Ziemia obiecana (Pontoppidan, 1924)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henrik Pontoppidan
Tytuł Ziemia obiecana
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det forjættede land
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


HENRYK PONTOPPIDAN
ZIEMIA OBIECANA
POWIEŚĆ
Z UPOWAŻNIENIA AUTORA PRZEŁOŻYŁ
F. MIRANDOLA






LWÓW — POZNAŃ 1924
NAKŁADEM WYDAWNICTWA POLSKIEGO






ODBITO NA PAPIERZE BEZDRZEWNYM
POZNAŃSKA DRUKARNIA I ZAKŁAD NAKŁADOWY T. A., POZNAŃ






KSIĘGA PIERWSZA.


PROCH.


CZĘŚĆ PIERWSZA.

Przez dni już kilka szalała w okolicy gwałtowna burza. Przyleciała ze wschodu na czarno-sinych skrzydłach chmur i poruszyła do głębi fiord, tak że płaty piany spadały aż na pola. W wielu miejscach zniszczyła chłopom zasiew zimowy, położyła po łąkach trawę, zapchała ziemią i piaskiem rowy, tak że woda nie miała odpływu i wystąpiła na rolę i drogi. Wszędzie było widać obalone drzewa, połamane słupy telegrafu, zburzone sterty, oraz trupy ptaków, które wichura porwała i cisnęła o ziemię.
W małej wiosce Vejlby, położonej zgoła bez żadnej osłony na szczycie dość wysokiego wzgórza, wiatr obalił stodołę jednej nocy i to z takim łomotem, że mieszkańcy wybiegli na ulicę w samych jeno koszulach zobaczyć, co się dzieje. Nocy tej pospadało wiele kominów z dachów i zerwane zostały z drzew w plebańskim ogrodzie wszystkie budki dla szpaków. Samego nawet proboszcza nie ochroniły moce niebiańskie, bo gdy stanął na werandzie w chwili największego rozpętania wichru, by stwierdzić poczynione szkody, burza zerwała mu kapelusz z siwej głowy, cisnęła o ziem, potoczyła drogą niby koło, potem zaś, mimo wszelkich wysiłków zatrzymania, porwała z sobą w tumanie pyłu.
Od czasów niepamiętnych nie zdarzyło się coś takiego.
— Niech Bóg chroni ludzi na morzu będących! pokrzykiwali mieszkańcy przez wycie burzy, spotkawszy się na ulicy, którą szli przygięci, z mozołem walcząc o krok każdy, lub parci wiatrem, tak że się ślizgali na drewnianych sabotach.
— Szczęśliwy, kto siedzi bezpiecznie w domu! myśleli inni, ukryci w półciemnych izdebkach, gdzie w dzień nawet z trudnością jeno można było przeczytać gazetę, a wiatr wył, świstał wokoło, jakby wszystkie duchy piekielne wypuszczone zostały na świat. Po stajniach stały konie, nastawiając uszy i drżąc ze strachu. Krowy ryczały w zawody jak czasu pożaru, koty nawet włóczyły się, żałośnie miaucząc, a psy biegały z ogonami podwiniętemi i węszyły niespokojnie.
Gdy wreszcie burza przycichła, zwalił się wielki śniegi, mimo że był to dopiero początek grudnia, a więc zima się ledwo zaczęła, pokrył ziemię, zasypał rowy, przysłonił powalone drzewa przydrożne, nagromadził się u nadwerężonych płotów, na potarganych strzechach, tak że przez dwa dni nieba i ziemi rozróżnić nie było można.
Ten i ów naiwny chłop vejlbijski badał w tych dniach swą duszę i czynił obrachunek z Bogiem, sądząc, że zbliża się Sąd Ostateczny. Wieczorem, drugiego dnia dało się już usunąć zaspy z pod drzwi i grube na cal warstwy śniegu z szyb okiennych, ale i teraz jeszcze wielu ludzi, stojących w progu domostw i patrzących na księżyc, wznoszący się ponad ogromną, sino-białą pustynią, w jaką zamieniła się okolica i fiord, rozważało w zadumie, co to może wszystko znaczyć i czy to nie jest zapowiedzią nieba, że nadejdą rzeczy ważne, które w niedalekiej przyszłości zagrożą nieszczęściem wsi, gminie, a może nawet całemu krajowi.

W kancelarji proboszcza, na plebanji siedział gość przybyły dnia zeszłego, właśnie w chwili kiedy burza szalała najstraszniej. Był to młodzian smukły, zgrabny, ubrany w czarną sukienną odzież i biały w fontaź związany krawat, zasłaniający potrochu wydatną grdykę. Twarz miał bladą i szczupłą, a oczy dziecięce, jasne i naiwne. Ponad wysokiem, silnie zarysowanem czołem piętrzyły się piękne, złociste, lekko na końcach kędzierzawe włosy, a podbródek i wargi pokrywał delikatny puch zarostu.
Naprzeciw niego siedział proboszcz Tönnesen, rozparty w staroświeckim fotelu z zausznikami i wałkami pod głowę. Był to mąż wspaniały, iście prałackiej postawy, o prześlicznie wymodelowanej głowie, siwych, krótko przystrzyżonych włosach, z pod których wyzierała mocno różowa skóra. Pod długiemi, czarnemi jeszcze brwiami żarzyły się ciemno-szare, bystre oczy, a wydatny nos i wargi wygolonego oblicza nadawały mu wygląd południowca. Z ubrania nie zdawał się również powszednim, duńskim plebanem wiejskim.
Potężny, bawoli kark obciskała mu lśniącej bieli chustka batystowa, miał jedwabną, wzorzystą kamizelkę i błyszczące trzewiki, co świadczyło o staraniu o wygląd zewnętrzny, niezwykły u ludzi tego rodzaju. Również ruchy jego i sposób pociągania dymu z długiej fajki o wielkim bursztynie, co czynił podczas rozmowy, znamionowało wytrawnego światowca.
Obok fotelu znajdowały się otwarte drzwi, przez które widniała duża, po pańsku umeblowana komnata, gdzie siedziała rudawa blondynka, córka domu, szyjąca przy świetle wysokiej lampy, osłonionej jedwabnym abażurem, koloru wody morskiej. Cisza panowała głęboka. Zdawało się, jakoby dzisiaj odgłosy wszelakie zatonęły w morzu śnieżystem, a prócz basowego tonu proboszcza, trzasku ognia na kominku i dochodzącej z głębi, monotonnej gadaniny papugi, siedzącej w klatce, w sypialni panny, nie było słychać nic.
Młodzieniec przybył w charakterze kapelana, do pomocy proboszczowi, a oczekiwano go nietylko na plebanji, ale również w całej gminie, z wielkiem zainteresowaniem. Przed kilku jeszcze godzinami, zaraz po skończeniu obiadu zasiedli obaj duchowni w kancelarji, rozważając przeróżne sprawy dotyczące wspólnego, wielce odpowiedzialnego urzędu swego. Proboszcz mówił niemal sam. Kapelan był młodziutkim, dwudziesto-sześcioletnim człowiekiem, otrzymał przed kilku zaledwo dniami uroczyste święcenie od biskupa i widocznie nowa godność ciężyła mu jeszcze potrochu. Ile razy proboszcz wymawiał słowa: panie pastorze, zwracając się do niego, krew napływała mu do policzków i spoglądał zakłopotany na końce trzewików.
Proboszcz Tönnesen mówił przez cztery godziny tonem rozwagi pełnym, pouczającym, zatrzymując się niepotrzebnie może na pewnych słowach, jakby się chciał nacieszyć pięknym, metalicznym dźwiękiem własnych słów i poprawną w formie budową zdań i okresów. Nie często nadarzyło mu się posiadać tak rozumnego słuchacza, to też dał się skusić i puścił zbytnio może wodze swej elokwencji. W miarę jednak, jak jął coraz to szczegółowiej rozbierać kwestję stanowiska współczesnego Kościoła, zwłaszcza gdy wszedł na temat licznych, ścierających się zapatrywań i poglądów obecnych, utracił spokój i przestał panować nad swym głosem. Pochylił się wkońcu nawet ku kapelanowi i rzekł z silnym naciskiem:
Panie pastorze Hansted, chcę panu odnośnie tego powiedzieć w niewielu słowach co następuje Nietylko prawo posiada kapłan, ale jest to jego świętym i nieodzownym obowiązkiem wobec Pana, któremu służy i którego królestwem na tej ziemi zawiaduje, powtarzam, jest to pierwszym obowiązkiem duchownego, by przy każdej sposobności podkreślał bezwzględny autorytet Kościoła. Piękny, starodawny, patrjarchalny stosunek duszpasterza do gminy wiernych staje się już dziś i będzie niebawem jeno legendą. A czyjaż to wina? Któż to podkopuje systematycznie od lat potęgę Kościoła i niweczy, dziedzicznie utrzymywaną cześć ludu dla swych, przez samego Boga ustanowionych nauczycieli? Czyż to czynią jawni zaprzańcy, tak zwani wolnomyśliciele? Ogólnie tak się mówi, ale nie wierz pan tej bajce. Nie, zło znalazło żer na gruncie samego Kościoła. Poczęło się wszystko od czasu powstania owych prądów, które zwiemy dążeniami ku wolności i równości, a które, wychyliwszy się z pośród najgłębszych warstw społecznych, utorowały sobie drogę aż do świętych przybytków, zaś głosiciele ich, to nie jacyś rozwichrzeni młodziankowie, ale niestety, w czasach najnowszych, najwyżsi męże zaufania Kościoła. Nie potrzeba chyba mówić wyraźniej, prawda? Wiesz pan, co mam na myśli. Do czegóż zmierzamy? Czy nie bierzemy w służbę bożą samego Antychrysta? Czemże innem są tak zwani Grundtvigjanie, urządzający zebrania braci, zakładający po wsiach uniwersytety, które w czasach ostatnich nawet rząd popiera. Czemże jest dalej owa plaga kolporterska, czemże owi kaznodzieje, szewcy i krawcy, te, zgoła niewykształcone osoby, które, zważ pan to dobrze, duchowni wysyłają po kraju, z upoważnieniem głoszenia słowa bożego w imię Kościoła? Nie pojmuję ślepoty niektórych naszych współkolegów, nie dostrzegających, że owe metody podkopują zasadniczo nasz autorytet, którego potrzebujemy nieodzownie w stosunku do prostaczka, niezdolnego pojąć istotnej wyższości moralnej. Niema celu zaprzeczać temu, gdyż mówimy z sobą jeno. Jakież owoce tego postępowania? Oto szewcy i krawcy owi nabierają w oczach dobrodusznego chłopka cech cudowności, stają się pół-prorokami, lud się kupi wokoło nich, oni zaś do tego stopnia demoralizują frazesami swemi gminę, że potem niesposób zainteresować ludzi przemyślanem dobrze i wygłoszonem należycie kazaniem, ani najuroczystszem nabożeństwem. Przed kilku dopiero dniami taki wagabunda, który mi się przedstawił jako kolega, poważył się prosić o zezwolenie, bym mu użyczył kościoła na cele produkcyj proroczych. Do tego już doszło, że włóczęgi jawią się na kazalnicy, a mieszkańcy przytulisk stają u ołtarza! Szewczyki i oberwańcy wszelkiego rodzaju narzucają się ludowi w roli przewodników duchowych! Czemże się to skończy, pytam, czemże się to skończy, pytam, pastorze Hansted?
Proboszcz roznamiętnił się własnemi słowy, twarz mu poszarzała i drżał cały. Wymawiając zdanie ostatnie, wyprostował imponującą postać swoją, jakby gotów był stanąć natychmiast do walki.
Kapelan patrzył nań niepewny i zdumiony, a papuga w sypialni zaczęła wrzeszczeć i bić skrzydłami.
Uniesiony proboszcz chodził teraz szybko po komnacie tam i z powrotem, a gdy po kilku minutach stanął przed młodzianem, oczy jego łyskały z pod krzaczastych brwi, niby gromy z pod chmur.
— Sądzę, rzekł drżącym jeszcze głosem, — sądzę, pastorze Hansted, że rozumiesz doniosłość sprawy i pojmiesz troskę moją. Nie ukrywam, że i tu w gminie naszej dają się zauważyć początki fermentowania, oraz karygodne dążenia, które należy zdławić w zarodku. Niejaki Hansen, tkacz z zawodu, będący smutnym wytworem tak zwanego ruchu oświatowego, usiłował tu w latach ostatnich stworzyć coś w rodzaju partji rewolucyjnej i zebrał w istocie ignorantów i pyskaczy, którzy jawnie wystąpili przeciw mnie i starają się rozmaitemi szaleństwami zakłócić spokój gminy. Tego jednak nie ścierpię, z nieubłaganą surowością zniweczę tego ducha buntu, a ufam, panie Hansted, że znajdę w panu tutaj pomocnika. Żywię wogóle nadzieję, iż zrozumiemy się we wszystkiem, co ważne i zasadnicze, a wspólna działalność przyczyni się do chwały pańskiej i dobra gminy!
— Jest to mojem najgorętszem pragnieniem... odparł młodzian ze wzruszeniem i spuścił oczy na ziemię.
— Byłem tego pewny, zawołał proboszcz, wyraźnie zadowolony z odpowiedzi kapelana — ale mimo to cieszy mnie, że słyszę potwierdzenie z ust pańskich. Nie wątpię wcale, że przy wzajemnej życzliwości doprowadzimy zadanie do końca.
Po tej wymianie słów wróciła proboszczowi szybko równowaga. Udał się w kąt pokoju, nabił tytoniem fajkę, zapalił ją fidybusem i siadł w fotelu, celem kontynuowania przerwanego, rzeczowego wykładu.
Przechodząc do tego, co nazwał żartobliwie „małym kursem teologji praktycznej“, począł rozbierać szczegółowo zadania działalności kapłańskiej. Mówił, jak się zachować należy przy obrzędzie chrztu, w kościele, przy udzielaniu komunji, i u łoża chorego. Pouczał młodego ucznia, jak długie ma być kazanie, śpiew, inne nabożeństwa itd. oraz dawał rozliczne, praktyczne wskazówki odnośnie do zewnętrznego wyglądu i postępowania, co było również ważne i doniosłe.
— Weźmy naprzykład ręce, — mówił — z któremi nie wie co począć zrazu młody kaznodzieja. Jak pan wie, jedni kapłani gestykulują żywo, inni trzymają ręce spokojnie złożone. Ta ostatnia metoda posiada więcej rzewnego wyrazu, tedy nadaje się, zwłaszcza przy zaślubinach, kiedy apelujemy przeważnie do uczuć tkliwych, nie tykając kwestji winy i odpowiedzialności za grzechy. W innych razach jednak, zdaje mi się, że stosowna gestykulacja jest czynnikiem ważnym. Rzecz naturalna, że należy podkreślać słowa takie jak: klątwa nieba... gniew boży... wiekuista kara piekielna... podnoszeniem rąk, zaciskaniem pięści, lub czemś podobnem, co nadaje wyrazom więcej słly. Jedno jeszcze radbym panu, drogi przyjacielu, zalecić jak najgoręcej...
W tej chwili w głębi mieszkania wydzwonił zegar ostrym dźwiękiem ósmą, a w progu zjawiła się córka proboszcza i wezwała panów na herbatę.
— Musimy usłuchać! rzekł, wstając i nie kończąc zdania, potem zaś dodał z uśmiechem, kładąc dłoń na ramieniu kapelana. — Zauważyłeś pan niezawodnie, panie Hansted, że domem rządzi córka moja, a muszę wyznać, że jest ona surowym komendantem. Skończymy innym razem, teraz zaś zechciej spożyć te skromne dary niebios, jakie posiadamy na wsi.

Jadalnia była, podobnie jak wszystkie komnaty plebanji, wysoka, z pańska umeblowana, posiadała sztukaterję na plafonie i malowane krajobrazy ponad drzwiami. Mimo że prebenda Vejlby i Skibberupu nie zaliczała się do tłustych, plebanja i przynależące do niej zabudowania gospodarcze posiadały styl przywodzący raczej na myśl osiedle ziemianina, szlachcica, niźli siedzibę sługi Kościoła.
Poprzednik proboszcza Tönnesena był to człek wielce przemyślny, który urzędowanie swe zaczął od zrównania z ziemią starej plebanji i wystawienia własnym kosztem tego oto pałacyku, którego wspaniałość wywołała swego czasu formalne pielgrzymki z całej parafji. Rozwodzono się szeroko i opowiadano bajki o niesłychanej rozrzutności tego człowieka. Przyszedł doń, bywało chłop i użalał się na szkody poniesione przez chorobę bydła, czy pożar, a on bez namysłu skreślał mu należną dziesięcinę, a często wtykał ponadto do ręki banknot pięćdziesięcio-talarowy na pożegnanie. Wzamian za to domagał się, by go zostawiono w spokoju wraz z książkami i dziełami sztuki, jakiemi się otaczał. To też przez całych lat piętnaście rezydowania pastora-miljonera panowała jak najlepsza harmonja między nim a gminą, bowiem ludność zdawien dawna interesowała się raczej namacalnemi dobrami, niźli duchowemi skarbami religji.
Proboszcz Tönnesen miał natomiast rację, wyrzekając na postępowanie poprzednika, gdyż spowodowało ono zupełny chaos w moralnych poglądach parafjan. Nawykli uważać płacenie daniny i należytości kazalnych za coś zgoła dowolnego, to też gdy Tönnesen zażądał przywrócenia porządku i z całą surowością egzekwował wpłatę należnych sum, uznano to za zachłanność, nieprzystojną duchownemu, i doszło do buntu, który stał się zaczątkiem napięcia pomiędzy plebanem, a częścią gminy, i dysonans ten już nie znikł do końca.
Niezadowolony pod tym względem z poprzednika swego, był mu wdzięczny pastor Tönnesen za książęce wprost mieszkanie, otrzymane w spadku. Odpowiadało ono w sam raz wyobrażeniom jego o rezydencji, przystojnej namiestnikowi Chrystusa w Vejleby i Skibberupie, i przyczyniło się znacznie do tego, że nie ruszał się z małej parafijki niezbyt stosownej dla jego wieku i zasług. Pozostał tu jeszcze z powodu nieporozumień osobistych, zarówno politycznych jak kościelnych, z bezpośrednim swym zwierzchnikiem, zbyt wolnomyślnym biskupem, o którym myślał, czyniąc poprzednio aluzję w rozmowie z kapelanem. Nie posiadał tej wady pastor Tönnesen, by miał szacować zbyt nisko własną osobę, to też pominięcie, jakiego doznał przy okazji kilkakrotnego obsadzania bogatych prebend, przypisał temuż właśnie zwierzchnikowi i postanowił nie wnosić podań, jak długo będzie zarządzał diecezją. Postanowienie owo utrzymał w mocy przez nienadmierne samozaparcie się, gdyż niewielkie gospodarstwo, oraz dochody z prywatnego majątku starczyły jako tako na wszystko.
Zgodził się jednakowoż na kropelkę balsamu, przyjmując przed kilku laty nominację na proboszcza, czyli, jak się upornie kazał tytułować parafjanom swym, na dziekana.
To stanowisko umożliwiło mu rozwinięcie żarliwej ruchliwości i dało zadośćuczynienie za poniesione krzywdy. Od dnia mianowania, żył pośród starych rozporządzeń i paragrafów prawa, pisał z namiętną wytrwałością nieskończenie długie relacje do władz i rady kościelnej, przy lada sposobności egzaminował szczegółowo podwładnych sobie duchownych, a stał się zwłaszcza postrachem nauczycielstwa okręgu, od którego domagał się ustanowienia meldunków, wykazów i obliczeń, przesyłając kwestjonarusze, a punktualnego nadsyłania pilnując zaciekle.
Podczas posiłku wtajemniczył kapelana w swe prace organizatorskie, dając mu do poznania, że właśnie dlatego zażądał od gminy pomocnika dla funkcyj kościelnych, by się z tem większym zapałem oddać kierownictwu zewnętrznemu okręgu.
Kapelan Hansted milczał. Siedział, słuchając przełożonego, i w zamyśleniu kruszył po obrusie chleb, nie biorąc nic w usta. Mimo to nie miał miny, jakby mu nie odpowiadało otoczenie. Przeciwnie, coś w rodzaju zadowolenia i wdzięczności błyszczało w dziecięco-łagodnych oczach jego, gdy je podnosił i wodził spojrzeniem po komnacie, muskając przelotnie córkę proboszcza, która stała poza okrytą parą maszynką i nalewała herbatę.
Panna Ranghilda Tönnesen miała również jak ojciec postać okazałą i wogóle była jego wiernem odbiciem. Te same wielkie, wyraziste oczy, nieco jeno jaśniejsze, ten sam kształtny, południowego typu nos i pełne wargi. Ale była smukła, niemal chuda i nie odziedziczyła zdrowej, smagłej cery ojca. Była blada, lękliwa niemal, niby dama z prowincjonalnego miasteczka, i posiadała na lewym policzku dwa ciemne znamiona.
Dwudziesto-jednoletnia panna Ranghilda, jedyna córka proboszcza Tönnesena wydawała się na pierwszy rzut oka nieco może starszą, a pochodziło to z pełnego rozwagi i taktu zachowania się, wyrobionego po części długoletniem prowadzeniem gospodarstwa ojca. Była jeszcze dzieckiem, gdy proboszcz stracił żonę i właśnie pod przygnębiającem wrażeniem tej śmierci postanowił on opuścić zajmowane dotychczas stanowisko nauczyciela jednej z krajowych szkół średnich. Przeniósł się do cichej, wiejskiej plebanji, celem znalezienia tu pociechy i spokoju dla siebie i córki.
Właśnie mieli wstawać od stołu, gdy wytknęła głowę z drzwi kuchennych stara, kulawa służebna i zawiadomiła, że przed domem czeka w sankach jakiś człowiek, chcący koniecznie widzieć się z proboszczem.
Jakto, o tej godzinie? — zawołał marszcząc złowrogo brwi. — Czegóż on chcieć może, Lono?
— Ha, trudno to wiedzieć! — odburknęła niechętnie. — Powiedział, że idzie o chorego i chce, by ksiądz proboszcz jechał.
— Do chorego? W taki psi czas? I to w dodatku po nocy? Cóż to może być za człowiek, Lono?
— Ha, trudno to wiedzieć! Ale powiada, że jest synem Andersa Jörgena ze Skibberupu.
— Hm... tak więc,... wielki Boże... stary Jörgen wybiera się na drugi świat... Gdzież posłaniec?
— Wpuściłam go do kancelarji.
Proboszcz wypróżnił filiżankę, otarł serwetą usta i wstał.
Idąc ku kancelarji, dobył z tylnej kieszeni surduta czarną, jedwabną czapeczkę, którą zawsze wkładał, zanim ukazał się owieczkom swoim. Jednocześnie odkrząknął silnie, chcąc dać znać, że jawi się we własnej osobie, i wszedł do tak zwanej kancelarji, czyli pracowni, ochrzczonej przez parafjan tem urzędowem mianem.
Stał tu pod drzwiami, w ciemku mały człeczek, przybrany w znacznie większy, niż wypadało, płaszcz podróżny, z którego wyglądał jeno kosmyk jasnych włosów, sino-czerwone dłonie i nogi, tkwiące w białych, wełnianych pończochach.
— Dobry wieczór! — rzekł proboszcz i uczynił ręką gest. — To ty chcesz ze mną pomówić, chłopcze?
Z płaszcza doleciał naprzód odgłos czkawki, potem zaś trwożnym szeptem rzucone:
— Tak jest.
— Jakże ci na imię? spytał proboszcz, tonem dodającym otuchy.
Przez chwilę słychać było jeno, jak szczęki chłopcu kłapią. Wkońcu rzekł spiesznie, ochrypłym głosem:
— Ole, Krystjan, Juljusz, Andersen.
— Czyś jest synem starego Andersa Jörgena ze Skibberupu?
— Tak.
— Tedy zeszłego roku przysposabiałem cię do konfirmacji, prawda?
— Tak!
— Przybywasz prosić, bym przywiózł wiatyk święty? Słyszałem, że ojciec choruje od pewnego czasu.
Na te słowa zadrżał chłopak, zaczął niespokojnie przebierać odzianemi w pończochy nogami, a czapka w jego rękach obracała się wkółko.
— Coprawda, godzina dość późna i ciężkie są warunki, ciągnął proboszcz dalej atoli nie odmawiam, z uwagi na powagę chwili. No, mów, masz coś jeszcze widzę na sercu? Droga, myślę, jaka taka! Czy odrzucono już zaspy na gościńcu?
— Tak... ale...
— A czy poza wzgórzem zmieciono także śnieg?
— Właśnie ludzie pracują...
— Dobrze. Wracaj do koni i bądź gotów. Zaraz się przysposobię.
Powiedziawszy to, uczynił proboszcz ponowny gest i wrócił do bawialni, nie zwracając uwagi na bezradne, wytrzeszczone oczy chłopca, które patrzyły nań od drzwi.
Wkroczywszy tu, zobaczył kapelana, wychodzącego właśnie wraz z panną Ranghildą z pokoju stołowego i błysk przelotny rozpogodził twarz jego.
— Coś mi przyszło na myśl! — zawołał żywo. — Słyszałeś pan, drogi Hansted, że chory starzec z parafji sąsiedniej przysłał z prośbą o wiatyk. Zaprawdę, trudno o lepszą sposobność dla pana, byś rozpoczął tu swą działalność. Znam dobrze tego człeka, był zawsze godnym szacunku i zapobiegliwym parafjaninem, to też starczy mu w zupełności kilka ogólnych słów pociechy. Mam pewność, że cała rzecz nie sprawi panu najmniejszej trudności.
Propozycja zwierzchnika wprawiła młodego kapelana w wielkie zakłopotanie. Zmienił się kilka razy na twarzy i zaczął bąkać słowa usprawiedliwienia. Wspomniał, że proboszcz przyobiecał mu pomagać w początkach, zanim nabędzie należytej wprawy i dodał, że jest zgoła nieprzygotowany.
Ale Tönnesen przerwał żywo:
— To nie ma najmniejszego znaczenia. Możesz ksiądz ułożyć sobie w ciągu drogi kilka zdań potrzebnych. Sam tak zawsze czynię, a zresztą, jak wspomniałem, w tym wypadku idzie jeno o kilka ogólników dla dodania otuchy. Nie trać pan odwagi, przyjacielu, wszystko skończy się doskonale. Cała rzecz w tem, by spamiętać dobrze rytuał i nie dać się zbić z tropu. Jedź pan z Bogiem, drogi Hansted, ufając błogosławieństwu Pana.
Po tych słowach zaprzestał kapelan dalszych wymówek, w milczeniu opuścił pokój i poszedł do siebie, na górę przywdziać strój przepisany.

W kwadrans potem wyjechał kapelan, a plebanja zapadła ponownie w zwykłą ciszę i otoczył ją spokój niezmącony. Panna Ranghilda chodziła po pokojach, przygotowując wszystko na noc. Zamknęła długi, stojący w kącie, pod uwieńczonym biustem Beethovena, fortepian, włożyła do szafy nuty, poskrobała trochę po szyi napoły uśpioną już papugę i nakryła klatkę czarną osłoną. Potem siadła na zwykłem swem miejscu przy stole, pod lampą o umbrze koloru morza, i wzięła ponownie do rąk rozpoczęty haft.
Proboszcz napełnił tymczasem w swym pokoju tytoniem fajkę i zaczął spacerować przez dwie komnaty tam i z powrotem. Od czasu do czasu spozierał ukradkiem na córkę i puszczał z pomiędzy złożonych w rurkę warg wielkie kłęby dymu.
Wkońcu przystanął i rzekł ze sztucznem nieco ożywieniem.
— Droga Ranghildo! Jakże ci się podoba nasz młody gość?
Oblicze dziewczyny przybrało jeszcze bardziej tajemniczy wyraz. Pytanie dotknęło ją widocznie niemile w tej chwili.
— Ach! — rzekła obojętnie. — Wygląda wcale do rzeczy.
— Prawda? Wydaje mi się też, że posiada bezpośredniość nader miłą, że jest dziecięco jakby świeży, co dziś zaliczać trzeba do wielkich rzadkości. W czasach naszych młodzieńcy starzeją się w dwudziestym roku i wyglądają, jakby ich życie znużyło. Cieszy mnie, droga Ranghildo, że i tobie podoba się. Wszakże będzie on od dziś naszym stałym domownikiem.
Brwi młodej damy zmarszczyły się.
— Rzecz główna, — odparła krótko — czy posiada zdolności związane z powołaniem, a to się zaraz pokaże.
— Oczywiście, oczywiście! przerwał jej proboszcz i rozpoczął na nowo wędrówkę po pokojach — Zgadzam się w tej kwestji zupełnie z tobą... zupełnie... hm! Ano! — dodał, spoglądając na zegar — Widzę, że godzina późna. Trzeba będzie zasiąść do roboty.
Pocałował córkę na dobranoc w czoło i poszedł do pracowni.
Zaledwo się drzwi za nim zamknęły, skrzypnęły drzwi jadalni, a z szpary wyjrzało torfiasto-brunatne oblicze starej, kulawej służebny. Zobaczywszy, że panienka sama, wśliznęła się do pokoju i udała, że coś robi koło pieca. Ciągle przytem obracała głowę w stronę Ranghildy i spozierała ku niej chytrze, z zaciekawieniem. Wkońcu przykulała, stąpając cicho w pończochach, do stołu i rzekła, mrużąc z dowcipnym wyrazem oczy:
— No, jakże on się panience podoba?
— Kto? — spytała Ranghilda, podnosząc głowę i patrząc na nią ostro.
— No, oczywiście on... kapelan.
W szaro-modrych oczach panny błysnęło, jakby miał zaraz paść grom. Ale rozmyśliła się, pokonała gniew, spróbowała nawet uśmiechu i odparła szybko, jakby ze szczerą swawolą:
— Dziękuję ci, droga Lono! Podoba mi się naprawdę bardzo. Jestem nawet poprostu zakochana. Jutro odbędą się nasze zaręczyny, a w czwartek ślub. Przyjdźże, Lono, proszę cię, w przyszłą niedzielę na poczęstunek z racji narodzin mego pierwszego synka, a zostaniesz matką chrzestną. Oboje z mężem będziemy ci bardzo wdzięczni... Cóż, czyś zadowolona?
Stara służebna wysunęła dolną szczękę na znak, że się czuje obrażoną, i mrucząc ruszyła ku drzwiom.

