Ziemia (Zola, 1930)/Część piąta/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ziemia |
Wydawca | Rój |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Zakł. Graf. „Drukarnia Polska” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | La Terre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Przed zaorywaniem pól na zimę pokrywała się Beaucja, jak daleko okiem sięgnąć, stertami nawozu pod przybladłem niebem wrześniowem. Od rana do wieczora sunęły zwolna po drogach wiejskich fury, naładowane pod wierzch starą, przegniłą słomą, z której gęsto kurzyła się para, jak gdyby wiozły one ciepło ziemi. Wszędzie wznosiły się na polach niewysokie garby stert, tworząc rozkołysane, wezbrane warstwami morze podściółek z obór i stajen. Na niektórych polach rozpostarto już nawóz warstwami, które przyciemniały czerniejącą zdala smugą grunt równiny. Wraz z tą fermentacją gnojowisk spływała w łono ziemi przyszła roślinność wiosenna. Rozkładająca się materja powracała do wspólnej macierzy, śmierć rodzić miała życie, i z jednego krańca bezkresnej równiny po drugi biła w górę potężna woń tego gnoju, żywiciela chleba dla ludzi.
Pewnego popołudnia zawiózł Jan wielką furę nawozu na pole swoje w Cornailles. Od miesiąca on i Franusia zamieszkiwali już w starym domu i życie ich potoczyło się czynnym, jednostajnym trybem zwykłej egzystencji wieśniaków. Zbliżając się do swojej działki, spostrzegł zdaleka Kozła, z widłami w ręku, zajętego na sąsiedniem polu rozściełaniem stert, które złożył przed tygodniem. Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie wzajem zpodełba. Spotykali się często, zmuszeni do pracowania jeden obok drugiego, jako że byli sąsiadami. Cierpiał na tem Kozioł zwłaszcza, bowiem część Franusi, odkrajana od jego trzech hektarów, pozostawiała mu jeden odcinek na prawo i jeden na lewo, co zmuszało go do ciągłego zawracania. Szwagrowie nie zamieniali z sobą nigdy słowa. Bodaj że tak było lepiej, gdyby bowiem wybuchnąć miała kiedykolwiek sprzeczka pomiędzy nimi, gotowi byliby pomordować się wzajem.
Jan zaczął wyładowywać nawóz ze swojej fury. Wlazłszy na nią, wyrzucał gnój widłami, tonąc w nim po pas, gdy na drodze ukazał się Hourdequin, robiący zwykły popołudniowy swój przegląd. Zachował on życzliwą pamięć o dawnym swoim parobku, zatrzymał się więc, aby trochę z nim pogadać. Postarzał się, twarz jego poorały ślady trosk, jakich dostarczał mu poddostatkiem zarówno folwark, jak inne jeszcze sprawy.
— Dlaczego nie próbowaliście fosfatów, Janie? — zapytał.
Nie czekając jednak na odpowiedź, mówił w dalszym ciągu, jak gdyby chcąc rozproszyć mówieniem smutne myśli. Gnojenie, sztuczne nawozy, na nich właśnie polega właściwe zadanie dobrej uprawy. On sam wypróbował wszystko, przechodził ten okres gorączki nawożenia, jaka ogarnia czasem rolników. Przeprowadzał wszelkie próby, jedną za drugą, używał trawy, liści, wytłoczyn winogron, makuchów rzepakowych, potem znów mielonych kości, pieczonego i roztartego mięsa, wysuszonej, sproszkowanej krwi, i martwiło go jedynie, że, nie mając w pobliżu rzeźni, nie mógł wypróbować krwi nieskrzepłej. W danym momencie używał opiłek z gościńców, rzęsy z rowów, popiołu i żużla z pieców, a zwłaszcza wyczeszek z wełny, których partję zakupił w jednej z fabryk sukna w Chateaudun. Trzymał się zasady, że wszystko, co wychodzi z ziemi, nadaje się do powrócenia do niej. Urządził obszerne doły do kompostu na tyłach folwarku i zrzucać kazał do nich nieczystości z całej okolicy, wszystko, bez wyboru, co zagarniała łopata: padlinę, resztki gnijące po kątach kopców granicznych i w wodzie stojącej. Było to szczere złoto.
— Z fosfatami — dodał — miewałem czasem dobre rezultaty.
— Tak na nich oszukują! — odparł Jan.
— Tak, oczywiście, o ile się kupuje u przygodnych kupców wędrownych, objeżdżających drobne wioski... Na każdym rynku potrzebny byłby wykwalifikowany chemik, mający za zadanie rozbiór sztucznych tych nawozów, tak trudnych do otrzymania w czystym, niezafałszowanym stanie... Do nich należy przyszłość, zanim ona wszakże nastąpi, będzie już dawno po nas wszystkich. Trzeba mieć odwagę cierpieć za innych.
