Zemsta za zemstę/Tom trzeci/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | trzeci |
Część | druga |
Rozdział | XVI |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Uwolniony od przedmiotu stanowiącego dowód przekonywający o kradzieży, belgijczyk przyśpieszył kroku i wrócił do domu.
Zaledwie drzwi lichego zajazdu za nim się zammknęły, gdy jakiś człowiek idący z trudnością, potykający się, mówiący sam do siebie głośno, wyszedł z przedmieścia świętego Marcina i zapuścił się na ulicę des Recollets.
— Psia pogoda!... Niegodziwy czas!... — mówił pijackim głosem gestykulując rękami. — To tak umyślnie dla mnie!... Ślizgam się po lodzie jak kot w orzechowych łupinach!... Otóż masz, utykam nosem w śnieg!...
Pijak w istocie się potknął, i o mało co nie upadł jak długi na twarz.
Z wielkim wysiłkiem utrzymał równowagę i szedł dalej, walcząc z zamiecią i idąc coraz więcej w gzygzak.
— Przecież nie jestem pijany... — mówił dalej. — Nie, słowo honoru, nie jestem pijany... Jednak, jaki to świat niesprawiedliwy! Gdyby mnie tak mama Baudu zobaczyła, powiedziałaby znowu żem wychlał nad miarę, a to przyczyną tęgo ślizgawica... Ach! te mama Baudu jest nieznośna i gdyby jej córka nie była tak ładna... Ale co prawda, ładna bo ładna; Wirginia, to pączek róży, tak, ale mama nieznośna, i niech mnie djabli porwą, nie wiem zkąd ja jej oddam tysiąc franków...
Pijak, którym był nie kto inny tylko Ryszard Beralle, znowu się pośliznął i zawołał z głupowatym wybuchem śmiechu.
— Do trzech razów sztuka!... Paskudna ślizgawica!... Jakem poczciwy chłopak, tak wino tu nić nie winno. I cóżeśmy wypili na bulwarze Rochechonart? Szesnaście butelek w czterech! Szklanka wody w kotle u In w alidć w, co? — To nie przeszkodzi memu bratu Wiktorowi utrzymywać, że jestem bibułą! Bibuła, ja? Nigdy! Zamiast mi prawić kazania, lepiej by zrobił, żeby mi pożyczył tysiąc franków... — Aj!...
Po tym wy krzyku nastąpiło to, czego się oddawna można było spodziewać.
Ryszard Beralle utknął głową w śnieg i zagłębił w nim ręce po łokcie.
Nie zrobił sobie nic złego, gdyż grubość miękkiej warstwy złagodziła jego upadek.
W usiłowaniach jakie czynił aby się podnieść, prawą ręką napotkał metalowy łańcuszek uczepiony do jakiegoś przedmiotu.
Pociągnąwszy ku sobie łańcuszek i ów przedmiot, usiadł na śniegu prawie nie mając świadomości swoich czynów i błędnem okiem przyjrzał się przy dosyć blizkim płomieniu gazowym znalezionej rzeczy.
— Co to jest? — bełkotał kiwając głową — woreczek skórzany... E, żeby w nim był tysiąc franków, który jestem winien mamie Baudu... toby mi była rzecz!... Patrzajcie, otwarty... zobaczmy...
Pijak przeszukał woreczek.
— Znalazł w nim tylko chustkę do nosa zapomnianą lub pogardzoną przez belgijczyka.
— Tylko chustka... — rzekł zawiedziony. — O! nieszczęście! nie tego mi trzeba! Woreczek szyk!... Przyjmij go Ryszardku... Będę w nim składał swoje oszczędności.
Ryszard Beralle usiłował powstać i nareszcie z wielkim trudem zdołał to uczynić, poczem poszedł dalej i nie przewróciwszy się więcej, doszedł do skromnego mieszkania przy ulicy Picpus, które zajmował razem z bratem.
Przez długą i przykrą drogę trochę odzyskał zimnej krwi.
Chcąc uniknąć kazania Wiktora, wszedł po cichu, położył znaleziony woreczek na stole i wśliznął się do łóżka.
Podmajstrzy znużony dzienną pracą i położywszy się bardzo późno, gdyż chodził wprzód na ulicę Szkoły Medycznej dowiedzieć się jak się ma panienka ocalona przez nich na moście Bercy, nie przebudził się wcale.
∗
∗ ∗ |
Kilka dni upłynęło od wizyty, którą Paskal złożył siostrze żony, pani Bertin, w Hotelu Marynarki w Romilly.
Pomimo uporczywego zimna, Małgorzata mająca teraz cel życia, prędko do siebie przyszła.
Jovelet nie opuszczał jej i był jej biernie posłusznym, ale ona sobie mówiła i nie bez przyczyny, że poszukiwania obojętnie dokonywane przez osobę płatną, prawie nie mogły doprowadzić do pożądanego celu.
Gorąco pragnęła sama działać, szukać, badać, pytać, sypać złotem...
Chwila w której odszuka ślad utraconego dziecięcia, którego nie znała a które ubóstwiała, będzie najpiękniejszą chwilą w jej życiu.
Lekarz oświadczył, że już nie było żadnego niebezpieczeństwa i że rekonwalescencya stanęła w punkcie który pozwala działać.
Dodał, że w tem wszystkiem trzeba było zachować jak największe ostrożności.
Małgorzata miała zamiar się oszczędzać, gdyż chciała żyć, żyć dla córki, — ale chciała także oddać się bezzwłocznie świętemu zadaniu i rozpocząć kroki, które, jak mniemała, miały ją doprowadzić do celu.
