja zastępuję pannę sklepową.
— Pannę Renatę?
— Patrzcie! to ją pan znasz?
— Tylko z widzenia i z nazwiska:.. Jest to panienka bardzo interesującej powierzchowności...
— Anioł, mój panie!... — anioł!...
— Wczoraj jeszcze tam była...
— Tak, ale od wczoraj upłynęło dużo wody...
— Doprawdy!... Czyżby panna Renata zachorowała?
— Zachorowała!... Nie... nie... dzięki Bogu!... Nigdy nie była zdrowszą i od czasu jak ją znam, dziś po raz pierwszy widziałam ją wesołą...
Leopold przestał rachować pieniądze.
To co mu Zirza opowiadała, intrygowało go w najwyższym stopniu i nabawiało go niewyraźną niespokojnością...
— Zatem — mówił dalej pochlebnie — coś szczęśliwego jej się trafiło?
— O! tak, szczęśliwego, mogiła — śmiało na to przysiądz!... Pomyśl pan tylko, dziewczę, której dotychczasowe życie było prawdziwym romansem!... Nie znające ani ojca ani matki... prześladowane przez nieprzyjaciół, którzy ją chcieli zabić i popełnili zbrodnię nie na niej, lecz na osobie co nad nią czuwała, dla skradzenia listu od którego zależała jej przyszłość i majątek. Biedna Renata, zmuszona zostać panną sklepową za dziewięćdziesiąt franków miesięcznie i nagle gdy, jak się zdawało, cała nadzieja przepadłą, odzyskująca to co straciła... To dopiero szczęście!...