Ostra woń gnoju, rozgarnianego widłami Jana, ożywiła nieco właściciela folwarku. Lubił ją, wdychał z zadowoleniem zdrowego samca, jako właściwy zapach zapładnianej ziemi.
— Niewątpliwie — mówił w dalszym ciągu — nic nie może wytrzymać porównania z gnojem folwarcznym. Niestety, jednak, nigdy nie ma się go poddostatkiem. A, zresztą niszczą go, nie umieją ani przygotowywać go należycie, ani używać... Przyjrzyjcie się! Widać naprzykład, że ten oto spalony jest przez słońce. Nie osłaniacie go.
A kiedy Jan przyznał, że zachował dawny dół urządzony przez Kozła przed oborą, uniósł się Hourdequin gniewem na rutynę. On sam od kilku lat już gromadzi w swoim dole kompostowym rozmaite warstwy, wyścieła go warstwą ziemi i trawy. Urządził także cały system rur, odprowadzających do dołu tego pomyje kuchenne, ciecz odchodową bydła i ludzi, wszelkie ścieki folwarczne. Dwa razy tygodniowo polewa się u niego składany do dołu gnój ściekowym tym płynem za pomocą specjalnej pompy. Ostatnio wreszcie zaczął starannie wykorzystywać cenne nieczystości z miejsc ustępowych.
— Daję słowo, głupio byłoby darmo tracić to, co Bóg dał! Przez długi czas naśladowałem pod tym względem naszych chłopów, brzydziłem się tego. Ale Matka Kaka nawróciła mnie... Znacie Janie Matkę Kaka, waszą sąsiadkę? Otóż, widzicie, ona jedna trafiła w sedno: kapusta, pod którą opróżnia zawartość swojego naczynia nocnego, jest królewskim okazem kapusty, zarówno co do wielkości, jak smaku. Co tu gadać, wszystko wychodzi z tego.
Jan roześmiał się, zeskakując z pustej już fury swojej i zaczynając rozkładać nawóz małemi kupkami. Hourdequin szedł za nim wpośród ciepłego parowania, ogarniającego ich obu swojemi falami.
— I pomyśleć, że samemi nieczystościami, wywiezionemi z Paryża, możnaby użyźnić trzydzieści tysięcy hektarów! Obliczono to! A to wszystko marnuje się; zaledwie słaba cząstka zużytkowywana jest w postaci pudretu... I cóż wy na to? Trzydzieści tysięcy hektarów! Wyobrażacie to sobie tutaj? Wyobraźcie sobie całą Beaucję, zasłaną tem i rodzącą wspaniałe zboże!
Szerokim gestem ogarnął olbrzymi bezkres pól równinnej Beaucji. Roznamiętnionym wzrokiem widział Paryż, cały Paryż, otwierający upusty swoich dołów kloacznych, użyźniający tym strumieniem ludzkiego nawozu. Wszędzie zapełniały się nim rowy grzęd, rozlewał się on szeroką falą po polach uprawnych, morze odchodów wzbierało w pełnem słońcu pod szerokiem tchnieniem, zaostrzającem jego woń. Wielkie miasto oddawało polom życie, jakiem je one darzyły. Rola wypijała zwolna te soki zapładniające i z nasyconej, użyźnionej niemi ziemi biały chleb wyrastał, przelewał się po brzegi olbrzymiemi zbiorami.
— Potrzebny byłby chyba okręt cały! — rzekł Jan, którego ta myśl zalewania równin odchodami ludzkiemi bawiła i mierziła razem.
W tej samej chwili głos jakiś skłonił go do zwrócenia głowy w stronę, z której przychodził. Zadziwił Jana widok Lizy, stojącej w swojej karjolce, którą zatrzymała na drodze, wołając Kozła:
— Słuchaj, jadę do Cloyes po pana Fineta... Ojciec upadł bez przytomności na środku izby. Zdaje mi się, że to jego koniec... Wracaj do domu przypilnować go.
I, nie czekając odpowiedzi, zacięła konia i odjechała, coraz mniejsza, podskakująca na bryczce w oddali na równej wstędze gościńca.
Kozioł, nie spiesząc się, dokończył rozpościerania ostatnich kupek. Mamrotał coś ze złością. — Też licho nadało z tą chorobą! A może stary udaje tylko, chce żeby mu dogadzać?... Potem jednak myśl, że to musi być coś poważnego, skoro jego żona zdecydowała się na taki wydatek, skłoniła go do wciągnięcia na siebie kapoty.
— O, ten odważa swój nawóz! — mruknął Hourdequin, zainteresowany nawożeniem sąsiedniego pola. — Jak chłop skąpi ziemi i ziemia mu skąpi... Niebezpieczna z niego sztuka, radziłbym wam, Janie, mieć się z nim na baczności po waszych awanturach z działami... Jakże chcecie, żeby było dobrze, kiedy tylu jest łotrów i tyle nierządnych bab na ziemi? Ma ona nas chyba po uszy, u licha!