Tymczasem młody kapelan przebył spory już kawał drogi do Skibberupu wiodącej. Powoli rozpłynęło się zakłopotanie, jakiego doznał w pierwszej chwili, niespodzianie wezwany przez proboszcza do wyjazdu. Odzyskał humor, rozsiadł się wygodnie w wielkim pojeździe i patrzył zdziwiony na rozległy krajobraz zimowy. Po zachodzie słońca nastała zupełna pogoda, niebo było ciemno-szafirowe, usiane gwiazdami. Na zachodnim jeno skraju horyzontu, niby wspomnienie minionej burzy, leżał długi zwał chmur, ponad którym łyskał złoty róg księżyca.
Widok ten upajał kapelana, niby zjawa senna. Był dzieckiem miasta i zima przedstawiała mu się jeno w postaci dymu węglowego, mgły i błota zmieszanego z śniegiem, pokrywającym ulice. Nie minęły jeszcze dwa dni, od kiedy brnął przez calowej głębokości kałuże Kopenhagi, oszołomiony turkotem dorożek, dzwonieniem tramwajów, oraz ochrypłemi krzykami przekupniów muszel. Teraz zaś siedział otulony wielkiem niedźwiedziem futrem proboszcza, mknąc przez krainę czaru, powietrzne państwo cudu, pełne sterczących z śniegu pól, drzew i krzewów, podobnych białym i błękitnym koralom, zaś sanki płynęły cicho, i kołysząc się, niosły go niby na miękkich skrzydłach.
Nagle przeniknęło go wzruszenie. Zjawił mu się przed oczyma duszy obraz zmarłej matki, a łzy napełniły mu oczy. Wspomniał, że najwyższem jej pragnieniem było dożyć tego właśnie dnia. Czuł dziś silniej niż zawsze, że ona to właśnie, poza Bogiem, dodawała mu najwięcej otuchy, by, powolny wezwaniu niebios, został głosicielem słowa Pańskiego. Daremnie drogi ojciec jego, stateczny radca, potrząsał głową, zwalczając dzikie pomysły.“ Kości zostały rzucone. Dziarski jego brat, porucznik gwardji, mógł sobie teraz chodzić po ulicach bez obawy, że go zobaczy w kapeluszu, urągającym najnowszej modzie, lub z kimś, kto „nie zaliczał się do towarzystwa.“ Również droga siostrzyczka jego, żona konsula generalnego, nie potrzebowała już ronić łez, ubolewając nad brakiem salonowej ogłady brata i niedomaganiami manier jego. Emanuel wyjechał, znikł „seminarzysta“ i prędko już pewnie nie powróci.
O nie, zapewne nie powróci. Rozradowany, posłał spojrzenie po szafirowej, lśniącej roztoczy śnieżnych pól i czuł, że wydostał się z głębi przepastnej studni w krainę bliżej nieba położoną. Wokół widać było małe, czerwonawe światełka oświeconych domów, co wyglądały jak gwiazdki spadłe w śnieg. Wszystko otulał zaziemski jakiś spokój. Pod sklepieniem niebios nie było odgłosu innego poza brzękiem zardzewiałych janczarów na łbach końskich, ale w niezmiernej ciszy podźwięk ten rozbrzmiewał tysiąckrotnie, jakby powietrze pełne było niewidzialnych, dzwonów.
Położył na kolanach dłonie i zapadł w myśli. To oto miejsce stało mu się ojczyzną! Miał wędrować po tych polach i wchodzić do tych chat, jako wybrany sługa boży!... Zapragnął stać się godnym tego wielkiego zadania, jakie mu powierzonem zostało. Zapragnął, by nań spłynęła łaska szerzenia błogosławieństwa i pokoju bożego, choćby wnieść je miał do jednej jedynej chaty nędzarzy.
Tak się zamyślił, że nie spostrzegł, iż chłopak, służący mu za woźnicę, obraca się ciągle ku niemu, jakby chciał przemówić, i za każdym razem tonie znów w ogromnym płaszczu swoim, nie śmiąc przerwać milczenia. Nagle atoli zbudził go donośny rozgwar wielu głosów. Sanki dostały się w wąwóz, gdzie śnieg leżał w ogromnych zaspach, rozkopanych, tworzących z obu stron wysokie mury, a konie mogły jeno krok za krokiem posuwać się naprzód. Woźnica wstrzymał je wkońcu, a kapelan zobaczył w świetle księżyca, tonącego właśnie poza wałem chmur na zachodzie, w odległości jakichś pięćdziesięciu łokci przed sobą, gromadkę ludzi, odkopujących drogę, zajętych pilnie robotą. Właśnie oni to wstrzymali sanie, wołając jeden przez drugiego:
— Trzeba trochę zaczekać... śnieg osunął się właśnie... za chwilę wszystko będzie w porządku.
— A kto to jedzie?
— Jestem pastorem! — zawołał kapelan, zmieszany potrochu, tem że po raz pierwszy głośno objawia swą godność. — Jadę do chorego!
Na głos jego ludzie obrócili głowy. Zaczęli kupić się, szeptać i wyciągać szyje.
Po chwili jeden z gromady przystąpił do koni i poszeptał z woźnicą. Zaraz też poruszenie nastało pośród pracujących. Z pewnem wahaniem zbliżyli się ze stron obu do sanek. Byli to przeważnie niscy, przysadkowaci mężczyźni z błyszczącemi niby łuska śledzia oczyma na czerwonych twarzach. Jedni mieli wysokie śniegowce, inni drewniane saboty i długie, poza kolana sięgające wełniane pończochy, na spodnie wciągnięte. Wszyscy mieli przeważnie na głowach wielkie, futrzane czapy z klapami na uszy. Jeden był jeno ubrany w skórzany kaftan, wyraźnie cudzoziemskiego pochodzenia.
Kapelan doznał dziwnego uczucia na widok tej czeredy nieznanych, ciekawie go oglądających ludzi. Zamyślił się, czyby nie należało przemówić. Byli to niewątpliwie parafjanie jego.
Z gromady wystąpił nagle wysoki, brodaty mężczyzna z twarzą huna, dominujący nad resztą i zda się, nawykły przemawiać imieniem wszystkich. Chwycił w białe, lśniące zęby palce rękawicy, ściągnął ją z prawej dłoni i ozwał się donośnym głosem:
— Przepraszam bardzo, panie pastorze. Jesteśmy mieszkańcy Skibberupu, a dowiedzieliśmy się właśnie, że ksiądz dobrodziej ma być naszym nowym kapelanem. Prosimy tedy, by nam było wolno powitać swego duszpasterza. Witamy księdza pastora Hansteda!
Zaraz przystąpili spiesznie inni i zanim się mógł kapelan namyślić, ujrzał wyciągniętych ku sobie tuzin czerwonych dłoni, żądnych wyrazić mu dobroduszne powitanie.
Zmieszał się na chwilę. Uczuł, że powinien coś powiedzieć i spostrzegł, że ludzie na to czekają. Ale wszystko stało się nagle, to też nie przychodziło mu nic do głowy. Powtarzał jeno dziękuję! dziękuję! i ściskał serdecznie podawane dłonie.
W tej chwili pracujący na przedzie zawołali, że zapora usunięta. Woźnica ruszył cuglami i sanki zaczęły się posuwać.
W ostatniej chwili błysła nagle kapelanowi myśl i zawołał:
— Bądźcież zdrowi, przyjaciele. Dzięki wam za powitanie. Raduję się szczerze, że napotkałem w was ludzi torujących mi drogę. Żywię nadzieję, że będziemy żyć w pełnem porozumieniu.
— Tak będzie! — zabrzmiała odpowiedź z wielu ust.
— I bardzo nam tego nawet potrzeba! krzyknął donośnie ktoś z tylnych szeregów, a słowom tym odpowiedział potakujący szmer głosów.
Okrzyk ów, a bardziej jeszcze ton jego zdumiał kapelana. Zadumał się nad jego znaczeniem, podczas gdy sanki mknęły znowu po gładkiej powierzchni śniegu. Wspomniał zasłyszane od proboszcza wieści, dotyczące wichrzycieli pośród parafjan i zapadł w lekką melancholję. I tu więc panowały spory i rozterki!
Niebawem dojechali do wsi. Na widok pierwszych domów, kapelan podskoczył przerażony na siedzeniu. Zupełnie zapomniał w drodze o chorym starcu i nie zastanowił się nad tem, co mu ma powiedzieć. Ale uspokoił się zaraz. Spotkanie z rozkopującymi zaspy na gościńcu napełniło go otuchą. Nie wątpił, że Bóg mu włoży w decydującej chwili właściwe słowa w usta.

Skibberup położone było w dolinie, otoczonej wysokiemi wzgórzami, których wieniec rozstępował się jeno po wschodniej stronie, dając dostęp do fiordu. Zdziwiony kapelan zauważył mnóstwo maleńkich chatek i lichych szatr, z których się cała wieś składała. Zrzadka jeno trafiło się pokaźniejsze obejście i dworek chłopski. Wokół wielkiego podłużnego stawu, otoczonego śniegiem, w którego ciemnej wodzie odbijało się gwiaździste sklepienie niebiosów, widniało, zgrupowanych malowniczo około pięćdziesięciu chałup. Stały one u samych stoków wzgórza, niektóre były w nie nawet wkopane, a wszystko wyglądało jak jakaś alpejska osada ponad górskiem jeziorem. Pozatem, wsi niemal widać nie było, bo zasłoniły ją zwały śniegu, burzą od strony fiordu naniesione. Z wielu chat sterczały ponad biel jeno szczyty dachów, oraz zakopcone kominy. Tu i owdzie błyskało jeszcze światło z okien. W progu jednego z domów stał stary człek o kuli i machał życzliwie czapką na widok przelatujących sanek kapelana.
Zatrzymali się przed nędznem domostwem, stojącem w odosobnieniu, na południowym krańcu wsi. Pokryte warstwą smoły skrzydła bramy stały otworem, a u belki poprzecznej wisiała zaspana latarnia, kręcąca się na sznurku leniwo. Pod tą latarnią musiał kapelan wysiąść, gdyż podwórze zalegały takie masy śniegu, że sanki przejść nie mogły. Udał się do niskiego domostwa wąską ścieżyną, przekopaną w szańcu śnieżnym. Wszędzie panowała grobowa cisza. Od stajni tylko dolatywał słaby pobrzęk łańcuchów, a popod jakimś murem przemykał kot i miauczał. Dostawszy się do sieni, usłyszał otwierające się w głębi drzwi i głos kobiecy, mówiący żywo:
— Zdawało mi się, że słyszę dzwonki... To pewnie proboszcz przybył...
Zapukał i w moment potem znalazł się w głębokiej, niskiej, staroświecko umeblowanej izbie, o małych okienkach, belkowanym stropie i ciemnej, glinianej podłodze.
U skraju ciężkiego, dębowego stołu paliła się cienka świeczka łojowa. Gdy wszedł, od stołu tego podniósł się niski człowiek w podeszłym już wieku z strzępiastą, szronem przyprószoną czupryną, w mosiężnych, okrytych grynszpanem okularach na szerokim, kartoflastym nosie. Człowiek ten siedział tu i czytał jakieś pismo, które teraz, widocznie zmieszany, schował pod stół. Nagle przyszły mu na myśl okulary, zerwał je przeto porywczo z oczu i wyglądał przytem tak, jakby został przychwycony na jakimś niedorzecznym uczynku. Zbliżył się do rzekomego proboszcza, ale wpół drogi skoczył wstecz przerażony, otwarł usta i zagapił się osłupiały na nieznanego człowieka, który stojąc u drzwi witał go życzliwie.
— Proszę się nie bać! — rzekł kapelan, podchodząc. — Jestem zastępcą proboszcza, jestem jego kapelanem i z jego to przybywam polecenia.
W tej chwili otwarto drzwi stancji bocznej i ukazała się koścista kobieta średnich lat, o szpakowatych włosach i jasnych, wypukłych oczach. Zatrzymała się również oniemiała z podziwu, mierząc młodego księdza niezbyt życzliwem spojrzeniem. Nagle jednak twarz jej błysła uśmiechem i zbliżając się bez zakłopotania, podała kapelanowi mięsistą dłoń. Potem rzekła szczególnie miękkim i serdecznym głosem:
— Czyż możliwe?... Czy to ksiądz jest naszym nowym kapelanem? Ach, w takim razie witamy, witamy z całego serca... Ani we śnie coś podobnego nie przyszło by mi do głowy! Ksiądz kapelan fatygował się... No to dobrze, to bardzo dobrze... Czyż naprawdę będziemy mieli pana za pastora... Tak ksiądz wygląda... Właśnie go sobie w ten sposób wyobrażałam... Doskonale, bardzo się cieszę...
Stanęła w pewnem oddaleniu, z rękami na wydatnym brzuchu, i powtarzała bez końca okrzyki, z zachwytem oglądając przybyłego od stóp do głowy.
Zakłopotany potrochu temi oględzinami, spytał zaraz, jak się ma chory.
Ale ona nie mogła opanować radosnego zdumienia, ani też oderwać odeń oczu. Dopiero uczuwszy, że mąż ją pociągnął kilka razy za spódnicę, odpowiedziała na pytanie kapelana:
— Dziękuję za łaskawą pamięć! rzekła zgoła innym tonem, spojrzawszy ku przymkniętym jeno drzwiom. — Dzięki Bogu, trochę się polepszyło. Ale w południe było bardzo źle, że zaś burza sfolgowała nieco, uważaliśmy, że dobrze będzie posłać po proboszcza. Chociaż trzeba było dać spokój, bo jak się zdaje niebezpieczeństwo minęło, a nie jest to żadna przyjemność dla proboszcza tłuc się taki kawał po pustkowiu, nocą i przy psiem powietrzu...
— O, to najmniejsza rzecz, — przerwał jej kapelan — ja nie zważam na tego rodzaju drobnostki. Proszę mnie wzywać wedle potrzeby, zawsze gotów będę... A teraz jeśli wszystko z chorym w porządku... czyżbyśmy nie powinni?...
Kobiecina otwarła ostrożnie drzwi bocznej, położonej o jeden schód niżej od izby mieszkalnej, podłużnej, słabo oświetlonej komory i wszyscy troje weszli, stąpając zcicha. U wezgłowia szerokiego łoża, zajmującego całą krótszą ścianę, widniał mały stolik z lampką nocną, flaszką lekarstwa i grubym śpiewnikiem. W łóżku leżała ciemno włosa dziewczyna, z zapadłemi głęboko, zamkniętemi oczyma, a policzki jej pałały żarem gorączki.
Kapelan obrócił się zmieszany i spytał:
— Cóż to... cóż to znaczy?
— To córka nasza! — odparła kobieta, spojrzawszy nań ze zdumieniem.
— Jakto? Proboszcz mówił najwyraźniej...
Kapelan zająknął się, mocno zmieszany i zawstydzony stanął plecami do łóżka, gdyż dziewczyna ubrana była chłopskim obyczajem w samą jeno koszulę i w przystępie gorączki rzuciła na wierzch kołdry nagie ramiona.
— Przecież miał zachorować starzec. Proboszcz powiedział, że mam dysponować Andersa Jörgena... pamiętam dobrze...
— Mnie? — zawołał na dźwięk imienia ojciec dziewczyny i spojrzał zdumiony, napoły oślepłemi oczyma. — Dziękuję za łaskawą pamięć, — dodał po chwili — ale właściwie jestem zupełnie zdrów.
— Zaszło tedy nieporozumienie! powiedział kapelan.
— Tak, to córka nasza Hansina! — wpadła żywo matka i zaczęła opowiadać jak to przed trzema dniami choroba zaczęła się od bólu w krzyżach i lędźwiach. Zrazu myśleli że to nic, ale ból powędrował do karku, a zeszłej nocy po gorszyło się tak, że musieli wezwać lekarza. Lekarz trząsł głową, a dziś w południe powiedział, że z tego może wywiązać się to i owo. Ale zdaniem rodziców, niebezpieczeństwo już minęło.
Słuchając tego sprawozdania, kapelan przyszedł całkiem do siebie. Uczuł nawet pewien wstyd, że uległ zmieszaniu i, skupiając siłą wszystkie myśli na święty obrządek, jaki go czekał, zbliżył się ponownie do łóżka.
W tejże chwili zbudziła się chora i rozwarła ciemno-szafirowe oczy, ogarnięte złudą gorączki, i skierowała z tępym wyrazem na obcego sobie mężczyznę. Matka pochyliła się i powiedziała jej, kto przybył, a dziewczyna wydała lekkie westchnienie ulgi i ponownie zawarła powieki, jakby chciała wyrazić, że tęskni za skonem i jest gotowa.
Matka przykryła ją starannie pierzyną, wzięła ze stolika śpiewnik i usiadła pobok, by jej pomagać, gdy będzie piła z kielicha. Ojciec stanął w pobożnem skupieniu w nogach łóżka, a w ostatniej chwili wcisnął się do komory również młody, jasnowłosy chłopak, stojący dotąd na straży u drzwi. Usta mu drżały i wzburzony był, patrząc na święty wiatyk i mały, srebrny kielich, który tymczasem kapelan wyjął z puzderka.
Zapadła cisza. Tykotał jeno głucho stojący w kącie zegar wahadłowy i dyszała ciężko chora.
Młody pastor przystąpił do łóżka i złożył do modlitwy ręce.
Czy to jednak pod wpływem widoku dziewczyny, czy pod wrażeniem świętego aktu jakiego miał dopełnić, czy wreszcie z winy nagłego przejścia z mrozu w duszną atmosferę izby, nie mógł w żaden sposób wypowiedzieć rozsądnego zdania. Coraz to większego doznawał zawrotu, język mu skołczał i czuł pot kroplisty na czole. Ogarnął go strach śmiertelny...
Nagle przypomniał sobie mały wierszyk, modlitewkę wieczorną, której nauczyła go matka, gdy był dzieckiem jeszcze. Przez ciąg wielu lat wierszyka owego nie pamiętał wcale. Teraz zstąpił nań, niby zbawca-anioł. Zdawało mu się, że ktoś stanął u jego boku i wziął go za rękę. Jak obcy słuchał własnego głosu, wzruszających i gorąco wypowiadanych słów o lasce Pana, wszechdobroci boskiej, śmierci Chrystusa i odkupieniu ludzkich grzechów. Znane słowa rytuału nawet ożyły niejako w ustach jego, a gdy wreszcie dotknął czoło chorej, udzielając jej absolucji, czuł wzruszony bardzo, że wszechmocny duch Boga przemawia przezeń w tej chwili.

Tej samej nocy siedziało trzech ludzi w paradnej sali błękitnej wójta gminnego Jensena. Grali w karty. Prócz gospodarza był tu jeszcze weterynarz miejscowy Aggerbölle, stary nauczyciel Mortensen i kupiec Villing, wszyscy zamieszkali w Vejlby.
Nie ruszali się od stołu od dziesiątej przed południem, poza przerwami, koniecznemi dla kilkakrotnego spożycia posiłku. Była już trzecia. Dwa razy wypaliły się przez ciąg gry świece, a cztery razy musiano przynosić z kuchni gorącą wodę na grog. Ale nikt nie myślał przerywać, mimo że namiętność osłabła we wszystkich, skutkiem fuzlowatego koniaku, zagaru rozżarzonego pieca i gęstych kłębów dymu tytoniowego, przysłaniającego niemal ich postacie.
Nie mówiono słów daremnych. Grano napoły mechanicznie, rzucano karty i zbierano lewy. Nawet ruchliwe oczy małego kupca Villinga, biegające zawsze żywo na wsze strony, celem podpatrywania kart przeciwnika, tkwiły teraz tępe, podkrążone czerwono w tłustem czole, niby zdechłe flondry, a grano wogóle dlatego tylko, że żaden nie posiadał tyle siły woli, by się zdobyć na zakończenie gry.
Trzymał się dzielnie sam tylko, obarczony wiekiem nauczyciel Mortensen, ale człowiek ten, jak powiadano, urodził się na stoliku lombra. Od chwili gdy rozpostarł szerokie poły fraka, zajmując miejsce, aż do momentu kiedy mu dano wyraźnie do zrozumienia, że gra musi się skończyć i zostanie bezwzględnie przerwana, siedział ów starzec czcigodny bez drgnienia, wyprostowany, uwieńczony koroną białych włosów, pogrążony w widoku kart i pieniędzy, kryjąc wzburzenie pod surową, nieruchomą maską powagi. Czasem tylko w chwilach krytycznych ocierał czoło jedwabną chustką, a jeśli odważył się wyjątkowo na jakieś „zapytanie“, to zamykał jednocześnie oczy, jakby chciał dodać po cichu pobożne, strzeliste westchnienie.
Po prawej jego stronie siedział gospodarz, wójt gminny, Jensen, walcząc rozpacznie ze snem. Był to wielki, gruby chłop z czerwoną gębą, z środka której zwisał krzywy nos, przypominający kałakuckiego koguta. Był to bogacz miejscowy, a ubiór jego i zachowanie świadczyły, że uważa się za coś więcej niż zwykłego chłopa. Współgrający zwali go też zazwyczaj „właścicielem ziemskim“ lub „panem Jensenem.“ Był nader uradowany, że się zdołał wyuczyć lombra, którego zwał lumrem, i pozwalał się skubać, a nawet czuł się formalnie pochlebionym, przez to zażarte polowanie na jego srebro. To też rzucał im korony z miną tak zadowoloną, jakby tuczył trzodę świń.
Naprzeciw nauczyciela siedział weterynarz Aggerbölle, silny, pleczysty człowiek o bujnych, czerwonawych włosach i brodzie, tu i owdzie przeplatanych srebrnemi nitkami. Siedział, oparłszy głowę na dłoni, pogrążony w ponure, tępe zamyślenie. Od czasu do czasu przebiegało go drżenie, przesuwał dłonią po rozwichrzonej grzywie, uderzał się w czoło i mruczał gorzkie przekleństwa. Grog uderzył mu do głowy i nie miał dziś szczęścia. Znikoma jeno część srebrniaków wójta dostała się do kieszeni jego kamizelki, a dla weterynarza Aggerbölla gra w karty nie była, jak dla innych przyjemną rozrywką, jeno rozpaczną walką o byt.
Codziennie przed południem, ruszał ciężko przez los prześladowany człowiek zabłoconą bryczką swoją z domu, przepojony do głębi uroczystą, daną sobie i żonie przysięgą, że odwiedzi wszystkich po kolei pacjentów swoich. Rzadko atoli zdążył dalej niż do pierwszego dworku chłopskiego, gdzie była szansa rozegrać partję i zaopatrzyć się w gotówkę. Zycie mu upływało w ciągłej, szalonej pogoni za kilkoma banknotami dziesięcio-koronowemi, które musiał niezbędnie w ciągu doby wypłacić rzeźnikowi, piekarzowi, lub szewcowi. Ze zaś wizyty lekarskie nie dawały mu bezpośrednio dochodu, przeto rzadko oprzeć się mógł pokusie sięgnięcia śmiało do skarbnicy szczęścia, w czem widział szansę wydobycia się z kłopotu.
Nagle zaczęły skrzypieć pod stołem trzewiki nauczyciela Mortensena. Z poza srebrzystych brwi strzeliło powagi pełne spojrzenie ku spodkowi, pełnemu monet dwudziesto-pięcio oerowych, zwanemu pulą „solo.“
Kilka razy musnął się po bladej twarzy chustką, zamknął oczy i rzekł zcicha:
— Solo!
Napoły zaśnione ciała graczy drgnęły nagle. Weterynarz podniósł ciężką głowę i spojrzał nań z tajoną wściekłością.
— Jaki kolor? — spytał.
— Trefl! — odparł nauczyciel śpiesznie. Położył karty na stole i nakrył je dłońmi z taką samą miną, z jaką gotował się do zaintonowania hymnu na chórze kościoła w niedzielę.
Kupowano karty w milczeniu. Weterynarz wyprostował się, gotowy do walki, dopił szklanki i musnął od dołu ku górze brodę. Oczy mu rozbłysły jak bykowi w arenie. Postanowił raz jeszcze stanąć do boju o szczęście. Gdyby to solo zostało wygrane, gra skończyłaby się tem samem, a więc znikłaby na dziś wszelka nadzieja.
Mortensen miał dwa grube i cztery małe atuty, pozatem króla, damę, trzy kiery i dwa małe piki. W dodatku był na ręku. Jak przystało przezornemu generałowi, wstrzymał się z królem kierowym i, zaatutowawszy grubym, posłał w ogień damę.
Ale weterynarz, będący na renonsie, nie dał się wywieść w pole.
— To widocznie faryzeuszka! — mruknął i przebił damę atutem.
Na czole nauczyciela ukazały się pierwsze kropelki potu.
Weterynarz zagrał małego pika, a kupiec przebił królem. Mortensen musiał wychodzić.
Villing dał znów kiera, Mortensen rzucił swego króla, ale weterynarz zabił atutem... i zagrał damę pik.
Mortensen, który podpatrzył w ręku weterynarza króla atutowego, zrozumiał, że przepadł z kretesem. Trzewiki jego przestały skrzypieć, a twarz mu pobladła, niby gipsowa maska.
Zręcznym ruchem upuścił na kolana, a stamtąd na ziemię małego pika, w którego miał wychodzić i nakrył go stopą, potem przebił damę małym atutem, rzucił szybko swe dwa grube atuty i trzy kiery na stół i szybko wyciągnął brakującą kartę ze stosu swych lew. Wobec zaćmienia umysłów i szybkości gry nikt nie zauważył, że szóstka atutowa, która raz już zrobiła lewę, zjawiła się po raz drugi w lewie końcowej.
Ku ogólnemu zdumieniu nauczyciel Mortensen wziął swe solo, a gra została tem samem zakończona.
W tejże chwili wydzwonił stojący na szyfonierce, złocony w ogniu zegar, czwartą godzinę. Mortensen zgarnął z dobrotliwym uśmiechem sumiennie wygrane monety srebrne, wsypał je do staromodnego, skórzanego pularesu i, wpuściwszy go w głąb łokciowej kieszeni spodni, starannie zapiął ją na guzik.
Nagle ukazała się w drzwiach do sąsiedniego pokoju wiodących mała, ułomna żona gospodarza, która tam siedziała przy piecu, otulona w wielki, wełniany szal, i drzemała. Ledwo dosłyszalnym głosem, który miał brzmieć wykwintnie, oraz niezręcznym gestem zwiędłej dłoni zaprosiła panów na „małą przekąskę.“ Wstał też wójt i powtórzył zaproszenie w zwykły swój, hałaśliwy sposób.
— Proszę panów, proszę! Mała przekąska. Dobrze będzie włożyć coś do brzucha po tych wszystkich tarapatach.
Okazało się, że owa mała przekąska, zastawiona w sąsiednim pokoju, to formalna uczta z galaretą świńską, pieczenią wieprzową, kiełbasą gorącą, jajami sadzonemi na śmietanie, pasztetem z wątróbki, różnemi wędlinami, a na wstęp podano befsztyki z cebulą. Oczywiście poddostatkiem też było wódki i bawarskiego piwa. Goście podjedli już sobie cztery razy porządnie w ciągu dnia i nocy u tegoż samego stołu, mimo to jednak zasiedli ochoczo do posiłku i niebawem opróżnili zarówno flaszki jak i miski. Nakoniec podano kawę i koniak.
Wśród pełnego toku uczty zaklął straszliwie weterynarz Aggerbölle i postawił wypróżniony właśnie kieliszek z taką siłą na stole, że podstawa odpadła. Przypomniał sobie teraz o chorej krowie w jednej z sąsiednich wsi, do której miał koniecznie zajrzyć. Właśnie jechał tam, gdzie go oczekiwano, ale na nieszczęście wstąpił na moment do wójta. Wójt zaproponował natychmiast, by posłać po nauczyciela i kupca dla złożenia małej partyjki. Ze zaś Aggerbölle był właśnie w kłopotach, mając zapłacić kilka koron za pieczywo, nie opierał się długo został w nadziei, że w ciągu kilku godzin wygra tyle, ile mu potrzeba. Podczas gry zapomniał naturalnie o krowie i wszystkiem innem na świecie.
Zapadł teraz w zupełną otępiałość. Nie wiedząc co czyni, pił szklankę za szklanką i wkońcu rozwalił się z otwartemi ustami na krześle zupełnie nieprzytomny. Zbudził się dopiero, uczuwszy na ramieniu dłoń kupca Villinga, który mu rzekł:
— Chodże pan, Aggerbölle. Wybiła już piąta!

