Ziemia obiecana (Pontoppidan, 1924)/Księga trzecia/Część trzecia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henrik Pontoppidan
Tytuł Ziemia obiecana
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det forjættede land
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ TRZECIA.

Pani Betty przechadzała się niespokojnie po ścieżce ogrodu, ubrana mimo zbliżającego się już południa w szlafroczek, mając pęk kluczy u paska i koronkowe nakrycie na głowie. Co chwila wychylała się poza furtkę, spozierając na wszystkie strony, kilka razy wychodziła nawet z ogrodu i patrzyła z troską w oczach ku dalekim wzgórzom poza wsią, z niewielkiej wyniosłości, leżącej opodal domu.
Wracając zobaczyła dziewczynki, ukryte w kącie poza stodołą. Sigrid pracowała tam całe przedobiedzie, piorąc i rozwieszając na sznurkach bieliznę lalki. Także i mała Dagny miała co niemiara roboty, jednak nie pracowała z ochotą. Co chwila mała tłuściocha wkładała palce w usta i pomrukiwała, gdy siostra nagliła ją do pracy, tajemniczym szeptem wykładała jej swe plany, albo też, potrząsając nią i dając jej kuksy, wpajała dosadnie, że nie śmie ciotce, ani nikomu innemu zdradzić, co się tutaj dzieje.
Zobaczywszy ciotkę, Dagny niejasne miała jeno poczucie winy, natomiast Sigrid zaczerwieniła się jak burak aż po czoło.
— Bawimy się tak ładnie! zawołała radosnym tonem, jakim dzieci zawsze pokrywają wyrzut sumienia.
Ale pani Betty, zajęta własnemi myślami, nie zauważyła niczego. Przechodząc upomniała je tylko jak zwykle, by nie powalały sukienek, i wróciła do ogrodu.
W drodze spotkała Angelikę, która jej powiedziała:
— Proszę pani, przyszedł pewien człowiek i chce się widzieć z panem.
— Powiedz mu, że pana pastora niema. Cóż to za człowiek?
— Nie znam go. Był tu już raz dawniej, ale równie nie zastał pana.
— Przeproś go tedy i powiedz, by się zgłosił, jeśli chce, za godzinę. Sądzę, że do tej pory pan pastor wróci do domu.
Siadła na ławce w cieniu jabłoni, swem ulubionem w ciągu całego lata miejscu, i podjąwszy robotę, zaczęła poruszać mechanicznie drutami dla uspokojenia nerwów. Blada i wyczerpana, miała oczy czerwone z niewyspania i wzburzona była trwającem całą już dobę napięciem, tak że ciało jej było jakby naelektryzowane.
Nie widziała Emanuela od popołudnia ubiegłego dnia, to jest od czasu, kiedy mu doręczyła list pocztą nadesłany, zaadresowany niewprawnem pismem żony jego. Spostrzegła, że brat czeka zdawna na tę odpowiedź, mającą zadecydować o przyszłości. List wydał jej się dziwnie niesamowity, jakby mieścił wieść smutną. Dotąd nie przyszła jej na myśl możliwość zerwania stosunku Emanuela z żoną, teraz zaczęła się o to bać, a późniejsze wydarzenia potwierdziły jej domysły.
Emanuel nie pokazał się przez cały wieczór. Zamknięty w swym pokoju, nikogo wpuścić nie chciał, ani służącej z kolacją, ani dzieci, chcących mu powiedzieć dobranoc. Pani Betty zrezygnowała też z rozmowy z nim, a nie mogąc zasnąć, słyszała przez całą noc jak chodził tam i z powrotem po pokoju. Owo nieustanne chodzenie wzbudziło w niej smutne wspomnienia przeszłości. Przypomniała sobie, że matka ich tak wędrowała bez końca po całych dniach i nocach, nie zatrzymując się ni na chwilę. Chodziła tak jeszcze w nocy, poprzedzającej dzień śmierci. To też tak straszliwym wydał jej się odgłos kroków brata, że leżała w łóżku drżąca i spotniała ze strachu. Dopiero o świcie, gdy wszystko ucichło, zdołała zasnąć.