Pożegnawszy się z Janem, poszedł ku Borderie, ogarnięty na nowo smętkiem, W tym samym czasie wracał Kozioł ciężkim swoim krokiem do Rognes. Jan, pozostawszy sam, kończył swoją pracę składania co dziesięć metrów po kupce gnoju, wydzielającego ze zdwojoną siłą odór amonjakalny. Inne kupki kurzyły się wdali, zasnuwając widnokrąg subtelnemi smugami niebieskawych dymków. Cała Beaucja pozostawała rozgrzana niemi i woniejąca aż do nastania mrozów.
Kozłowie mieszkali w dalszym ciągu u matki Frimat, której zajęli cały dom, z wyjątkiem izby na dole, pozostawionej dla niej i dla jej sparaliżowanego męża. Było im tam przyciasno, dokuczało im to zwłaszcza, że nie mieli ogrodu warzywnego, bo, rozumie się, matka Frimat zatrzymała swój, ów kąt, który wystarczał jej do wyżywienia siebie i dogadzania choremu. Byliby nawet wyprowadzili się z tego powodu, i poszukali obszerniejszego pomieszczenia, gdyby nie spostrzegli się, że ich bliskie sąsiedztwo do pasji doprowadza Franusię. Wspólny mur tylko oddzielał dwa obejścia. Umyślnie też powtarzali bardzo głośno tak, aby mogła ich słyszeć, że popasają tu na krótko tylko i że napewno powrócą lada dzień do siebie. Po cóż więc — prawda? zadawać sobie trud nowej przeprowadzki? Dlaczego i w jaki sposób wrócą, tego nie wyjaśniali i właśnie ta, na niewiadomych jakichś podstawach oparta, zuchwała, szalona ich pewność wyprowadzała Franusię z równowagi, psuła jej całą przyjemność pozostawania panią domu, nie mówiąc już o tem, że siostra jej, Liza, przystawiała czasem drabinę do muru umyślnie, aby ciskać jej w twarz obelżywe słowa. Od czasu ostatecznego uregulowania rachunków u pana Baillehache‘a powtarzała Liza, że ją okradziono i nie przestawała rzucać potwornych oskarżeń, wykrzykiwanych z jednego podwórza na drugie.
Kiedy Kozioł przyszedł nareszcie, zastał ojca, rozciągniętego na posłaniu, w kąciku, który zajmował za kuchnią, pod schodami, prowadzącemi na górkę z sianem. Były przy nim dzieci, ośmioletni już Juliś i trzyletnia Lorka, bawiące się wylewaniem na podłogę wody z dziadkowego dzbanka i urządzaniem w ten sposób rynsztoka.
— Cóż to znów? Co się ojcu stało? — zapytał Kozioł, stając przy łóżku.
Fouan odzyskał przytomność. Jego szeroko rozwarte oczy zwróciły się zwolna w stronę syna, w którego stary wlepił wzrok, nie poruszył jednak głową, jak gdyby skamieniały.
— Niech ojciec nie robi głupstw, zadużo mamy teraz roboty!... Niema co się wylegiwać.
A że w tej samej chwili Juliś i Lorka stłukli dzbanek, wyciął obojgu po tęgim policzku, tak że dzieciaki aż zaskowyczały z bólu. Stary nie przymykał oczu i nie przestawał patrzeć rozszerzonemi, stężałemi źrenicami. Nie było co z nim robić, ani drgnął nawet. Trzeba czekać, co powie doktór. Kozioł żałował, że rzucił robotę w polu, zaczął więc rąbać drzewo przed domem, byle nie siedzieć bezczynnie.
Liza zresztą zaraz prawie przywiozła doktora Fineta, który starannie zbadał chorego, podczas gdy oboje Kozłowie z niepokojem czekali na jego wyrok. Śmierć starego byłaby ich uwolniła od niego, gdyby choroba zabiła go odrazu. Czy wiadomo jednak, jak długo to może potrwać? Gotowe też jeszcze, Bóg wie, ile kosztować. Z drugiej znów strony, gdyby wyzionąć miał ducha, zanim uda im się wyciągnąć od niego schowane pieniądze, ani Fanny ani Hjacynt nie daliby im napewno spokoju. Milczenie doktora zaniepokoiło ich nadobre. Kiedy wreszcie pan Finet usiadł w kuchni, aby napisać receptę, zdecydowali się wybadać go.
— Zatem to naprawdę coś poważnego?.. Możliwe, że gotowe trwać jaki tydzień, co?.. Boże, mój Boże! Jaka długa recepta! Co mu pan doktór takiego przepisuje?
