Zemsta za zemstę/Tom piąty/XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | piąty |
Część | trzecia |
Rozdział | XXIX |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Być może, że rozwiązanie zagadki, która mnie dręczy od tak dawna, tu się znajduje... — zawołało dziewczę — dowiem się co jest w tej paczce... dowiem się o tem w obec pana.
I zamierzała złamać pieczęcie.
Notaryusz pochwycił ją za ręce.
— Wstrzymaj się, pani!... — rzekł żywo. — Coś pani chciała uczynić?... przeczytaj wyrazy skreślone na tej kopercie przez zmarłego...
Renata odczytała głośno co następuje:
„Wręczyć osobie, ktokolwiek by nią był, która się stawi do pana Emila Auguy z listem podpisanym przezemnie, upominając się o ten depozyt, który będzie mógł być otwartym tylko przez pana Audonarda, notaryusza w Nogent-sur-Seine.
— Wykonałem w zupełności otrzymane zlecenie... — mówił dalej pan Auguy. — Teraz szanuj pani ostatnią wolę nieboszczyka... Okazać się nieposłuszną rozkazom zmarłego, który był twoim opiekunem i przyjacielem, byłoby świętokradztwem.
Córka Małgorzaty podniosła oczy zalane łzami na mandataryusza, deputowanego z Romilly.
— Masz pan słuszność — szepnęła wzruszonym głosem. — Ja nie popełnię tego świętokradztwa... Jutro wyjeżdżam do Nogent-sur-Seine.
— Dobrze, moje dziecię... Spodziewałem się tego po tobie.
Głos zabrał Paweł Lantier.
— Panie, — zapytał — czy pozwolisz mi zadać jedno pytanie?
— Naturalnie i jeżeli będę mógł, dam na nie odpowiedź.
— Czy list pisany przez pana Roberta, który panu został wręczony, nie wprowadza pana na ślad nieprzyjaciół panny Renaty?
— Nie, panie... Pod tym względem nie zawiera on żadnej wskazówki, ale doświadczenie nabyte w życiu, upoważnia mnie do dania ci jednej rady...
— Bądź pan pewny, że jej posłucham...
— Aż do chwili, w której mój kolega z Nogent-su-Seine otworzy ten list i obznajmi z jego treścią pannę Renatę, czuwaj nad nią dobrze...
— Ach! nie opuszczę jej i raczej dam się zabić, niż pozwolę dotknąć jednego z niej włosa!...
Notaryusz podał młodzieńcowi rękę, który obudził w nim żywą sympatyę i rzekł:
— Dzisiaj nie możecie jechać do Nogent-sur-Seine, dokąd przybylibyście już po nastaniu nocy... Jedzcie jutro rano, pierwszym pociągiem rannym...
— Uczynimy to niezawodnie...
— Teraz, aby mnie uwolnić od wszelkiej odpowiedzialności, racz mi pani dać pokwitowanie z odbioru doręczonego ci depozytu.
— Jestem gotowa...
Pan Auguy przygotował pokwitowanie, a Renata je podpisała.
— Gdy interesa panny Renaty zostaną pokończone i pokończone w sposób pomyślny, o czem nie wątpię, odwiedźcie mnie... — dodał notaryusz z wracając mowę do Pawła. — Będziemy mogli swobodniej niż dzisiaj pomówić o wielu rzeczach i postaramy się odkryć, kto są ci nędznicy, którzy w nikczemnym celu sfałszowali moje pismo i podpis... Nawet proszę was zostawić u mnie fałszywy list, i który zapewne będzie ważnym dowodem potępiającym...
— Oto jest, proszę pana i zapewniam, że go prędko odwiedzę...
— Będę bardzo rad, ujrzawszy znowu pannę Renatę... — mówił dalej pan Auguy.
— Będę u pana z pewnością, aby go obznajmić z tem, co mi powie notaryusz z Nogent-sur-Seine — odparła Małgorzata.
Narzeczeni stali gotowi do odejścia.
— Zapomniałeś pan powiedzieć mi swego nazwiska, mój młody przyjacielu... — rzekł notaryusz do studenta wydziału prawnego.
— Oto jest mój bilet...
Pan Auguy rzucił okiem na kawałek glansowanego papieru i nie mógł powstrzymać drżenia.
— Paweł Lantier... — Byłżebyś pan krewnym pana Paskala Lantier, wielkiego przedsiębiorcy?
— Jestem jego synem... Czy pan znasz mego ojca?
— Ze słyszenia dobrze, inaczej nie...
Temi słowy zakończono rozmowę.
Renata i Paweł zamienili z notaryuszem ukłon i wyszli z gabinetu i z kancelaryi.
— Dziwna rzecz!... — rzekł do siebie pan Auguy, pozostawszy sam. — Syn Paskala Lantier, siostrzeniec Roberta Vallerand, staje w obronie tego dziewczęcia, w którem się bez wątpienia zakochał, i które jest, o czem on nie wie, jego blizką krewną! Znowu i znowu tajemnica!
Młodzi ludzie wrócili do czekającej na nich dorożki.
Córka Małgorzaty wydawała się zajętą i posępną.