Nauczyciel Mortensen znalazł się wreszcie w miękiem, wyścielonem łożu, złożył ręce spoczywające na pierzynie i zaczął nabożnie pacierz. Leżąca obok niego żona ruszyła w półśnie wielkiem, ciężkiem cielskiem, aż trzasnęło dno łóżka, wreszcie pokręciwszy się i ocknąwszy całkiem, spytała przez nos:
— Czy wygrałeś co, Mortensen?
Mortensen dokończył spokojnie modlitwy, potem zaś odpowiedział:
— Dwanaście koron, moja droga!
Za chwilę spał już błogim snem sprawiedliwego.
Tymczasem dotarł do domu kupiec Villing i wszedł do sklepu, znajdującego się pośrodku wsi, niedaleko stawu. Szedł napoły śpiąc, atoli wytrzeźwiał zaraz, gdy go owiał znajomy dobrze zapach, skombinowany z perfum, mydła, woni rodzynków, kawy i tytoniu do żucia. Przez czas jakiś stał w ciemności, wytężając słuch i śledząc spokojne chrapanie praktykanta, śpiącego w małej alkowie za sklepem. Potem zapalił ogarek świecy, czekający nań na ladzie, przeliczył bez szmeru drobne przeznaczone do zmiany, zbadał chytrze umieszczone znaczki na szufladach z rodzynkami i suszonemi śliwkami, zajrzał w głąb otworu piwnicznego, przyświecając sobie ogarkiem, i dopiero upewniwszy się w ten sposób, że niema nic podejrzanego, udał się do sypialni.
Młoda żona kupca siadła w łóżku, przetarła oczy i rozpoczęła niezwłocznie szczegółowe sprawozdanie z wszystkiego, co zaszło w sklepie w ciągu całego dnia. Był młynarz z kaszą, Hans Jensen kupił całą baryłkę wódki, stary krawiec Sören wziął na kredyt funt cukierków i t. d.... Była to mała, pulchna kobiecina, z krągłą dziecięcą twarzyczką, otoczoną ogromnym, staroświeckim czepkiem nocnym.
— Villing rozbierał się podczas tego szybko, dając jednocześnie głośne wyrazy uznania. — Dobrze, bardzo dobrze, droga Sino... miałaś rację kochana żoneczko... Ustawicznie wtrącał te słowa, skacząc w skarpetkach i kalesonach po stancji, jakby polował na własny cień, który to kurczył się poczwarnie w kącie, to znów wydłużał, niby widziadło po niskich ścianach i pułapie.
Wreszcie wlazł do łóżka. Zgasili światło, ale mimo to długo jeszcze paplali mąż i żona pod pierzyną o cenach kawy, mąki i kredycie. Nawet w momentach najczulszych, praktycznej tej parze nie schodził z myśli sklep i interesy. Obejmowali się niejako wzajem w oploty pełnych nadziei obliczeń, a pocałunki pieczętowały korzystne transakcje. Nareszcie zasnęli, a dwie ich, leżące obok siebie na poduszkach głowy, o półotwartych ustach, podobne dwu skarbonkom, objęły marzenia i piękne zwidy ogromnych kolumn cyfr, niezmiernych składów towarowych, oraz potężnych ksiąg kasowych.
Weterynarz Aggerbölle miał z wszystkich trzech najdalej do domu.
Mieszkał w ruderze o kwadrans drogi od wsi, niedaleko wybrzeża. W dawno minionych czasach, kiedy przybył tu przed piętnastu laty wraz z młodą żoną, wybrał z umysłu ten punkt odległy, by zażywać szczęścia w romantycznej samotności. Z okien był rozległy widok na fiord i wybrzeże, a młoda para spacerowała dłoń w dłoni i twarz przy twarzy niejednego pięknego, letniego wieczoru lub też księżycowej nocy, pośród wzgórz, z sercami wezbranemi rozkoszą i nadzieją.
Teraz klął nieraz daleką drogę, gdy ciemną nocą szedł, oszołomiony napitkiem i grą, pieszo, brodząc w roztopach i śniegu. Bryczka zostawała zazwyczaj na noc tam, gdzie się rozpił za dnia, bowiem z reguły znajdował się, w chwili powrotu, w takim stanie, że niesposób mu było powierzyć konia. I tej nocy nie chciał mu wydać wójt pojazdu, mimo że jasno było od śniegu, a droga aż do jego domu świeżo oczyszczona. Aggerbölle nie szedł zresztą wcale drogą. Zataczając wielkie łuki, włóczył się po polach, zapadając w śnieg powyż wysokich butów, stając co chwila, wydając głośne okrzyki żalu, tłukąc się pięścią po czole i кlnąc siebie i świat cały. Nigdy, zdaniem jego, los nie był dlań równie jak dziś okrutnym! Nigdy, jak mniemał, nie kochał tak gorąco żony i dzieci jak właśnie dziś, gdy nie było drogi wyjścia. Jutro zjawi się po raz trzeci piekarz z rachunkiem. Zeszłym już razem groził, że sprowadzi egzekutora i zajmie mu ruchomości. Jakąż znaleźć radę? Miał ledwo sznurek, by się powiesić. Ach Zofja! Zofja! Przystanął znowu w wielkiej zaspie, odpiął kaftan, sięgnął zmartwiałemi od zimna palcami do kieszeni kamizelki i dobył drobną monetę, stanowiącą wygraną dzisiejszego dnia. Wysypał monety na dłoń i przeliczył bardzo skrupulatnie. Chwiał się przytem na nogach. Potem wyrzucił znowu mnóstwo straszliwych klątw, podniósł ramiona w niebo i poszedł, zataczając się, dalej.
Doszedł do domu i, znalazłszy bramkę w rozwalonym na poły parkanie, otrzeźwiał nagle ze strachu i wstydu. W sieni zezuł ostrożnie wysokie buty i wśliznął się w pończochach do sypialni. W małej, niskiej, pełnej łóżek dziecięcych sypialni stała na krześle, przy łóżku żony skręcona nisko lampka nocna.
Odetchnął z ulgą. Oczy żony były zamknięte, szczupła jej ręka spoczywała pod bladym policzkiem. Zdawało się, że śpi twardo. Ale ledwo się zaczął rozbierać, usłyszał szmer jej głowy po poduszce, spojrzał i, napotkawszy jej ciemne, wielkie, błyszczące żywo oczy, poznał, że noc nie dała jej spoczynku.
— Dobry, dobry wieczór... droga Zofjo! — wyjąknął z uczuciem wśród czkawki i oparł się o łóżko.
— Dzień dobry! — odrzekła spokojnie.
— Ano prawda! — przyznał uczuwszy chęć do śmiechu. — Zrobiło się trochę późno... czyli wcześnie... he, he. Ale wiesz, ten Mortensen to w grze zaciekły pies.
Nie odpowiedziała, zamknęła tylko ciężko oczy, ale otwarła je ponownie i rzekła:
— Był konny posłaniec od Andersa Jensena z Egedetu. Obiecałeś zbadać chorą jego krowę.
— Ja? zawołał czerwony jak burak, starając się patrzyć śmiało w oczy żony. — Nic o tem nie wiem! Musiała zajść pomyłka!
Ale ona ciągnęła dalej spokojnie:
— Posłaniec dał jeno znać, żeś już niepotrzebny, bo krowa zdechła. Także nie masz poco fatygować się tam w przyszłości, powiedział na końcu posłaniec.
Aggerbölle zamilkł. Wargi mu drżały, nabrzmiały żyły na czole. Stał oparty o łóżko, zgnębiony, ze spuszczonemi oczyma. Po chwili wyprostował się, drżącym jakby od zimna ruchem, musnął dłonią zwichrzone włosy, podszedł pewnym krokiem do łóżka żony i podał jej prawą dłoń.
— Oto moja ręka, Zofjo! Ta noc byla ostatnią, w której miałem karty w ręku. Tym razem możesz mi w pełni zaufać. Przysięgam ci, że od dnia dzisiejszego będę innym człowiekiem! Czy słyszysz, Zofjo? Możesz mi zaufać... od dziś możesz mi zaufać!
Powtarzał to raz po raz, a łzy cisnęły mu się do oczu.
— Przysięgam, że wszystko znów będzie dobrze. Odpłacę ci, Zofjo, wynagrodzę ci wszystko, co wycierpiałaś, nagrodzę każdy dzień smutku. Przysięgam na dzieci, przysięgam... ach Boże! Boże!
Pijackie oszołomienie wzięło górę. Padł przy łóżku żony na podłogę, zatapiając jak dziecko twarz i ręce w pościel, a straszliwe łkanie wstrząsnęło jego mocnem ciałem.
Leżała chwilę bez ruchu z zamkniętemi oczyma. Potem podniosła chude ramię i przesunęła dłoń po zwichrzonych włosach męża. Nie mogła się powstrzymać od tego, mimo że sto już razy słyszała ów rozdzierający serce płacz skruchy i nie mogła dać wiary uroczystym obietnicom. Wkońcu i do jej oczu napłynęły łzy, objąwszy w obie ręce głowę klęczącego, przycisnęła ją do zapadłej piersi swojej i szepnęła:

— Mój ty biedny, biedny Bernardzie!

CZĘŚĆ DRUGA.

Kościół skibberupski odległy był niemal pół mili od wsi i stał na szczycie ogołoconego z roślinności pagórka, głęboko wsuniętego w fiord. „Przylądek kościelny“ łączył ze stałym lądem wąski pas ziemi, porosły samą jeno trawą, wrzosami i pełzającemi krzewami cierni. Sam kościół był prastarą budowlą z granitu, mocno zniszczoną i posiadał, wzniesioną znacznie później wieżę ceglaną. Całe to miejsce czyniło przykre wrażenie opuszczenia i pustki. Wokół leżały, pośród nadwerężonych wichrem grobowców, spadłe z wieży cegły, odłamy wapna i szczątki szyb. Gdy się weszło do wnętrza, zatopionego w półmroku, wiał na człowieka lodowaty dech wilgoci od nagich murów, w czasie pełnego nawet lata pokrytych zielenią porostów, zaś w porze zimowej zamróz tu panował tak straszny, że woda w chrzcielnicy zamarzała do samego dna, a kaznodzieja musiał przywdziewać berlacze z sitowia i grube rękawice o jednym palcu.
W dni powszednie panowała wokół kościoła niezmącona cisza, a jedynym gościem bywał stary, wysoki, chudy jak szkielet kościelny, zwany „kościotrupem,“ który wędrował codziennie ze wsi zadumany, z rękami na plecach założonemi, by roztętnić stary, zardzewiały dzwon wieżowy, którego głębokie, basowe tony rozbrzmiewały lisom, włóczącym się pośród cierniowych krzaków, owcom samegoż kościelnego, pasącym się melancholijnie pod murem kościelnym, a czasem też samotnemu rybakowi, przesuwającemu się w czółnie, wzdłuż spadzistych brzegów.
W niedzielę natomiast, a zwłaszcza w wielkie święta wrzało tu życie i pociągały oczy miłe obrazy. Drogą od Skibberupu wiodącą płynęła fala odświętnie przybranych piechurów i toczyły się pięknie wyczyszczone pojazdy, zaś wokół przylądka żeglowały rodziny rybaków, lądując u wielkich złomów skalnych pobrzeża, skąd mężczyźni na ramionach wynosili na ląd kobiety. Kobiety miały na głowach czarne kapelusze, używane na nabożeństwa, a w rękach wieńce z mchu, lub krzyże z kwiatów uplecione, które kładły na zniszczonych grobach, potem zaś szły gęsiego do kościoła. W załomie muru kościelnego stał na straży „kościotrup,“ z oczyma wlepionemi w gościniec vejlbijski, którym przybywał zawsze powóz proboszcza, a skoro tylko pośród wzgórz ukazało się wypukłe pudło plebańskiej karety, biegł wielkiemi krokami poprzez groby i znikał w wieży. Potem kierowali się też zwolna do wnętrza rozmawiający dotąd grupami mężczyźni, by tam zająć miejsca, nabożnie pokaszliwując i wycierając nosy, a z wieży zaczynał tętnić dzwon tak silnie, że drżały, zda się, od jego uderzeń stare, grube mury.
Wszystko to było już teraz jeno napoły zapomnianą legendą. Od czasu objęcia urzędu w parafji przez proboszcza Tönnesena, stał niejednokrotnie pustką stary kościół nawet w dni świąteczne, zardzewiały dzwon tętnił ponad bezludną drogą, a w stallach siedzieli skuleni, nieliczni jeno dłużnicy plebanji, nie spieszący z dziesięciną, nie chcący się wystawiać na gniew proboszcza. Proboszcz uczynił jednak coś dla kościoła, gdyż za jego staraniem wstawiono tu przed kilku laty duży piec, oraz pokryto podłogę pomiędzy rzędami krzeseł grubemi matami z sitowia.
Właśnie atoli w gminie skibberupskiej mieszkała większość buntowników i tam miał swą główną kwaterę sławetny tkacz, Hansen. Nic też dziwnego, że widok pustych ławek kościelnych w niedzielę napełniał proboszcza wściekłością. Podczas kazania wpadał nieraz w szał namiętności, a ręka jego grzmociła w pult z taką siłą, że sam św. Piotr, wyrzezany z drzewa, wraz z świtą innych świętych zdobiący ściany kazalnicy, stracił dosłownie ze strachu nos i twarz.
Po przybyciu do parafji kapelana Hansteda, zaszły pewne zmiany w tych stosunkach i jednej niedzieli przy końcu marca, w pierwszy, wiosenny dzień roku, kościół rozbrzmiał chóralnym śpiewem, który, płynąc ponad fiordem, mieszał się tam z krzykami mew, polatujących u wybrzeża.
Na drodze, poza murem kościelnym stały długie szeregi bryczek, czekając na zakończenie nabożeństwa. Wielu woźniców drzemało, siedząc na kozłach z głowami opartemi na dłoniach, inni leżeli w rowach i skracali sobie czas kurzeniem fajek, oraz paplaniną. Na samym przodzie szeregu, tuż pod murem widniała kolasa proboszcza o wyniosłym koźle, na którym królował stary, z babska wyglądający woźnica, przybrany w błękitny płaszcz z peleryną.
Weszło w zwyczaj u czekających parobczaków wiejskich podrwiwać sobie z woźnicy, któremu nadano imię zmarłej jego żony i zwano go „Maren,“ a natomiast nieboszczce przyznano (nie bez podstawy) imię męża, to jest Rasmus. I dziś też otaczało go czterech czy pięciu dziarskich chłopaków, którzy stali z rękami w kieszeniach i śmiali się wesoło.
— Powiedzno, Maren, — zaczął jeden — co słychać właściwie z tą waszą pastorówną i kapelanem? Myślę, że się nagapili na siebie dosyć, by nareszcie dojść do postanowienia!
— Powiem ci coś! — odparł drugi, oparty niedbale o bramę kościoła. — Pomiędzy ludźmi z wielkiego świata tak prędko nie dochodzi do końca. Te panny podobne są do kur. Muszą zawsze trochę pokręcić zadkiem, zanim nabiorą gustu. Prawda, Maren...gadajże!
Woźnica siedział bez ruchu na swym wyniosłym koźle i patrzył przed siebie, ponad końskie uszy. Milczał, albowiem uważał za rzecz niemożliwą, by osoba, piastująca, jak on, godność duchowną, wdawała się z hołotą bluźnierców, drwiących z woźnicy plebańskiego i wyrażających się tak świętokradzko o pannie Ranghildzie.
W tej chwili zamilkł śpiew, otwarły się drzwi zboru i ludzie zaczęli wychodzić.
Mężczyźni gromadzili się powoli, niedaleko wyjścia. Pośród nich jeden budził ogólne zainteresowanie. Był to człowiek lat średnich, ubrany po chłopsku, wysoki, chudy nieco pochylony, o długich, obwisłych ramionach i zadziwiająco małej głowie. Ta mała, nieco przypłaszczona głowa posiadała twarz iście kocią, sprytną, badawczą, o oczach w czerwonych obwódkach i rzadkiej, rudawej brodzie. Wszyscy niemal mężczyźni zbliżali się doń z powitaniem, a podając dłoń, spoglądali nań jednocześnie wzrokiem pytającym i zatroskanym. Odpowiadał na to, krzywiąc usta, kwaśnym uśmieszkiem.
Nagle rozstąpił się tłum przed bramą kościelną i próg przekroczył kapelan Hansted, przybrany w kapę.
Mimo że przemawiał już wielokrotnie tu i w Vejlby, kosztowało go to dużo wysiłku, był blady, wyczerpany i pozdrawiał zebranych z widocznem zakłopotaniem. To też głowy odkrywano dość ospale, a człek z kocią twarzą nie tknął nawet kapelusza, tylko stał skrzywiony uśmiechem i śledził z pod oka młodocianą postać księdza aż do drzwiczek powozu, u których „kościotrup“ z czapką w ręku korzył się i wił, jak robak po ziemi.
Woźnica ruszył, a kapelan wcisnął się w kąt karety, kładąc dłoń na czaszce z wyrazem cierpienia. Miękki, włochaty kapelusz. położył już poprzód na przedniem siedzeniu, jakby go palił zarzewiem. Kareta trzeszczała, zgrzytała i podskakiwała po wyboistej drodze, on zaś siedział z zamkniętemi oczyma i zaciśnionemi ustami, jakby tłumił z wysiłkiem łzy.

Na plebanji spotkał wracającego właśnie z Vejlby proboszcza. Podzielili się mianowicie w ten sposób funkcjami duszpasterskiemi, że obaj miewali co niedzielę kazania, jeden w Vejlby, drugi zaś w Skibberupie. Był to pomysł proboszcza, obawiającego się nie bez racji, że buntownicy skibberupscy będą demonstracyjnie zbierać się wyłącznie na kazania kapelana, celem tem wyraźniejszego podkreślenia, że mu są wrogami i słuchać go nie chcą. Dlatego też w ostatniej dopiero chwili objawiał, w którym z kościołów chce mieć kazanie, a skutkiem takiego manewru, oba kościoły przepełnione były przez czas pewien, każda zaś gromada żywiła nadzieję posłyszenia nowego kaznodziei.
Rozradowany widokiem swych wiernych zwolenników vejlbijskich zasiadł po powrocie proboszcz, w pogodnym nastroju, z wielkim apetytem do śniadania. Przyczyniła się jeszcze do tego nadzieja uroczystego obchodu, jaki miał się dziś właśnie odbyć na plebanji, a do którego sposobiono się gorliwie już od wielu dni. Zazwyczaj żył proboszcz z córką skromnie i cicho, nie biorąc nigdy udziału w chłopskich przyjęciach, zrzadka jeno odwiedzając co najbogatszych kmieci, lub właścicieli ziemskich okolicy. Jednak dwa razy do roku dawał proboszcz wystawną kolację, na którą, niby do stołu księcia, spraszano przedstawicieli różnych warstw gminy i parafji. Proboszcz Tönnesen sam zawsze kierował taką uroczystością. Miał już w krwi namiętne upodobanie do rządzenia i wydawania rozkazów. Zaledwo tedy rozłożył się za stołem i podwiązał pod brodę swą specjalnie wielką serwetę, zaraz zaczął udzielać córce szczegółowych zleceń odnośnie do kolei podawania win, przyrządzania salat i t. p. rzeczy.
Kapelan Hansted siedział niemy, jakby nieprzytomny, krusząc swym zwyczajem chleb na obrusie i nie biorąc niemal nic w usta. W ciągu zimy zmienił się bardzo zewnętrznie. Policzki bardziej mu się jeszcze zapadły, a czyste i dziecięco jasne dawniej oczy przysłoniła mgła, świadcząca, że robak jakiś gryzie potajemnie serce jego.
Szaro-niebieskie oczy panny Ranghildy obserwowały go z przeciwległej strony stołu, uważnie. Proboszcz Tönnesen zauważył również wkońcu, że myśli kapelana bujają gdzieś daleko, to też otrzymawszy na pytanie dziwną i niedorzeczną odpowiedź, zmarszczył niechętnie brwi. Uważał, że jest to zgoła niewłaściwe, by kapelan nie zważał na słowa wypowiadane przez przełożonego, nawet wówczas, gdy szło o pasztet i sałatę.
Proboszcz Tönnesen był wogóle dużo mniej zadowolony ze swego pomocnika, niż to sobie zrazu obiecywał. Czuł jakieś przygnębienie promieniujące od tego, z każdym dniem dziwaczniejszego i bardziej zamkniętego w sobie człowieka, który plątał się po domu, opanowany widocznie jakąś manją prześladowczą. Nie wiedział, co go gnębi, tem więcej, że on sam i córka czynili wszystko, by się czuł jak u siebie i by mu było pod każdym względem dobrze.
— Nie pojmuję tego człowieka! — wykrzyknął, gdy kapelan po skończeniu śniadania poszedł do swego pokoju na piętrze. — Nie mogę dociec, nad czem przemyśliwa. Jest tak milczący i obojętny na wszystko, każdego dnia, jakby go spotkało wielkie nieszczęście. Czy może ty, Ranghildo, domyślasz się czegoś?
— Ach! — odparła sucho Ranghilda, opierając się o poręcz krzesła i spoglądając z udaną obojętnością w okno. — Cóż dziwnego? Nie czuje się jeszcze pewnym w swym zawodzie. Jest tak młody. Przytem kazania jego nie odniosły w parafji spodziewanego wrażenia.
— No, tem się trapić chyba nie powinien! — powiedział proboszcz, pogłaskany w dumie własnej. — Nie sądzę zresztą, by to było przyczyną, gdyż zwierzyłby się nam niezawodnie. Raczej nie może sam z sobą dojść do końca. Jest niezdecydowany, to jasne. Trapią go urojenia, zresztą dziedziczne. Matka jego, jak mi to mówił pastor Petersen swego czasu, była dość ekscentryczną damą, która nawet odebrała sobie życie w przystępie pomieszania zmysłów.
Panna Ranghilda zwróciła twarz ku ojcu z wyrazem przerażenia w oczach.
— Co mówisz, ojcze? Jego matka?...
Proboszcz przerwał wędrówkę po komnacie i krząknął. Dał się unieść i powiedział to, o czem winien był przemilczeć przez wzgląd na kapelana i dla dobra gminy. Sam to uznawał.
— No, nie biorę tego dosłownie... — rzekł, czyniąc gest łagodzący i uśmiechając się przytem Ludzie gadają różności. Chcę tylko powiedzieć, że nasz kochany kapelan Hansted posiada nadmierną skłonność zatapiania się w samym sobie, natomiast brak mu zdolności asymilacyjnych... Sądzę, że uczyniłem wszystko, co mogłem, by mu u nas było dobrze. Wiem, że i ty uczyniłaś to samo. Nieraz widziałem was chodzących razem po ogrodzie, posiadacie, o ile wiem, jedne upodobania, Hansted ceni bardzo twą muzykę, sam mi to mówił. Pojąć nie mogę, co go czyni tak nieśmiałym... nie mogę przypuścić bowiem byś go ty, kochana Ranghildo, czemś dotknąć mogła?
Proboszcz Tönnesen przystanął, tym razem w kącie pokoju i spoglądał stąd badawczo na córkę.
Udała, że nie dosłyszała słów jego. Siedziała z rękami skrzyżowanemi pod piersią i patrzyła przed się nieprzeniknionym wzrokiem, jak to czyniła zawsze, ile razy ojciec zestawił jej imię z imieniem kapelana. Dawała mu w ten sposób odprawę.

Kapelan Hansted udał się do swego pokoju, obszernej komnaty na poddaszu, otoczonej wokół cichemi strychami. Był to świat odrębny, a mimo skośnych ścian i niewielkiego okienka wpuszczającego skąpe światło, całość miała wygląd powabny i pociągający. Stało tu biurko, sofa, staromodny, mahoniowy pult do pisania, półki pełne książek, wielki fotel, na podłodze leżały małe dywaniki, a za parawanem było łóżko. Świeże miał i wonne powietrze, kapelan bowiem, wyjątek, pośród teologów, nie palił wcale. Natomiast oddawał się gorliwie hodowli kwiatów, na oknie stały liczne wazoniki, a po ramie jego pięła się wić powoju, okryta świeżemi, jasnemi listkami.
Ponad sofą, pomiędzy wielkiemi portretami Melanchtona i Lutra mieściła się mała galerja portretów rodzinnych. Widniał tu ojciec, wysoki, szczupły, wspaniały jegomość, z cylindrem w ręku, w dyplomatycznie zapiętym szczelnie surducie, ozdobionym wstążeczką orderową, oparty o rzeźbioną komodę. Obok niego wisiał mały dagerotyp matki, otoczony wianuszkiem nieśmiertelników. Obrazek przedstawiał panią Hansted w młodzieńczym wieku i tak pobladł, że jeno jak przez mgłę dostrzec było można główkę dziewczęcą, w niezwykle wysokiej fryzurze, oraz parę wielkich, jasnych, szeroko rozwartych oczu. Prócz tego był tu portret brata, porucznika gwardji, pięknego młodzieńca o wesołem obliczu, oraz siostry, małej, ptaszęcej kobieciny, niemal dziecka jeszcze, z przymrużonemi oczyma i chorobliwym potrochu uśmiechem.
Wreszcie przy biurku siedział właśnie najstarszy z potomków radcy, Emanuel, otulony w brunatny, sukienny szlafrok. Oparł policzek na dłoni i czytał list.
List pisał ojciec. Nadszedł on już dnia poprzedniego, ale kapelan odłożył na potem czytanie, nie chcąc by mu przeszkodził w przysposabianiu kazania niedzielnego. Były tu zwykłe, szczegółowe wieści, dotyczące drobnych wydarzeń rodzinnych, dowiedział się, że brat wziął udział w balu dworskim, że u radcy odbyło się przyjęcie imieninowe, że dziecko siostry ma już zęby i t. d. i t. d.
Zakończenie brzmiało:
— Jak to wiesz oczywiście, drogi synu, cieszymy się wszyscy, że zdrowie ci stale służy i że dobrze się czujesz w pustyni, jak brat twój żartobliwie nazywa obecne miejsce twego pobytu. Obrałeś sobie zawód piękny i dostojny, to też życzymy ci wszyscy z całego serca szczęścia i błogosławieństwa bożego, byś mógł dokonać zadania życia. Nie ukrywam jednak dalej, że wolałbym dużo, byś był obrał stanowisko zgodniejsze z tradycjami rodziny i nie zmuszające cię do oddalenia się od nas tak bardzo. Niełatwo też przychodzi nam, zaprawdę, pojąć twą tak doniosłą działalność pośród ludzi nierównych warunków życia i wychowania, jako też nie rozumiemy, jak możliwą jest ona, a to dlatego, że żyliśmy zawsze w swojej wyłącznie sferze. W listach swych ciągle stajesz w obronie tych maluczkich i wedle słów własnych starasz się wytworzyć owo ścisłe porozumienie pomiędzy sobą a ludem, pośród którego żyć ci padło. Wyznaję, że, pomijając oczywiście sprawy religji, nie pojmuję zgoła tej wielkiej zagadki, ale może powodem jest tu nieznajomość stosunków, to też poprzestaję na ponownem przesłaniu ci życzeń wszelkiego powodzenia w zbożnej pracy twojej.
Emanuel odczytał z uwagą list dwukrotnie, a podczas tej lektury czoło jego osnuwała coraz to ciemniejsza mgła. Ręka trzymająca list opadła mu zwolna na kolana, siedział nieporuszony z oczyma tępo utkwionemi w posadzkę.
Nagle zerwał się i zaczął, załamując ręce, biegać po pokoju. Nie, nie mógł, nie chciał wierzyć w to, że ojciec i reszta rodziny mieli rację, że wszystko o czem tak szczytnie marzył, za czem tęsknił, to puste fantasmagorje!... A jednak... jednak!... Wszakże te same właśnie wątpliwości dręczą go samego i doprowadzają do rozpaczy!... Uświadamiał sobie, że z całym wysiłkiem i napięciem woli sposobił się do dzielnego pełnienia swych obowiązków. Mnóstwo arkuszy papieru, pokrytych drobnem pismem, świadczyło dowodnie o wytrwałej pilności, z jaką przygotowywał dzień po dniu i tydzień po tygodniu kazania swoje. Żywił ustawiczną nadzieję, że mu się uda porwać słuchaczy żarem wymowy, zapałem wiary. Wszystko daremnie. Ile razy stanął w niedzielę na kazalnicy i spostrzegł wbite w siebie spojrzenia ludzi obcych, zadzierających w górę głowy, czuł, że krzepnie, że lodowacieje w nim każde słowo, a wyrazy przekonywujące gasną na ustach. Z rozpaczą słuchał własnych zdań rozbrzmiewających głucho i beztreściwie pod sklepieniem nawy i wyczuwał coraz to głębszą śpiączkę, ogarniającą parafjan. Pomiędzy nim a gminą rozwierała się jako by coraz to głębsza i szersza przepaść poprzez którą głos nie sięgał, otchłań lodowata, w którą padało jedno po drugiem, wzlatujące ku niebu słowo, niby pobite zamrozem ptaki...
Wstrzymał się nagle, zaprzestał rozpaczliwej wędrówki i stanął w niszy okiennej, poglądając na krajobraz Izami przysłonionem spojrzeniem. Słońce złociło szczupłą jego postać. Otulony brunatnym szlafrokiem, przepasany w biodrach, oparty ramieniem o ramę okna, z głową otoczoną witką powoju wyglądał na młodego mnicha, patrzącego z głębi samotnej celi na świat, w który wydzierają się tęsknoty jego.
Mógł z okna swego pokoju objąć spojrzeniem całą niemal parafję. Wprost pod stopami miał zakątek ogrodu plebańskiego, a ponad wierzchołkami drzew dostrzegał kilka wielkich dworzyszcz Vjelby, o budynkach z cementową wyprawą, oraz otoczony kamiennym murem staw wiejski. Mógł też na przestrzeni półmilowej śledzić szeroki gościniec, wijący się przez wzgórzyste pola i tonący w południowej stronie, pośród trzech wielkich, nagich wałów ziemnych, poza któremi kryło się Skibberup tak dokładnie, że jeden komin nie sterczał nawet nad grzbietami wzgórz. W dali widniała wieża samotnego kościoła, zaś na całej przestrzeni widnokręgu wschodniego błękitniała powierzchnia fiordu, ujęta w ramę zieleni i białych urwisk przeciwległego brzegu.
Codziennie stawał tu i wpatrywał się w szczegóły, znał każdy dom, każde drzewo, każde wzgórze w okolicy. W zamyśleniu śledził pług oracza, sunący z trudem, czy to w deszcz, czy w upał słoneczny przez wilgotną glebę. To znów słał spojrzenie śladem czółna o białych, lub brunatnych żaglach, snującego się pomiędzy brzegami. Czasem widywał szybkie wózki Skibberupjan wracających z miasta, toczące się krętym gościńcem, co malały coraz to bardziej za każdym zakrętem i wreszcie niby nikłe myszki przepadały w norach, trzech w dali widniejących wzgórz. Wieczorem, gdy zgasł ostatni snop promieni słońca, widział zapalające się raz po raz światełka w chatach, podobne gwiazdkom, rozsianym po niebie, a samotnym ciągle będąc, wczuwał się z fantazją poety w to skromne, niewolnicze życie, jakie wiedli biedni mieszkańcy, oraz marzył o tem, by nawiązać z nimi braterskie stosunki i żyć jako ich przyjaciel i opiekun.
Dziś wiedział, że się omylił. Ujrzał teraz jasno przepaść nieprzekraczalną, dzielącą go od chałupników tej ziemi, gdzie żyli, napoły wkopani w nią, drążąc jej łono, podobni jakiemuś ludowi gnomów, którego istota była dla niego zagadką, którego mowę ledwo rozumiał, a którego to ludku myśli, marzeń, trosk i nadziei nie znał nikt. Czyż się to kiedy zmieni? Zdawało się, jakoby ludzkość zupełnie zapomniała owego czarodziejskiego hasła, które sprawia, że pagórki podnoszą się na ognistych słupach, wypuszczając na światłość dnia małe ludki, żyjące pod ziemią.
Nagły gwizd wyrwał go z zapamiętania.
Spojrzał. To szpak!
Zdziwił się bardzo. Przez cały dzień zajęty sobą i własnemi myślami, nie zauważył, że słońce przebiło nareszcie zimną mgłę, słoniącą od całych tygodni okolicę. Obejrzał się i znowu posłyszał w pobliżu gwizd szpaka, potem zaśpiewał jeszcze jeden, odpowiedziały mu inne... w całym ogrodzie zapanowała wiosna.
Uśmiechnął się smutnie. Wspomniał, ile razy w ciągu zimy tęsknił za wiosną, żywiąc zabobonną nadzieję, że wówczas wszystko się zmieni na lepsze. Pewny był, że roztaje zdrój miłości, zamknięty w sercu jego, wraz z nawrotem wiosny, gdy pola i fiord zrzucą swe więzy zimowe.
Zwrócił się do pokoju, przystąpił do biurka, schował starannie list ojca do szuflady, przesunął ręką po włosach i czole, jakby chciał wypłoszyć wszystkie gnębiące myśli, wziął kapelusz, jedwabny parasol, stojący w kącie, i wyszedł.

