Zemsta za zemstę/Tom szósty/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | szósty |
Część | trzecia |
Rozdział | XI |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Niepodobieństwem — powtórzyła Małgorzata.
— Tak, pani — odpowiedział urzędnik — śledztwo nie jest ukończone i nie mogę przed upływem kilku dni komukolwiek, bądź pozwolić się znosić z panną de Terrys.
— Ależ panie, ja ciebie o życie błagam... — mówiła dalej biedna matka. — Zlituj się pan nademną...
Ja szukam swego dziecka... Trafia się sposobność, ażeby je odnaleźć... Pozwól mi pan skorzystać z tej sposobności... Dzień, godzina, są dla mnie wiekami męczarni, a najmniejsze opóźnienie może naraża moją córkę na śmiertelne niebezpieczeństwa... Nie bądź pan bezlitosnym... Znieś pan surowy zakaz... Pozwól mi zobaczyć się z Honoryną, chociażby tylko przez minutę... dla niej będzie tak mało czasu, aby mi powiedzieć gdzie jest moja córka...
Pan Villeret był człowiekiem bardzo dobrym.
Niezmierna boleść Małgorzaty nabawiała go niezmiernym niepokojem.
— Ot co mogę zrobić dla pani... rzekł po chwili. Jutro znowu wybadam pannę de Terrys, a potém pozwolę na widzenie, którego się pani domagasz.
— Dopiero jutro... — szepnęła wdowa.
— Niepodobieństwem jest przyśpieszyć ten termin.
— Dobrze, poczekam... — rzekła Małgorzata ocierając łzy... — Poczekam...
— Bądź pani cierpliwa i spokojna — mówił dalej sędzia. — Przyrzekam pani z całej siły możliwą pomoc. Wydałem już rozkazy co do odszukania pani Urszuli i panny Renaty... Ufność i nadzieja...
— Spodziewam się, że Bóg mnie nie opuści i ufam panu...
— Chciej pani po odczytaniu podpisać swoje zeznanie.
Pani Bertin usłuchała i wyszła.
W chwili gdy opuściwszy gabinet sędziego śledczego, wchodziła na korytarz, została ździwiona widokiem młodzieńca siedzącego na ławce dla czekających, który zerwawszy się szybko ku niej pobiegł.
Był to jej siostrzeniec Paweł Lantier.
— Ty, moje dziecię, tutaj!... zawołała Małgorzata.
— Tak, moja ciotko.
— A po co? Pewno po to samo, co i ciebie sprowadziło do sądu, gdzie zaprawdę nie spodziewałem się ciebie spotkać...
— Zostałam wezwaną jako świadek na żądanie panny de Terrys.
— A i ja jestem pèwien, że będę w jej sprawie pytany.
M Biedna Honoryna!... Oskarżona o tak potworną zbrodnię...
— Oskarżenie nierozsądne, moja ciotko, zarówno jak szkaradne... Prawda musi się wyjaśnić i Honoryna zostać zrehabilitowaną...
Pani Bertin smutna, potrząsła głową.
— Niestety — odpowiedziała — pozory ją potępiają, a jej zmarły ojciec nie przemówi!....
— Ojciec jej zmartwychwstanie, moją ciotko, dla zaświadczenia o jej niewinności.
— Co ty mówisz?
— Powiadam, że Honoryna przed upływem godziny będzie wolna.
— Wolna! — powtórzyła Małgorzata z uniesieniem radości. — Czy to być może?
— Może być i to jest pewnem.
— Ale jakim sposobem.
— Mam w ręku dowód jej niewinności... dowód niezbity...
— Jaki?
— Zmarły przemówi... albo raczej przemówił.
— Nie rozumiem... wytłómacz się...
Paweł zabierał się do mówienia.
Nie starczyło mu czasu.
Woźny zawołał go po nazwisku, sędzia go wzywał.
— Czekaj ciociu... — rzekł żywo — spodziewam się, że za kilka minut ci oznajmię, iż rozkaz uwolnienia Honoryny został podpisany...
I młodzieniec wszedł do gabinetu sędziego śledczego.
Urzędnik spojrzał z uwagą na niego, został uderzony szczerym i otwartym wyrazem jego twarzy, i uczuł dlań nagłą sympatyę.
— Pan jesteś Paweł Lantier? — rzekł do niego.
— Tak, panie...
— Jesteś pan synem pana Paskala Lantier, znanego przedsiębiorcy?
— Tak, panie...
— Wezwałem pana jako świadka w sprawie panny Honoryny de Terrys...
— Domyśliłem się tego i sam bym przyszedł, gdybyś pan nie był mnie wezwał, z prośbą, abyś mnie pan wysłuchał.
— Czy masz mi pan co ważnego powiedzieć?
— Tak panie, rzecz bardzo ważną... Przychodzę przeszkodzić panu w popełnieniu opłakanego błędu sądowego...
— Miej się pan na baczności... — przerwał sędzia — ja tu przedstawiam sprawiedliwość...