Zaraz z rana dowiedziała się od służącej, że Emanuel wyszedł o wschodzie słońca i, jak to widziała z poza firanki, udał się przez wieś, w stronę zachodnich wzgórz. Teraz była jedenasta, to znaczy blisko przez dobę nic nie miał w ustach.
Nie śmiała pomyśleć o tem, co nastąpi, jeśli mu zamkniętym zostanie powrót do domu. Stał się wprost niedołężny, tak że w czasach ostatnich traktowała go jak małoletnie dziecko, dbając o jedzenie, ubranie i wszystko, pewna, że zapomniałby nawet zmienić bieliznę, gdyby mu nie przypomniała.
Nagle drgnęła, posłyszawszy kroki na drodze. Zwolna uchyliła się furtka ogrodu i wszedł Emanuel, zupełnie zatopiony w siebie. Gdy ją spostrzegł, przystanął.
— A to ty? — spytał głucho. — A gdzież dzieci? — dodał po chwili.
— Bawią się poza stodołą. Czy je zawołać?
— Ej nie... niech się bawią. Jestem trochę znużony.
Usiadł obok niej ciężko.
Przygnębiona milczała długo, wkońcu jednak rzekła:
— Był tu jakiś człowiek do ciebie, zdaje się ten sam, który cię już raz nie zastał.
— Któż to, Betty?
— Nie wiem. Jakiś obcy, a Angelika nie zna go również.
Jakby zbudzony teraz dopiero zwrócił się ku niej.
— Nie zna go, powiadasz? Jakież to dziwne...?
— Czemu dziwne, Emanuelu? Wszakże nieraz przybywali tu do ciebie ludzie nieznani.
— Ach tak... prawda!
Pani Betty chciała wyczytać coś pewnego z jego twarzy i zyskać potwierdzenie przeczuć co do niepomyślnej treści listu. Ale Emanuel był wprawdzie bardzo blady i głęboko wzruszony, nie widać było po nim jednak przygnębienia, jeno uroczysty, podniosły nastrój.
Z błyskiem nadziei pomyślała, że może uczyniła pomyłkę.
— Wyszedłeś dziś bardzo wcześnie, — mówiła dziewczyna. Czy dobrze spałeś w nocy?
Skinął mechanicznie głową, nie słysząc jej wcale, i siedział dalej, oparłszy policzek na jednej dłoni, drugą zaś ująwszy laskę.
— Powiedz mi, Betty, — ozwał się nakoniec tonem, jakby mówił napoły do siebie — powiedz mi, czy pamiętasz godziny zmierzchu, z dawnych czasów, gdyśmy jeszcze byli dziećmi?
— Godziny zmierzchu?
— Tak... musisz pamiętać. Matka siadywała w fotelu, w zielonym gabinecie, gdzie padało z ulicy światło latarni, my zaś wokół na stołkach, lub na kolanach jej. Opowiadała nam wówczas bajki o rycerzach i królewiczach, którzy udawali się w świat daleki dla szerzenia nauki chrystusowej pośród pogańskich ludów.
— Byłam wówczas taka mała, Emanuelu. Ledwo pamiętam te czasy, kiedy matka była jeszcze zdrowa.
— A, prawda... prawda! Ja miałem kilka lat więcej. Przypominam sobie, że w czasach tych zaczynałem rozczytywać się w baśniach i kronikach. Chciałem zostać żołnierzem i wojownikiem i pojąć nie mogłem, czemu matka chce, bym został plebanem. Gdym ją spytał o to pewnego wieczoru, pogładziła mnie po głowie i powiedziała: — Zdaje mi się, że to Bóg dla ciebie przeznaczył, chłopcze! — Słowa te wywarły na mnie takie wrażenie, że dnia tego po raz pierwszy zacząłem z własnego popędu czytać Biblję.
— O tak... wiem... matka miała wielki na ciebie wpływ.