Zszedł na dół po skrzypiących schodach, minął sień i zamierzał dostać się przez jedną z furtek i ogród na szczere pole. Przechodząc obok pierwszego, wielkiego trawnika, posłyszał wołanie. Poznał głos panny Ranghildy i zniecierpliwił się trochę, bo pragnął właśnie samotności. Ale musiał się obrócić i pozdrowić.
Panna Ranghilda szła ku niemu od strony werandy. Miała jasną, poranną sukienkę w kwiaty, z miękkiego, ciepłego materjału, o wielkich bufach u ramion i długim klinowato zakończonym staniku. Gdy schodziła ze stopni werandy, dostrzegł wychylające się z pod dolnego rąbka spódnicy szpiczaste, lakierowane trzewiki z klamrami. Przez plecy i górną część ramion spływał blado-niebieski woal, a na wiewiórczanego koloru kędzierzawych włosach tronował ogromny kapelusz słomiany, na karku podgięty i spięty agrafą.
— Czy mogę zamienić z panem, panie Hansted, słów kilka, zanim pan odejdziesz? — spytała swobodnie. — Czy zechce się pan udać ze mną na chwilę do kasztanowej alei, radabym zobaczyć, czy nie pojawiło się tam przypadkiem kilka fiołków.
Szli obok siebie. Ogród, będący jak plebanja sama dziedzictwem pastora-miljonera, przypominał park rycerskiego dworzyszcza. Posiadał rozległe trawniki, boskety, wielkie wazy kamienne, długie aleje, oraz kunsztownie strzyżone żywopłoty ligustru, a proboszcz Tönnesen uważał sobie za punkt honoru utrzymać go, wedle możności w stanie świetności pierwotnej. Przez głęboki kanał, wijący się środkiem, rzucony był mostek w stylu chińskim, z bambusowym dachem, zdobnym w smoki i przez ten mostek przeszli panna Ranghilda i Emanuel.
Po krótkiem milczeniu spytał Emanuel:
— Czemże mogę pani tedy służyć?
Roześmiała się.
— Takiś pan ciekawy?
— To nie! — odparł. — Ale mam pewne sprawy załatwić. Jak pani widzi, mam na sobie strój podróżny, szatę pielgrzyma. Udaję się właśnie do mej Ziemi Obiecanej!
— Do pańskiej Ziemi Obiecanej? — zdziwiła się. — Co to ma znaczyć?
— Ach! Właściwie... nic to nie znaczy... — powiedział z powagą i spuścił oczy. Kroczyli przez chwilę w milczeniu.
— Jakiż z pana w gruncie niewdzięczny człowiek! — powiedziała, chcąc go wprowadzić w weselszy nastrój. — Mam, doprawdy, ochotę palnąć panu karcące kazanie. Czyż nic w świecie nie zdoła wywołać uśmiechu na pańskiej twarzy?... Wyznam otwarcie, że bliską jestem by obrazić się na pana. Założę się n. p. że pan wcale nie zauważył, jak pięknie przystroiłam dziś do śniadania stół, a stało się to jedynie dlatego, żeś pan powiedział, iż wolisz mieć na stole bukiet kwiatów, niż pieczeń wołową. Jak pan wie, ja ze swej strony daję stanowczo pierwszeństwo pieczeni.
Uśmiechnął się z roztargnieniem.
— To prawda, łaskawa pani — odrzekł, — czuję dobrze, że jestem człek niegodny. Proszę, burcz mnie pani... zasłużyłem na to w pełni. Jest to rodzaj choroby dziecięcej, którą należy wypędzić z organizmu. Wie pani niewątpliwie, co głoszą najnowsi prorocy. Oto nosimy w sobie wszyscy, dziedzictwem otrzymaną, gryzącą jak mole chorobę romantyzmu. Tak powiadają, a ojciec mój, lub matka musieli posiadać tego kapitału znacznie większy od innych ludzi zapas...
— Pańska matka?
— Tak! Ale mówmy o czem innem, łaskawa pani. Proszę nie zapominać, że miała mi pani coś powiedzieć.
Znaleźli się w szerokiej alei kasztanowej, stanowiącej zakończenie ogrodu, a przytykającej do pola. Roiło się tu od rozradowanych słońcem, metalicznie połyskujących szpaków. Uwijały się w koronach drzew, a z otwartych pól płynął wiew ciepły, przepojony zapachem ziemi i kiełkujących roślin. Pomiędzy dwoma drzewami znajdowała się ławka darniowa, przed którą zatrzymała się panna Ranghilda, mówiąc:
— Usiądźmyż na chwilę. Słońce tu tak mile dogrzewa.
Zmiotła kwastem woalu kilka suchych listków i usiadła w rogu. Emanuel stał przed nią, wsparty na parasolu, nie mając jakoś ochoty zająć miejsca.
Milczała chwilę, pochylona, z rękami splecionemi na kolanach, i patrzyła na końce swych trzewików. Potem rzekła, nie podnosząc głowy:
— Wspomniał pan przed chwilą matkę swoją... Otóż nie wiem, czym śniła, czy mi pan mówił, ale przypominam sobie, żeś pan był bardzo młody, gdyś stracił matkę...
— Tak! — odparł, mierząc ją podejrzliwie. — Miałem wówczas piętnaście, czy szesnaście lat... Ale czemuż pani o tem mówi?
— Doprawdy... nie wiem sama.
— Czy pani rozmawiała z kimś niedawno o mojej matce?
— Tak. Ojciec mówił mi właśnie dzisiaj dopiero... Ojciec spotkał kogoś, kto znał matkę pańską swego czasu...
Zasępił się.
— Tedy ojciec opowiadał pani prawdopodobnie o... śmierci mojej matki?
— Tak!
Ciemne rumieńce okryły policzki kapelana. Po krótkiem milczeniu rzekł głucho, drżącym od wzburzenia głosem:
— Moja biedna matka była ofiarą swej epoki, swej rodziny i społeczeństwa, którego członkinią i pani również jesteś. Od chwili urodzenia, wkładają na nas wszystkich kaftany warjackie, w których zwolna konają ci, którym brak odwagi, lub siły, by je rozerwać.
Spojrzała nań z niejakiem zdumieniem i powiedziała:
— Cóż pan chcesz przezto powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że, mówiąc szczerze, wszyscy toczymy bój mniej lub więcej zacięty, ze znużeniem życiem, zniechęceniem i poczuciem osamotnienia. Owa choroba, jakkolwiek ją nazwiemy, to gorzki owoc naszej hiperkultury. Zdarzają się silni, zdolni nieść to brzemię, nie stając się zupełnemi kalekami, ale innym, i to nie zawsze najniklejszym, serce pęka. Zobaczy pani, niedługo padniemy w tej walce wszyscy, zwłaszcza my, biedne karykatury człecze, spłodzone w rozgwarze miasta, pośród kominów, drutów telegraficznych, kolei i tramwajów. Ile pokoleń, jak pani sądzi, wytrzyma jeszcze? To rozpacz największa! — głos jego zmienił się nagle pod wpływem stałych, trapiących go myśli. — Czyż pani nie rozumie, że świat stanął na głowie, jeśli ja, ja właśnie mam za zadanie uczyć innych, jak się powinno żyć i umierać, ja który ponad wszystko powinienem się nauczyć sztuki życia od tych właśnie, których mnie uczyniono nauczycielem? Czyż nie powinniśmy z całego serca zazdrościć biednemu komornikowi, bez skargi, wesoło pełniącemu niewolniczą pracę, jedzącemu suchy chleb i śpiącemu słodko na barłogu? Czyż istnieje głębsza filozofja życia? Jakże źle, że ja biedny, zdegenerowany wyrodek kultury narzucam się za opiekuna i przykład ludziom zdrowym i czystym? Zaręczam pani, panno Ranghildo, że ile razy przekraczam próg najnędzniejszej chaty, serce mi bije nabożnem wzruszeniem. Zdaje mi się, żem winien zzuć obuwie, gdyż wstępuję w święty przybytek, gdzie żyją przynajmniej niektóre jeszcze z uczuć ludzkich w pełni pierwotnego piękna swego i szlachetności, że trwają tam, od kiedy je Bóg w zaraniu wieków złożył w pierś człowieczą...
Zagłębił się w wychwalaniu życia wiejskiego, na który to temat stoczyli w ciągu zimy niejedną gorącą dysputę. Panna Ranghilda oświadczała zawsze bez ogródek, że niecierpi życia na wsi i że chłopów zalicza do niższej rasy ludzkiej, że są to dla niej jacyś, czasem nikczemnie służalczy, czasem bezczelni, a zawsze śmierdzący półludzie, z którymi stykać się należy jeno w ostatecznej konieczności. I teraz zwalczała energicznie poglądy Emanuela.
— Chłopi, jak pan sam mówiłeś, lubują się w brudzie swych barłogów i nie posiadają niemal wyobrażenia o wyższych formach życia i szczęścia. Dowodzi to oczywiście, że bardzo mało różnią się od zwierząt, n. p. od świń, u których niewątpliwie przechowały się również wszystkie uczucia pierwotnej czystości praświństwa! Nacóż zresztą spierać się dłużej! — zawołała ze śmiechem. — Widzę, że pana ukąsić musiał jakiś wściekły chałupnik i niema narazie dla pana lekarstwa. Podejmie się w swoim czasie kuracji sama rzeczywistość. Zaczekajmyż czas jakiś cierpliwie!
Roześmiała się wesoło. I w samej rzeczy, dziewczyna ta, ubrana w modną toaletę, władająca mistrzowsko swem gibkiem ciałem, od końca trzewiczka do ogromnego, florentyńskiego kapelusza, rzucającego cień koronkowy na połowę twarzy, w samej rzeczy, Ranghilda Tönnesen zdawała się zaliczać do innej zgoła ludzkiej rasy, jak ociężała niezdarna, gmerająca w ziemi, w łachmany odziana ludność, pośród której żyła. Emanuel dotknięty jej słowami chciał już odejść, ale przedtem zwrócił się raz jeszcze z pytaniem:
— Radbym wiedzieć, o co pani zamierzała przedtem spytać? Zapomniała pani, widać...
Panna Ranghilda zarumieniła się zlekka. Nie miała żadnego powodu zaczepiać kapelana, chciała jeno by z nią pomówił i pobawił ją. Ale nagle wpadła jej do głowy rzecz odpowiednia i powiedziała:
— Otóż, panie Hansted, jak panu może wiadomo, odbędzie się dziś na plebanji małe przyjęcie.
— Tak... tak... zdaje mi się, że jakiś wróbel o tem ćwierkał na dachu!
— No tak! Bądźże pan wesoły! Tego rodzaju rzeczy przemieniają się na wsi, gdzie wogóle nic się ciekawego nie dzieje przez cały rok, w niezmiernej doniosłości wydarzenia. Potwierdza to, co prawda, raz jeszcze wyrażony przeze mnie pogląd... Ale dość tego! Jak pan oczywiście wie, będę dla mych gości najuprzejmiejszą gospodynią. Goście ci, to o ile wiem, panowie: Piotr Nielsen, Niels Petersen, Piotr Nielsen Petersen, Niels, Piotr Nielsen... i t. d... No, nie marszczże pan tak okropnie czoła! Nie mam najmniejszej urazy do tych kochanych człowieczków, trudno mi się tylko pogodzić z tem, by pluli na moje dywany, jak się to przydarzyło jednemu zeszłego roku. Było to może wyrazem owej szlachetnej pierwotności uczuć, o której pan przed chwilą tak pięknie mówił, ale chętnie z niej rezygnuję. Otóż idzie mi o to, byś pan zechciał okazać się dziś wieczór wesołym i uprzejmym dla gości naszych. Także proszę, na wypadek, gdyby mnie w ciągu wieczoru napadł mój utrapiony ból głowy, proszę gorąco, byś pan zechciał zastąpić mnie, w sposób rycerski wobec pań.
— Łaskawa pani wie, że jestem zawsze do jej usług! — rzekł Emanuel, kłaniając się z ironicznem ugrzecznieniem. — Czy mogę czemś jeszcze służyć pani, panno Ranghildo?
— Tak! Proszę o tę wielką łaskę, byś pan raczył, wyjątkowo dziś, nie być zanadto niepunktualnym. Sądzę, że ojciec niecierpliwiłby się dziś więcej niż kiedykolwiek, gdybyśmy musieli na pana czekać. Przyjdź pan raczej pół godziny wcześniej, a pomożesz mi pan trochę w nakrywaniu stołu!
— Uczynię co w mojej mocy! — odrzekł. — Ale w takim razie pozwoli pani, że odejdę zaraz. Widzę ponadto ojca pani, biegnącego tu spiesznie. Wierzaj mi pani, jakieś straszne nieszczęście przydarzyć się musiało sałatom... Zegnam uprzejmie... sługa uniżony!
Proboszcz Tönnesen ukazał się w istocie na końcu alei. Kroczył z rękami na plecach, układając widocznie mowę powitalną. Gdy ujrzał na ławce młodą parę, wykonał niezwłocznie zwrot na pięcie i poszedł inną ścieżką, w głąb ogrodu.

Panna Ranghilda siedziała jeszcze chwilę na ławce zamyślona i patrzyła w ziemię. Potem wstała i ruszyła na plebanje, gdzie spotkała z racji przyjęcia zupełnie tracącą głowę, starą służebnę, doprowadzoną do zupełnej rozpaczy długą nieobecnością pani. Musiała odpowiedzieć na tysiąc pytań, dotyczących przyprawy dań i urządzenia stołu. Panna Ranghilda wydała potrzebne rozkazy głosem stanowczym, w krótkich wyrazach, przeszła potem do pokoju i, wziąwszy z bibljoteki naoślep jakiś angielski romans, usiadła z książką przy oknie. Czuła przygnębienie. Po kwadransie spostrzegła, że nie wie, co czyta, spojrzała na zegar, stojący w rogu na postumencie. Była trzecia. Położyła książkę, zaczęła chodzić po pokoju, poprawiać to i owo, stanęła przed klatką, gdzie spała smacznie papuga, usiadła do fortepianu i zaczęła jedno z preludjów Szopena.
Potem znowu spojrzała na zegar. Było dziesięć po trzeciej. Uderzyła znowu kilka akordów, urwała nagle, zerwała się, wzięła gazetę z ciężkiego, mahoniowego stolika pośrodku stojącego i siadła ponownie przy oknie. Z gazetą rozpostartą na kolanach, głową wspartą na dłoni, zapadała coraz to głębiej w myśli, a wzrok jej ślizgał się upornie po wielkiem, pustem podwórzu i słomianych dachach zabudowań stajennych. Nakoniec zegar wydzwonił pół do czwartej. Wstała i poszła do swego pokoju, by przywdziać toaletę wieczorową.
Goście zaproszeni byli na szóstą, miała tedy poddostatkiem czasu, zwłaszcza że z powodu wieczornej recepcji nie siadano dziś do obiadu. Nawet w codziennych warunkach ubieranie się stanowiło dla panny Ranghildy jednę z głównych atrakcyj dnia. W swym wystawnie, wedle wiejskich pojęć urządzonym buduarze, gdzie unosiła się zawsze woń fiołków, spędzała z reguły dwie godziny przed obiadem. Bawiło ją niezmiernie wystawanie przed wielkiem, całą postać odbijającem zwierciadłem i podziwianie się podczas ubierania i rozbierania. Oglądała kark, obnażone ramiona i rozpuszczone włosy, próbowała nowej fryzury, lub dobierała barwy toalety. Nie czyniła tego przez zarozumiałość, a tem mniej przez kokieterję. Czyż opłaciłoby się kokietować kogoś w tej pustyni? Wedle słabych sił swoich starała się w tych godzinach znaleźć zadosyćuczynienie za niemożność życia wśród świata, na którą była skazana.
Cóż zresztą miała robić. Każdego ranka grywała pilnie. Były to nader miłe chwile, ale lekarz zabronił jej siedzieć dłużej niż trzy godziny przy fortepianie. Następnie dwie godziny poświęcała czytaniu, zwłaszcza książek w obcych językach. Dwie godziny mogła z trudem ledwo wypełnić zajęciami gospodarczemi, a osobista jej pomoc była tu nawet całkiem zbyteczna. Dzień miał atoli jeszcze ośm całkiem pustych godzin... Cóż było z niemi począć? Spacerować? Ach! Przez ośm zimowych miesięcy pola i drogi były jednem, niedostępnem bagniskiem, albo znowu śnieg piętrzył się nieprzebytą zaporą wokoło plebanji. Nawet w lecie przygnębiał ją widok olbrzymich rozłogów milczących pól, nagie, monotonne tamy kamienne, lub wreszcie ciągle jednakie, błękitnawe i szarawe fiordy. Najgorszą rzeczą było jednak przechodzenie przez wieś, gdzie z góry wiedziała, jakich napotka ludzi, gdzie zmuszona była odwzajemniać poufałe pozdrowienia parobczaków i odpowiadać na naiwne słowa, napoły jeno ubranych żon komorników, dotyczące pogody, zbiorów lub przymrozków nocnych. Zazwyczaj tedy ograniczała swe przechadzki do samotnej ścieżki, wiodącej z ogrodu plebańskiego do wzgórz wybrzeża. Tutaj zażywała z reguły ruchu w czasie zachodu słońca, dopóki rozgwar wracających z pola robotników i duszny odór nawożonej roli nie skłonił jej do ucieczki. W gruncie posiadała jednego jeno przyjaciela, papugę, zwaną: „Matuzalem,“ i rada była z tego towarzystwa. Więcej bawiła ją ludzka paplanina tego stworzeńka, niźli zwierzęce ryki i kwiki, z których to dźwięków, jej zdaniem, składała się mowa chłopska. Ptak obdarzony był przytem nielada temperamentem, umiał płatać szelmostwa, doznawał przygnębienia, bywał rozbrykany, kokieteryjny, oburzał się, a wszystko to czynił w ciągu jednej godziny, z pospieszną nerwowością inteligencji.
Pięć lat spędziła tu, w ciągłej samotności. Urodzona w małej, prowincjonalnej mieścinie jutlandzkiej, gdzie ojciec jej był adjunktem, od trzynastego roku życia, po stracie matki, przebywała aż do konfirmacji w Kopenhadze u starych ciotek i tam dokończyła edukacji w wyższym pensjonacie. Z chwilą dojścia do lat szesnastu osiedliła się na stałe na plebanji.
Przybyła z sercem wezbranem tęsknotą za szczęściem, wiedząc z romansów i teatru, że kobieta duńska, w młodocianych córkach wiejskich plebanów doszła do najwyższego rozkwitu swego i że ku tym właśnie dziewczętom kierują się westchnienia wszystkich, najszlachetniejszych mężczyzn kraju. Pamiętała jak wówczas latem przesiadywała całemi dniami w ogrodzie, przystrojona różą mszystą, marząc w cieniu drzew, lub znowu wstępowała na wysoką tamę wśród pól i, przysłaniając dłonią oczy, wpatrywała się w przepojony słońcem krajobraz. Pewną była, że ukażą jej się dwaj pieszo idący studenci, wyobrażała sobie też nader żywo, że tacy sami studenci, zakurzeni i ogorzali od słońca, pewnego dnia zajrzą przez furtkę do ogrodu, a jednocześnie wyjdzie na werandę ojciec, zaprosi ich do domu. Będzie zrazu zmieszana, zaczerwieniona, ale potem odzyska wesołość i swobodę, a wkońcu za nucą we troje w ogrodzie, przy księżycu pieśń bellmanowską. Przy pożegnaniu, jeden z nich, nie weselszy i zabawniejszy, ale ten, który spogląda poważnie zamyślony, uściśnie jej dłoń i szepnie kilka niewyraźnych słów. Poprosi, by o nim nie zapominała, a gdy miną cztery lata wróci po świetnie zdanym egzaminie i wzruszony oświadczy się ojcu o jej rękę.
Niestety, turyści nie zapędzali się w tę bezdrzewną okolicę, położoną na samym krańcu kraju, i mijało lato po lecie, bez najmniejszych widoków na ziszczenie się owej baśni.
Ranghilda Tönnesen uśmiechała się z politowaniem, myśląc o tych rojeniach szesnastolatki. Od czasów owych napastowali ją często oświadczynami napęczniali piwem synalkowie wielmożów okolicznych i pojąć nie mogli, dlaczego im za to rąk nie całuje z wdzięczności. Pozatem płynęły jej lata monotonnie, cicho u boku ojca, nie niosąc żadnych przeżyć znaczniejszych. Wspominając minione życie, dziwiła się, że nie ma więcej nad 21 lat, czyli że znajduje się właśnie w pełnym rozkwicie. Nic ją właściwie, poza muzyką, nie zajmowało teraz. Wycieczki doroczne do Kopenhagi straciły cały urok. Odwykła całkiem od wielkomiejskiego życia, dawne przyjaciółki rozproszyły się po świecie, stare ciotki pomarły... po powrocie, życie na plebanji wydawało jej się podwójnie puste, a przyroda bardziej jeszcze odstręczająca cichą, kamienną martwotą swoją.
Z tego też powodu niemile ją zrazu dotknęło, że ojciec zażądał pomocnika, kapelana. Nie pragnęła, by ją ktoś wytrącał z owego życia lunatyczki, jakie wiodła, a w jakie zwolna jeno wżyć jej się udało. Zauważywszy przytem, że ludzie od samego zjawienia się Emanuela połączyli zaraz imiona obojga, nasrożyła się bardzo. Ale nowy domownik miał wyłącznie jedno pragnienie, chciał mianowicie pędzić żywot samotny, jak ona, to też wnet pogodziła się z jego obecnością. Mimo dziwactw rozlicznych zaczął ją zwolna ciekawić. Bawiła ją teraz paplanina z kapelanem, kłótnie i spory, że zaś Emanuel odczuwał coraz to większą potrzebę wywnętrzania się przed kimś szczerze i bez ogródek, przeto wytworzył się między nimi stosunek napoły koleżeński, swobodny i przyjazny, czego zresztą nie dostrzegali oboje. Ten stan rzeczy zwrócił oczywiście uwagę proboszcza Tönnesena.
Ale plany przyszłości, jakie proboszcz i inni budowali na tym stosunku, były zgoła iluzoryczne. Rarghilda nie była tak chłodna z natury, jak wyglądała z pozoru i jakby o tem świadczyło jej postępowanie, przeciwnie pobudliwa była jak ojciec i odziedziczyła gorącą jego krew. Dlatego jednak właśnie kapelan był jej zbyt eteryczny, czuła swą nad nim przewagę i gniewało ją, ile razy, jak tego naprzyklad poranku, pod wpływem nudy, odrzucała zbyt wiele dostojeństwa swego w rozmowie z tym jedynym towarzyszem. Emanuel ze swej strony marzył tak górnie o przyszłości, tak wysoko spozierał ponad głowę tej podufałej w sobie damy, że nie istniała dlań ni na jedną chwilę.

Emanuel wyszedł furtką na skraju plebańskiego parku, wiodącą w szczere pole. Był to punkt najwyżej położony całej okolicy, tak zwany, „plebański wzgórek,“ skąd widok słał się milami wokół. Gdzie spojrzyć, wszędzie widniały jasno-zielone łany żyta, lśniące w słońcu, pośród ciemniejących ugorzysk. Nad bagnami i mokradliskami falowały mgły, z kanałów i marglowisk unosił się opar, a całą okolicę przepajało rodzajno-wilgne, wiosną pachnące powietrze, brzmiące ćwierkotem ptaków i przelśnione słońcem. Miało się wrażenie, że lada dzień lato może wkroczyć uroczystym pochodem.
Emanuel kroczył ścieżką wiodącą przez pola ku fiordowi. Tutaj to właśnie odbywała swe dorywcze, wieczorne przechadzki Ranghilda. Nie myślał jednak o tem i nie dlatego to ścieżka ta stała się z biegiem czasu jego ulubionem miejscem. Oboje ją wybrali, gdyż tutaj czuli się najlepiej zabezpieczonymi od intruzów. Samotnikom dobrze było tu, gdzie pośród roztoczy pól, zrzadka jeno były rozsiane chaty i wyjątkowo natknąć się można było na parobczaka, stąpającego za pługiem.
Przez ciąg zimy Emanuel wędrował tędy co dnia, ubrany w długi surdut, dzierżąc w ręku nieodstępny, jedwabny parasol, który stał mu się z czasem czemś w rodzaju wiernego druha. Wałęsał się często pół dnia bez myśli i celu pomiędzy wzgórzami a pustem wybrzeżem i owo współżycie z przyrodą stanowiło dlań coraz to większą rekompensatę za brak obcowania z ludźmi. Nigdyby nie był przypuścił dawniej, że zająć może tak żywo ospałe falowanie chmur po ołowianem, zimowem niebie, że można z takiem zaciekawieniem wsłuchiwać się w dzikie wrzaski wron, ciągnących do gniazd o zachodzie całemi stadami, a polatujących nisko nad polami. Cóż dopiero pierwszy skowronek! Nie mógł zapomnieć owego momentu, kiedy nagle, wśród milczenia nietkniętych jeszcze pługiem łanów usłyszał, wysoko ponad sobą zawieszony, wiosennie tętniący dzwonek. Wokół leżało jeszcze wszystko ujęte snem zimowym.
Codziennie szedł na wybrzeże i trwał tam czas pewien, wdychając rzeźwy wiew morza, oraz obserwując mewy, które milcząc krążyły niespokojnie wokół jednego punktu, jakby nie chciały zdradzić jakiejś ważnej tajemnicy. Dziś atoli wybrzeże było puste, ciepło wywabiło ptaki do ujścia fiordu. Poszedł więc brzegiem, wpatrzony w powierzchnię wody, w której przeglądały się przeciwległe wioski rybackie i krzewiny nad brzeżne, tworząc piękny obrazek. Wkońcu wstąpił znowu na wzniesienie gruntu, skąd mógł objąć spojrzeniem znaczną połać okolicy. Tuż pod sobą zobaczył Skibberup, położony między trzema nagiemi wałami.
Oddawna pociągała go w dziwny sposób ta wieś, zasiana maleńkiemi chałupinami, przepołowiona wielkim stawem, posiadająca mnóstwo łączek, ciasnych uliczek i zakamarków. Podobało mu się to daleko bardziej niż grupy nowych, porządnie zbudowanych zagród kmiecych Vejlby, jakie miał codziennie przed oczyma. Zakochał się wprost w tej romantycznej wiosczynie, podobnej do rodzajnej oazy pośród ogołoconych z roślinności wzgórz. To też bolało go podwójnie, że właśnie tutaj rozsiadła się główna kwatera wrogów Kościoła i wichrzycieli parafjalnych. Ile razy spojrzał na lichą, napoły rozwaloną chałupę pośrodku wsi stojącą, z której słomianego dachu powiewała często wielka dannebrogska flaga, serce przeszywał mu jakby cios szpady. Wiedział, że tam właśnie mieści się sala zebrań, gdzie sławetny tkacz Hansen piorunuje na proboszcza Tönnesena, a w czasach ostatnich, zwalcza również głoszone przez niego samego nauki.
Z większą nierównie przyjemnością patrzył na mały domek na zachodnim skraju wsi, o żółto malowanych ścianach, z ogródkiem, ujętym w płot z chróstu. Tam to przybył z wiatykiem w zimie, nocą do chorej córki właściciela. Nieraz dumał nad owym wieczorem i ludźmi, pośród których rozpoczął swą działalność kapłańską w sposób tak niezwykły. Kilka razy uczuwał potrzebę pójść tam i dowiedzieć się o stanie zdrowia dziewczyny, ale nie mógł się zdobyć na osobiste zetknięcie z tym odłamem ludności, który bezpośrednio niemal po pierwszem jego kazaniu, w sposób tak wyraźny zaznaczył swe nieprzychylne, a nawet wrogie stanowisko.
Dziś atoli słońce, czy też powiew wiosny dodał mu otuchy. Powiedział sobie, że nie może dłużej żyć tu jak dotąd i że sprawa musi zostać niezbędnie rozstrzygnięta. Uczuł potrzebę zdać sobie jasno sprawę ze swego stanowiska i postanowił uczynić poważny, a ostatni krok zmierzający do złamania oporu, z jakim się tutaj spotkał. Chciał poznać tych ludzi sercem i przezto znaleźć dostęp do ich serc.