— Nikt jej nie szanuje więcej odemnie, ponieważ jestem studentem prawa i kieruję się na adwokata — odparł Paweł z ożywieniem — ale sprawiedliwość ludzka nie jest nieomylną... Kłamliwe pozory kazały panu oskarżyć pannę de Terrys... A jednak ona jest niewinna i na to panu przynoszę dowody.
— Dowody! — zawołał pan Villeret, podnosząc się: widocznie wzruszony.
— Tak jest, panie...
— Znasz pan winnego?
— Winnego nie ma.
— Nareszcie, jakiż, to dowód, o którym pan mówisz?...
— Ze wszystkich najniepodobniejszy do zbicia... Objaśnienie pisane ręką hrabiego de Terrys na kilka godzin przed śmiercią, które cudownym sposobem dostało się w moje ręce... Patrz pan...
I podając sędziemu śledczemu rękopis, Paweł dodał.
— Oto jest Pamiętnik hrabiego, pisany przez niego od lat dwudziestu. Otwórz pan ten pamiętnik na stronnicy 1112, a znajdziesz pan dowód, że panna de Terrys jest niewinna, a co więcej, że zbrodnia nie byłą wcale popełniona.
Sędzia śledczy przewracając stronnice drżącą ręką, szeptał:
— Czy to być może?... czy to być może?...
— To rzecz widoczna... Czytaj pan!...
Pan Villeret odszukał wskazaną stronnicę.
— Pisane czerwonym atramentem... — mówił dalej Paweł.
Urzędnik pożarł wzrokiem ustęp cytowany już niejednokrotnie naszym czytelnikom.
— I podpis hrabiego! — zawołał potem. — I trucizna? której nikt nie mógł oznaczyć natury i pochodzenia, przy wiezioną została ż Indyj przez samego pana de Terrys... A wszystko się spiknęło, aby potępić to nieszczęśliwe dziewczę!... Cóżeśmy mieli zrobić?... Cóżeśmy mieli zrobić?...
Paweł nie odpowiedział.
Myślał sobie:
— Mieliście po prostu, i z najlepszą w święcie wiarą, skazać niewinną...
Sędzia śledczy wyciągnął do młodzieńca ręce.
— Dziękuję panu — rzekł. — Dziękuję z całego serca!... Oszczędzasz mi wiecznego wyrzutu sumienia... Jakim sposobem ten rękopis wpadł panu w ręce?
Syn Paskala Lantier opowiedział, śmierć Jarrelonge’a,
— Widocznie popełniono kradzież... — rzekł urzędnik wysłuchawszy. — Ale co było powodem, tej kradzieży i dla czego nędznik, którego śmierci byłeś świadkiem, pochwycił książkę nie mającą dlań żadnej wartości?
— Dowiemy się o tém.
— Czy byś pan miał wskazówki?
— Może je wkrótce otrzymam... Czy mi pan pozwoli działać w celu odszukania wspólnika człowieka spalonego przy ulicy Beautreillis?
— Pan mniemasz że jest jaki wspólnik?
— Prawie jestem tego pewnym.
— Czegóż więc pan żądasz odemnie?
— Prawa odegrania roli jakąby odegrał agent policyjny, będącym na tropie zbrodniarza... a ja ten trop odnajdę, chociażby z narażeniem swego życia...
— Do tego nie potrzeba panu mego upoważnienia... Jesteś pan swobodnym... Ale się pan strzeż.
— Czego?
— Może policyi łatwiejby się udało zniweczyć zamiary tych zbrodniarzy i ścigać ich w ich kryjówkach...
— Mam przewodnika, panie... Przewodnika, którego mam za nieomylnego i który, będzie silniejszym niż wszyscy policyanci.
— A przewodnikiem, tym jest?...
— Miłość.
Pan Villeret wniósł z tych słów, że Paweł Lautier był zakochany w pannie de Terrys.
Uśmiechnął się więc i odpowiedział:
— Więc działaj pan...
— Spodziewam się, że przed upływem trzech dni wydam panu winnych...
— Dałby to Bóg!
— Teraz pozwól mi pan zadać sobie pytanie.
— Odpowiem z największą chęcią.
— Kiedy będzie wolne dziecię, wylewające łzy w więzieniu?
— Przed upływem godziny, zapewniam pana... Natychmiast wysyłam do Świętego Łazarza rozkaz uwolnienia...
— Dziękuję panu i do widzenia!...
Paweł wybiegł z gabinetu sędziego śledczego.
Małgorzata czekała nań w korytarzu.
— No i cóż? — zapytała ujrzawszy jego twarz promieniejącą.
— Wszystko dobrze.
— Honoryna?
— Przed upływem godziny będzie wolna...
— Wolna... wolna... i to dzięki tobie!... — zawołała pani Bertin. — Ach! jakże Bóg jest dobry!... I będę mogła ją zobaczyć?... z nią mówić?...
— Będziesz mogła, kochana ciociu, jak tylko wyjdzie z więzienia...
— Czyż nie zechcesz zaczekać, aby ci mogła podziękować, błogosławić?...
— Mam do wypełnienia inny obowiązek.
— Obowiązek pilniejszy, niż uściskać Honorynę ocaloną przez ciebie?
— Tak, ciociu, pomścić ją!...