Zemsta za zemstę/Tom trzeci/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | trzeci |
Część | druga |
Rozdział | XXVI |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Służący wszedł na stopnie schodów prowadzących na pierwsze piętro i wprowadził nowo-przybyłego do pokoju, w którym ciało hrabiego leżało na łóżku.
Doktór zdjął kapelusz, zbliżył się do trupa i obejrzał go powierzchownie.
— Kto leczył pana de Terrys? — zapytał Filip, który odpowiedział:
— Nikt...
— Dla czego z nie wezwaliście pomocy którego z moich kolegów, podczas ostatniej choroby hrabiego...
— Oprócz stopniowego osłabienia, które się zdawało być następstwem wieku, mój pań nie okazywał żadnych symptomatów choroby...
— Umarł ze starości... — rzekł lekarz kreśląc kilka wyrazów na arkuszu, który trzymał w ręku. — Skończyłem... — We właściwym czasie otrzymacie pozwolenie do pochowania.
Filip odprowadził do zewnętrznych drzwi pałacu lekarza który wsiadł do swojej dorożki, która pojechała po bulwarze Malesherbes.
Człowiek któregoś my widzieli na czatach w sąsiedniej kawiarni widział jak doktór wyszedł i dorożka odjechała.
— Teraz na mnie kolej... — szepnął. — A, mój szanowny kolega prędko załatwia swoje zajęcia! nie wiele się musiał dowiedzieć... Wszyscy to oni tacy; ci lekarze rządowi! Będę mógł swobodnie wybadywać.
Poczekał pół godziny, zawołał garsona, zapłacił i wyszedł z kawiarni.
Powietrze było zimne.
Nasz jegomość podniósł szal aż po oczy, postawił futrzany kołnierz palta i skierował, się ku bulwarowi Courcelles.
Widocznie szedł bez celu, gdyż przeszedłszy przestrzeń na sto pięćdziesiąt lub dwieście metrów, wykręcił się, poszedł napowrót, spojrzał na zegarek i rzekł sam do siebie:
— Upłynęło pięćdziesiąt minut jak odjechali mogę działać...
I przeszedłszy przez ulicę, udał się prosto do pałacu de Terrys i zadzwonił.
Odźwierny ukazał się tak samo jak za pierwszym razem i powtórzył toż samo pytanie:
— Co pan żąda?
Ogromnie się zadziwił słysząc, jak nieznajomy mu odpowiedział tak samo jak przybyły poprzednio.
— Jestem lekarzem merowstwa cyrkułowego i przychodzę do sprawdzenia śmierci pana de Terrys.
— Ależ, panie — odparł odźwierny — lekarz umarłych już tu był, najwięcej przed godziną.
— Wiem, tylko mój kolega zapomniał wypytać o niektóre szczegóły, które prefektura chce wiedzieć i mnie poruczono dokompletowanie jego raportu...
Wyjaśnienie było stanowcze.
— Proszę wejść — rzekł odźwierny.
Poczem uderzając w dzwonek pałacowy dodał:
— Jeżeli pan zechce się pofatygować przez dziedziniec, to kamerdyner pana przyjmie...
W samej rzeczy na najwyższym stopniu ganku ukazał się Filip.
Nieznajomy podszedł ku niemu i rzekł do niego:
— Wszak przed godziną blizko przychodził lekarz umarłych sprawdzić zgon hrabiego?...
— Tak, panie...
— W biurze merostwa okazało się, że protokół jest niekompletny. Ponieważ mój kolega zaniedbał zamieścić pewnych potrzebnych szczegółów, mnie poruczono poprawienie jego omyłki...
— Bardzo dobrze, panie...
— To pan odpowiadałeś na zbyt powierzchowne zapytania mego kolegi?
— Tak jest, panie...
— Odpowiesz pan tak samo i na moje... jest to rzecz czysto formalna... Proszę mnie zaprowadzić do ciała.
— Proszę pana...
Filip zaprowadził drugiego odwiedzającego tak samo jak pierwszego i wpuścił do pokoju zmarłego.
Nieznajomy postawił kapelusz na stole, zdjął futrzane rękawiczki, zbliżył się do łóżka, przyjrzał się szczegółowo trupowi, odkrył mu piersi i podniósł powieki.
— Więc, jak powiada raport mego kolegi, pan o wpół do dwunastej spostrzegłeś, że hrabia nie żyje? — zapytał znienacka.
Jeżeli kamerdyner powziął jakie podejrzenia — (co zresztą było niepodobnem do prawdy) — to pytanie było dostatecznem do ich rozproszenia.
Mniemany lekarz o wszystkiem był powiadomiony.
— O wpół do dwunastej, tak panie, — odpowiedział Filip.
— Gdzie umarł?
— W swoim gabinecie...
— W czyjej obecności?
— Pan hrabia sam się znajdował.
— Czyś pan wszedł przypadkiem?
— Nie, panie... Przyszedłem po rozkazy mego pana co do śniadania.
Straszliwiem się zmięszał zobaczywszy że, nie żyje.
— Czy trup był jeszcze ciepły?
— Cokolwiek, ale prawie zimny.
— Widziałeś pana de Terrys zrana?