Pan Finet nie odpowiadał, przyzwyczajony do takich wypytywań chłopów, których choroba przerażała i wytrącała z równowagi. Wziął też sobie za zasadę nie odpowiadać im i traktować ich jak chore bydło, nie wdając się w żadne z niemi gawędy. Miał duże doświadczenie w zakresie wypadków częstszych i zazwyczaj wyciągał pacjentów swoich z biedy bodaj lepiej nawet aniżeli robiłby to człowiek większej wiedzy. Przeciętność, do jakiej doprowadzili go i jakiej winę im tylko przypisywał, czyniła go twardym dla nich, co potęgowało jeszcze ich szacunek dla doktora, mimo stałego powątpiewania o skuteczności jego leków. Czy zrobi to naprawdę tyle dobrego ile kosztuje?
— Myśli pan zatem — powtórzył Kozioł, przerażony długością recepty — że poprawi mu się po tem lekarstwie?
Za całą odpowiedź wzruszył doktór ramionami. Powrócił jeszcze raz do chorego, zainteresowany, zdziwiony skonstatowanym stanem gorączkowym po lekkim tym ataku mózgowym. Z oczami, utkwionemi w cyferblat zegarka, przeliczył jeszcze raz uderzenia pulsu, nie próbując nawet wydostania jakichkolwiek wskazówek i wyjaśnień z pacjenta, patrzącego na niego w dalszym ciągu otępiałym, szklanym wzrokiem. Odchodząc, powiedział tylko:
— Potrwa to jakie trzy tygodnie... Będę tu jutro. Nie dziwcie się, gdyby bredził tej nocy.
Trzy tygodnie! Kozłowie na to jedynie zwrócili uwagę; wyrok ten uderzył w nich obuchem. Ile pieniędzy wypadnie wywalić, jeżeli doktór zechce co wieczór zapisywać takie sążniste recepty! Najgorsze było, że Kozioł musiał wsiąść zaraz na bryczkę i pędzić do aptekarza do Cloyes. Była to sobota. Matka Frimat, która wracała właśnie z targu po sprzedaniu swoich jarzyn, zastała Lizę samą jedną, tak przybitą, że kręciła się z kąta w kąt, do niczego się nie biorąc. Stara, dowiedziawszy się o chorobie Fouana, szczerze się zmartwiła; stanowczo nie ma szczęścia; gdyby była w domu, skorzystałaby z bezpłatnej porady doktora dla biednego swojego sparaliżowanego męża. Że też musiało to wypaść akurat w dniu targowym! Wieść o chorobie Fouana zdążyła roznieść się już po całem Rognes, przybiegła bowiem Flądra z zwykłą swoją zuchwałą miną i nie chciała odejść, dopóki nie dotknęła ręki dziadkowej. Potem dopiero pobiegła z powrotem do ojca, żeby mu powiedzieć, że stary napewno jeszcze nie umarł. Zaraz za tym szurgotem zjawiła się Starsza, przysłana widocznie przez Fanny. Stanęła przy łóżku brata, badając go na świeżość i blask oczu, jak bada się węgorze z Aigry; stała tak chwilkę, poczem odeszła, marszcząc nos, robiąc taką minę, jak gdyby żałowała, że nie odrazu koniec. Wobec tego jednak, że żył, nie zadawała już sobie rodzina trudu. Z jakiej racji fatygować się, skoro można prawie być pewnym, że stary wyliże się z tego.
Do północy prawie panował w domu rozgardiasz. Kozioł wrócił wściekły. Tyle tego było! I synapizmy na nogi, i lekarstwo do zażywania co godzinę, i, na wypadek gdyby się poprawiło do następnego rana, środek na przeczyszczenie. Matka Frimat zaofiarowała chętnie swoją pomoc, ale o dziesiątej, padając ze zmęczenia i senności, położyła się, nieszczególnie zainteresowana chorobą Fouana. Kozioł, który chciał pójść za jej przykładem, zaczął przynaglać żonę. — Po co będą tutaj sterczeli? Dużo ma z tego stary, że siedzą tutaj i wpatrują się w niego! Czy ulżą mu tem? — Chory bredził teraz, mówił głośno o rzeczach bez związku, zdawało mu się widocznie, że jest na polu i ciężko tam pracuje, jak niegdyś, za dni swojej młodości. Liza, którą drażniły dawne te historje, mamrotane starczym głosem, jak gdyby ojciec był już pochowany i mówił z za grobu, zabierała się już do pójścia za przykładem męża, przyszło jej jednak na myśl poskładać porządnie ubranie starego, porzucone w nieładzie na krześle. Wytrząsnęła je starannie, przejrzawszy uprzednio wszystkie kieszenie, w których nie znalazła nic prócz połamanego jakiegoś kozika i kawałka szpagatu. Kiedy jednak zabierała się powiesić je w głębi ściennej szafy, spostrzegła w samym środku jednej z półek zwitek papierów, który rzucił jej się wprost w oczy. Na ten widok skurcz nagły szarpnął ją za serce. Skarb! Skarb, tak czujnie wypatrywany od miesiąca już, szukany po najniemożliwszych kryjówkach, a teraz odnaleziony tutaj, w tak widocznem miejscu, tuż pod ręką! Chyba że stary był w trakcie szukania lepszego schowania, kiedy nagle krew uderzyła mu do głowy i upadł nieprzytomny.