Po o raz pierwszy zjawił się Emanuel w Skibberupie bez rytualnych szat kapłańskich, a jego widok w całej wsi wywołał wielkie wrażenie. Pogoda, ciepło i niedziela sprawiły, że cała ludność wyległa na ulice. Nawet starcy i kalecy opuścili zapiecki i grzali się w słońcu, siedząc na progach. Komornicy wraz z żonami krzątali się w ogródkach przylegających do domostw.
Niewielu jednak mężczyzn, a także kilka zaledwo kobiet pozdrowiło kapelana, mimo że wszyscy podnieśli od roboty głowy i wiedli za nim oczyma długo. W progu niskiej chaty stał mężczyzna bez surduta, w koszuli biało-niebieskiej, z dzieckiem na ręku. Był to ów wysoki, brodaty człowiek, przywodzący rozkopywaniu śniegu, który tak serdecznie powitał Emanuela onego wieczoru, kiedy jechał do chorej dziewczyny. Uniósł teraz zlekka jeno kapelusza, a gdy jednocześnie dziecko zakwiliło, powiedział ze śmiechem tak głośno, że kapelan musiał dosłyszeć:
— Nie bój się, smarkulo! To nic, to tylko nasz młody dobrodziej...!
Emanuel szedł przez wieś, przyspieszając ciągle kroku, a odetchnął swobodnie, dopiero znalazłszy się u zagrody Andersa Jörgena. Wszedł bramą i zobaczył u poprzecznicy tę samą latarnię na sznurku, kręcącą się w wietrze.
Zatrzymał się w podwórzu i spojrzał wokół, ale nie dostrzegł nikogo. Podszedł tedy do domu, wszedł do sieni i zapukał do drzwi po lewej, a potem po prawej. Nikt nie odpowiedział. Pomyślawszy chwilę, otworzył i znalazł się w tej samej stuletniemi meblami zastawionej, niskiej izbie, która za pierwszą już bytnością zwróciła jego uwagę. Była pusta. Również z bocznic nie dochodził żaden głos, poza tykaniem wahadłowego zegara w izbie, gdzie leżała wówczas chora dziewczyna. Zawahał się. Pukał do różnych drzwi, wiodących w głąb mieszkania, ale znikąd nie otrzymał odpowiedzi. Dom zdał się opuszczonym.
Stał przez chwilę pośrodku izby i rozglądał się. Poznał ciężki, dębowy stół, ławkę pod oknami o licznych, małych szybkach, zielono malowane ozdoby ścian, czworoboczny piec na cienkich, krętych nóżkach, ciemną, piaskiem posypaną podłogę z ubitej gliny, kołowrotek, oraz wiszącą w rogu firankę alkowy. Na półce ściennej pod samą powałą widniał szereg lśniących talerzy cynowych, nad wielkim fotelem przy piecu wisiał wieniec z kłosów, pamiątka dożynek, oraz dwie płócienne makaty w ramach, z datą roku 1798. Wszystko świadczyło o najdalej posuniętem staraniu o czystość i porządek. Izba przelśniona słońcem, świątecznie ukojna i uroczysta oczarowała go niezrównanym powabem. Mimowoli porównał tę cichą prostotę, z pełnym niepokoju luksusem otoczenia, w którem żył, oraz z małomiejskiemi mieszkaniami o orjentalnych dywanach, portjerach, aksamitnych meblach, obrazach i marnych, paryskich bawidełkach.
— Jakże lekkomyślnie obchodzą się ludzie z własnem szczęściem? — pomyślał. — Jakże łatwo przyswajają sobie to co złe, a jak trudno im zachować na stałe rzeczy piękne i szlachetne?
Ujrzał na ściance dzielącej okna skromny drzeworyt, wyobrażający grupę słynnych mężów. Był tu Czerning, Grundtwig, Monrad i kilku jeszcze innych, których nie znał. Pośrodku widniała, w większych rozmiarach przedstawiona postać Fryderyka VII. Król podpisywał konstytucję, otoczony ministrami. Emanuel przypomniał sobie, że taki sam obraz wisiał w pokoju jego matki i doznał silnego wrażenia, napotkawszy po tylu latach rzecz znaną, w tak zgoła innem środowisku.
Nagle doleciał z podwórza odgłos kroków. W bramce umieszczonej pomiędzy stajniami, ukazała się dziewczyna z dużym skopkiem mleka na ramieniu. Za nią szedł białowłosy chłopak, ten sam który przywiózł Emanuela pamiętnego wieczoru. Dziewczyna była ubrana odświętnie w wiśniowej barwy suknię, wyszywaną czarno a wzorzyście na piersiach i ramionach. Głowę owiązała jasnej barwy chustką, które zaciśnięta mocno pod brodą uwydatniała lepiej jeszcze świeżość krągłej, rumianej twarzyczki. Ku skopkowi skradała się po plecach dziewczyny kotka o białych końcach łap, dzieląc uwagę pomiędzy mleko a dwa małe kocięta, niesione przez chłopca. Pośrodku podwórza kotka skoczyła nagle na wydrążony kamień przed pustą psią budą, gdzie, zda się, otrzymywała zazwyczaj swą porcję. Ale zamyślona dziewczyna szła dalej, nie zwracając uwagi, kotka musiała tedy podbiec ku niej i upomnieć się o swoje. Zaczęła ją skrobać po rąbku spódnicy. Dopiero teraz przypomniała sobie, zawróciła i nalała w wydrążenie kamienia hojną rację gorącego jeszcze mleka. Teraz dopiero zaczęło się atoli męczeństwo biednego zwierzęcia. Miast oddać kocięta, chłopak podniósł je wysoko ponad głowę i rozśmiany, fikał nogą, broniąc się kotce, która to usiłowała go drapnąć, to znów błagała z żałośliwą miną o pomoc dziewczynę. Dziewczyna starała się nakłonić brata, by dał spokój, ale chłopak nie chciał oddać zdobyczy i chodził po całem podwórzu z kociętami w ręku, a kotka biegła za nim, miaucząc rozpacznie.
Emanuel patrzył na tę scenę przez okno izby i poznał zaraz w zamyślonej dziewczynie córkę Andersa. Wyobrażał ją sobie nieco wyższą i tęższą, ale z drugiej strony uczyniła na nim wrażenie jej powaga, ponura niemal, bijąca od zwięzłej postaci.
— Przypomina tutejszą przyrodę! — pomyślał, nie mogąc oderwać oczu od tego obrazu.
Gdy jednak chłopak przeciągał zbyt długo igraszki, uznał za stosowne oznajmić swą obecność. Zawrócił do drzwi wchodowych i wyszedł przed sień.
Rodzeństwo, ujrzawszy go, wydało lekki okrzyk przestrachu. Dziewczyna, czerwona jak ogień odczepiła od paska fałd podgiętej dotąd spódnicy i zdjęła z głowy chustkę, brat jej zaś puścił natychmiast kocięta i rzucił się w bramę pierwszej z brzega stodoły.
— Proszę sobie nie przeszkadzać, rzekł Emanuel, usprawiedliwiając się — przechodziłem tędy przypadkiem i uczułem ochotę wstąpić, by się dowiedzieć, co u was słychać. Jak widzę przyszłaś już do zdrowia, moje dziecko!
— Tak... dziękuję...mruknęła i obejrzała się niespokojnie, jakby szukała pomocy.
W tej chwili rozwarła się brama szopy i wyszedł Anders Jörgen z palem krowim w ręku. Szedł ciężko, stukając kutemi blachą sabotami. Miał wełnianą koszulę w czarno-białe pasy, a na zwichrzonej czuprynie futrzaną czapkę ze skórzanym daszkiem.
Emanuel podał mu rękę.
— Przechodziłem tędy przypadkiem — powtórzył — i nabrałem ochoty by dowiedzieć się, co porabiacie. Widzę, że córka wasza, gospodarzu... na imię jej Hansina, prawda?...
— Tak jest, panie pastorze.
— Widzę, że przyszła do zdrowia. Czy choroba minęła bez śladu?
— Ślicznie dziękuję... bardzo dziękuję... Zdaje mi się, że z łaski Boga wszystko w porządku. Ale może ksiądz pastor będzie łaskaw wejść do domu... matka przyjdzie zaraz, poszła tylko na chwilę do jednej z sąsiadek...
Przeszli podwórze i weszli do stancji, gdzie słońce grzało jeszcze mocno po szybach, rzucając kwadratowe plamy na stół i wysypaną piaskiem podłogę z gliny. Anders Jörgen, zdjąwszy w sieni saboty, poprosił Emanuela, by zajął honorowe miejsce w fotelu przy piecu, sam zaś przykucnął na krawędzi drewnianego stołka u alkowy. Złożył przytem mimowoli leżące na kolanach ręce w ten sposób, jak to uczynił w niedzielę, podczas kazania, to jest dłońmi ku górze i w tej pozycji wsłuchiwał się z natężeniem, pełnem niepokoju w odgłosy idące od podwórza, z wyraźnem pragnieniem, by żona wróciła jak najprędzej.
Emanuelowi było coraz to milej w tej zacisznej izbie chłopskiej. Znalazł odrazu doskonały temat i mówił o pogodzie wiosennej, z taką łatwością i zajęciem, że się dziwował. Rozwodził się nad wdzięczną radością, z jaką zwłaszcza rolnik odnosi się do Boga, widząc, że błogosławi jego pracy. Nie dostrzegał zakłopotania Jörgena, natomiast raz po raz rzucał spojrzenia na Hansinę, która siedziała z robotą w ręku pod oknem, na ławie, najdalej od Emanuela stojącej.
Słońce złociło jej zwięzłą, silną postać, rzucając błyski po ciemnych splotach. Uzupełniła strój szerokim szydełkowym kołnierzem, opadającym w zębach na ramiona. Włosy przygładziła zapomocą wody, a na karku zrobiła sobie lok.
Siedziała cicho jak myszka, napoły odwrócona, pochylona nad robotą, z widocznym zamiarem ukrycia swej obecności, o ile tylko można, natomiast wyraz twarzy i rumieńce na policzkach świadczyły dowodnie, że z kątka swego nastawia uszu i chwyta pilnie każde słowo kapelana.
Emanuel nie uświadamiał sobie, że oczy jego spoczywają na niej często zbyt śmiało. Zapomniał o tem, pochłonięty radością zyskania nakoniec małego, życzliwego kółka słuchaczy, i niebawem wyzbył się zwyczajnego swego zakłopotania.
Słowa jego płynęły właśnie żywo, gdy nagle doleciało od podwórza stąpanie. Anders Jörgen podskoczył z wyrazem ulgi na krześle, a Hansina spojrzała bystro w okno, by przysposobić nadchodzącą matkę. Nagle jednak pobladła i zmieszana, przerażona niemal, skierowała oczy na ojca.
W chwilę później rozległy się trzy uroczyste stuknięcia w drzwi.

Wszedł do izby tenże sam wysoki, chudy, nieco pochylony mężczyzna z charakterystyczną kocią twarzą, który był przedpołudniem, po nabożeństwie przedmiotem takiej atencji ze strony słuchaczy Emanuela. Chwilę stał przy drzwiach, rozglądając się jakby zdziwiony wkoło i zaciskając usta. Potem powiedział przeciągle: — Dzień dobry! — I powolnym krokiem obszedł wszystkich, podają rękę.
Anders Jörgen zerwał się z siedzenia i spojrzał na przybysza błagalnie i z zakłopotaniem jednocześnie, ale on wyraźnie unikał jego oczu.
Emanuel przypomniał sobie, że postać tę, czyniącą na nim nader niemiłe wrażenie, widywał parę razy w kościele. Niesamowite uczucie to wzmogło się jeszcze, gdy nieznajomy podał mu dłoń i wbił weń oczy, napoły przysłonione czerwonemi, nabrzmiałemi powiekami, przedstawiając się jednocześnie niewinnie wygłoszonemi słowy:
— Jestem tkacz Hansen.
Emanuel czuł, że się czerwieni, ale zachował tyle przytomności umysłu, by odpowiedzieć z należytą rezerwą na pozdrowienie. Z pozoru obojętnie ciągnął dalej rozpoczętą z Andersem Jörgenem rozmowę, w ciągu której, pod wpływem obecności tkacza, mimowoli przybierał coraz to dostojniejszej, pełnej kapłańskiego namaszczenia postawy, mocno przypominającej zachowanie się proboszcza Tönnesena.
Tymczasem tkacz nie zamierzał, jak się zdało, nic złego. Usiadł przy stole na ławie i trwał tak w bezruchu, pochylony, oparłszy łokcie na kolanach, jakby jeno przybył w roli nabożnego słuchacza.
Niebawem jednak twarz zaczęła mu się krzywić, drgać, krząkał, wycierał nos, zmuszał się do kaszlu i z uśmiechem wodził oczyma po całej izbie od alkowy aż do okna, gdzie siedziała pochylona nad robotą Hansina, czerwona jak ogień, z falującą piersią, nie śmiejąc podnieść oczu.
Natomiast Emanuel był trupio-blady. Powstrzymywał gniew, gdy jednak tkacz zaczął mruczeć coś, zakrywając dłońmi usta, i czynić półgłosem uwagi odnośnie do słów jego, przestał panować nad sobą. Powiedział:
— Nie wiem, czy jest zamiarem tkacza Hansena wypędzić mnie z tego domu. W każdym jednak razie oświadczam, że to rzecz daremna. Pod żadnym warunkiem nie zgodzę się na jego zaczepki.
— Zrozpaczony Anders Jörgen przystąpił cd strony alkowy, chcąc godzić, ale krew Emanuela wrzała.
— Znam was, tkaczu Hansenie, dobrze ze słychu! zawołał drżącym głosem Proboszcz Tönnesen opowiadał mi różne rzeczy. Oświadczam tedy, że ani on, ani ja nie będziemy znosić cierpliwie dłużej waszego wichrzenia i wysiłków doprowadzenia do rozłamu w gminie. Ja osobiście proszę was, byście mi oszczędził szykan i nie przeszkadzał w pełnieniu obowiązków kapłańskich. Wiem, żem się starał wytworzyć stosunek wzajemnego zaufania pomiędzy mną, a gminą. Jeśli atoli zamiarem waszym jest wywołać walkę, podejmuję ją bez wahania! Pokaże się kto z nas silniejszy!
Cisza śmiertelna zapanowała po tych słowach. Sam nawet tkacz osłupiał na moment i skulił się, jakby dostał pięścią w kark. Niebawem jednak, na krzywych jego ustach pojawił się znowu drażniący, złośliwy uśmieszek. Wybuch młodego duchownego zrobił mu wyraźnie przyjemność. Po krótkiem milczeniu odparł jak zawsze zwolna i pewnie:
— Pan pastor krzywdzi mnie, zaprawdę. Powiada pan, że mnie zna i wie, co za wyrodek jestem, jaki ze mnie gałgan. Słyszał pan zaś to od samego proboszcza, tedy musi być wszystko prawdą. Ksiądz proboszcz Tönnesen tak często skazywał mnie na smażenie i wędzenie w piekle, że nabrałem pewności, iż czyni to z przekonania i szczerem sercem. Atoli, jak pan pastor wie dobrze, niezawsze sprawy tak stoją, jak głoszą proboszczowie, i ja też wcale nie jestem taki czarny, jak mnie maluje nasz zacny proboszczunio. Nie zapieram się, że przyszedłem tu umyślnie, by pana pastora spotkać i pogwarzyć sobie wespół trochę... odrobinkę... jak to mówią, na stojączki. Nieraz mnie nawet zbierała ochota, wybrać się do pana pastora z wizytą. Zdawało mi się, że mamy z sobą do omówienia niejedną sprawę. Posłyszawszy, że pan pastor zaszedł do Andersa Jörgena, nie chciałem pominąć sposobności...
— Nie mamy z sobą nic do omówienia, to rzecz pewna! zawołał Emanuel głosem drżącym, świadczącym o wzburzeniu jego.
— Hm... być może... — ciągnął dalej tkacz równie spokojnie, choć innym tonem. Uśmiech znikł z jego twarzy, a do połowy przysłonięte powiekami oczy wtopiły się w oblicze księdza badawczem jakby i ostrem spojrzeniem — Sądzę jednak, że pan pastor źle rozumie Skibberupaków! My mamy zawsze swą własną metodę ujmowania rzeczy i mówimy o wszystkiem prosto z mostu... dlatego to, uważa pan pastor, tak się pan na mnie rozgniewał. A jednak oświadczam, że nie miałem wcale zamiaru obrazić pana.
— W takim razie nie rozumiem waszego zachowania! powiedział Emanuel jeszcze z niechęcią, mimo, że czuł się spokojniejszym i nawet wstydził już potrochu młodzieńczego wybuchu.
— Otóż to właśnie! — odparł tkacz — W tem cała bieda, że nas pan pastor zgoła nie rozumie. Zauważyliśmy to oddawna i dlatego wszyscy razem byliśmy bardzo smutni... tak było i jest. To też rozważaliśmy, czyby nie najlepiej było pomówić z panem pastorem szczerze.
Powaga, z jaką słowa te zostały wygłoszone i wielka pewność tkacza, z jaką mówił imieniem całej gminy, uczyniły na Emanuelu wrażenie. Spojrzał nań niepewnie i rzekł:
— Jeśli macie coś ważnego ze mną do omówienia, to oczywiście najchętniej ofiaruję swe usługi. Zdaje mi się tylko, że można było obrać stosowniejszą chwilę.
— Otóż to! Tak samo myślimy wszyscy. My Skibberupacy zawsze chodzimy taką cudaczną drogą, jak naprzykład kot, wystawiający głowę kominem. Pozwoli pan pastor, że wyznam, wydało nam się to bardzo dziwnem i nawet zabawnem, iż właśnie pana zesłał nam los na pastora. Nie zapomnieliśmy bowiem owej niewiasty, która była ongiś w tej okolicy opiekunką spraw ludu i którą czcimy zawsze niby świętą dziewicę, uważając jej pamięć za coś, co mamy najpiękniejszego i najświętszego.
Emanuel patrzył nań, nie rozumiejąc.
— O kimże mówicie? — spytał.
— O kim? — powtórzył tkacz i wbił w kapelana spojrzenie wężowe, jakby go chciał przygwoździć do siedzenia. — O kimże mam mówić, jak nie o tej, która była nam wszystkim, a także panu z wszystkich ludzi najbliższą, a która dawno została już wyzwoloną z wszelakich cierpień i trosk życia... Mówię o czcigodnej matce pańskiej.
Emanuel drgnął... czy dobrze słyszał?
— Moja matka? — rzekł półgłosem, a oczy jego pobiegły mimowoli ku grupie portretów pomiędzy oknami.
— Działo się to oczywiście — ciągnął dalej tkacz — jeszcze zanim została matką pana pastora, wówczas to oddała niezapomniane przysługi sprawie ludu. Mamy atoli dowody, że nie straciła nas z oczu i potem, jako żona pańskiego ojca. Pojmie tedy pan pastor jaką odczuliśmy radość i dumę, dowiedziawszy się, że syn pani Hansted został naszym kapelanem. Myśleliśmy naturalnie, że będzie to pastor wedle serc naszych. A właśnie bardzo, a bardzo człowieka tego rodzaju potrzeba gminie naszej. Tak... strasznie nam takiego człowieka trzeba, panie pastorze Hansted!
Emanuel uczul zawrót głowy. Nie mógł przyjść do siebie ze zdumienia, że oto dwukrotnie tego samego dnia słyszy wzmiankę o matce swojej. Tym razem sławioną była jako niezapomniana opiekunka maluczkich, ta sama matka, której pamięć w kole rodzinnem została, jakby z rozmysłu wygaszoną, której imię szeptano jeno po kątach, by nie budzić wspomnienia hańby, jaką śmierć jej okryła szanowaną i znaczną rodzinę Hanstedów.
— Pozwoli pan pastor, że powiem, co mamy na sercu! — ciągnął dalej tkacz, a oczy jego czuwały ciągle nad młodym księdzem. — Musi pan pastor wysłuchać szczerych słów. Oto nie ziściło się wcale to, czegośmy oczekiwali... a zdaje mi się, że pan pastor sam to zauważyć musiał. Weźmy naprzykład kazania pańskie... no, no, proszę się tylko nie gniewać! — przerwał sobie sam z udaną trwożliwością, bowiem dostrzegł przelotne drgnienie twarzy kapelana. — Cieszy nas mocno, wyznaję, mnie i gromadę, że pan pastor przemawia do nas, jak zresztą niektórzy inni, niby do poczciwego bydełka. Zauważyliśmy, że kazania pańskie są doskonale obmyślane, piękne, poetyczne i, jak to mówią, należycie przypieprzone. Ale pozatem zawierają jeno to, cośmy już niezliczone razy słyszeli. O czemże to mówią zawsze pastorowie do nas, chłopów? Każą nam być cnotliwymi, posłusznymi, zabraniają kraść, kląć, polecają nam zwracać się do Boga z troskami, łasce jego ufać i t. d. Wszystko to jednak możemy sobie przecież doskonale sami wyliczyć na palcach. Nie staniemy się, zaprawdę, lepszymi ludźmi z tej jeno racji, że nam ktoś każdej niedzieli, jaką Bóg ześle, wybębni cały katechizm i wyśpiewa wszystkie, najpiękniejsze nawet pieśni!... Gdyby atoli człowiek jak pan, panie pastorze, zechciał nam coś powiedzieć nie o nas samych, gdyż to wiemy, zaprawdę, dużo lepiej od pana... ale o sobie, o tem jak pan pastor, przez nauki swe i wychowanie doszedł do stałych przekonań, do poglądu na chrystjanizm i sprawy ludu, taka nauka nauczyłaby czegoś nowego, nas biednych chłopków...
Tego nam właśnie trzeba. Chcemy się dowiedzieć jak żyją, w jakich warunkach i co myślą ludzie inni. Otóż, widzi pan pastor, tegośmy pragnęli i spodziewaliśmy się, że nasz nowy kapelan w tem nam właśnie dopomoże. Nie wiem, czy mnie pan pastor rozumie. Jestem człek prosty, nie uczyłem się na pastora, ani nawet na kościelnego i językiem, jak przystoi, obracać nie umiem.
Emanuel dał mu się wygadać, chociaż rozumiał dobrze, że upokarza go wielce słuchanie tej przemowy, w dodatku wobec świadków wygłoszonej. Nie mógł się jednak zdobyć na słowo, zdolne przerwać, gdyż w duszy czuł, że tkacz ma słuszność zupełną, co więcej, że znalazł właściwy wyraz dla myśli, jakie w czasach ostatnich jemu samemu jawiły się w mglistych konturach.
Dopiero gdy tkacz zamilkł, a oczy wszystkich spoczęły na nim z wyrazem oczekiwania, zebrał się w sobie i odparł jąkliwie, celem uratowania wobec tych ludzi bodaj resztek duchowego swego dostojeństwa i powagi:
— Cenię wysoko otwartość, z jaką mówiliście do mnie, panie Hansen. Takie wzajemne zaufanie, to... pierwszy warunek porozumienia się obopólnego. Nikt zaś tego bardziej niż ja nie pragnie.
— Ten sam mamy pogląd wszyscy! — zawołał tkacz nagle, z zapałem. — Dlatego też osądziliśmy, że byłoby dobrze, gdyby pan pastor raz wreszcie przemówił do nas i wypowiedział poprostu co myśli. Znamy się tylko z kościoła i choć przyznaję, że zadowalniało nas nieraz bardzo to, cośmy tam słyszeli, ale trzeba się jakoś lepiej zaznajomić osobiście. My, ludzie wiejscy, czujemy chętkę zbliżenia się do naszego duszpasterza, zadawania mu pytań i słuchania odpowiedzi, my, woły robocze, odrabiające co dnia tę samą pracę, czujemy wielką potrzebę posiadania pośród siebie człowieka, zdolnego niejedno wyjaśnić i o wielu rzeczach pouczyć. Idzie często o coś, czego głosić z kazalnicy nie można. Niestety, nie rozumieją tego nasi zacni pastorkowie i dlatego nieraz sprawa się djabelnie źle przedstawia. Widzi pan pastor, mamy tu w Skibberupie taki dom zebrań... no, no, wiem że panu przedstawiano go z jak najlepszej strony, jako jaskinię zbójców, prawda? Tak się o nim wyrażał sam czcigodny proboszcz Tönnesen. A jednak nie robimy tam nic tak dalece złego, zbieramy się zgodnie i gadamy, co ślina na język przyniesie. Czasem czytamy głośno książki, to jakąś rzecz nabożną, to znowu ludowe utwory dla rozrywki... jak je zowią... Wydaje nam się, że jest to równie dobry sposób zabawy jak np. spędzanie wieczorów na ławie przy piecu, w słodkiej drzemce, albo grze w karty, czy innych rzeczach, jak to bywało w owych dawnych, złotych czasach, o których tak się szeroko rozwodzi czcigodny nasz proboszczunio. Naturalnie, niewiele sobie powiedzieć mogą wzajem gluptaki, jakiemi jesteśmy. No, ale gdybyśmy mogli dostać w garść człowieka takiego jak n p. pan pastor, gdyby nas odwiedził, tak całkiem ordynarnie, po chamsku pogwarzył z nami, gdyby pobajał o czem sam chce... o, wtedy wyglądałoby to całkiem inaczej. Cieszylibyśmy się i byli bardzo wdzięczni. Czujemy dobrze, że pan pastor jest człowiekiem szczerym i naturalnym jak i my i zdaje nam się, że byłoby nam dobrze razem. W dodatku podobny jest pan pastor djabelnie do swej matki, całym wyrazem twarzy, o ile sądzić mogę, gdyż widziałem ją raz tylko na zebraniu ludowem w Sandinge. Ale właśnie dlatego mogę zaręczyć słowem, że radość powstanie wielka w dniu, w którym się dowiemy, że nasz kapelan przybędzie do naszego domu zebrań, bo wszyscy zrozumieją, że nareszcie osiągnęliśmy to, czego zdawna pożądały serca nasze. Oto wszystko, co chciałem wyrazić w paru, niedołężnych słowach i proszę, by pan pastor nie gniewał się za szczerość, gdyż zaręczam, że miałem jak najlepszy zamiar.
Emanuel milczał przez cały czas. Doznawał dziwnego oszołomienia, słuchając tkacza, i nie wiedział już, co o tem wszystkiem sądzić. Czyżby człowiek ten, o którym się tyle nasłuchał złego, mógł być mu życzliwym? Czyż dalej byli z nim w porozumieniu Anders Jörgen i jego córka? Tak się jakoś wydawało. Pochwycił przypadkowo rozciekawione, pełne oczekiwania spojrzenie, jakie mu z ponad roboty, w tej właśnie chwili rzuciła dziewczyna. Było to, jakby chciała wzrokiem skraść mu odpowiedź z ust.
Uczuł strach, ze straci panowanie nad sobą wobec tych obcych ludzi, czekających na decydujące słowo, dlatego wstał i zaczął się żegnać. Wybąknąwszy słów kilka dla usprawiedliwienia się brakiem czasu, ujął kapelusz i parasol. Milczeli wszyscy podczas gdy chodził od jednego do drugiego, podając rękę, a gdy wyszedł z domu, nie towarzyszył mu nikt.

Od kiedy dorósł, Emanuel rzadko jeno słyszał, by ktoś wspomniał o matce jego. Wiedział o niej wogóle tyle jeno, co sam zapamiętał. Jeszcze za czasów kiedy żyła, odczuwał, że w młodości matki coś musiało zajść, co rodzina stara się ukryć wszelkim sposobem. Domyślał się jeno niejasno, co to być mogło. Przyjaciele jego młodzieńczych lat i towarzysze zabaw, po „nieszczęśliwym“ jej zgonie, nie ważyli się w obecności jego nawet o tem wspomnieć, a samemu Emanuelowi przeszkadzała do tego przyrodzona nieśmiałość, tem więcej że ojciec i inni krewni zachowywali niezłomne milczenie o matce i wszystkiem, co jej dotyczyło. Jedna tylko stara, mieszkająca w klasztorze ciotka powiedziała raz w chwili wzburzenia, że „nie wolno mu zapomnieć, jak ciężko zawiniła matka, czyniąc ujmę stanowisku społecznemu rodziny.“
Słowa tkacza, oraz obraz na ścianie domu dały mu teraz niejaką wskazówkę do zrozumienia, dlaczego życie matki w domu męża było tak dziwnie monotonne i samotne. Stanęła mu w pamięci jej postać, wysoko upięte włosy, oraz prosta, czarna suknia, której się w latach chłopięcych czasem nawet potrochu wstydził, bowiem nie przypominała w niczem toalet innych pań tej samej sfery, które się też zawsze czuły potrochu nieswojo w jej towarzystwie. Przypomniał sobie również pokój matki, tak odmienny od reszty komnat domu, w którym się często na całe dni zamykała, nie chcąc przyjąć nikogo. Jakże często stał długo u jej drzwi w godzinach mroku, nie wiedząc, czy ma zapukać, czy mu tego uczynić nie wolno. Ile razy zebrawszy odwagę wcisnął się tam, zastawał zawsze matkę skuloną w rogu długiej kanapy mahoniowej, bez ruchu, zapatrzoną przed siebie i tak zamyśloną, że nie słyszała jego przybycia. Budziła się dopiero, gdy stojąc przy niej dobrą chwilę wyszeptał: mamo! Wówczas kładła dłoń na jego głowie, gładziła mu włosy, czasem nawet porywała go w ramiona i tuliła z tak gwałtowną czułością, że odczuwał strach. Innym znów razem brała go na kolana i opowiadała legendy i baśnie o bohaterach i królewiczach, którzy, ująwszy sztandar Chrystusa, wędrowali w daleki świat, walcząc w imię prawdy i sprawiedliwości, a te wstrząsające opowieści wywoływały długotrwałe rumieńce na jego policzkach, a po nocach spać mu nie dawały. Jawili mu się wówczas, w dziwnym pomieszani pochodzie, rycerze o złocistych hełmach i bosonodzy mnisi, przybrani w ciemne kurty. Pamiętał też, że dwoje rodzeństwa jego dużo rzadziej zaglądało do pokoju matki i zasypiało zazwyczaj w toku opowiadań tego rodzaju. Brat i siostra młodsi byli i woleli wesołą zabawę w pięknej bibliotece ojca, gdzie przeglądali książki z obrazkami i podziwiali wielki globus. Tych dwoje malców zwała służba „młodem państwem,“ zaś jego, drwiąco „maminym synkiem.“ Gorzko też odczuł swe zupełne osamotnienie w ojcowskim domu po śmierci matki.
Kroczył pobrzeżem, z powrotem, tak głęboko zapadły we wspomnienia młodości, że całkiem zapomniał o czasie i przestrzeni. Wróciwszy na plebanje, zauważył z przerażeniem, że zaproszeni goście schodzą się już, przeto musi na gwałt przydziewać paradne szaty, gdyż inaczej spóźni się niechybnie.
Wchodząc w kwadrans potem do salonu, gdzie zebrali się goście, spostrzegł nader niełaskawy błysk oczu proboszcza, który we fraku, z czapeczką na głowie stał w kole również wyfraczonych panów, gestykulując żywo. Zebrało się około dwudziestu osób. Przybyło trzech obywateli ziemskich parafji, stary nauczyciel Mortensen, weterynarz Aggerbölle, oraz kupiec Villing, wszyscy z żonami w jedwabnych sukniach. Prócz nich było sześciu chłopów vejlbijskich z małżonkami, oraz młody pomocnik nauczycielski Johansen. Z mieszkańców Skibberupu nie było nikogo, a również brakło komorników vejlbijskich, gdyż przychwycono niedawno tych ostatnich zwolenników proboszcza Tönnesena na zbrodni uczestniczenia w zebraniu tkacza Hansena.
Dwaj obywatele ziemscy byli to wysocy, barczyści mężczyźni, podobni do siebie jak bracia, mimo że ich żadne nie łączyło pokrewieństwo. Trzeci miał wzrost niski, naburmuszoną minę, wielki brzuch, pełną czerwonych żyłek twarz, w której, niby sadzone jaja w tłuszczu, pływały wyłupiaste oczy. Miał ogromną dolną szczękę, rozwierającą się nakształt żłobu, a u jej spodu skłębioną, zwichrzoną, szpakowatą brodą, opadając na kolosalny podbródek, zwieszony na szyję, niby worek. Założywszy na plecy krótkie ręce, chodził, pomrukując zcicha, od drzwi salonu do drzwi jadalni i spoglądał co chwila na zegarek.
Pod oknami, milcząc niezłomnie, trzymając na kolanach brunatne ręce, owinięte w chustki, siedziało sześć jednako ubranych chłopek. Miały czarne, wełniane suknie i czepki, przybrane szerokiemi, złotemi galonami. Pod ścianą, w pobliżu żon stali chłopi, ubrani w samodziałowe stroje i wyglądali równie poważnie. Ile razy zbliżył się do nich proboszcz, będący w uprzejmym, towarzyskim nastroju, i raczył rzucić jakąś dowcipną uwagę, wówczas zagadnięty unosił w górę twarde kąty ust, siląc się na coś w rodzaju uśmiechu.
Sam tylko wójt gminny, Jensen, poruszał się zupełnie swobodnie, kiwając ogromnym kałakuckim, sino-czerwonym nosem i wykrzykując głośno na dowód, że jest człowiekiem nawykłym do przebywania w wyższych sferach.
Wykwintne damy siedziały u krągłego stołu, pośrodku salonu, rozkładając po dywanie szerokie treny swych jedwabnych toalet. Usta ich poruszały się żywo w rozmowie, której cechą główną było, że żadna nie wiedziała, co sama mówi, ni słyszała odpowiedzi sąsiadek. Rej tu wodziła żona właściciela dóbr o grenadjerskiej postawie, w zielonym atlasie z koronkami, która wróciła niedawno z Kopenhagi i rozpowiadała, co widziała i czego doświadczyła. Tylko drobna, szczupła żona weterynarza siedziała w milczeniu, zapatrzona przed siebie taką miną, jakby myśli jej nie mogły się oderwać od domu i dzieci. Złożyła ręce na kolanach i zdawało się, że lada chwila spadnie z fotelu, wyczerpana znużeniem i czuwaniem po nocach. Jakby z umysłu obrała miejsce za korpulentną żoną nauczyciela Mortensena, w tym celu, by blask zachodu niezbyt jaskrawo i szyderczo oświecał jej przedwcześnie postarzałą twarz, oraz zniszczoną, jedwabną suknię, staromodnie skrojoną, o nazbyt obszernym staniku, świadczącym jak ponętnie pulchną była w młodości. Od czasu do czasu rzucała frasobliwe spojrzenia na męża, który, stojąc pod piecem, rozglądał się wokół z miną wyzywającą, jakby z góry odsunąć chciał od siebie przypuszczenie, że czuje odór benzyny, który, ulatując z jego mocno wyświechtanego surduta, przepajał ten kąt pokoju, w którym się znajdował. Wrócił późnym dopiero rankiem z chrztu dziecka pewnego chłopa z sąsiedniej parafji, a na nieuwłosionych częściach jego twarzy widniały dotąd wyraźne pamiątki tarapatów nocnych, w postaci czerwonych plam, świadczące dowodnie
, że dziecko chrzczono nie samą jeno wodą. Przy fortepianie, w wystudjowanej pozie, z jedną nogą założoną krągłym ruchem tak na drugą, że dotykała końcem trzewika posadzki, stał zdala od innych pomocnik nauczycielski, młody Johansen. Na jednej ręce miał białą rękawiczkę, zaś pomiędzy gofrowaną koszulę a kamizelkę we→ tknął cienką chusteczkę. Pan Johansen przybył do parafji jednocześnie prawie z Emanuelem i w przeciwieństwie do niego, został w krótkim czasie Iwem vejlbijskim. Bujne, ciemne włosy rurkował przy każdej większej uroczystości w baranie runo, miał twarz tłustą, bladą, wygoloną, podobną aktorskiej masce, ubierał się z małomiejską pretensjonalnością, oraz robił „człowieka kultury.“ Wszystko to razem wzięte sprawiło, że w ciągu zimy uzyskał dostęp do dworków obywateli ziemskich i nikt nie zdziwiłby się wielce, gdyby którejś z młodych dam strzeliło pewnego, pięknego ranka, dać mu coś więcej, niż podziw, jakim się cieszył ogólnie.
Zaraz po zjawieniu się Emanuela otwarto drzwi jadalni i weszła panna Ranghilda, prosząc gości do stołu.
Miała czarną, w jaskrawo-żółte liście palmowe, jedwabną suknię, na niej zaś rodzaj koronkowego wetmanu, przeźroczystego na wysokości górnej połowy piersi i w niższej części ramion. Na smukłej szyi widniał poczwórny, cienki łańcuszek złoty, spięty na przodzie klamrą z opala. W tylnym splocie kasztanowatych włosów tkwił wielki, szyldkretowy grzebień.
— Panowie raczą prosić panie! — zakomenderował proboszcz, podając ramię zielonej, koronkowej obszarniczce o dragońskiej postawie.
Starsi panowie zaczęli wyścig, celem pochwycenia panny Ranghildy. Wójt Jensen, stojący najbliżej, odniósł zwycięstwo i powiódł ją, podnosząc dumnie dziób, do jadalni. Emanuel skłonił się pani Aggerbölle, która pozostała bez pary, po wyborze dokonanym przez mężczyzn. Chłopi wzięli za ręce swe własne żony i przyłączyli się w milczeniu do uroczystej procesji.