— Innym znów razem przyszedł do matki przyjaciel jej, pastor Hagensen, i rozmawiali o tem, jak należy kierować wyborem zawodu dzieci, czy o czemś podobnem... nie pamiętam już. Wkońcu wskazała matka na mnie i spytała: — Jaki zawód, zdaniem pańskiem, obierze syn mój? — Musiałem się zbliżyć, pastor wziął mnie pod brodę, przyglądał mi się przez chwilę, potem zaś (pamiętam jak dziś) położył mi dłoń na głowie i rzekł: — Zostaniesz mężem Kościoła! Jestem przekonany, że tak będzie! — A miałem wówczas trzynaście lat.
— Skąd ci właśnie dziś to przychodzi na myśl, Emanuelu? — spytała.
— Co powiadasz? — rzekł zdziwiony, podnosząc głowę i patrząc na nią. Zapomniał zupełnie z kim rozmawia. — Tak,... tak...dodał, — opierając znów policzek na dłoni Powiem ci coś, Betty. Dużo minęło lat od czasu mego wyświęcenia, a w dziecięcym już wieku przeznaczeniem to mojem było. Mimo wszystko jednak, aż do dziś wątpiłem, czy jestem powołany.
Pani Betty złożyła robotę na kolanach.
— Powołany? — spytała. — Nie rozumiem cię, Emanuelu.
— Czy jestem naprawdę powołany... przez Boga... wiesz?
Pani Betty zaprzeczyła głową.
— Nie rozumiem.
— Ach tak, więc i ty zaliczasz się do tych, którzy sądzą, że ornat i peleryna stanowią duchownego, a złożenie egzaminu uznają za zgodę Boga na głoszenie słowa jego. Ja jednak przekonałem się, że Bóg sam sobie wybiera sługi swe, doświadczając wybrańców długo i szkoląc w sposób surowy. Wszak pamiętasz, Betty, legendę, którą ci niedawno opowiadałem, o owym człowieku w Judei, który przez cały ciąg życia szukał Boga i kroczył ścieżkami jego „ku zgorszeniu dzieciom świata.“ Pan zaś zadawał mu ranę po ranie, aż został na ziemi bezdomnym i opuszczonym, jak ptak nad falami morza. Wówczas dopiero pojął wolę Boga i poszedł do świątyni, gdzie mu się ukazał Pan, przykazując mu wydać wyrok na lud nieposłuszny. O opowieści tej myślałem często w ostatnich czasach. Jest to niejako zwierciadło mego życia. Wiem i czuję, że i mnie Bóg wołał długo i nadaremnie i że i mnie musiał karzącą dłonią swą odebrać wszystko, wszystko... aż do ostatniej nadziei i schrony, zanim znalazłem odwagę zrozumienia go w pełni.
— Cóż to znaczy?... Czy twoja...?
— Tak, Betty, jestem teraz na ziemi bezdomny, jak mewa na falach, nie mam żony, nie mam domu. Jestem sam z małemi dziećmi memi.
Robota zesunęła się z kolan pani Betty. Załamała dłonie i spojrzała na brata przerażona.
— I to... to... nazywasz powołaniem? — jękła.
Emanuel potwierdził skinieniem.
— Tak... czuję... że Bóg mnie teraz zawołał do siebie, kazał oddać mu się niepodzielnie. Ja zaś złożyłem życie w ręce jego.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Pani Betty pochyliła głowę i złożyła na kolanach ręce. Uzyskawszy pewność, straciła resztki sił, a również i Emanuel nie mógł dłużej panować nad sobą. Zapatrzone w dal, wielkie oczy jego napełniły się łzami, a gdy mówił, głos jego brzmiał, jak tłumiony płacz.
— Dziwi mnie to i nie dziwi wcale, gdyż wiem, od początku Bóg miał plan swój co do mnie. Nie jest to pycha. Nie miałem się nigdy za większego i lepszego od innych, chyba przeciwnie... Ale sam Chrystus powiedział: — Siła moja wielką jest w słabym! — Teraz atoli, gdy się już stało, pojąć nie mogę, że Bóg uznał mnie za godnego wyboru. Dziś rano... dziś rano... posłyszałem głos jego... wstałem z łóżka i pośród rozłogu pól stanąłem twarzą w twarz z Panem moim! Zdawało mi się, że padnę martwy od mocy ducha jego i nie śmiałem podnieść oczu na jego oblicze. Dostrzegł mój strach i przytulił mnie do łona...