— Kozioł! Kozioł! — zawołała tak zdławionym ze wzruszenia głosem, że przybiegł w koszuli, myśląc, że ojciec umiera.
I on zrazu oniemiał. Potem ogarnęła oboje szalona radość, ujęli się wzajem za ręce i zaczęli podskakiwać, niczem kozy, zapominając o chorym, który leżał teraz z zamkniętemi oczami, z głową wciśniętą wgłąb poduszek i snuł bez końca porwane strzępy swoich bredzeń. Zdawało mu się ciągle, że uprawia rolę.
— Heta! wiśta! Zawracaj! zawracaj, mówię! Ani kropli dżdżu, ziemia jak kamień, do djabła!... Rękojeście pługa się łamią, trza będzie kupić inne... Heta!... wiśta!..
— Tss...! — szepnęła Liza, odwracając się z drżeniem.
— Et, co tam? — odparł Kozioł — Nie wie przecie nic! Nie słyszysz, czy co, że gada od rzeczy?
Usiedli tuż przy łóżku, nogi podginały się pod niemi, tak silny był wstrząs ich radości.
— Zresztą — zaczęła znów — nie będzie nas nikt mógł oskarżyć, żeśmy go obszukiwali, bo Bóg mi świadkiem, że ani mi to przez myśl nawet nie przeszło. Te pieniądze same wpadły mi w ręce... Chodźmy popatrzeć!
Ale Kozioł nie czekał i rozwijał już papiery, rachując głośno.
— Dwieście trzydzieści i siedemdziesiąt, to całe trzysta... Tak, tyle właśnie. Dobrze wyrachowałem, bo to był akurat kwartał. Piętnaście sztuk stosusowych, naonczas, u poborcy... Po pięć od sta. Patrzaj, czy nie zabawne, że takie małe, mizerne papierzyny, to jednak pieniądze, takie same pewne jak prawdziwa gotówka!
Ale Liza kazała mu znów zamilczeć, przerażona nagłym chichotem teścia, który teraz, jak się zdawało, musiał przenieść się myślą w czasy owego wielkiego żniwa za Karola X, kiedy to nie było już gdzie wciskać zboża, tyle go obrodziło.
— Ile tego! Ile tego!.. Aż śmiać się chce, że go tyle!.. A, do djabła! jak obrodziło, to obrodziło!..
I zdławiony jego śmiech brzmiał jak charczenie, w którego głębi utonęła gdzieś radość, nie widać jej bowiem było na nieruchomej jego twarzy.
— Jakieś dziecinne myśli chodzą mu po głowie — wzruszył Kozioł ramionami.
Zapadło milczenie, oboje spoglądali w zadumie na papiery.
— No więc cóż? — szepnęła Liza — trzeba je będzie odłożyć na miejsce, co?
Ale Kozioł potrząsnął energicznie głową na znak przeczenia.
— Tak, tak, trzeba to odłożyć... Będzie ich szukał, narobi wrzasku, ładniebyśmy wyglądali z tą naszą świńską familijką.
I znów po raz trzeci Liza przerwała mu, przerażona nagłym płaczem ojca. Była to rozpacz jakaś przeogromna, ból bezbrzeżny, łkanie, w którem zdawały się streszczać wszystkie nędze jego życia, wybuch szlochania, powstały niewiadomo dlaczego, powtarzał bowiem tylko głosem coraz bardziej zgłuszonym:
— Przepadło!... przepadło!... przepadło!...
— Wyobrażasz sobie, że zostawię te papiery staremu? Mącić już mu się przecie zaczyna we łbie?! Żeby je jeszcze kiedy porozdzierał, albo popalił!.. O, co to, to nie!.. Ani mi się śni!..
— Tak, to prawda, to święta prawaa — szepnęła.
— No, dosyć tego!.. Kładźmy się spać!.. Jeżeli upomni się, ja za wszystko odpowiem, to moja rzecz. A innym wara od tego!
Położyli się, przedtem jednak jeszcze wynaleźli oni zkolei kryjówkę, w której schowali papiery, pod płytą starej komody, co wydawało im się pewniejsze niż w głębi zamkniętej na klucz szuflady. Ojciec, pozostawiony sam, bez światła, z obawy, aby nie zapruszył ognia, gadał i szlochał przez całą noc w nieustannem bredzeniu.
Nazajutrz doktór Finet znalazł go spokojniejszym, w lepszym stanie, niż się spodziewał. O, te stare szkapy robocze, mają duszę przygwożdżoną do ciała! Obawa gorączki zdawała się usunięta. Zapisał choremu chinę, żelazo, same lekarstwa bogaczy, których drożyzna przeraziła syna i synowę. Doktór na odchodnem zmuszony był stoczyć walkę z matką Frimat, czatującą na niego w sieni.