Jovelet — może czytelnik pamięta — jeździł do zamku Viry-sur-Seine dla wybadania domowników nieboszczyka Roberta Vallerand.
Dowiedział się, iż nie wiedzą w którą stronę pojechała Urszula Sollier, lecz że zostawiła w zamku tłomoki, o wysłanie których miała napisać.
Ten szczegół nie mógł ujść baczności Małgorzaty.
Jeżeli Urszula napisze, to jej adres będzie wiadomy, a tym sposobem można będzie dojść do Renaty.
Może już pisała.
W chwili, gdy z czytelnikiem udajemy się znowu do Hotelu Marynarki, wybiło wpół do jedenastej zrana.
Małgorzata dla odzyskania sił posiliwszy się dobrem śniadaniem, ubierała się tak, aby się nie obawiać silnego mrozu i zamierzała wsiąść do powozu, który zaopatrzony w bańki z gorącą wodą i ciepłe futra, stał przed bramą.
Biedna matka pomimo jeszczę wielkiego osłabienia, chciała rozpocząć poszukiwania.
— Dokąd jedziemy, proszę pani? — zapytał Jovelet.
— Do zamku Viry...
Jovelet oddał ten rozkaz stangretowi, wsiadł na kozioł obok niego i powóz ruszył.
Przybywszy do Viry-sur-Seine, Małgorzata została uderzona posępnym smutkiem, jaki przybrał ten gmach po śmierci Roberta Vallerand.
Kazała Joveletowi, aby zawiadomił o jej przyjeździe człowieka obranego na stróża pieczęci.
Mąż i żona zatrzymani tymczasowo w zamku, nie przestawali się kłopotać co z nimi będzie, gdy interesa spadkowe przyjdą do końca.
Klaudyusz poznał w Jovelecie człowieka, który się tu zgłaszał po objaśnienia i okazał się tak hojnym, przyjął go więc bardzo uprzejmie.
— Zapewne pan przyjeżdża — rzekł — dowiedzieć się, czy nie ma jakich wiadomości od pani Urszuli Sollier?...
— Pani, u której jestem intendentem, życzy sobie z wami pomówić... — odparł Jovelet. — Proszę więc otworzyć bramę i wpuścić powóz, aby moja pani, która przebyła ciężką chorobę nie zaziębiła się idąc przez dziedziniec pieszo...
— Natychmiast... — rzekł Klaudyusz z pośpiechem, spodziewając się że naturalnie pani będzie hojniejszą od intendenta.
Kazał Franciszce otworzyć bramę.
Powóz zatrzymał się przed stopniami ganku.
Małgorzata wysiadła.
Ujrzawszy ją oboje służący zadrżeli.
Poznali oni osobę, która w dzień śmierci ich pana i następnego dnia przychodziła do zamku.
— To ta sama pani, którą ztąd odwieziono chorą.... — szepnęła Franciszka mężowi do ucha.
— Ten ostatni trącił ją łokciem nakazującymi milczenie...
Pani Bertin podtrzymywana przez Jeveleta, ze wzruszeniem wstępowała na schody, które już dwukrotnie przebywała w bardzo bolesnych razach.
— To ty, mój przyjacielu, nazywasz się, Klaudyusz? — rzekła Małgorzata zwracając mowę do służącego.
— Tak, pani... ale racz pani wejść, bardzo proszę... W kuchni pali się dobry ogień... — przepraszam, że nie przyjmuję pani w salonie, ale tam zimno aż strach... — Franciszko, wesprzyj panią...
Franciszka spiesznie usłuchała.
Pani Bertin oparła się na niej, tak samo jak była wsparta na Jovelecie i bez zmęczenia doszła do kuchni, dokąd ją prowadzono.
W istocie, na kominie palił się jasny, wesoły ogien.
Posadzono ją przy nim.
Klaudyusz z czapką w ręku czekał z uszanowaniem.
— Przybyłam tu, mój przyjacielu, aby ci zadać parę pytań... — rzekła Małgorzata do niego.
— Jestem na rozkazy... Odpowiem jak będę mógł najlepiej i najszczerzej...
— Pytania te odnoszą się do osoby, która tu pełniła przy panu Vallerand, obowiązki gospodyni.
— Pani Urszuli Sollier?
— Nie wiedziałam jak się nazywa... Muszę sobie zapisać abym niezapomniała.
I zapisała nazwisko na czystej karcie swojej notatkowej książeczki.
Potem podniosła głowę i mówiła dalej do Klaudyusza:
— Mój przyjacielu, czy dawno jesteś w zamku Viry-sur-Seine?
— Sześć lat, proszę pani... od czasu jak pan Robert kupił ten majątek.
— Czy wprzódy znałeś pana Roberta?
— Nie, pani...
— Któż cię rekomendował na to miejsce?
— Pani Urszula Sollier.
— Czy ta pani Urszula pochodzi z tej okolicy?
— Nie, pani, ale oddawna tutaj mieszka.
— Czem się trudniła?
— Niczem, proszę pani... Zajmowała w Conflans mały domek, w którym żyła bardzo samotnie... Tam zawiązaliśmy z nią stosunki... moja żona zajmowała się jej gospodarstwem.
Małgorzatą żywo obróciła się do Franciszki.
— Zatem znałaś mieszkanie pani Urszuli? — zapytała.
— O, i dobrze.
— Wszak ona miała z sobą dziecko, nieprawdaż? małą dziewczynkę?
— Nie, pani, była sama...