Urwał nagle pod wpływem wzruszenia. Głos mu drżał od wspomnienia przeżytej grozy, drżał z zimna, a łzy płynęły mu po policzkach.
Siedzieli znowu przez chwilę, milcząc.
— Cóż zamierzasz teraz uczynić, Emanuelu? — spytała pani Betty.
— Wykonam pracę, jaką mi zadał Pan. Nic więcej nie wiem. Wola moja jest w jego ręku.
— Ale co postanowiłeś czynić? Czy wrócisz do funkcyj pastorskich... co myślisz robić teraz?
— Nie wiem.
— Czy zamierzasz podróżować, jako kaznodzieja prywatny? A cóż się stanie z dziećmi?
— Nie wiem nic. Prosiłem tylko Boga o znak, bym mógł się przygotować.
Pani Betty straciła resztki panowania nad sobą. W przystępie dzikiego strachu padła bratu na szyję, wołając:
— Emanuelu! Emanuelu! Przyjdźże raz do siebie... posłuchaj mnie! Nie wiesz sam, co mówisz... nie mów nic! Słuchaj mnie, wszakże jestem siostra twoja! To straszne, Emanuelu... Przyjdźże raz do przytomności... Słuchaj, pomyśl o przyszłości, o dzieciach, o nas wszystkich. Zastanów się. Lada dzień możesz znaleźć się na ulicy, bez dachu nad głową, ani kawałka chleba dla dzieci swych. Ojciec nie chce ci już pomagać, a nawet nie może. Ja ledwo sama żyję. Wiesz, jak mało zostało mi po mężu. Cóż poczniesz? Nie sprowadzaj nieszczęścia na wszystkich nas, Emanuelu! Nie, nie mów nic! Musisz raz wysłuchać całej prawdy. Tyle narobiłeś już złego! Wszakże z twego powodu ojciec jest chory i zrozpaczony. Wszyscy martwimy się tobą bardzo, Emanuelu. Widziałam sama, jak ojciec płakał przez ciebie. Zastanówże się raz! Od dziesięciu lat trwoży nas postępowanie twoje! Czyż to nie dosyć, czyż nigdy nie będziemy mogli wspomnieć cię bez wstydu... Ach, Emanuelu, gdybyś wiedział...
Nie była w stanie mówić dłużej. Porwał ją spazmatyczny płacz. W przystępie rozpaczy ukryła twarz na piersiach brata.
Emanuel pogładził łagodnie jest włosy.
— Uspokój się, droga siostro! — powiedział. — Sama dla siebie, jak należy dobrą nie jesteś, dlaczegóż byś się tedy mną gorszyć miała? Pomyśl, wszakże Chrystus ukazał nam prawdziwą drogę do radości wiekuistej, on, który nie miał na czem skłonić głowy swojej.
— Jak możesz tak mówić! — przerwała mu porwana gniewem, odskakując odeń. — To zuchwalstwo! Czy Bóg poto dał ci dom, schronę i rodzinę, byś wszystko to zniweczył? Czy ci dał żonę i dzieci poto byś...
Nie mogła skończyć. Emanuel położył jej dłoń na ramieniu i spojrzał smutno w oczy.