— Ależ, moja dobra kobieto, powiedziałem wam już, że wasz mąż i ten słup — to jedno i to samo... Nie mogę przecież poruszać kamieni!.. Cóż u djabła! Już tyle razy mówiłem wam, jak się to musi skończyć, a im prędzej, tem lepiej dla niego i dla was.
Zaciął konia i odjechał, a ona siadła na przyźbie, wybuchając płaczem. Tak, zapewnie, kawał czasu już pielęgnuje chorego swojego chłopa, siły jej słabną z wiekiem; drżała, że może jej nie starczyć już ich na uprawianie swojego kawałka ziemi; ale cóż z tego? ból ściskał jej serce na myśl, że mogłaby utracić starego, niedołężnego człowieka, który stał się dla niej jak dziecko prawie, noszone przez nią na ręku, przebierane, pieszczone i psute dogadzaniem mu. Zdrowa ręka, którą się posługiwał, sztywniała już także i teraz musiała sama wkładać mu do ust fajeczkę.
Po upływie ośmiu dni zdziwił się doktór Finet, zastawszy starego Fouana na nogach, porządnie jeszcze zataczającego się, ale usiłującego chodzić o własnej sile, bo, jak sam mówił, żeby nie umrzeć, trzeba tylko nie chcieć umierać. A Kozioł za plecami doktora śmiał się: wyrzucał stale wszystkie recepty, zacząwszy od drugiej zaraz, oświadczając, że najpewniej jest dać chorobie pożreć się samej.
Jednakże w dzień targowy dała się Liza skusić i przywiozła miksturę, przepisaną w wigilję tego dnia, i kiedy doktór w poniedziałek przyjechał po raz ostatni, opowiedział mu Kozioł, że ojciec omało co nie wpadł w recydywę.
— Nie wiem, co oni tam wleli do tej przeklętej flaszki, ale znów mocno się od tego rozchorował.
Tego samego właśnie wieczora zdecydował się Fouan rozmówić z synem. Od chwili, kiedy się zaczął dźwigać z posłania, krążył niespokojnie po domu, z pustą, pozbawioną myśli czaszką, nie mogąc sobie przypomnieć, gdzie u licha mógł zapodziać papiery. Szperał wszędzie, plądrował w każdym kącie, robił rozpaczliwe wysiłki wykrzesania czegoś z osłabłej swojej pamięci. Stopniowo jednak budzić się w nim zaczynały mętne wspomnienia. Może wcale ich nie schował, może zostały poprostu tam, na desce w szafie ściennej? Co robić jednak? Jeżeli nie ma racji, jeżeli nikt ich nie wziął, czyż miałby sam naprowadzić na ich trop? Przyznać się do posiadania tych groszy, z takim trudem uciułanych niegdyś, a potem tak starannie ukrywanych? Przez dwa dni jeszcze walczył z sobą, trawiony tą walką pomiędzy wściekłością z powodu nagłego zniknięcia papierów, a poczuciem, że nie powinien puszczać o tem pary z ust przed nikim. Powoli wszakże zaczynały fakty coraz bardziej wyjaśniać mu się w głowie, przypomniał sobie, że z rana owego dnia, kiedy dostał ataku, odłożył pakiet na zwykłe miejsce w szafie, w oczekiwaniu odpowiedniego momentu wsunięcia go w szczelinę belki na pułapie, którą wykrył, leżąc na swojem posłaniu i patrząc jak zwykle w górę. Wreszcie, obdarty ze wszystkiego, storturowany do reszty, wybuchnął, nie mogąc już dłużej strzymać.
Spożyto wieczerzę. Liza zmywała i chowała statki, a Kozioł, z miną szyderczą, śledzący ojca pilnie oczami od czasu, jak stary się podniósł, spodziewał się, że bomba wybuchnie lada moment. Kołysał się na krześle, mówiąc sobie, że moment ten nadszedł właśnie, tak bardzo stary Fouan wydawał się podniecony i nieszczęśliwy. W istocie stary, pod którym nogi przy tem nieustannem krążeniu po izbie, uginały się jak gdyby były z waty, stanął nagle przed nim:
— Papiery? — zapytał zdławionym, ochrypłym głosem.
Kozioł zamrugał powiekami, z miną głęboko zdziwioną, jak gdyby nie rozumiał.
— Co?.. co takiego?.. Co ojciec mówi?.. Papiery?.. Jakie papiery?
— Moje pieniądze! — huknął stary straszliwym głosem, groźny, prostujący się, bardzo wysoki.