— Droga Renato — rzekł do niej Paweł — trochę cierpliwości, proszę cię!... Porzuć troski, zmartwienia... Koniec końcem idzie tylko o zwłokę, a jeżeli mam wierzyć przeczuciom, nic nie stracisz na czekaniu... Jutro prędko nadejdzie.
— Wszak pojedziesz ze mną?...
— Wiesz, że za nic w świecie nie pozwoliłbym ci sam jechać. Czy mi powierzysz tę kopertę?...
— Weź ją, mój przyjacielu... Jest to tajemnica mego życia, którą masz w ręku... To nasza przyszłość, którą ci powierzam.
— Będzie ona dobrze strzeżona. Teraz zajmijmy się niektóremi szczegółami potocznemu... Czy musisz wracać do sklepu pani Laurier?
— Nie... Zirza obiecała zastąpić mnie przez kilka dni... Zobaczymy się z nią dziś wieczorem o dziewiątej, przy ulicy Beautreillis...
— W takim razie pójdźmy na śniadanie... Potem udamy się na ulicę Szkoły Medycznej, aby się dowiedzieć, czy nie ma depeszy od Juliusza, a następpnie udam się do ojca z zawiadomieniem o swoim wyjeździe.
— Jak chcesz mój przyjacielu.
Narzeczeni wsiedli do powozu.
— Przychodzi mi jedna myśl... — rzekła znagła Renata.
— Jaka?
— Wszak nam nic nie przeszkadza, jeść śniadanie w okolicy Bastylii?
— Zupełnie nic.
— Więc udajmy się na bulwar Beaumarchais. Zirza jeszcze nie pojechała do Port-Creteil i zawiadomię ją, jak równie panią Laurier, że jutro rano wyjeżdżamy z Paryża.
Paweł in petto uważał ten krok za bezużyteczny, ponieważ tego samego wieczora Zirza miała przyjść na ulicę Beautreillis, ale nie chciał się sprzeciwiać Renacie; wskazał więc woźnicy adres magazynu koronek pani Laurier.
Powróćmy do Leopolda Lantier.
Biła godzina piąta rano; w tej więc porze roku, o tej godzinie, panowała noc kompletna.
Przez zazdrostki małego mieszkanka przy ulicy Navarin, zajmowanego przez zbiegłego więźnia, błyszczało światełko.
— Nagle to światło zgasło:
Upłynęło kilka sekund, poczem drzwi prowadzącce wprost do mieszkania, drzwi o których jużeśmy wspominali i które wschodziły na ulicę — otwarły się i Leopold wyszedł ubrany tak, tak jak wczoraj przyszedł do sklepu pani Laurier, niosąc małą walizkę i kryjąc starannie dolną część twarzy pod obszernym szalem.
Wyszedł na ulicę Męczenników i przedmieściem Montmartre, doszedł do bulwaru.
Przed drzwiami restauracyi Brébanta stało kilka powozów, czekając na zapóźnionych gości.
Były wspólnik Jarrelonge’a upatrzył jednego stangreta, który beż względu na ciężar starego płaszcza z mnóstwem pelerynek, trząsł się na koźle z zimna i chuchał w palce.
— Czy mamy dobrego konia? — zapytał Leopold.
— Moja szkapa jest dzielna, obywatelu... Czy kurs będzie daleki?
— Do Charenton-le-Pont.
— Ładny kawałek, ale Cocodés, (to ja tak po przyjacielsku nazywam swoją szkapinę), próżnował całą noc i ma zdrowe nogi... tylko trzeba się umówić co do ceny, pan to rozumiesz... takich kursów nie ma w taryfie.
— Dwadzieścia franków będzie dosyć za ten kurs.
— A dodasz pan sto sous na piwo?
— Zgoda na sto sous.
— Siadaj pan.
Zarobek był zadawalniający i stangret zacierki ręce, gdy passażer zajmował miejsce w powozie.
— Do którego miejsca w Charenton jedziemy obywatelu? — zapytał zbierając lejce.
— Do mostu.
— Dobrze... Wio! mały...
Bicz świsnął i Cocodès ruszył bardzo przyzwoicie.
O wpół do siódmej dorożka stanęła we wskazałem miejscu.
— Zdaje się żeśmy dobrze jechali... — zawołał stangret. — Czyś pan zadowolony?
— Tak jest. Oto są obiecane dwadzieścia pięć franków.
Stangret wesoło schował pieniądze do kieszeni i zawrócił mówiąc zcicha:
— To jakiś prowincyonalista, który sobie pohulał w Paryżu i chce powrócić przededniem do domu... Znamy się na tém... Wybornie mu się udało... Ani jednego sklepu otwartego... ani psa na ulicy...
Wiemy, że Leopold nie hulał, ale chciał przebyć na ulicę Przylądka, nie będąc widzianym.
Otóż był prawie pewnym, że o tej rannej godzinie i w tak ostre zimno, dostanie się do wynajętego domu, nie spotka wszy ani żywego ducha.
Przeszedł most i puścił się drogą do Creteil zupełnie pustą.
Prędzej niż w godzinę doszedł do pierwszych domów porozrzucanych na równinie i tworzących część wioski Port-Creteil.