Pośrodku stołu, pod wiszącą lampą stał wielki kosz kwiatów. Na każdym rogu stołu połyskał siedmioramienny kandelabr. Na każdym talerzu widniała złożona w kształt infuły serweta, pod nią kryła się kromka chleba. Stół zastawiony był mnóstwem najwykwintniejszych potraw. Były tu ryby w różnobarwnych galaretach, nadziewany drób, kilka gatunków sałat, w wielkich, błękitnych misach szklanych, homary, sardynki i różne różności. Chociaż nie było dla gości niespodzianką owo wspaniałe, różnorakie jadło, gdyż zawsze niemal tesame potrawy zjawiały się przy każdej tego rodzaju uroczystości, to jednak odświętny wygląd stołu i niezwykle piękny serwis uczynił od pierwszej chwili wielkie wrażenie, tak że z początku wszyscy jedli w nabożnem, milczącem skupieniu. Tylko gruby obszarnik, rzucił się odrazu łakomie na jadło. Rozpostarł szeroko łokcie i nabierał nożem i widelcem ogromne porcje wszystkiego, co mu wpadło pod rękę. Przeciwnie weterynarz Aggerbölle walczył mężnie ze złemi nawyczkami. Długo siedział przy jednej szklance wina i jeno pół talerza potraw nabierał, raz po raz rzucając dumne, triumfujące spojrzenia żonie. Przyrzekł jej w drodze na plebanję i to podnosząc palec, że będzie umiarkowany i nie straci panowania nad sobą, tak że tego wieczoru nie zazna wstydu. Proboszcz Tönnesen w początkach uczty sam niemal jeno mówił, a zachowaniem swem dowiódł, że umie być zarówno uprzejmym, jak i zajmującym gospodarzem. Pilnował, by półmiski krążyły bez przerwy, prosił panów, by sobie dolewali z flaszek stojących gęsto, opowiadał anegdoty, słowem, całem swem wzięciem przypominał dawnego światowca, który na widok jarzącego światła, kwiatów i w jedwabie przybranych dam mimowoli wpada w nastrój towarzyski i świetnego nabiera humoru.
Uczta trwała już dobry kwadrans, gdy proboszcz uderzył nagle w kieliszek i rozpoczął mowę. Wziąwszy za temat słowa Salomona, rozwodził się w pięknych i co do formy nieskazitelnych frazesach o poczuciu wielkiej siły, jaka, zwłaszcza w ciężkich czasach, budzi się w człowieku na widok grona wiernych druhów i przyjaciół. W zakończeniu wyraził nadzieję, że to właśnie grono na jakie w tej chwili patrzy, nie zostanie nigdy rozproszone, co leży również w samym interesie gminy, i serdecznie podziękował gościom za łaskawe przybycie.
Zaraz po nim wstał jeden z niezdarnych, wielkich obszarników i w doskonały naprawdę sposób wyraził proboszczowi podziękę całego ogółu za szczytną jego działalność w gminie. Przez chwilę zdawało się, że wejdzie w szczegółowe roztrząsanie poważnych kwestyj, wzmiankowanych przez gospodarza, „światoburczych tendencyj czasów obecnych,“ przeciw którym na szczęście najlepszym puklerzem jest właśnie proboszcz Tönnesen. Ale w tym momencie utknął, jakby mu się wyczerpał zasób słów i zakończył nagle propozycją wzniesienia okrzyku ku czci amfitrjona i jego nadobnej córki, panny Ranghildy.
Wszyscy wstali i trącili się, poczem nastrój zapanował swobodniejszy, gdy zaś wniesiono na deser olbrzymi, płonący niebieskim ogniem rumu plumpudding, zapanowało radosne ożywienie.
Teraz wybiła atoli zła godzina dla weterynarza Aggerbölle. Pudding był jego ulubionym przysmakiem, przytem gęściej krążyły już karafki z mocnemi winami deserowemi. Na nieszczęście siedział w dodatku naprzeciw tłustego jak wieprzek obszarnika, który ni na chwilę nie zmieniając ponurej miny, zażerał się jak tasiemiec wszystkiemi najlepSzemi smakołykami. Aggerbölle musiał się formalnie odwracać, by nie ulec pokusie. Teraz niepodobieństwem się to jednak stało. Rzucił żonie rozpaczliwie błagalne spojrzenie, ukroił półtorafuntowy kawał puddingu i wychylił dwie po brzegi nalane szklanki sherry, by się odrazu pozbyć wszelkich wyrzutów sumienia.
Wokół stołu rozebrzmiały teraz wesołe śmiechy i głośna rozmowa. Tylko chłopi milczeli dalej. Jeden z nich, malutki, zdziecinniały już, a rumiany staruszek dziobał przez cały czas zagadkowe potrawy widelcem, bojąc się wziąć coś w usta, jakby to były zdechłe szczury, a win kosztował, niby lekarstwa. Wreszcie szepnął sąsiadowi, który patrzył bezsilnie na płonący jeszcze na talerzu pudding:
— Szkoda, że nie mamy tu placka jabłczanego roboty mojej starej. Ta djabelska, paląca się rzecz, nie strawna jest chyba dla chłopskiego żołądka:
Emanuelowi dostało się miejsce pośrodku długiej strony stołu. Przez ciąg uczty niewiele wyrzekł słów, bo dama jego, zajęta wyłącznie pilnowaniem męża, nie podniecała go do rozmowy. Drażniła go pusta, nadęta gadanina, bowiem dotąd brzmiały mu w uszach słowa tkacza, a poprzez żółtą poświatę sali widział ciągle słońce, przelśniewające małą stancyjkę chłopską, owianą czarem dobrodusznej, niedzielnej zaciszności.
Panna Ranghilda siedziała na końcu stołu i starała się kilka razy zwrócić jego uwagę, by doń przypić. Ale unikał z rozmysłem jej spojrzenia, bowiem mierziła go dziś najgorzej może z pośród wszystkich gości. Strój jej uznał za nieprzyzwoity i patrzył z prawdziwem zawstydzeniem na Johansena, siedzącego naprzeciw, który pochłaniał formalnie oczyma jej błyskające z pod koronek piersi, kark i ramiona, pochylając się przez stół, prawił jej komplementy. Słuchała nie bez zainteresowania tej karykatury wielkomiejskiego lowelasa. Oparła się o poręcz krzesła, widocznie podniecona. Gorąco, wino i rozgwar licznych głosów sprawiły, że na jej policzkach wykwitły silne plamy hektyczne, uśmiechała się, zlekka mrużąc oczy, i wyglądała, jakby była troszkę pijana.
Mimowoli zestawił ją w myśli z poważną, zdrową, rumianą dziewczyną wiejską, którą widział niedawno, a która w prostej ciemno-czerwonej sukience podobała mu się tysiąc razy więcej od każdej z tych papuziasto wystrojonych dam w jedwabiach i tiulach. Wodząc oczyma po całem zgromadzeniu, począwszy od podufałych w sobie proboszcza i obszarników, aż do milczących chłopów, rozmyślał nad tem, jak się sromotnie dał wywieść w pole. Sądził, że uszedł przeciwności kultury, a wpadł w ramiona pokracznej imitacji tejże samej kultury! Czyż nie panowała tu ta sama lekkomyślność, pycha i obłuda?
Wstano od stołu, a goście rozeszli się po pokojach, damy zasiadły w salonie, a panowie poszli palić do pracowni.
Emanuel natknął się w drzwiach jadalni na pannę Ranghildę.
— Dziękuję za towarzystwo! — zawołała żywo, wyciągając doń rękę. — Nie rozumiem, czemu pan nie zbliżył się do mnie. Czy może nie zadowolił pana wygląd stołu i dobór potraw? Czemużeś pan też był przez cały czas tak nieuprzejmy i ani razu nie spojrzał. Chciałam do pana przypić!
— Widziałem panią dobrze! — odparł. — Ale pan Johansen tak silnie był panią zajęty, że nie miałem serca zabierać mu pani, ni na moment.
— O, ten biedny Johansen! — roześmiała się. — Zawsze musisz pan na nim utknąć. Przyznaję, że jest trochę komiczny, ale... Boże drogi... posiada jakie takie cechy człowieka. Nie mówi przynajmniej ustawicznie o cenach zboża i krów. Ma nawet trochę smaku. Zauważyłam nawet dziś, że używa wcale niezłych perfum. Przytem zabawiał mnie rozmową o Wagnerze i Beethovenie! Czegóż można więcej żądać?
— Ma pani zupełną słuszność! — odparł szorstko. — Jestem również zdania, że odpowiadacie sobie oboje państwo wybornie!
Ton, jakim to powiedział, wywołał zmarszczenie czoła Ranghildy. Spojrzała nań wyniośle i rzekła z dostojeństwem niewysłowionem:
— Pan się zapomina, panie Hansted... Od pewnego czasu uczyniłam odkrycie, że w pożałowania godnej mierze zatracasz pan pierwotną swą uprzejmość.
I w tem ma pani zupełną rację. Czuję sam dobrze, że nie nadaję się do tego towarzystwa, i właśnie przed spotkaniem pani chciałem je opuścić. Na wypadek, gdyby czcigodny ojciec pani pytał o mnie, będzie pani może łaskawą przeprosić go za mą nieobecność.
Skłonił jej się głęboko i wyszedł.

Panna Ranghilda została w progu, wiodąc za nim oczyma, zdumiona niewymownie, jakby z nieba spadła.

CZĘŚĆ TRZECIA.

Pewnej niedzieli w maju, w godzinach popołudniowych wypełniał lokal zborny w Skibberupie tłum ludzi, a na twarzach malowało się napięcie i wyczekiwanie takie, że odrazu zauważyć było można, iż coś niezwykłego nastąpić musi. Był to w samej rzeczy dzień pamiętny w dziejach Skibberupu. Mówcą, którego dziś oczekiwano, była osobistość wybitna, kapelan proboszcza Tönnesena, pastor Hansted.
Każdy kącik pół-ciemnej sali zebrań, zwykłej zresztą stodoły, był zapchany ludźmi, a nawet w oknach tkwiły kupy parobczaków i podrostków, przezco do reszty odciętym został wszelki dopływ światła dziennego. Rozbrzmiewały wesołe, donośne głosy i rozgwar ten świadczył, że nie idzie o zwykłe zebranie skibberupskich chłopów. Chociaż bowiem Vejlby dzieliła od Skibberupu zaledwo odległość półmilowa, mieszkańcy tych dwu bliźniaczych wsi różnili się tak bardzo od siebie, jakby nie stanowili ludności jednej i tej samej części kraju. Nie sprawił tego przypadek, ale zasadniczo odmienne warunki życia, w których jedni i drudzy żyli przez długie czasy. Łagodni i potulni Vejlbjanie zajmowali się od czasów Olima wyłącznie uprawą rozległych pól i zbieraniem plonów, zaś Skibberup był pierwotnie, a po części i teraz jeszcze osadą rybacką, a mieszkańcy jego żyli z morza. Przed kilku jeszcze pokoleniami uważali oni uprawę pola za rzecz zgoła drugorzędną i powierzali tę pracę kobietom, zaś mężczyźni odbywali długie, pełne przygód wycieczki po bliższych i dalszych fiordach, wysiadając tu i owdzie na ląd i sprzedając swój połów.
W jednym końcu sali wzniesiona była prosta mównica z desek, zaś ścianę stodoły poza nią przykryto flagą dannebrogską, w ten sposób zawieszoną, że widniejący na niej, poziomy, biały krzyż na czerwonem polu stał w pozycji pionowej. Rzędy ławek w pobliżu mównicy zajęte były wyłącznie niemal przez kobiety, zaś mężczyźni skupili się w części tylnej sali, oraz wzdłuż obu, dłuższych ścian.
Główną uwagę zebrania ściągała na siebie Elza, żona Andersa Jörgena i jej córka, Hansina, siedzące w środkowym rzędzie ławek. Każde zgromadzenie musiałoby zwrócić oczy na bujne kształty Elzy, jej jasne, wyłupiaste oczy, stalowej barwy włosy, oraz wielki czepiec ze złocistego brokatu, z którego zwieszały się po jednej stronie dwie czerwone, jedwabne wstęgi. Tutaj atoli istniała inna jeszcze przyczyna sensacji, mianowicie wszystkim było wiadomo, że w jej to właśnie domu miały miejsce spotkania kapelana z tkaczem, których widomym skutkiem stała się dzisiejsza uroczystość.
Do pewnego stopnia nawet, samej właśnie Elzie zawdzięczać należało pomyślne załatwienie tej sprawy. Nie było jej w domu podczas pierwszej rozmowy tkacza z kapelanem, a gdy się za powrotem dowiedziała o niefortunnym jej wyniku, postanowiła iść sama do pastora Hansteda, dla którego mimo wszystko zachowała wielką sympatję, od kiedy się spotkali przy łożu chorej córki. Zaraz następnej niedzieli, po nabożeństwie przystąpiła doń przed kościołem, prosząc, by raczył przyjść do jej domu, gdzie spotka kilku dobrych przyjaciół, pragnących z nim pomówić. Pastor Hansted przyjął zaproszenie bez wahania, a nawet z radością, że zaś Elza zapewniła sobie naprzód obecność tkacza i innych wybitnych mężczyzn, przyszło do poważnej wymiany zdań pomiędzy kapelanem i gminą.
Przyjaciółki Hansiny żartowały z niej, czyniąc przymówki do częstych teraz odwiedzin kapelana, ku któremu od pierwszej zaraz jego bytności uczuła gorącą miłość. Protestowała żywo, a nawet ze złością przeciw tym zarzutom i, jakby dla tem lepszego zadokumentowania swej obojętności, przybrała się na to zebranie, w przeciwieństwie do innych dziewcząt, w prostą, ciemnozieloną, samodziałową sukienkę, bez wszelkich ozdób, ni wyszyć.
Wyglądała mimo to powabnie, niedaremnie bowiem zaliczono ją do ładniejszych dziewcząt wsi, mimo że twarz jej posiadała pewną dysproporcję. Czoło miała rozwinięte, bujne, zrośnięte z sobą brwi, głęboko osadzone, poważne oczy, natomiast podbródek dziecięcy niemal i nikły. Siedziała w pozycji nienaturalnie sztywnej, nadającej przysadzistej jej, małej postaci cechę samoświadomości i siły, i nie mieszała się do gadaniny sąsiadek, ani też nie słuchała, co mówią. Obojętność Hansiny na otoczenie była tak ogólnie znaną, że nie budziła zdziwienia. Jeszcze gdy była dzieckiem, żartowano z jej śmiesznej, burkliwej miny, z jaką przyjmowała każde życzliwe, czy nieżyczliwe zbliżenie się obcych. Nieprzystępność ta wystąpiła zwłaszcza od czasu, kiedy Hansina odbyła kurs uniwersytetu ludowego i jako taka wzięła raz udział w „zebraniu przyjaciół“ w Kopenhadze, gdzie między innymi przemawiał i to po raz ostatni za życia stary Grundtvig. Rzadko pokazywała się teraz poza obejściem rodzinnej zagrody i pola, nie interesując się również wcale dość swawolnemi zresztą rozrywkami młodzieży w niedziele pogodne i letnie wieczory. Natomiast śpiewała ustawicznie przy robocie w stajni, czy kuchni, lub też niosąc putnię mleka długą, wijącą się przez pola drogą. Śmiano się z niej potrochu we wsi, ale nie wiele na nią zwracano uwagi. Była niemal dzieckiem jeszcze, miała dopiero 19 lat, a przytem znali wszyscy dobrze tenże sam odstręczający sposób zachowania się innych wiejskich okolicznych dziewcząt, które uczęszczały przez czas jakiś na uniwersytet ludowy. Wiedziano, że trzeba nieraz długiego czasu, by młodzi ludzie pogodzili się napowrót ze zwykłemi warunkami codziennego, chłopskiego życia.
Tymczasem nadeszła godzina piąta, a kapelan się nie zjawiał. Pewne zaniepokojenie ogarnęło mężczyzn czekających z tkaczem Hansenem na czele u drzwi, by wchodzącego powitać. Wiedziano, iż w czasach ostatnich pomiędzy kapelanem a proboszczem wytworzyły się stosunki mocno napięte, bowiem doszło do uszu proboszcza, że Hansted spotyka się i konferuje z Hansenem i innymi wybitnymi Skibberupakami. Zachodziła obawa, czy Tönnesen nie dowiedział się, mimo zarządzonych środków ostrożności, przed właściwym czasem o zebraniu i czy nie zabronił wprost kapelanowi udać się na nie.

Po długiem czekaniu ujrzano nareszcie postać samotnego wędrowca na szczycie pagórka. Był to Emanuel. Niósł na ramieniu jasną, letnią okrywkę i kroczył żywo w stronę wsi. Spostrzegłszy tłum przed domem zebrań, przyspieszył jeszcze kroku i w kilka minut później stanął u wejścia. Był blady mimo gorąca i forsownego marszu, a rysy twarzy zdradzały nerwowy niepokój. W milczeniu, niemal bezprzytomnie uścisnął dłonie tkacza Hansena i kilku stojących w pobliżu, poczem wszedł niezwłocznie do sali.
Natychmiast ucichły rozmowy. Wokół ścian stojący wyciągnęli szyje, by dojrzeć kapelana, któremu torował wśród tłumu drogę swemi małpiemi jakby ramionami tkacz Hansen, wiodąc ku górnej części sali. Dotarłszy tu, wskazał mu honorowe miejsce, stary, wyplatany fotel z dziurawem siedzeniem. Zamienili kilka cichych słów, poczem Hansen wstąpił na trybunę i dobył z tylnej kieszeni surduta wielki śpiewnik. Z książką w ręku stał przez kilka minut bez słowa i, wodząc po zebranych zwolna spojrzeniem, uśmiechał się złośliwie, a triumfująco. Uśmiech ten, skierowany pod adresem proboszcza Tönnesena, zrozumieli dobrze mężczyźni pod ścianami i przy końcu sali stojący i odpowiedzieli nań tą samą, porozumiewawczą wesołością. Wreszcie tkacz ozwał się głosem niewiniątka:
— Sądzę, drodzy przyjaciele, że należy zacząć od pieśni. Pan pastor Hansted nie wyraził specjalnego życzenia, tedy możemy wybierać. Cóż więc zaśpiewamy?
Zaczęły padać różne propozycje z tłumu, a wreszcie zgodzono się na pieśń: „Naprzód chłopi, naprzód wraz!“
— Ano.. — powiedział Hansen, uśmiechając się ponownie tedy śpiewajmy tę pieśń, bardzo dla nas stosowną.
Zaintonował przeraźliwą fistułą, a w ślad jego roztętniły ze wszech stron rozdzierające uszy głosy zebranych. Nie był to śpiew, ale dziki skowyt bez taktu ni harmonji, jakieś szaleńcze upojenie siłą własnych płuc, od czego pękały bębenki.
Emanuel siedział w fotelu, pochylony nieco, ze skrzyżowanemi nogami, i raz po raz przesuwał niespokojnie dłonią po włosach. Nie brał udziału w śpiewie i czuł się wogóle nieswojo. Ponura, niesamowita sala, badawcze spojrzenia, kierujące się weń z wszystkich stron, gdy jeno podniósł głowę, dalej prozaiczne słowa wstępne Hansena, wreszcie ten dysharmonijny, hałaśliwy śpiew zepsuły mu na chwilę cały nastrój.
Przytem trapiło go, że skutkiem nieobliczalnego zbiegu okoliczności nie mógł zawiadomić proboszcza Tönnesena, iż ma tu zamiar przemawiać. Umyślnie odkładał to na ostatni moment, a także poprosił tkacza Hansena, by nie ogłaszał oficjalnie zebrania, a to w celu uniknięcia nawet pozorów jakiejś prowokacji. Zanim atoli opuścił plebanje, udał się do proboszcza, by mu wszystko powiedzieć. Tymczasem proboszcz na pół godziny przedtem wyjechał z wizytą do kolegi w sąsiedztwo. Uznał tedy za stosowne zawiadomić przynajmniej pannę Ranghildę, którą atoli zdziwiło to znacznie mniej, niż się spodziewał. Wiedziała ona już od starej Lony różności, jakie sobie opowiadano w gminie o młodym kapelanie, a także własne jego enuncjacje w czasach ostatnich przysposobiły ją na to, co ma nastąpić. O ile jednak ona nie była zdumiona, to jego przeciwnie zdumiał mocno stanowczy ton i sposób, w jaki zareagowała na nowinę.
— Jesteś pan — powiedziała — przy całej swej nieśmiałości człowiekiem niesłychanie lekkomyślnym. Rzucasz się pan naoślep w sprawę zupełnie nieznaną, dla tego tylko, że jesteś pan niezadowolony z warunków, w jakich żyjesz chwilowo. Głupio to z mej strony, że chcę pana przywieść do rozumu, a jednak nie mogę się powstrzymać, by pana nie prosić o rozważenie na serjo skutków, jakie krok ten będzie miał dla pana... a także i dla nas. Wiesz pan dobrze, w jaki sposób ten tkacz Hansen i jego wielbiciele zachowali się wobec ojca mego, tedy, sadzę, zbyteczną jest rzeczą mówić panu, jak niewłaściwem... co najmniej, jak wprost niedopuszczalnem byłoby i jest ze strony pańskiej wszelkie zbliżanie się do tych ludzi.
Nie czekając odpowiedzi, obróciła się doń plecami i odeszła.
Słowa te, a zwłaszcza ich ton sprawił, że resztka bielma spadła z oczu Emanuela. Wiedział i przedtem, jakie skutki pociągnie dlań na plebanji i gdzieindziej... wystąpienie w domu zebrań. Pewny był, że dni jego kapelaństwa u proboszcza Tönnesena są teraz policzone. Ale sądził, że uszanowane zostaną przynajmniej osobiste przekonania jego, ba... łudził się nawet, że burza zakończy się polubowną jakąś ugodą. Teraz zrozumiał, jako wszelka próba dojścia do porozumienia byłaby daremną, ale dlatego właśnie przykrość jeszcze większą odczuwał, z powodu, iż czysty przypadek uniemożliwił mu wykonać zamysł i że mu to będzie poczytane za tchórzostwo. Jednocześnie ogarnęło go pragnienie zerwania raz na zawsze z przeszłością i uzyskania swobody. I teraz mimo że ponura sala oraz brak wszelkiego namaszczenia pośród zebranych wykoleiły go zupełnie, z niecierpliwością czekał chwili rozstrzygnięcia, chwili spalenia za sobą mostów, chwili, w której jego stanowisko utraci wszelki cień dwuznaczności.
Gdy tylko śpiew umilkł, podniósł się i wstąpił na mównicę.