— Betty, — rzekł — czyżby nie było lepiej, byś uczyniła sąd nad sobą miast obwiniać drugich? I ciebie też doświadczył Bóg! Wszakże miał i co do ciebie plany swe, skoro dwukrotnie zapukał ręką śmierci do drzwi twoich. Przybył spytać, czy jesteś gotowa przyjąć go... jego samego. Otwórz serce twoje. Pomyśl, Bóg zabrał ci dziecko i męża, a ponadto bogactwo, zaszczyty, stanowisko i podziw świata... Czyś mu za to podziękowała? Czyś zrozumiała, że w ten sposób zdjął z ciebie jedno brzemię po drugiem, ukazując drogę do ojcowskiego serca swego? Jeśli tak nie jest, to biada ci, Betty! Czas najwyższy... Czy nie czujesz, że zbliża się dzień Sądu? Czy nie dostrzegasz, że świat się chwieje w posadach i że błogosławieństwo boże zdjęte zostało z ludzkości, a demony roją się, jak robaki w padlinie? Czyż zbrodnie nie chodzą dziś nago po ulicach? Czyż pycha i żądza pomsty nie zatruła dusz wszystkich? Wszakże stan jeden powstaje przeciw drugiemu i naród przeciw narodowi! Nienawiść rozgorzała płomieniem w całym kraju, a krwiożerczość ryczy paszczami dział. Duch boży uciekł nawet z samego domu Boga, z jego, krwią ochrzczonej gminy. Samowola i pycha biją się o pierwsze miejsce w Kościele. Zaprawdę, powiadam ci, bliski jest już dzień Sądu! Biada temu kogo potępi.
Wyprostował się i podniósł dłoń groźnie w niebo. Ale nagle złamał mu się głos, opuścił ramię i rzekł łagodnie i pojednawczo:
Daj mi rękę, droga siostro! Narazie nie rozumiesz mnie, ale wierzę niezłomnie, że i dla ciebie wybije godzina. Wówczas pojmiesz pełna przerażenia, że ten kto kocha życie, utracić je musi. Znam duszę twą, Betty. Pójdziesz w moje ślady... Przyrzeknij mi to!
Uczyniła, co chciał, gdy jednak odszedł, poszła w gęstwę leszczyny, gdzie jej nikt nie mógł widzieć, i załamała rozpacznie ręce.

Sigrid i mała Dagny siedziały na wybrzeżu i bawiły się. Przed samym obiadem zawołano je do ojca, który, ku zdumieniu obu, podnosił je w górę raz po razu, całując czule w oczy i policzki. Zdumienie ich wzrosło jeszcze, gdy się dowiedziały po jedzeniu, że mają się ubrać, bo pójdą z ojcem na przechadzkę. Czegoś takiego nie zapamiętały dotąd i choć miały już na głowach wielkie, helgolandzkie kapelusze, nie chciały wierzyć, by to była prawda. Emanuel wziął dziewczynki za ręce i powiódł przez pola i zielone łąki nad brzeg strumienia, gdzie zbierały kwiatki i podziwiały odbicia chmur i ptaków w wodzie.
Uczuł potrzebę zaczerpnąć raz jeszcze pełną piersią radość życia, zanim godzina jego uderzy. Powiedział sobie, że wykorzysta czas, poprzedzający chwilę wezwania, na spokojnem, pogodnem życiu z dziećmi. Wiedział, że rychło nadejdą dni mozołu i przygotował się na to, że od dnia, w którym Bóg ustami jego przemówi do świata, rozpocznie się nieubłagalna i nieustanna walka, w której trzeba będzie dać życie.
Ubrany w długi surdut i płaski kapelusz, kroczył wesoły, nucąc piosenkę, zrywał kwiatki i przysłuchiwał się bujającym wysoko na niebie skowronkom. Wkońcu siadł z dziećmi nad strumykiem, wił im wianki i opowiadał o maleńkich elfach, gotujących w kielichach kwiatów rosę i robiących miód. Owa dziecięca zabawa tak go samego wkrótce zajęła, że nie spostrzegł, iż Dagny podczas opowiadania zdrzemnęła się, a Sigrid wcale nie ma zainteresowanego wyrazu twarzy.
Wrócił po kilku godzinach do domu, niosąc cierpliwie w ramionach śpiące dziecko, z uwieszoną u poły surduta zmordowaną Sigrid.
Niedługo potem znalazł się samotny na wybrzeżu, tuż nad wodą i stał zapatrzony w niebo i wodę. Czując, że krótki mu jeno czas zostaje, patrzył smętnie wzruszony na starych przyjaciół swych, na srebrzyste mewy i wodził spojrzeniem po załomach brzegu, o złoconego słońcem.