— Pieniądze?.. Wasze pieniądze?.. Aha, więc okazuje się jednak, że macie pieniądze, ojcze?.. A takeście przysięgali, że za dużo na nas wydawaliście, że nie zostało wam ani szeląga... To tak? to taka z ojca sprytna sztuka! Ma jeszcze ojciec grosiwo?!
Kołysał się wciąż na krześle, podrwiwając, setnie tem rozbawiony, tryumfujący, że takiego zawsze miał nosa, bowiem on pierwszy wywąchał, że stary ma forsę.
Fouan trząsł się cały, jak w febrze.
— Oddaj mi moje papiery!
— Mam wam oddać papiery? A czy je mam? Czy mam pojęcie, gdzie są te ojcowe papiery?
— Ukradłeś mi moje papiery, oddaj mi na miłosierdzie Boże! Bo jak nie, to wydrę ci z gardła przemocą!
I, pomimo starczej słabości, ujął go za plecy i wstrząsnął nim. Ale syn porwał się i schwycił go zkolei, nie robiąc mu nic złego zresztą, po to tylko żeby go przytrzymać i wrzasnąć mu prosto w twarz:
— Tak, mam je i zatrzymam!.. Zatrzymuję te papiery na przechowanie u siebie dla ojca. Rozumiecie to, stare bydlę, co samo nie ma już głowy na karku!.. Prawdziwie czas już był najwyższy odebrać mu te papiery; o mały włos nie porozdzierał ich... Prawdę mówię Lizo, że chciał je podrzeć?
— O, tak, jakem żywa. Jak się nie wie, co się z człowiekiem dzieje!
Fouan przerażony był tem opowiadaniem. Zwarjował chyba, czy co, że nic sobie nie przypomina? Jeżeli naprawdę chciał zniszczyć papiery, jak dzieciak, co bawi się obrazkami, to znaczy, że robi już pod siebie i zda się już tylko do uboju? Cały roztrzęsiony, stracił resztkę sił i energji. Ze łzami w głosie wymamrotał tylko:
— Oddaj mi moje papiery, słyszysz?
— Nie!
— Oddaj mi, jestem przecie teraz zdrowszy.
— Nie, nie, żebyście podtarli się niemi, albo żebyście zapalili niemi waszą fajkę. Dziękuję!
Od tej chwili Kozłowie uparcie odmawiali oddania staremu papierów. Mówili o tem otwarcie zresztą, ułożyli całe opowiadanie dramatyczne, jak przybiegli szczęśliwie w ostatniej chwili, aby wyrwać je z ręki choremu, który już, już, byłby je podarł na drobne kawałki. Pewnego wieczora pokazali nawet matce Frimat naddarte już miejsce. Któż mógłby im mieć za złe, że nie dopuszczają do takiego nieszczęścia, żeby porozdzierać pieniądze, które w ten sposób stracone byłyby dla wszystkich? Słuchacze głośno przyznawali im słuszność, pomimo że w głębi duszy posądzali ich o łgarstwo. Hjacynt szczególnie nie przestawał się wściekać. Pomyśleć, że cenny ten skarb, którego on i Flądra nie mogli żadną miarą wynaleźć, odrazu wykryty został przez tamtych! A on sam przecież trzymał go już raz w ręku, i taki był głupi, że uląkł się zagarnięcia go! Doprawdy! Nie warto było wobec tego mieć reputacji tęgiego filuta! Przysięgał też sobie, że zażąda porachunków od brata, jak tylko ojciec wyciągnie kopyta. I Fanny także wygrażała się, że konieczne są obrachunki. Ale Kozłowie nie zarzekali się tego wcale, o ile oczywiście stary nie odbierze swoich papierów i sam się niemi nie rozporządzi.
Fouan wszelako, łażąc po wszystkich kominkach, opowiadał wszędzie o całej sprawie. Jak tylko mógł złapać kogoś w przejściu, wyrzekał przed nim na nieszczęśliwy swój los. W ten sposób wszedł pewnego rana na sąsiednie podwórze swojej bratanicy.
Franusia pomagała właśnie Janowi ładować na furę gnój. Podczas kiedy on, stojąc w głębi dołu, opróżniał go widłami, ona, wysoko na furze, przyjmowała kupy i udeptywała je nogami, aby zmieścić ich jaknajwięcej.
Stary stanął przed niemi i zaczął swoje lamenty.
— Czy to nie okropne? Własne moje pieniądze zabrali mi i nie chcą oddać!.. Cobyście zrobili na mojem miejscu?
Franusia zachowywała się tak, że musiał powtarzać trzy razy to pytanie. Zła była, że przychodził mówić z niemi o tem, przyjęła go też bardzo chłodno, chcąc uniknąć wszelkich powodów do zatargów z Kozłami.
— To nie nasza sprawa, mój stryju — odpowiedziała w końcu — nie obchodzi nas ona. Jesteśmy oboje z Janem szczęśliwi, że wydostaliśmy się z tego piekła!