Umyślnie nie przysposobił się do wykładu. Chciał spróbować, czy potrafi mówić pod natchnieniem chwili i postanowił dać słowom wolny bieg, idąc za tem, co mu się nasunie samo. Mimo to jednak, że był nieprzygotowany, a nawet temat, nasuwający mu się teraz, zajmował go ciągle w czasach ostatnich w sposób wyłączny. Postanowił pójść za wskazówką, jaką mu dał tkacz Hansen czasu pierwszej rozmowy, postanowił mówić o sobie. Chciał dać w ogólnych zarysach obraz życia dorastającego dziecka stolicy i skreślić wrażenia i przeżycia takiego mieszczucha, aby w ten sposób słuchacze domyślili się, w jakich on sam żył warunkach i pod jakiemi wpływami dojrzewały poglądy, które go wkońcu postawiły na rozdrożu, gdzie się znalazł obecnie.
Zaczął od drobnej opowieści. Pewna królewna otrzymała raz piękny kwiat i była nim przez chwilę zachwycona. Ale przypinając go do piersi, zauważyła, że kwiat ten nie jest sztucznem naśladowaniem natury z jedwabiu, czy farbowanych piór, jeno prawdziwą, naturalną różą. Obrażona odrzuciła ją precz i wydała rozkaz służebnie, by wymiotła na ulicę ordynarny, chłopski kwiat.
— Opowieść ta — ciągnął dalej — przystosowana do czasów naszych, kryje, zdaniem mojem, głęboką, a smutną prawdę. Dzisiaj nietylko młode, znudzone królewny pogardzają żywemi kwiatami życia, ale cała, tak zwana nowoczesna kultura, jaka kwitnie po wielkich miastach, jest jednem, wielkiem usiłowaniem fałszowania ziemskich darów nieba, jest pyszałkowatym, zamachem na dzieło Boga, chęcią przekształcenia, jak się powiada, rozwinięcia go, poprawienia i urządzenia świata wedle swego marnego, słabego, ludzkiego rozumu. Pomyślmy, jak się cisną ludzie po stolicach świata, jak się w setki tysięcy, czy miljony łączą, by żyć w pyle węglowym, dymie, po wysokich domach, odcięci od boskiego daru słońca i powietrza... Czyż nie jest to wprost sprzeczne z naturą, czyż taki porządek rzeczy może być dobry? Spójrzmy teraz na owych wystrojonych mężczyzn, na owe damy tkwiące w różnych sztucznych maszynach, gorsetach, krynolinach i jak się tam jeszcze zowią te wymysły... które mają je „upiększać“, przyjrzyjmy się młodym i starym błaznom wedle najnowszej, paryskiej ubranym mody, którzy włosy fryzują gorącemi żelazkami, układają zapomocą pomady i wosku, pozbawiając je naturalnego wyglądu... Wszystko to, razem wzięte, jest jeno triumfalnym buntem przeciw prawom natury.
Opuśćmy ulicę, a wejdźmy do domu, przypatrzmy się ludziom tym przy pracy i rozrywkach, spójrzmy na ich radość i troskę. Wszędzie dostrzeżemy, że cywilizacja czasów naszych oddala człowieka od przyrodzonych źródeł życia i tworzy świat pozoru, skazując ofiary swe na życie złudą, która to złuda wydaje im się jedyną prawdą i jedynym rozumem. Znużony całodzienną pracą robotnik idzie wieczór do szynku, żądny rozradowania się na chwilę w sposób sztuczny, zapomocą wódki. Młode damy siadają o mroku do fortepianu i wytwarzają zapomocą tonów nastroje księżycowe, szum fal, czy tryle skowronka pośród czterech ścian swego pokoju. Tłumy cisną się do teatrów, gdzie powietrze duszne jest i przepełnione wyziewami. Tam radują się, lub płaczą na widok płatnych szarlatanów, którzy pośród malowanych kulis małpują ludzkie troski i namiętności. „Miłośnik sztuki“ tego rodzaju nie odczuwa widoku wzburzonego morza, ni pokrytej kwieciem łąki, o ile jedno i drugie nie jest oprawione w ramy i nie wisi na ścianie w jego komnacie. Czyniąc tak, zaiste podobny jest całkiem do owej królewny, która wolała malowane pióra od żywej, wonnej róży.
— A wszystko to — ciągnął dalej — to dopiero zewnętrzna strona rzeczy. Wgłębiając się w stosunki współczesne, doszukując się, poza tą maską, życia istotnego, spostrzegamy, że ludzkość przepoławia ogromna bezdenna przepaść. Nie stoją zaiste, po jednej jej stronie dobrzy, a po drugiej źli, dzieci Boga i niewolnicy grzechu. Nie! Po jednej stronie dostrzegamy bogatych, po drugiej zaś biednych, po jednej tych co używają dóbr świata, po drugiej zaś pozbawionych wszystkiego, pracujących i cierpiących. Tutaj mamy ogromne rzesze niewolników pracy i ubóstwa, tam zaś małą grupkę wybrańców lenistwa i nadmiaru. Tu panuje chłód, ciemność i nieświadomość, tam światło, przepych i przesyt duchowy. W ten to sposób ziściła kultura współczesna prawo Chrystusa Pana, dotyczące braterstwa ludzi, tak przeprowadziła jego nakaz miłości bliźniego! A im wyżej sięga ta kultura, tem głębszą staje się przepaść, tem rozpaczniej krzyczy z jednej strony nędza, a bezwstydniej panoszy się lekkomyślność z drugiej. Dochodzi do tego, że w wielkich stolicach o miljonowej ludności, tak zwanych centrach kultury, cały ustrój społeczny popada w stan zupełnego zdziczenia moralnego, a z obu brzegów przepaści dolatuje śmiertelny krzyk trwogi, duszących się z braku powietrza ludzi...
Wpadł szybko w zapał. Czuł, że skacze na głowę w tok myśli, które powinny by być dopiero wnioskami z premis naprzód ustalonych. Ale chciał słuchaczom odrazu dać poznać swe stanowisko, chciał wyznać bez ogródek, czem jest i do czego zmierza. Wielomiesięczna samotność i rozmyślanie ugruntowały w nim te przekonania. Dobrawszy się do właściwego tematu, będącego jego hasłem bojowem, uczuł, że burza jakaś go ponosi. Słowa ulatały z ust jego, niby płomienne gromy, czemu sam dziwił się w głębi duszy.
Czuł dobrze, że podnietą stały mu się słowa panny Ranghildy, kluły go dotąd w serce i rozżarzały namiętność. Jej jawne wyzwanie domagało się niedwuznacznej odpowiedzi. Przyczyniała się do wytworzenia nastroju cisza głęboka, panująca pośród długich szeregów ław i natłok skupionych głów, których masy tonęły w głębi ciemnej sali. Tutaj nie odczuwał lodowatego wiewu przepaści dzielącej go, jak w kościele, od audytorjum. Po raz pierwszy upoił się świadomością, że może myśli setek ludzi ogarnąć potęgą słowa, że może spojrzenia setek przykuć do warg swoich.
Przeszedł na ton lżejszy nieco i odmalował szczegółowo życie w dostatnim, wielkomiejskim domu.
Przedstawił ów żrący, a ustawiczny niepokój, wciskający się z ulicy i od strony zajęć codziennych, z kawiarni i świata towarzyskiego do samego jądra życia, to jest do rodziny. Mówił o lekkomyślnej manji wizyt, o szaleńczej pogoni za użyciem i żądzy obracania się wśród ludzi, uniemożliwiającej wszelakie skupienie. Oczy słuchaczy rozszerzały się coraz to bardziej, niby oczy dziecka, któremu opowiadają bajkę, a on kreślił obraz eleganckiego salonu, opowiadał o trzy godziny trwających obiadach, stołach uginających się pod ciężarem srebra, kryształów, kwiatów i owoców, o ucztach, gdzie pito tuzin rozmaitych win, oraz o dziesięciu i dwunastu potrawach, których francuskie nazwy drukowane bywają złotemi literami na dwuskrzydlnych kartonach, niby tablicach, zawierających „dziesięcioro przykazań Mojżesza“. Opisywał również z wielką znajomością rzeczy damy i ich stroje wizytowe, humorystycznie mówił o długich trenach, wachlarzach z piór strusich, perfumowanych rękawiczkach, długich jak pończochy, o koronkach i brylantach, za których cenę często niejedna robotnicza rodzina mogłaby żyć dostatnio przez lat kilka...
Potem przeszedł na rozmowę gości, na to, co stanowi w salonie „konwersację“ kobiet i mężczyzn. Ci, którzy umieją mówić lekko, a żartobliwie o wszystkiem, co istnieje pod słońcem, zowią się ludźmi obdarzonymi talentem konwersacyjnym i to stanowi wyłączną miarę oceny człowieka z towarzystwa. Wszelka poważna metoda ujmowania rzeczy, wszelkie wnętrzne pragnienie sięgania w głąb myśli, uznawane jest za niewłaściwe i zowie się nudnym tonem seminarzysty. Również niedopuszczalnem jest mówić o własnych celach życia lub nadziejach, natomiast cenione są niezmiernie wszelkie ploteczki miejskie, nowinki, oraz szczegóły dotyczące sztuki, mód i teatru.
W tem środowisku gorączkowem wyrasta młodzież — ciągnął dalej. — Pośród lekkomyślnego, pyszałkowatego otoczenia formują się pierwsze wyobrażenia dzieci o świecie, tak doniosłe dla całego późniejszego życia. W najmłodszych już latach uczą się obłudy, zapoznają się z maszkaradą towarzyską, a podaje się je gościom, niby na deser, przybrane jak cukiernicze aniołki w sztywnych ubrankach, z lokami sztucznie utrefionemi. Odrazu dzieci takie nawyknąć muszą do uniformu i ulec dyscyplinie. Mnóstwo rzeczy należy wytępić, obciąć, nagiąć, oszlifować i spolerować, zanim takie biedne stworzenie boże stanie się paradnym egzemplarzem człowieka salonu. Dzieci nie uczy się naprzód modlić, ale wpaja im się przede wszystkiem katechizm form i zwyczajów towarzyskich, a szkoła wielkomiejska idzie tu ręka w rękę z rodziną. Žurnal mód stał się Biblją tych sfer, a prawo salonu jest naczelnem ich prawem moralnem. Czyż tedy dziwować się można skutkom? Damy na sali balowej w wyciętych sukniach ubrane są tak, że wstyd ogromny ogarnąć na ten widok musi każdą, prawdziwie moralną kobietę, a dzieje się to jeno z powodu ostatniej mody, która tego wymaga. Matki, siostry, a nawet ciotki i babki dorastającego pokolenia tańczą półnagie w objęciach obcych zgoła mężczyzn. Zaprawdę, wspaniały to przykład! Do tego doszło, że o najgłębszych uczuciach serca rozstrzyga moda, podobnie jak o trzewikach i kapeluszach. Skromność i wstydliwość przestała być osobistą sprawą kobiety, a poddaną została wyrokowi korporacji paryskich krawców, którzy na każdy sezon wydają odpowiedne rozkazy.
Spójrzmy na dorastających, młodych chłopców, którzy mają w przyszłości zostać nauczycielami, kierownikami i sędziami społeczeństwa. Zanim osiągnie dwudziesty rok życia, każdy z nich niemal puścił w niepamięć wszelką szlachetniejszą dążność i zrzucił na fale z pomostu wszelką wiarę w istotne, prawdziwe potęgi życia. Nauczono ich wszakże, że świat domaga się jeno nieskazitelnej powierzchowności, poprawnego zachowania, uprzejmego uśmiechu, że sztywny gors koszuli to tarcz chroniąca w walce życiowej od wszelkich ciosów, zaś trefione włosy i dobrze skrojone szaty, oraz pomadowany wąs, to środki potrzebne w pierwszej linji, by sobie zapewnić piękną, świetną karjerę. „Młodzieniec obiecujący,“ tak zwie się tego, który celuje w sztuce obłudy towarzyskiej, zaś „zakałą rodziny“ jest ten, którego dusza buntuje się przeciw sztucznemu porządkowi rzeczy i który całą mocą broni się przeciw truciźnie, jaką mu życie codziennie wkrapla w oczy i uszy....
Zamilkł, czując że wspomnienia młodości ogarniają go z całą mocą, odbierając władanie sobą. Chciał odzyskać spokój. Ale spojrzawszy na zegarek, przekonał się ze strachem, iż czas go znacznie wyprzedził. Mówił już przeszło pięć kwadransów.
— Muszę, widzę skończyć! — rzekł zmieszany i mimo ogólnych, głośnych protestów całego zgromadzenia, domagającego się dalszego ciągu, postanowił przerwać. — Najlepiej będzie — powiedział poprzestać na tem narazie. Nie mogę dziś i tak wyczerpać tematu. Ułóżmy się tedy na jakąś niedzielę, a powiem, co mam jeszcze w tej sprawie powiedzieć.
— Doskonale... doskonale... — huczało z Wszystkich stron.
— Dobrze! Proszę mi jeno dać znać, a będę zawsze gotów! — dodał. — Zanim jednak skończę, chciałbym uczynić pewne osobiste spostrzeżenie. Oto człowiek, który jak ja wyrósł w stosunkach, jakie skreśliłem, odczuwa nieskończoną wdzięczność dla ludzi, co czuwali nad nim i otwarli mu oczy na światłość, sięgającą poza wszelkie mroki. Takich ludzi miałem i dlatego przebyłem drogę, która mnie doprowadziła do was. Bóg sam jeden wie tylko, jakich dzieł dokonać mi tu wypadnie. Czuję jednak potrzebę wyrazić, że bez względu na przyszłe me stanowisko w tej gminie, a może właśnie od dnia dzisiejszego zmiana w niem nastąpi, mam głęboką nadzieję że dojdę z wami, drodzy bracia, do porozumienia, że się poznamy dobrze, a współżycie nasze wyda błogosławione owoce. Jeśli godzina ta zbliżyła choć w części ten wspólny nasz cel, jestem głęboko szczęśliwy.
Skłonił się zlekka i opuścił mównicę.

Po sali przebiegł szmer kobiecych sukien i powstrzymywanych dotąd oddechów. Wszystkich ogarnęła radość i zdumienie. Nawet najwięksi optymiści nie spodziewali się tak zdecydowanej deklaracji. Ostatnie napomknienie kapelana obudziło takie poważne myśli, bowiem dotąd niewielu jeno zdawało sobie sprawę z doniosłych skutków tego wystąpienia.
Oczy wszystkich zwróciły się na tkacza Hansena, który jak zawsze chwiejnie wstawszy z ławki na przedzie, zwolna toczył się ku trybunie. W kilku oschłych, zwracających nawet tą oschłością uwagę słowach, wyraził podziękę zebranych za „pouczający wykład,“ poczem wedle zwyczaju, spytał słuchaczy, czy ktoś ma coś do powiedzenia odnośnie do słów „przedmówcy“... — To znaczy — dodał — o ile ksiądz kapelan pozwoli! i zwrócił się z uśmiechem do Emanuela, który milcząc wstrząsnął głową.
— Każdy ma tedy prawo zabrać głos! — powiedział Hansen i zlazł na dół.
W tej chwili podniosła się z rzędów środkowych mała, brzydka, ubogo ubrana kobiecina, a na jej widok w sali nastał zaraz żywy niepokój. Tu i owdzie rozległo się nawet sykanie i wołanie, by siadła z powrotem. Ale kobiecina nawykła, widać, zarówno do publicznych występów, jako też do oporu stawianego przez zebranych. Nie troszcząc się wcale o okrzyki, odsłoniła straszliwe, bezzębne całkiem dziąsła i zasypała kapelana mnóstwem pytań, zwąc go upornie „czcigodnym przedmówcą.“ Mówiła głosem cichym, niemal niedosłyszalnym, brzmiącym jakby miauczenie kota w worku, a przytem czyniła gesty porywcze rękami, wyglądającemi niby szpony.
Przyznając, że to wszystko, o czem mówił dziś kapelan, może być bardzo piękne i słuszne, chciała zapytać „czcigodnego przedmówcę,“ co sądzi o nowej ustawie podatkowej, oraz szkolnej. Radaby również dowiedzieć się, jakie stanowisko zajmuje „czcigodny przedmówca“ wobec prawa głosowania kobiet, a także czy uważa za słuszne, by bogacz, posiadający czternaście krów, odmawiał komornikowi prawa paszenia marnej krówki na skraju drogi. Pragnęła również poznać zapatrywanie „czcigodnego przedmówcy“ na kwestję kar wiekuistych w piekle, podobnie jak też w kwestji pokoju i ubezpieczenia na starość...
Niepokój w sali wzrastał ciągle, oczy wszystkich zwrócone były na Hansena, który jednak zajął się właśnie wielce oglądaniem podeszew swych trzewików. Dopiero, gdy hałas przygłuszył całkiem słowa mówczyni, spojrzał, jakby zdumiony, uśmiechnął się i zawołał:
— Za pozwoleniem, droga kowalko Maren! Możebyśmy z tem zaczekali do przyszłego zebrania. Nie powinno się, zdaniem mojem, niweczyć pięknego wrażenia mowy księdza kapelana zbyt wielu roztrząsaniami.
— To prawda! Tak... tak! — wołano ze wszech stron.
Tkacz chciał coś dodać, ale umilkł nagle i siadł. Jednocześnie tuzin rąk chwyciło kowalkę Maren z tyłu za spódnicę, tak że z głośnym stukiem padła na ławkę.
Emanuel wstał i nie wiedząc, o co idzie, patrzył to na sykających, to na mówczynię i siadł dopiero, gdy stojący w pobliżu szepnęli mu słów parę.
Teraz powstał ruch w dolnym końcu sali i na ostatnią ławę wstąpił rosły mężczyzna, prosząc donośnie o głos.
Był to brodaty Wiking, którego Emanuel kilka już razy spotykał, pierwszy zaś raz owego wieczoru, kiedy jadąc do Skibberupu do chorej, zatrzymać się musiał przy zaspie śnieżnej.
Grzmiąc, niby trąba, zawołał:
— Muszę podziękować gorąco panu pastorowi Hanstedowi za to, cośmy usłyszeli dzisiaj... bardziej atoli jeszcze za to, że przybył do nas. Sądzę, że znaleźliśmy wreszcie człowieka, za którym tęskniliśmy oddawna. Nie omyliliśmy się, czując radość na wieść o tem, kim jest nasz nowy kapelan. Z początku, niech to będzie bez urazy, nie było nam to jasne, dziś dopiero otwarły się oczy nasze, wiemy kogo w nim mamy i dziękujemy stokrotnie.
— Doskonale! — zawołali młodzi ludzie, siedzący w oknach i mężczyźni pod ścianami, a kobiety skinęły potakująco.
— Dodam jeszcze — rzekł jeszcze, — że gdyby pan pastor Hansted miał jakieś nieprzyjemności, czy kłopoty z powodu swej dzisiejszej bytności, to... i u nas miejsce się znajdzie dla pastora... Prawda, przyjaciele? Mówcież! Wtedy wszyscy staniemy gotowi, z otwartemi ramionami i krzykniemy: hurra! Dajmy sobie na to słowo!
— Tak! Tak! Doskonale! — rozległo się z okien, z pod ścian, a nawet z ław kobiecych. Wśród nich wybuchła główna mina. Wzburzenie ogarnęło zebranie a od okien rzucała młodzież okrzyki bojowe ku czci kapelana.
Emanuel wstał. Potężne dźwięki słów Wikinga wywarły i na nim wrażenie, stanął obok mównicy i wszystko ucichło natychmiast. Przez chwilę walczył z sobą, potem jednak rzekł donośnie i wyraźnie:
— Dziękuję wam za zaufanie, przyjaciele! Dało mi ono poczucie radości i siły. Nikt nie wie, co przyszłość przyniesie, ale nie obawiam się już niczego! Oblał się rumieńcem i dorzucił gromko: — Teraz poznałem powołanie swoje i choćbym musiał przełamywać opór i walczyć, nie ustąpię i nie zaprę się tego powołania! Bądźcież tego pewni. A teraz proszę was, byście się połączyli ze mną we wspólnej modlitwie. Zaśpiewajmy sobie starą, piękną, kościelną pieśń:, „Wszystko spoczywa w ojcowskiem ręku Boga.“
Odśpiewano ten hymn, potem drugi, a wreszcie, na żądanie czyjeś, trzeci. Gdy przebrzmiał, oświadczył tkacz Hansen krótko, że zebranie skończone.
Było już dobrze po siódmej, sala tonęła w ciemności, a powietrze stało się wprost nie do zniesienia. Pojaśniało trochę, gdy z okien pozeskakiwali parobcy, jedni do środka, inni na zewnątrz. Przy blaskach zachodzącego słońca zaczęto się cisnąć do wyjścia.
Co krok otaczano Emanuela, ściskano dłoń jego i dziękowano mu, tak że płynął poprostu na fali wdzięczności i czci. Wokół rozlegały się okrzyki radości i podziwu: Jakiż śliczny zeń młodzieniec! Wygląda jak prawdziwe dziecko Boże! Tak pobożny i dobry! Podobny, powiadają, całkiem do swej matki!
Przy drzwiach zbliżyła się doń Elza, chwyciła go wzruszona za rękę, a łzy radości napełniły jej oczy. Odrzekł z uśmiechem:
— Ja to właśnie winien wam jestem wdzięczność, Elzo!
Obejrzał się przytem za Hansiną, ale jej nie było. Nie wątpił, że musiała wziąć udział w zebraniu i doznał niejakiego rozczarowania, nie mogąc w tej pełnej wagi godzinie i jej dłoni uścisnąć.

W tej chwili przystąpił doń rosły Wiking i przedstawił się jako cieśla Nielsen. Wyraził kilka słów podzięki, uścisnął mu silnie dłoń, uśmiechnął się, odsłaniając biało lśniące zęby i powiedział:
— Zdaje mi się, że sprawiłaby panu pastorowi przyjemność wspólna z nami przechadzka po wybrzeżu. Czynimy to zawsze po zebraniach, śpiewając po trochu i paplając, o ile pogoda pozwala. Dziś właśnie dał Pan Bóg przepyszny wieczór letni, toteż cieszylibyśmy się, gdyby pan pastor raczył zaszczycić nas swą obecnością.
Emanuel przystał z radością, nie miał bowiem ochoty porzucać tak rychło przyjaciół i wracać na plebanje.
Zaraz zaczęto szeptać sobie od grupy do grupy, że kapelan udaje się na wybrzeże. Zawrzało pośród tych, którzy jeszcze przed wyruszeniem mieli coś do załatwienia w domu, więc nakarmić dzieci, lub bydło. Sam nawet „stary Eryk“ pokusztykał na odświętnej kuli, do swego kota, zostawionego w domu po drugiej stronie stawu, rozjarzonego teraz płomiennym blaskiem nieba.
Dziewczęta i chłopcy podążyli przodem. Dziewczęta szły osobno, nucąc jakąś melodję i trzymając się za ręce, chłopcy za niemi bezładną gromadą, paląc fajki i cygara. W ślad za młodzieżą ruszyli starsi przeważnie parami, z mozołem pnąc się stromą ścieżyną na skaliste zbocza nadbrzeżnych wzgórz.
Emanuelowi towarzyszyło dwu starszych mężczyzn. Byli to typowi Skibberupacy, o długich, naprzód zwisających ramionach i krzywych nogach, które, idąc, podnosili wysoko. Zaliczali się do pierwszych osobistości wsi i usiłowali, kołując zdala, pokrząkując ostrożnie, wybadać, co też proboszcz może powiedzieć na to dzisiejsze wystąpienie kapelana, oraz jak też sobie wyobraża dalszy tok sprawy.
Emanuel dawał wymijające odpowiedzi. Czuł potrzebę odpoczynku dla zmysłów i myśli, oraz chciał nacieszyć się bez przeszkód krótkiemi chwilami szczęsnej wolności. Wieczór był też za piękny, by kuć dziś wojenne plany przyszłości. Sama natura wzywać się zdawała do spokoju i zgody. Często przystawał i zmuszał towarzyszy do milczenia, wydając okrzyki zachwytu i rozglądając się wkoło. Niebo płonęło harmonją barw, a ziemia, ogarnięta rozmarzeniem, zdawała się być oblana rumieńcem miłosnego omdlenia. Cisza była zupełna, a wśród niej, wysoko pod rozognioną kopułą dźwięczał jeno skowronek, nucący słońcu kołysankę, i ten jeden jedyny, drżący ton, daleki i bliski jednocześnie, przypominał migot samotnej gwiazdy.
Dotarłszy do szczytu wzgórza, spostrzegli o kilkaset kroków karawanę młodzieży, rozłożoną na kwiecistej łące tuż przy drodze. Sposobili się do dalszej drogi, a przednie szeregi nuciły pieśń.
Emanuel drgnął nagle. Pośród spóźnionych spostrzegł tę, za którą śledził przez cały czas, to jest Hansinę.
Szła pod rękę z rosłą, silną, rudowłosą dziewczyną, w której poznał wychowankę dozorcy zrębów, Annę, najlepszą przyjaciółkę Hansiny, w towarzystwie której zawsze ją widywał w kościele. U drugiego ramienia Anny wieszała się chuda, niepozorna dziewczynina, w czarnej, zbyt długiej sukni, której chłopięce ruchy świadczyły, że jest podlotkiem. Anna miała na ceglastych włosach maleńki słomkowy, jasny kapelusik z szkocką wstążką, jakby dla dziecka przeznaczony, i ubrana była w zieloną, samodziałową suknię, podobną do sukni Hansiny, oraz jaskrawo żółtą chustkę, której trójkąt zakończony kwastem, zwieszał się na plecy. Hansina miała kapelusz brunatny i nie zwisał jej na plecy kwast chustki, jeno czarne wstążki kapelusza, sięgające do bioder objętych rzemiennym paskiem, będącym oznaką uczennicy uniwersytetu ludowego. Młody podlotek, widocznie konfirmantka, miał czarny szal z frendzlami na plecach i kapelusz przybrany zielonym winogradem na głowie.
Zdawało się, jakby wychowanica dozorcy zrębów przytrzymała obie, celem podzielenia się z niemi ważną jakąś nowiną. Konfirmantka pochyliła się tak, że górna część ciała utworzyła z nogami niemal kąt prosty i patrzyła na przyjaciółkę jakby chwytała spojrzeniem każde jej słowo. Natomiast Hansina słuchała dość obojętnie. Patrzyła przed siebie w ziemię, to znów trochę w bok, jakby ukryć chciała, że nie uważa. Mijając kwiat rosnący tak blisko, iż go sięgnąć mogła, nie puszczając ramienia przyjaciółki, schylała się poń śpiesznie.
Emanuel nie przyznawał się przed sobą, jak dalece pociągała go ta nieznana nawet dobrze dziewczyna. Rozmawiał z nią kilka tylko razy i uderzyła go małomówność jej w jego obecności. Odpowiadała na same tylko pytania i to jakby z oporem. Ale w tej trwożnej nieprzystępności kryło się coś, co podniecało jego wyobraźnię i napełniało przeczuciem szlachetności tej niewinnej duszy, a uczucie to wzrastało za każdem spotkaniem. Wywierała nań już teraz wpływ większy, niżli sam wiedział i niźli wiedział ktokolwiek inny. Pewnego wieczoru spotkał Hansinę z matką na ulicy wioskowej, odprowadził je szmat drogi, a rozmowa zeszła na naukę, jaką pobierała w uniwersytecie ludowym. Emanuel słuchał z zadziwieniem opowiadania o tych instytucjach naukowych, które w latach ostatnich tak się rozkrzewiły po całym kraju, a z których pokpiwano sobie często w Kopenhadze i na plebanji. Gorące, wyzywające niemal słowa, jakiemi wyrażała się o tem Hansina, milcząca zazwyczaj, uczyniły na nim głębokie wrażenie i przyczyniły się do decyzji i stanowiska, zajętego właśnie w sali zebrań, co najmniej tyle, ile łagodne namowy jej matki i chytre sztuczki tkacza Hansena.
Chciał skłonić towarzyszy swych do przyspieszenia kroku. Ale starzy chłopi, do których przyłączyli się teraz inni jeszcze, nie zdolni byli wyjść z rozważnego, wolnego stępu i zanim dotarto do trzech dziewcząt, znikły poza ostatnim stromym rzędem wzgórz, panujących nad wybrzeżem.
Za niedługą chwilę Emanuel i towarzysze jego stanęli na placu zbornym.
Była to plaża piaszczysta, bezpośrednio nad wodą, gdzie brzeg wszędzie wąski rozszerzał się w półkole, wciśnięte pomiędzy strome urwiska. Miejsce to zwano „kościołem“, bo jak mniemano, przypominało chór kościelny. Na piasku sterczała wciągnięta wysoko duża, pokryta smołą, łódź. W tej chwili obsiadły ją gęsto dziewczęta od steru, aż po dziób, zaś chłopcy porozkładali się na piasku. Hansina z przyjaciółkami zajęła miejsce na samym końcu dzioba, zwróconego ku fjordowi, który nie uspokoił się jeszcze zupełnie po burzy dnia minionego. Sylwetki wszystkich trzech dziewcząt zarysowane były ostro na tle wody rozpłomienionej zachodem, rzucającej ciemno-błękitne, jakby z krwią zmieszane fale.
Zebrali się wreszcie wszyscy, zajmując miejsca na skalnych wiszarach. Ostatnim, przyjętym z wielką radością przybyszem był „stary Eryk.“ Przykusztykał na kuli, a krzywa jego, chora noga, owinięta łachmanami, podobną była do dziecka w powijaku.
Starzec, będący dumą i chlubą wsi, miał historję, która interesowała wszystkich. Aż do sześćdziesięciu pięciu lat życia prowadził on żywot zawalidrogi i pijaka. Zawsze pijany, walał się po rowach przydrożnych i żył z tego, co nocą skradł, lub zrabował po okolicznych zagrodach. Od czasu jednak, kiedy tkacz Hansen rozpoczął tu z powodzeniem działalność oświatową, stał się jej gorącym zwolennikiem i zmienił do niepoznania. Może być, że przyczyniło się do tego również okaleczenie w bitce, które go pozbawiło nogi. Eryk żył teraz w miłej zgodzie ze swym rudym kotem, przyjmowany wszędzie i szanowany jako żywy przykład cudotwórczej siły nowego objawienia.
Emanuel odsunął się od towarzyszy, usiadł na wysoko sterczącym wyskoku urwiska. Czuł potrzebę zostania przez czas jakiś sam na sam z myślami swojemi.
Siedział i patrzył na stąpające po brzegu pary. Kobieta z kobietą, mężczyzna z mężczyzną kroczyli, przystawali, olśnieni pięknością nieba i morza, a potem szukali sobie miejsce na skałach. Przyszła mu na myśl nazwa „kościoła,“ nadana temu miejscu, i doznał sam wrażenia, że jest świadkiem procesji, uroczystszej może niźli jakakolwiek inna. Cała gmina znalazła się niebawem wokół niego, rozsiadła na tarasowatym gruncie. U dołu mieściły się kobiety, przykucnęły, zbierając na kolanach spódnice, a trzymając chustki w dłoniach. Niektóre miały wielkie, czarne, kościelne kapelusze, inne wspaniałe, złotem tkane czepce, połyskujące w ostatnich blaskach słońca jak aureole wokół głów. Ponad niemi siedzieli mężczyźni, objąwszy ramionami wysoko podniesione kolana. Najwyżej widać było dzieci, leżące w różnych pozach z główkami na rękach wspartemi, podobne do aniołków, spoczywających wśród chmur, jakie widnieją na obrazach świętych.
Wrażenie, że jest w kościele, wzmogło się u Emanuela bardziej jeszcze skutkiem panującej teraz ciszy. Dziewczęta siedzące w łodzi zaczęły śpiewać. Objąwszy się wpół, obrócone ku morzu, zaintonowały starą, nabożną pieśń wieczorną:

Wieśniak zamknął w stajni konia,

Lasy zmilkły w nocnej ciszy,
Ptaki w gniazdach śpią spokojnie,
Opuszczone leżą błonia.

Na zachodzie lśni zamczysko,
Purpurowe w blaski złote,
Tam ci się ku Bogu kłonią,
Co skończyli dnia robotę.

Tylko ten, co w serca głębi
Powątpiewań ciemność skrywa,
Mija bramy chramu Boga,
Drżąc, gdy zgaśnie światłość żywa.

Bóg, co ptaszkom gniazda ściele,
Modlitw wszelkich stworzeń słucha,
Ma też skarby pocieszenia
I dla bezdomnego ducha.

Więc pukajcie do drzwi chramu,
Których aniołowie strzegą,
Brzemię zdejmą wam i wwiodą

W pałac Ojca Przedwiecznego.
Głosy brzmiały pięknie w tym jasnym, cichym wieczorze. Nie miały owych chrapliwych dźwięków, co pod niskim stropem sali zebrań. Zda się, przestrzeń wypełniła je, a zabarwiły się od płonącego nieba i umalowanej kolorami ziemi. Prześpiewano chórem kilka pieśni patrjotycznych, a potem zawołał silny głos męski: — Śmierć pana Bure! — Doskonale! Śmierć pana Bure! — Odpowiedziały mu głosy:

Chłopcy zerwali się z piasku, Anna, przyjaciółka Hansiny, siedząc na dziobie ławki, obrana została na przodownicę i wnet zaczęła głosem silnym, donośnym, podobnym w brzmieniu do barwy jej włosów. Zebrani śpiewali refren, a dziewczęta objęły drugi głos:

O wczesnym, wczesnym ranku przebudzony,

Gdy słońca ledwo zalśnił blask,
Pan Bure usta ucałował żony,
Ingerdy usta, świeże niby świt.

Osiodłał Bure potem konia swego,
Szary to, w jabłka krągłe, szpaczek był,
Ingerda tęsknie z blanku zamkowego
Spogląda, a tam lasy zielenieją w krąg.

Pan Bure żagiel statku wzniósł na rei,
A żagiel to jedwabny, piękny był,
Kołysze się na falach łódź nadziei,

O jakże ciężki, ciężki jest rozstania czas!

Ciągnęło się to przez jakieś dwadzieścia zwrotek, poczem dziewczęta pozeskakiwały z łodzi, a mężczyźni dali im oklask.
Tymczasem kobiety, siedzące w głębi, dobyły z koszyków zapasy jadła. Dziewczęta roznosiły na plecionych pokrywkach koszów i wielkich liściach chleb z masłem, inne zaś flaszki z mlekiem. Cieśli Nielsenowi oddano w zarząd baryłkę cienkiego piwa i on to właściwie był mistrzem ceremonji całego traktamentu, bo tkacz Hansen siadł w dostojnem osamotnieniu zgoła na uboczu i zabawiał się rozmową z kilkoma staremi kobietami.
Ogólna uwaga skierowała się teraz na kilku parobczaków, którzy stojąc nad wodą z rozradowaniem wielkiem patrzyli w ogromną chmurę. Twierdzili, że podobna jest całkiem do grubej, zapitej baby. Głowę „baby“ zabarwiło na czerwono słońce, a pośrodku czoła miała jasno-błękitne oko. Górna część ciała była szara i bujna, zaś spódnica fioletowa wisiała niby worek na wschodnim nieboskłonie, w odwłoku swym piastując wsi przeciwległego brzegu fiordu, to jest Virslew, Grimminge, Brunkaby i kilka innych jeszcze. Nagle wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem. Oto głowa baby-chmury odczepiła się od tułowiu i na własną rękę pożeglowała wesoło przez niebo. Wysunęło się z niej coś, niby wielki nos, a błękitne oko rozszerzało się coraz to bardziej. Natomiast reszta ciała zapadła pod horyzont, jakby ogarnięta bezbrzeżną rozpaczą.
Ubawiło to tak młodzież, że zaczęto dopatrywać się różnych obrazów w innych chmurach zachodu. Parobcy, ustawieni wzdłuż brzegu, szli o zakład, który prędzej i więcej dostrzeże.
Jednym wydawało się, że w konturach chmur widzą zamki i kościoły o rubinowych kopułach i złotych krużgankach, inni dostrzegali „całkiem wyraźnie“ postaci zwierząt jezdnych, lub twarze znanych ludzi. Pewien fantasta zobaczył nawet karetę z końmi, pannę młodą wewnątrz pojazdu i dwu lokajów z tyłu. Tymczasem jednak odszpuntowano baryłkę i wszyscy rozeszli się ze śmiechem.
Wesołość trysła teraz pełnym prądem. Cztery dziewczęta, wziąwszy się za ręce, jęły krążyć wkoło, aż spódnice furkotały. Przypadły do nich inne, uczyniły duże koło i zaczęły znowu śpiewać. Chłopcy zapragnęli wziąć też udział w zabawie, ale dziewczęta zaoponowały jednogłośnie i broniły się dzielnie chcącym przerwać krąg, lub prześliznąć im popod ręce. Dokazał tej sztuki dopiero mały grubasek i to w sposób chytry. Zaszedł od strony morza, wziął rozpęd i zanim to spostrzegły dziewczęta, przeskoczył ponad ich ramiona do środka. Wobec tego musiano zawrzeć pokój i otworzyć fortecę.
Były to raczej igraszki, niż taniec. Utworzono dwa półkola, chłopcy stali wewnątrz, dziewczęta zewnątrz, twarzami ku sobie. Ciągle śpiewając, poruszały się pary na jednem miejscu, to klaszcząc w dłonie, to przytupując, lub inne czyniąc ruchy, stosownie do słów pieśni:

A lis skoczył przez lód żywo!