Doznał tak silnego wrażenia, tak go ujęło piękno krajobrazu, że łzy poczuł w oczach. Nigdy jeszcze może nie zachwycała go do tego stopnia natura, będąca odblaskiem niebiańskich rozkoszy. Wiedział, czemu to się dzieje. Oto wzniósł się wkońcu ponad wszystko, co przemija, patrzył po raz pierwszy w życiu na świat oczyma człowieka, który świat ten przezwyciężył, po raz pierwszy, poprzez to co ziemskie dojrzał wiekuistość.
— O — westchnął — czemuż ludzie nie patrzą zmysłami duszy, czemuż nie dostrzegają wszędzie, gdzie są, niebieskich widnokręgów? Gdyby tak uczynili, posłyszeliby śpiew aniołów w powietrzu, a dźwięk każdy byłby im echem cudnych harmonij przedwiecza.
— Dzieńdobry! — posłyszał za sobą.
Obrócił się. Na wybrzeżu stała panna Ranghilda w swym wielkim kapeluszu, z wachlarzem u paska.
— Dzieńdobry! — powtórzyła nieco potulniej wobec tego, że Emanuel nie odpowiadał, ani nie witał jej. — Przykro mi, że panu przerywam kontemplację, ale pragnę dowiedzieć się, jak się ma siostra pańska. Byłam właśnie u was, ale służąca oświadczyła, że Betty leży i nie przyjmuje nikogo. Czyżby była chora? Źle wyglądała w dniach ostatnich. Boję się na serjo o nią.
Emanuel stał i milczał. Na jej widok ogarnęło go zdumienie wielkie. Wydało mu się, że już niemiernie długo nie myślał o niej wcale. Pokusę, jaką go przez tyle czasu napawało jej każde zjawienie się, uważał teraz za jakiś dawny, męczący sen. Tak, teraz nakoniec czuł się wolnym. Zgasł płomień cielesnej chuci palący go ongiś, a raczej nie zgasł, ale przeistoczył się, wyszlachetniał i stopił w jedno z wielkiem, gorącem zarzewiem miłości bliźniego, tlejącem teraz w jego duszy i wypełniającem ją całą.
— Proszę się nie. obawiać! — rzekł, podchodząc do niej zwolna. — Sądzę, przeciwnie, że Betty jest na najlepszej drodze do zupełnego ozdrowienia.
Miał poważny wyraz twarzy, w oczach zaś jego połyskał niejako odblask zaziemskiego światła, w które patrzył przed chwilą.
— A cóż z panią słychać, panno Tönnesen? — spytał po chwili.
— Ze mną? Dziękuję! Ot, tak sobie — odparła z nienaturalnem ożywieniem i zaczęła się wachlować, bo przystąpił tak blisko, że czuła oddech jego na twarzy. — Mam apetyt, śpię dobrze, czuję się zdrową. Czegóż chcieć można jeszcze?
— Zaprawdę, małe ma pani wymagania, panno Tönnesen — zauważył. — Nie pytam atoli o ciało pani.
— Acha? Racz pan tedy pozdrowić ode mnie Betty. Muszę wracać do domu, panie pastorze.
— Panno Tönnesen! — zawołał, gdy odeszła już parę kroków. — Czy mógłbym przez chwilę pomówić z panią? Proszę pozwolić towarzyszyć sobie.
Stanęła, a pierś jej zafalowała.
— I owszem, ale tylko do furtki ogrodowej. Wie pan dobrze, że dbam o formy!
— W kilku słowach da się wyrazić, to co mam powiedzieć.
Uszli kilkanaście kroków wzdłuż wybrzeża, gdy Emanuel zaczął:
— Jak pani sądzi, panno Tönnesen, mnie się zdaje, że mamy jeszcze z sobą porachunki?
— Porachunki? Nie wiem o tem nic a nic!
— Wszakże musi pani pamiętać ową wygwieżdżoną noc zimową, gdybyśmy razem wracali z pewnego przyjęcia, po wystawnej uczcie, której luksus wyciskał, wierzę w to, łzy z oczu aniołów.