— Ubrałem go jak zwykle.
— Coś pan wnosił z jego stanu?
— Mój pan wydawał mi się bardzo osłabionym. Niemniej jednak wstał o ósmej i zaprowadziłem go do gabinetu»... Nie spodziewałem się ażeby skończył tak prędko...
— Jednakże pan hrabia był chory?
— Tak i nie... W ogólności widać byłe, że jego osłabienie jest skutkiem wieku i pański kolega poświadczył, — że mój pan umarł ze starości...
Nieznajomy. potrząsnął powątpiewająco głową i rzekł:
— Muszę porobić notatki... Proszę mnie zaprowadzić do pokoju, gdzie są przybory do pisania.
— Tuż obok jest gabinet pana hrabiego... Pokażę panu miejsce gdziem go znalazł umarłego... Od chwili jego śmierci nic się tam nie zmieniło.
— Pójdźmy do tego gabinetu.
Filip otworzył drzwi, wpuścił nieznajomego i rzekł:
— Oto jest fotel, na którym pan de Terrys umarł.
— Przy owym stoliczku... — pomyślał nowoprzybyły, w którym czytelnicy poznali już Leopolda Lautier. — Klucze są u szuflady — dodał — co za szczęście!
Postąpił ku fotelowi, wykręcił go do biurka, usiadł, otworzył ogromny portfel, wydostał zeń papier który rozłożył, wziął pióro, umoczył je w atramencie i napisał kilkanaście wierszy.
Kamerdyner zaczął nań patrzeć z początkiem niepokoju.
Leopold przerywając pisanie, rzekł znowu:
— Proszę pana, pokaż mi ostatnią receptę doktora.
— Jaką receptę? jakiego doktora? — rzekł służący odurzony.
— Ależ po prostu receptę na lekarstwa i mikstury zapisywane przez doktora, który leczył hrabiego...
— Mój pan nie miał lekarza, powiedziałem już to pańskiemu koledze.
— Nie miał lekarza! — powtórzył były więzień, udając osłupienie. — Pozostawiono bez lekarza człowieka trawionego przez konsumpcyę i któremu nie wielkie a umiejętne starania mogły przedłużyć życie?...
— Taka była wola pana hrabiego.
— Czyż należało mu być posłusznym? Nie! sto razy nie! Czy jest w domu kto z familii, z kimbym się mógł rozmówić?
— Jest panna Honoryna...
— Kto to jest panna Honoryna?
— Jedyna córka pana hrabiego.
— Proszę jej powiedzieć, że chciałbym z nią pomówić...
— Panna nikogo nie przyjmuje...
— Mnie jednak przyjmie... To jest konieczne, mam jej wiele, wiele pytań do zadania... Proszę ją uprzedzić...
Ten rozkaz wydany suchym głosem nie znosił odpowiedzi.
Filip skłonił się i wyszedł zamykając drzwi za sobą.
Zaledwie wyszedł, gdy Leopold zerwał się i pobiegł do stolika wskazanego mu przez Paskala Lantier.
— Jakie szczęście! — powtórzył zcicha. — Nie potrzeba wytrychów!...
Otworzył drugą szufladę.
Wzrok jego uderzył gruby rękopis który hrabia de Terrys położył na parę minut przed śmiercią.
Na okładce był napis dużemi literami:
Leopold wziął go i skrył w jednej z obszernych kieszeni swego paltota, potem przejrzał papiery, na których leżała książka i spostrzegł nie wielki zeszyt papierów w okładce z szarego papieru.
Na okładce tej napisane było nazwisko Paskala Lantiera.
— Dobrze! — rzekł do siebie zbieg z Troyes, — wszystko tu jest — poczciwina był porządny!
Pochwycił zeszyt, zasunął drugą szufladę, otworzył trzecią i mówił dalej:
— Teraz słoik kryształowy...
Maleńka puszka stała na widocznem miejscu. — Pochwycił ją, wyjął z niej szczyptę proszku, którą wrzucił w szklankę stojącą na stole, i zawierającą jeszcze kilka kropel płynny zamknął ją, schował do kieszeni i usiadłszy przy biurku, wziął do ręki pióro i zaczął pisać.
W tej chwili otworzyły się drzwi od gabinetu, i weszła panna de Terrys, piękna i wzruszająca bladością widma, a za nią wszedł Filip.
Leopold wstał, postąpił dwa kroki na jej spotkanie, skłonił się przed nią i rzekł miodowym głosem tonem obłudy:
— Tysiąckroć proszę o przebaczenie, żem panią wyrwał z jej samotności i boleści... Z żalem przerywam pani bolesne rozmyślanie, ale obecność jej jest niezbędną dla wyjaśnienia niektórych niejasnych punktów... Pozwoliłem więc sobie nalegać...
— Powiedziano mi o tem, mój panie i przyszłam — rzekła panna de Terys głuchym głosem.
— O co mnie pan masz pytać?
— Od jakiego czasu, według zdania pani, datuje się początek stopniowego osłabienia jej ojca?...
— Od kilku lat, ale stanowczej daty oznaczyć nie mogę...
— Czy pani zauważyła groźny stan jego?
— Tak jest, panie.