I, odwrócona do niego plecami, udeptywała w dalszym ciągu gnój na furze, ubabrana nim aż po uda, tonąc w nim prawie, kiedy jej chłop rzucał jej kupę za kupą. Ginęła wówczas wpośród ciepłego oparu, czując się doskonale i odważnie wdychając chwytającą za gardło woń poruszanego gnojowiska.
— Nie warjat przecie ze mnie, to się widzi odrazu — prawda? — mówił dalej Fouan, jak gdyby nie dosłyszał jej odpowiedzi. — Powinni oddać mi moje pieniądze... A wy, czy także myślicie, że mógłbym porozdzierać papiery?
Ani Franusia ani Jan nie odezwali się ani słowem.
Nagle wyprostowała się Franka, stojąc na wierzchu naładowanej fury... Wydawała się bardzo wysoka, zdrowa i mocna, jak gdyby wyrosła tutaj i jak gdyby ta zapładniająca woń nawozu promieniowała z niej samej. Z rękami opartemi na biodrach, z okrągłą piersią, była teraz skończoną kobietą.
— Nie, nie, mój stryju, dajcie nam spokój! Mówiłam już wam, żebyście nie mięszali nas we wszystkie te gałgaństwa... I powiem wam jeszcze, kiedy już do tego doszło: dobrze zrobilibyście, żebyście nie przychodzili tu do nas więcej.
— Wypędzasz mnie zatem? — zapytał stary drżącym głosem.
Jan uważał za właściwe wtrącić się.
— Nie, żebyśmy was wypędzali, ale nie chcemy kłótni. Byłoby na trzy dni bójki, żeby zauważyli was tutaj... Każdy chce mieć spokój, prawda?
Fouan stał nieporuszony, patrząc to na jedno, to na drugie starczemi, wyblakłemi oczami. Potem odszedł wolnym krokiem.
— Dobrze! jak mi potrzeba będzie pomocy, będę musiał iść gdzieindziej, nie do was.
Pozwolili mu odejść, z przykrem nieco uczuciem, nie byli bowiem źli w gruncie. Ale co robić? Nic nie pomogłoby mu to, a oni napewno straciliby tylko sen i apetyt. Podczas kiedy Jan poszedł po swoje biczysko, ona starannie zgarnęła szuflą spadłe na ziemię resztki gnoju i rzuciła je zpowrotem na furę.
Nazajutrz wybuchła gwałtowna scena pomiędzy Fouanem a Kozłami. Codzień zresztą zawiązywała się na nowo kłótnia o papiery, przyczem stary powtarzał odwieczne swoje: — Oddaj mi moje pieniądze! z manjackim już uporem, a syn krótko odmawiał, rzucając mu jak zawsze: — Niech mi ojciec da spokój!... Powoli jednak zaczął się stan rzeczy psuć, od czasu zwłaszcza, kiedy stary szukać jął, gdzie syn mógł schować jego skarb. Teraz on zkolei obszukiwał cały dom, obmacywał futryny szaf, opukiwał mury, wsłuchując się, czy wydają głuchy dźwięk. Wzrok jego błąkał się ustawicznie z jednego kąta w drugi, tak wciąż zajęty był jedyną swoją troską. Jak tylko zostawał sam, oddalał pod byle pozorem dzieci i zabierał się do swoich poszukiwań z namiętnością wyrostka, rzucającego się na służącą, jak tylko rodzice wyjdą z domu. Otóż dnia tego Kozioł, powróciwszy niespodzianie z pola, zastał Fouana, wyciągniętego w całej długości brzuchem na ziemi, z nosem utkwionym w komodzie, pilnie wypatrującego, czy niema w niej jakiego ukrytego schowanka. Rozeźliło to syna, zwłaszcza, że stary był bliski celu: to, czego szukał pod spodem komody, było ukryte pod wierzchem jej i jak gdyby przypieczętowane ciężarem wieka.
— Do wszystkich djabłów z tym starym warjatem! Teraz znów udaje węża!.. Podniesie się ojciec u licha, czy nie?
Pociągnął starego za nogi i jednem pchnięciem postawił go.
— Dosyć mam, mówię, tego szpiclowania po wszystkich kątach! Naprzykrzyło mi się patrzeć ciągle, jak cały dom obszukiwany jest do ostatniej szczelinki!
Fouan, zirytowany, że schwytano go na gorącym uczynku, spojrzał na syna i rzucił mu rozwścieczonym tym razem tonem:
— Oddaj mi papiery!
— Niech ojciec da mi święty spokój! — ryknął mu Kozioł prosto w nos.
— Nie mogę już dłużej ścierpieć; źle mi tutaj, pójdę sobie.
— Bardzo dobrze, niech ojciec się wyniesie, szczęśliwej podróży! A jeżeli ojciec wróci, do czarta, to znaczy, że ojciec nie ma wstydu!
Chwycił starego za ramię i wypchnął go za drzwi.