— Co pan powiada? Cóż to mogła być za uczta niesłychana?
— Więc pani naprawdę nie pamięta?
— Chyba ma pan na myśli ostatni obchód urodzin swego szwagra? Przypominam sobie, żeś pan się uparł odprowadzić mnie do domu, chociaż się wymawiałam.
— Właśnie o tym wieczorze myślę.
Zaniepokojona, roześmiała się nerwowo.
— Zawsześ pan ten sam, panie Hansted! — rzekła. — Jakże można w tak czarnych barwach przedstawiać małe, niewinne zebranie. Wszak było ledwo kilka osób z rodziny. Wszyscy nosili jeszcze żałobę po małym Kaju. Pamiętam przynajmniej, że damy były ubrane czarno, ja także.
— Tak. Pani także, a przez jedwab widne były białe ramiona pani.
— Zapominasz się pan, panie pastorze! — powiedziała karcąco. — Zresztą pocóż mówić o takich dawnych, obojętnych historjach?
— Tak, panno Tönnesen, jak rzekłem, zamykam dziś rachunki.
— Mnie pan nic nie winien! — zawołała żywo. — Nawet wyjaśnienia.
— Przeciwnie, winienem je pani. Winienem pani dużo więcej, niż sądzisz sama. Teraz mogę to powiedzieć, mam nawet obowiązek, bowiem onego wieczoru Bóg rozstrzygnął los mój, a pani, panno Tönnesen byłaś narzędziem w jego ręku.
Stanął i wpatrzył się w nią płomiennem spojrzeniem, przelśnionem świętym zapałem.
— Proszę powiedzieć, czy miała pani wówczas to samo wrażenie?
— Nie rozumiem pana wcale! — powiedziała, ogarnięta coraz to większym niepokojem, i przyspieszyła kroku.
— O, rozumie mnie pani dobrze! Teraz powiem wszystko otwarcie, panno Ranghildo! Teraz, jak sądzę, nadeszła chwila zapłaty. Zostałaś pani sama, bo towarzysz odjechał i teraz pragnę, byś mnie pani przez chwilę posłuchała. Czemuż się pani tak niecierpliwi? Wiem dobrze, że się pani nie podobam. Ale to nic, radbym uzyskać jeno dostęp do duszy pani. I to się stanie. Może nie dziś, nie jutro, ale napewno wówczas, kiedy wybije moja godzina!
— Niema celu mówić o tych sprawach, panie Hansted. Mamy tak rozbieżne zapatrywania, jak pan wie...
— Jest cel! Jest napewno, a ja umiem być cierpliwym!
— Proszę pana, przybyliśmy do furtki ogrodu, przeto, przepraszam bardzo... Musimy się rozstać... Do widzenia!
— Panno Tönnesen! Słowo jeszcze tylko!
— Cóż takiego? — spytała, obrzucając go napoły gniewnem, napoły trwożnem spojrzeniem.
— Czy pani gniewa się na mnie?
— Ale, skądżeby też?
— Czemuż tedy nie poda mi pani ręki na pożegnanie? Proszę, uczyń to pani! Bardzo proszę!
Ranghilda zbladła. Toczyła z sobą straszną walkę. Od wyciągniętej pokornie dłoni Emanuela biła moc, której się oprzeć nie była w stanie.
— Jesteś pan dzieciak! — powiedziała, spuszczając oczy i podając mu rękę. — No... już dobrze... prawda?
Emanuel nie puszczał drżącej jej rączki i rzekł głosem głuchym, wezbranym namiętnością:
— Panno Ranghildo! Teraz panią mam, mam i nie puszczę, dopóki nie staniesz się prawdziwem bożem dziecięciem! Nie patrz pani gniewnie. Proszę, błagam, daruj mi pani duszę swoją, byśmy oboje połączyć się mogli w niebiańskiej rozkoszy u tronu ojca mego przedwiecznego. Uczyń to, Ranghildo, siostro moja!
— Odejdź pan! — krzyknęła ochrypłym, rozkazującym tonemi, wyrwawszy mu dłoń, wpadła do ogrodu.

Gdy niedługo potem Emanuel wrócił do domu, powiedziała mu służąca, że człowiek, który doń przychodził już dwa razy, zjawił się znowu i czeka w jego pokoju. Na widok jego wstał z twardej sofy, stojącej pod dłuższą ścianą jakiś człowiek. Emanuel był w takim nastroju, że długo trwało, zanim poznał tkacza Hansena. Nie przypominał zresztą dawnego, nieprzejednanego wroga, gdyż stał zmieszany, z przekrzywioną głową niepewny, czy ma podać rękę, czy nie.
Jeśli kiedykolwiek żywił Emanuel przeciw komuś gniew, to w pierwszej linji przeciw temu właśnie człowiekowi. Krew mu się burzyła na wspomnienie podstępu, z jakim zażegnął płomyk niezgody w gminie, oraz bezwzględności, z jaką go prześladował potem, gdy już pożar ogarnął wszystko. Na widok tkacza uczuł potrzebę skruchy z powodu, iż tak długo żywił nieprzyjazne dlań uczucia, mimo że był to przecież bliźni jego, brat i dziecię boże, jak i on sam.
— Witam cię! — zawołał życzliwie, podając mu rękę. — Przybywasz jak zawołany!
— Zawołany? — spytał tkacz, nastawiając uszy.
— No tak, przyjacielu drogi, nie rozumiesz mnie jeszcze! Nie wiesz bowiem, że pomiędzy mną a przeszłością zapadła zasłona. Teraz spozieram w przyszłość tylko! Chodźże, siadaj, pogadamy!
Tkacz siedział, trąc kapelusz rękawem, zdawało się, że mu cięży to, z czem przybył, i nie może znaleźć stosownego wstępu. Mówili przez chwilę o stosunkach panujących we Vejlby i Skibberupie, a wkońcu poruszyli sprawę bliskiego zebrania w sandingskim uniwersytecie. Nakoniec ozwał się Hansen:
— Muszę ci powiedzieć wprost, że oddawna już nie jestem zadowolony z... toku spraw duchowych w czasach obecnych. Sądzę, że każdy chrześcijanin, podobnie jak ja, boleć musi nad babilońskiem poprostu zamieszaniem, jakie panuje w Kościele. Ta niezgoda trapi mnie bardzo i często wpadam w rozpacz, myśląc, co będzie dalej.
Emanuel skinął potakująco.
— Prawdę mówisz, Jensie Hansenie.
— W czasach ostatnich, myśląc o bliskiem zebraniu naszem, dumałem, czyby nie zjawił się człowiek, obdarzony taką siłą ducha, by zdołał połączyć w jedno rozpadłe członki gminy bożej w naszym kraju. To też, powiem otwarcie, zachodziłem tu, do ciebie, bowiem pewny jestem, że człowiekiem takim jesteś ty, Emanuelu!
Bolesny, tajemniczy uśmiech przemknął po ustach Emanuela.
— Dlaczegoż tak pewny tego jesteś, Jensie Hansenie? — spytał.
Słyszałem przecież, co się tu działo... A zresztą przyszedłem do przekonania, żem cię źle swego czasu ocenił i należycie nie zrozumiał... To powiadam szczerze. Przytem w tych dniach uczułem coś jakby nakaz coś, coby nazwać można głosem wnętrznym, bym siadł do łodzi, przejechał na tę stronę i pomówił z tobą...
— Głos, powiadasz?
— Tak, wnętrzny głos, który się ciągle odtąd we mnie odzywał, tak że nie zaznałem spokoju, pókim go nie posłuchał. Zdawało mi się, że jest to rzecz wielkiej wagi. Ilem razy wspomniał z troską o tem zebraniu, coś mi mówiło: Emanuel jest powołany, on posiada moc!
Emanuel przestał go słuchać. Wzburzony bardzo pochylił się, myśląc:
— Oto jest znak!
Dreszcz świętego uniesienia przeszedł jego ciało.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henrik Pontoppidan i tłumacza: Franciszek Mirandola.