A lis skoczył przez lód żywo!
Śpiewajmy tedy królów pieśń,
Śpiewajmy królów różne czyny,
Jako to siedzą, jako jedzą,
Jako to chodzą, tany wodzą,

Śpiewajmy królów pieśń!

Przy ostatnich słowach obejmowali chłopcy dziewczęta i obracali się w kółko. Wiersz ten powtarzano z odmianą, odnoszącą się do królowych, naśladując ich ruchy, poczem przyszła kolej na szlachcica, pastora, adwokata, chłopa, kowala, stolarza i tak dalej, bez końca.
Kilku parobczaków umiało w sposób komiczny naśladować ruchy różnych zawodów. Wesołość obudziło zwłaszcza naśladowanie krawca, kiedy chłopcy siedli na piasku z podwiniętemi nogami i szyli powietrze fikcyjną nicią.
Emanuel przyglądał się tej scenie napoły przytomny, siedząc z głową na dłoni opartą. Ochocze śpiewy młodzieży poniosły myśli jego daleko, poza wodę...
Wspomniał dom i dziecięce lata, młodość pozbawioną wesela, samotność swą, marzenia i tęsknoty. W oczach uczuł łzy wdzięczności za sen, który się teraz ziścił. Miał oto przed oczyma owo dziecięco-upojne święto życia, które dotąd jeno przeczuwał. Znalazł się w Ziemi Obiecanej, płynącej mlekiem i miodem, których łaknął.
Szukał spojrzeniem Hansiny, ale nie dostrzegł jej pośród tańczących. Dopiero po długiej chwili zobaczył, że stoi samotna przy łodzi, oparta łokciami o burtę, odwrócona i zapatrzona w daleki punkt, gdzieś na falach, jak gdyby tony pieśni niosły jej duszę kędyś, w przepastną podróż. Mrok był już tak gęsty, że Emanuel nie dostrzegł rysów twarzy dziewczyny z miejsca, na którem siedział. Natomiast ostro rysowały się kontury jej ciała na toni morza, śliwkowego teraz koloru. Nagle ogarnął go niepokój. Nie mógł zrozumieć, dlaczego go unikała przez cały dzień i nie pozdrowiła nawet. Czyżby ją rozczarowały jego słowa? Właśnie o niej to myślał przez cały czas przemawiania, pragnąc by go zrozumiała.
Otaczający zauważyli ten jego niepokój i poszeptali z siedzącymi dalej. Powzięto przypuszczenie, że kapelana razi taniec młodzieży, dano przeto znak, by go przerwano. Zresztą pociemniało już tak, że trzeba było myśleć o powrocie. Uniosła się z ziemi zimna mgła, a gwiazdy na niebie w pełnej liczbie rozbłysły.
Kilku starszych wstało, zaczęli się żegnać, a inni poszli ich śladem.
Zebrani doznali pewnego rozczarowania, sądzili bowiem, że Emanuel zabierze raz jeszcze głos i opowie jakąś bajkę, lub coś podobnego. Stary Eryk siedział poniż Emanuela, niby uczeń u stóp mistrza, i ile razy nastawała cisza, opierał się na ramieniu nabożnie skupiony i pełen oczekiwania, jak dziecko czekające, by mu otwarto zaczarowane wrota kraju baśni.
Mimo to przystępowano doń po kolei, podając ręce i dziękując serdecznie. Jedna tylko Hansina zaraz z samego początku ujęła pod ramię czerwono-włosą przyjaciółkę i odeszła wzdłuż brzegu, odprowadzając ją ku odległemu domkowi strażniczemu pod lasem.

W dziesięć minut potem znalazł się Emanuel sam na grzbiecie wzgórza, skąd wiodła ku północy ścieżka do Vejlby. Zdjął z głowy miękki kapelusz i przycisnął dłoń do czoła, nadsłuchując szmeru kroków, idących w stronę Skibberupu ludzi.
Scichło potem wszystko. Został sam.
Wokoło leżała pustynnie martwa ziemia, nad głową sklepiło się zimne, biała we niebo, usiane blademi, dalekiemi gwiazdami. Wydało mu się, że został wypędzony z raju. Z wahaniem spojrzał ku Vejlby i zobaczył w dali sterczące mury plebanji, odcięte niby groźna chmura ostrym konturem na nieboskłonie jaśniejącym ostatniemi blaskami. Tam go czekało rozstrzygnięcie, walka, tam tkwiło niebezpieczeństwo.
Uczuł nagle wielkie znużenie, a smutek trzymany przez cały dzień siłą woli na uwięzi ogarnął go w samotności przemożnie. Powoli ruszył naprzód, uszedłszy jednak szmat drogi przystanął, a wreszcie siadł na wielkim, leżącym przy drodze głazie.
Oparłszy głowę na rękach, odetchnął kilka razy głęboko i popadł w zadumę. Nie żałował uczynionego kroku, uczuł się jeno niezmiernie samotnym.
Rozmyślał o tem, jakby to było dobrze mieć dom własny, gdzie znaleźć można spokój i schronę, nabrać otuchy do czekającej go walki, podzielić z dobrą, kochającą żoną zwycięstwo, czy klęskę. Wówczas radowaćby się można walką w imię prawdy. Ale jakże smutno toczyć bój na golem pustkowiu, nie mając nic w dłoni. Nigdzie spokoju, ni bezpieczeństwa!
Siedział, patrzył przed siebie, a na ustach miał jedno imię, imię Hansiny. Dziwna rzecz. Czy był rad, czy przygnębiony, zawsze przychodziła mu na myśl ta dziewczyna. Serce mu zabiło, gdy sobie za dał pytanie, czy znalazłby w niej to, za czem tęskni. Ale przypominał sobie jej zachowanie tego dnia przemocą zmienił tok myśli.
— To puste marzenie! — zawołał głośno, wstając. — Wszakże jestem jeno tułaczem na tej ziemi, obcym własnej rodzinie człowiekiem, a niesamowitym gościem pośród obojętnych ludzi.
Nagle złożył ręce na piersiach, podniósł w ekstazie oczy na niebo i zaczął się modlić.
— Ojcze mój w niebiesiech... ty jeden jeno nie odwracasz się ode mnie. Tyś schroną moją i pociechą... tyś nadzieją i miłością moją. Patrz, nie boję się już! Niech że huczą burze, u stóp twoich wieczysty pokój trwa. Niechże walka ma na ziemi będzie pieśnią ku twej chwale. Niczego mi więcej nie trzeba. Udaruj mnie łaską swoją, nasyć zgłodniałą duszę mą błogosławieństwem twojem, a będę szczęśliwy i wesoły. Amen!
Pochylił głowę, postał chwilę w milczeniu i ruszył dalej.
Ale serce mu biło ciągle. Nie mógł wyzbyć się myśli o Hansinie. Cały niepokój swój zawarł w pytaniu, dlaczego go unika, czem ją odpycha od siebie? Coraz mocniej czuł, że od odpowiedzi na to pytanie zależy cała przyszłość jego. Uświadamiał sobie, że nie będzie zdolny imieniem całej gminy podjąć walki o prawdę, jak długo się nie dowie, czy po jego stronie, lub wbrew mu stoi ta, którą radby mieć przede wszystkiem blisko siebie.
Przystanął znowu.
Czuł, że dziś jeszcze musi się upewnić. Widział, że Hansina odeszła wzdłuż wybrzeża z przyjaciółką, i przyszło mu na myśl, że tą samą drogą wracać będzie, bowiem nie zdobędzie się na odwagę przechodzenia przez bagnisko i strumień o tak późnej godzinie.
Zawrócił i po kilku minutach znalazł się znowu w „kościele.“ Stąd ruszył wybrzeżem, ale uszedł ledwo kilkanaście kroków, gdy nagle stanął. Szła rzeczywiście, oddalona była zaledwo o sto łokci, dziwnie wysoka, w mroku, na tle omglonego fiordu.
Kroczyła tuż nad wodą powoli, zatopiona w myślach, jak ktoś, co szuka samotności. Szła, nucąc zcicha.
Nagle stanęła jak wryta, obiema dłońmi chwytając się za serce. Zobaczyła go.
— Proszę się nie bać! — rzekł, podchodząc i zdejmując kapelusz. — To ja, to tylko ja! Wszak nie przeszkadzam?
Ostatnie słowa wyrzekł mimowoli na widok jej przerażenia. Stała jak wrosła w ziemię i nie odpowiadała. Zakłopotany tem, zaczął wyjaśniać szczegółowo cel przybycia. Opowiadał, że widział jak poszła z przyjaciółką, więc czekał tu na nią, nie znalazłszy przez cały wieczór sposobności pomówienia i pozdrowienia.
Stała dalej milcząca i patrzyła nań w osłupieniu, a w oczach jej malowała się groźba i błaganie, jak w oczach śmiertelnie rannego zwierzęcia.
— Droga Hansino! — zawołał wreszcie. — Czyż się gniewasz za to, żem się do ciebie odezwał? Zaręczam, niema żadnego powodu obawy! Nie chciałem wracać do domu bez pozdrowienia. Dzień ten był bardzo ważny dla mnie, wiesz to dobrze, przeto....
Milczała dalej uparcie.
Krew zalała policzki Emanuela. Czyżby mu naprawdę niedowierzała? Wydało mu się to niemożliwością, uświadomił sobie natomiast, że postąpił nierozważnie, czekając na nią o tak późnej porze i na odludziu. Postanowił tedy wszystko obrócić w żart. Trochę goryczy jednak było w jego głosie, gdy mówił:
— Widzę, doprawdy, że zjawiam się nie w porę. Proszę przebaczyć, nie chciałem uczynić nic złego. Wyznaję, że czas i miejsce niezbyt trafnie obrałem. A więc, dobranoc! Chyba rękę na pożegnanie dasz mi, Hansino?
Stała chwilę, potem z wahaniem podała mu dłoń, szepnęła dobranoc, obróciła się i ruszyła z powrotem drogą, którą przyszła.
Emanuel patrzył wielce zdziwiony i zmieszany. Czuł jak ręka jej zimna i jak drży.
— Hansino! — zawołał, gdy się znacznie już oddaliła, ale udała, że nie słyszy i szła dalej.
— Hansino! — krzyknął z całej piersi. Stanęła jak oczarowana tem wołaniem.
Podszedł do niej i rzekł:
— Cóż ci to, Hansino? Czemuż jesteś taka dla mnie?
Na dźwięk jego głosu zdawała się budzić ze snu. Obróciła jednak twarz i chciała odejść. Ale przytrzymał ją za ramię i zawołał przerażony:
— Nie, nie możesz tak odchodzić. Co ci się stało, Hansino? Czym cię dotknął? Czy ktoś inny może skrzywdził cię? Proszę, zwierz mi się! Zaręczam, że ci jestem życzliwy!
Chciała mu się wyrwać przemocą, ale trzymał mocno.
— Nie puszczę cię, — zawołał — zanim się nie rozmówimy. Powiedzże na miłość boską, Hansino, com ci uczynił złego?
— Proszę mnie puścić! Muszę iść! — powiedziała głosem ochrypłym, z trwogą i błaganiem jednocześnie.
Przerażony, puścił jej ramię, jednak ona nie odchodziła. Uczyniła wprawdzie parę kroków, ale stanęła, zasłaniając ramieniem oczy i chwiejąc się na nogach.
Nie wiedział co czynić. Czyż była chora? Wzburzenie własne nie pozwoliło mu panować nad sobą. Teraz bowiem właśnie uświadomił sobie, jakie uczucie żywi dla tej dziewczyny. Wiedział, że ją kocha! Po raz pierwszy w życiu uczuł w sercu miłość i płomień objął duszę jego i zmysły. Kochał ją! Tak, wiedział, że o niej to snuł marzenia młodzieńcze, że za nią tęsknił przez życie całe.
— Hansino! — zaczął głosem mającym ją uspokoić, a zdradzającym jeno własne wzburzenie. — Czyż nie masz do mnie zaufania? Czy mnie nienawidzisz? Musisz mi to powiedzieć, bo cały dzień dzisiejszy właśnie myślałem o tobie i pragnąłem pomówić z tobą! — Chwycił ją mimowoli za rękę, chociaż się doń obróciła plecami. — Powiedz jedno tylko! Słuchajże, Hansino. Nie odchodź, póki nie powiesz, czy mnie nienawidzisz? Czy się gniewasz na mnie?
— Nie! — rzuciła szybko.
W tej krótkiej odpowiedzi i drżeniu ręki, wstrząsanej gwałtownem tętnem serca, wyczuł coś, co mu w umyśle błysnęło jaskrawo. Czyż możliwe? Czy miał prawo wierzyć? Zawirowało mu w głowie... Boże... czyż podobna?
Nie chcąc jej przerażać, zmusił się całą mocą do spokoju. Drżąc, pochylił się nad nią i wyszeptał:
— Musisz mi na jedno jeszcze odpowiedzieć, Hansino. Powiedz, czy się mylę, czy może sam Bóg sprowadził nas tu dzisiaj?... Nie, nie odchodź. Nie ukrywaj przede mną niczego. Powiedz, czy kochasz mnie choć odrobinkę? Powiedzże... czy mnie kochasz, Hansino?
Wyrwała mu rękę rozpacznym ruchem i chciała odejść, ale on otoczył ją obu ramionami i przyciągnął namiętnie do siebie.
— Hansino... droga moja, Hansino! — szeptał.
Nie słyszała tych słów. Wyczerpana, osunęła się W jego ramiona bezwolnie, a gwałtowne, kurczowe łkanie zatargało jej piersią. Zdawała się pragnąć, by w tej chwili ziemia zapadła jej pod nogami.
Nagle rozległo się niespodzianie w pobliżu wesołe gwizdanie. Emanuel spojrzał i z wielką przykrością, oraz zdumieniem spostrzegł idącego brzegiem, machającego laską człowieka. Puścił natychmiast Hansinę i zaczerwienił się jak burak. Poznał Johansena, pomocnika nauczycielskiego, który wedle swego zwyczaju węszył za dziewczętami pośród wzgórz.
— Chodźmy stąd! — rzekł spiesznie.
Ale Johansen poznał ich już mimo ciemności. Stanął, zdjął z wyszukanem ugrzecznieniem kapelusz i skłonił się, jakby chciał powiedzieć:
— Cóż za niespodzianka! Gratuluję!
— Chodźmy stąd! — powtórzył Emanuel. Ale obróciwszy się ku Hansinie spostrzegł, że znikła.

Następnego ranka zawisła ponad plebanją wejlbijską ciężka jakby gromowa chmura. Emanuel zjawił się na śniadanie nieco później niż zazwyczaj i nie zastał ani proboszcza, ani panny Ranghildy. Stara służebna wyszła z kuchni, milcząc nalała mu herbaty i podsunęła szklankę ostrożnie, poprzez stół, z miną, w której wyczytał gotowy wyrok śmierci.
Proboszcz Tönnesen wędrował zamaszyście tam i z powrotem długą aleją leszczynową, a ciężkie kłęby dymu fajczanego, umykające spiesznie, z widoczną trwogą w krzaki, zwiastowały wyraźnie, w jakim jest nastroju. Tak palił proboszcz Tönnesen jeno w chwilach najwyższego wzburzenia. Zaraz przy porannej herbacie opowiedziała mu córka o wczorajszem wystąpieniu kapelana, ale dowiedział się o wszystkiem już wcześniej od gałganiarki, która złożyła Lonie w kuchni wizytę niemal o świcie, głosząc to, co jej powiadano po wsi o wykładzie pastora Hansteda w domu zebrań. Proboszcz, znajdujący się jeszcze w sypialni, pochwytał to i owo ze słów starowiny, tak że opowiadanie panny Ranghildy stwierdziło jeno fakty.
W końcu alei ukazał się człowiek w jasnej zarzutce letniej i twardym, słomkowym kapeluszu. Był to pomocnik nauczycielski, Johansen.
Zobaczywszy go, przystanął proboszcz i krzyknął niecierpliwie:
— Cóż tam znowu nowego?
Pan Johansen obnażył swą rurkowaną głowę, starał w odległości czterech kroków, skłonił się i rzekł:
— Przepraszam, waszą wielebność, mam zgłosić narodziny dziecka do ksiąg metrykalnych.
— A tyle tylko? Dlaczegóż pan się tedy pełza z miną taką, jakby się stało jakieś nieszczęście? Czyjeż to dziecko?
— Dziewczyny, Mety Andersen.
— Tak, tak, znowu dziewczyna rodzi. Oczywiście, lekkomyślność i wyuzdanie panoszy się po Wszystkich kątach. Hasło dnia brzmi wszakże: — Wyzwolenie z wszystkich więzów!
Johansen spuścił oczy, potem zaś spojrzał z pewnym niepokojem w bok. Nie wiedział do kogo się te słowa odnoszą, a właśnie w tej chwili sumienie jego było obciążone czemś w tym samym rodzaju.
— Myślę — ciągnął dalej proboszcz ostro, — że pan przyuczasz dzieci szkolne do przestrzegania obowiązku moralności. Jest to nader potrzebne dziś, bo rozwiązłość głoszoną jest po wszystkich targach. Nie puszczaj pan niczego płazem! Należy Wszelkiemi sposobami poskromić djabla!
— Zaręczam waszej wielebności, że czynię, co tylko mogę w danym kierunku. Specjalny kładę nacisk na wyrobienie poczucia obowiązku. Ale... hm... rzecz główna w tej sprawie, to dobry przykład. Złowrogą jest siła złego przykładu, właśnie specjalnie tutaj.
— Oczywiście! przyznał proboszcz, patrząc z lekkiem zdumieniem na Johansena. — Cóż pan masz na myśli? — spytał po chwili. — Czy słowa pańskie odnoszą się może do pewnych poszczególnych osób, dających zły przykład gminie?
— Broń Boże, wasza wielebność! Nie miałem zamiaru obwiniać nikogo! Powiedziałem tylko tak, ogólnie...
— Nonsens! Schowaj pan wykręty dla siebie, a mów prosto z mostu! Kogo pan masz na myśli? Kogo uważasz za głównego gorszyciela gminy? Mówże pan raz!
— Wasza wielebność nie zrozumiał mnie... Mówiłem tylko tak... ogólnikowo...
— Powtarzam, precz z wykrętami! Odpowiadaj pan na pytanie!
— Zapewniam waszą wielebność, że ja... tak tylko... ogólnie..., że naprzykład człowiek taki jak ksiądz kapelan mógłby być ostrożniejszy w postępowaniu... Ludzie wiejscy biorą tyle rzeczy naopak...
— Kapelan? — krzyknął proboszcz, marszcząc brwi i mierząc Johansena trzy razy spojrzeniem od stóp do głowy. — Skądże panu przyszło łączyć z tą sprawą pana Hansteda? Chyba nie możesz pan zarzucić księdzu kapelanowi, że się dopuszcza bezeceństw? Mówże pan raz u licha i wyjaśnij wszystko! wrzasnął, tupiąc nogą.
Pan Johansen wił się jak robak. Oddawna już nie cierpiał kapelana, który mu okazywał jawnie lekceważenie, i chciał się teraz zemścić, jednocześnie zaś przypochlebić się proboszczowi. Ale miał na razie jeno zamiar obudzić lekkie podejrzenie co do moralności młodego pastora, nie chciał zaś odegrać roli oskarżyciela. Złapał się atoli we własne sidła i zrozumiał, że ze względu na samego siebie musi Hansteda zdać na łaskę i niełaskę. Wyprostował się tedy, naciągnął szyję, jakby przełykał ostatnie wątpliwości, i powiedział:
— Tak, wyznaję otwarcie, że nie może być dobrym przykładem dla gminy, jeśli księdza kapelana zastaje się późnym wieczorem na odludnem miejscu, czule ściskającego wiejską dziewczynę.
Twarz proboszcza poszarzała, jak popiół. Zmierzył ponownie Johansena spojrzeniem i spytał:
— Kto to widział? Mów pan!
— Ja sam, wasza wielebność!
— Pan? I mówisz, że była późna godzina?
— Pomiędzy dziesiątą a jedenastą!
— Gdzie?
— Nad Hammerbuchtem, tuż obok miejsca zwanego przez lud „kościołem“.
— Pewny pan jesteś, że się nie mylisz? Pod żadnym względem?
Pan Johansen spuścił głowę i spojrzał wstydliwie w bok.
— Niepodobieństwem było omylić się, wasza wielebność!
Nastała cisza. Potem rzekł proboszcz:
— Czy możesz pan powiedzieć, kiedy, to znaczy którego dnia zastałeś pan pastora Hansteda w tej sytuacji?
— Rzecz bardzo łatwa, stało się bowiem to, o czem mówię, późnym wieczorem!
— Wczoraj, po zebraniu? Ach, mamy tedy wyjaśnienie całej sprawy! — zawołał proboszcz, niepomny, że myśli głośno.
Potem spojrzał znów surowo na nauczyciela i powiedział:
— Wszystko to zostanie narazie między nami! Rozumiesz pan?
Johansen skłonił się kornie.
— Każę rzecz zbadać i zapowiadam, że drogo pan opłacisz każdą nieścisłość, każdy mylnie podany fakt! Narodziny dziecka wciągnę do ksiąg. Masz pan dokumenty? To dobrze! Na dziś tedy wszystko skończone!
Niebawem znalazł się proboszcz na werandzie, minął pustą jadalnię i, otwarłszy kopnięciem drzwi do kuchni, krzyknął:
— Czy jest Lona?
— Jestem! — zabrzmiał napoły zduszony głos z piwnicy.
— Idź do kapelana i powiedz, że chcę z nim pomówić. Czekam w kancelarji. Ale powiedz, by przyszedł natychmiast, bo mi pilno!

Proboszcz Tönnesen chodził po kancelarji tam i z powrotem, z rękami na plecach, gdy Emanuel zapukał i wszedł.
— Ksiądz proboszcz chce ze mną pomówić? — spytał. Ale proboszcz wskazał mu tylko gestem miejsce i chodził dalej.
Emanuel usiadł, podniósł głowę, założył nogę na nogę, prawą rękę za klapę długiego, czarnego, szczelnie wyciętego surduta. Miał minę zdecydowaną i gotów był do walki, ale duszą jego targał niepokój, a po twarzy przebiegała fala krwi i cofała się z powrotem. Oczy mu przygasły i widać było, że spędził noc bezsennie.
Proboszcz milczał ciągle, przeto uniesiony zniecierpliwieniem, zawołał nerwowo:
— Przypuszczam, że ksiądz proboszcz chce ze mną pomówić o mym wczorajszym wykładzie. Żal mi bardzo, oczywiście, że nie mogłem zawiadomić, miałem nawet zamiar to uczynić, ale...
Umilkł porażony gromem oczu proboszcza, który zatrzymał się nakoniec, na drugim końcu pokoju.
— O tej sprawie pomówimy potem. Wiem, naturalnie, żeś pan bez względu na stanowisko, jakie tu u mnie zajmujesz, uznał za właściwe, objąć rolę przyjezdnego aktora w cyrku tkacza Hansena i z tego mi pan zdasz rachunek później. Narazie idzie o rzecz inną. Doszło do mych uszu — ciągnął dalej, zbliżając się zwolna i świdrując Emanuela spojrzeniem, — doszło do mych uszu, panie kapelanie, że miast świecić przykładem moralności tutejszej młodzieży, stajesz się przyczyną zgorszenia dla całej gminy. Krótko mówiąc, zapytuję pana, panie Hansted, czy prawdą jest, że miewasz schadzki z pewną dziewczyną wiejską?
Emanuel wstał. Twarz jego zapałała płomieniem, zalane miał krwią czoło i skronie.
— Kto to powiedział? — spytał.
— Rzecz obojętna kto! — wrzasnął mu proboszcz prosto w twarz. — Jak się sprawa przedstawia, mów pan? Życzę sobie, panie kapelanie, krótkiej, niedwuznacznej odpowiedzi. Tak, czy nie?
Emanuel zagryzł wargi. Najwyższym wysiłkiem mógł się powstrzymać od rzucenia proboszczowi obelgi. Wkońcu rzekł:
— Jeśli mowa o córce Andersa Jörgena, a chyba jeno o nią tu iść może, to sprawa polega w części na prawdzie!
— Przyznajesz pan tedy?
— Tak. Jest to moja narzeczona. Ale nie może stąd wynikać żadne zgorszenie dla gminy, gdyż wczoraj wieczór po raz pierwszy rozmawiałem z nią sam na sam, a miałem nawet, jak wiem, świadków. Pan Johansen nadszedł i widział nas.
Proboszcz Tönnesen skoczył naprzód o krok, potem uczynił drugi wstecz. Ręce mu opadły bezwładnie wzdłuż ciała. Patrzył na kapelana, mieniąc się różnemi uczuciami na twarzy, a skalę tę zakończyła jakaś pełna politowania groza i otępienie.
Oblicze Emanuela nie promieniało w tej chwili szczęśliwością narzeczeńską. Ściągnięte bezsennością rysy i czerwono okrążone oczy świadczyły wymownie, że w ciemnościach nocy stoczył straszny bój. Trapiło go przede wszystkiem, że w tej najważniejszej sprawie życia postąpił zbyt pochopnie, nie naradziwszy się, jak należy z Bogiem i sumieniem własnem.
Po krótkiem milczeniu, proboszcz przystąpił doń blisko i położył mu ostrożnie dłoń na ramieniu.
— Panie Hansted! — powiedział wzruszony. — Muszę z panem serjo pomówić i to nie jako przełożony, ale jako prawdziwy, szczery, starszy przyjaciel. Czuję, że w obecnym nastroju ducha nie zechcesz mi pan przyznać tego tytułu, zaręczam atoli, że jestem przyjacielem pańskim i pragnę jedynie pańskiego dobra! Nie, nie przerywaj pan! Muszę doprowadzić do końca, co chcę powiedzieć. Muszę, rozumiesz pan? Sam nie wiesz, drogi przyjacielu, co czynisz. Jesteś pan chory, przemęczony, uwiedziony... sam nie wiem zresztą, co się z panem stało... ale proszę gorąco, w imię całej władzy, jaką mam nad panem, cofnij krok uczyniony, zanim przyniesie ci nieobliczalne szkody. Słuchaj pan! Musisz pan i powinieneś to uczynić! Boże wielki, jakże dojść mogło aż do tego! Gdzież pan podziałeś rozsądek? Co powie na to, jak sądzisz, rodzina pańska, przyjaciele, całe otoczenie pańskie? Wejdźże pan w siebie, panie Hansted, pomyśl, na co się narażasz, co stawiasz na kartę!...
Emanuel cofnął się, by uwolnić ramię od ręki proboszcza i zawołał:
— Nie mogę pozwolić księdzu proboszczowi mówić dalej w ten sposób. Nie ma ksiądz proboszcz żadnych danych, ani praw decydowania o moim szczęściu, czy nieszczęściu. To też niema co dalej poruszać tego tematu.
Proboszcz zagryzł wargi i patrzył na Emanuela ponuro i niepewnie. Pierś mu falowała, twarz płoneła purpurą, jakby w gardle wrzał mu ukrop słów mnogich.
Nagle obrócił się, podszedł do okna i stanąwszy tam, wbił oczy w ogród.
Śmiertelna cisza trwała przeszło dwie minuty. Wreszcie spytał Emanuel:
— Czy ksiądz proboszcz chce mi powiedzieć coś jeszcze?
Tönnesen obrócił się doń.
— Tak, panie Hansted! — rzekł, udając z wysiłkiem spokój. — Uważam za swój obowiązek raz jeszcze ostrzec pana przed fatalnym krokiem, jaki uczynić zamierzasz. Przyjąłem pana w dom swój i nie mogę patrzyć obojętnie na to, że unieszczęśliwiasz się pan sam i... innych w dodatku. Oczywiście nie wątpię, że działasz w dobrej wierze, ciągnął dalej, podchodząc zwolna oczywiście pewny pan jesteś, że przyniesie to szczęście panu i młodej dziewczynie owej. Ale pan jesteś marzyciel, panie Hansted, fantasta, jak dawno spostrzegłem, urojenia odziedziczyłeś pan nieszczęściem po matce i one właśnie wiodą pana zaślepionego i bezwolnego ku przepaści. Spójrz pan w głąb prawdziwej swej istoty, zerwij przepaskę złudzeń z oczu, a przerazisz się, spojrzawszy w otchłań, nad brzeg której cię zwabiono. Jakżeś się pan mógł dać do tego stopnia oślepić, mimo całej wiedzy swej i rozumu? Co o panu powiedzą, co pomyślą, panie Hansted?
— O tem nie powiem nic! — odrzekł. — Wiem tylko, że nie mogę usłuchać wezwania księdza proboszcza i żalu z powodu postępku mego nie odczuwam. Przemawiałem wczoraj na zebraniu w Skibberupie po dojrzałej rozwadze i nie mam powodu uważać tego czynu za niebyły. Przeciwnie czuję, że po raz pierwszy złączyłem się z gminą w prawdzie, a gdyby ksiądz proboszcz był obecny, przekonałby się, że radość z tego powodu była obopólna.
— O wierzę w to, wierzę! — wybuchnął Tönnesen. — Dzieci i chłopi radują się wielce, gdy im się prawi bajki, a przytem jeszcze schlebia potrochu. Dużo pan zaiste zmarnowałeś czasu, by uczynić to wielkie odkrycie. Tej mądrości dawno panu udzielić mogłem.
— Ksiądz proboszcz się bardzo myli! — powiedział Emanuel spokojnie, z godnością. — Nie prawiłem bajek, ni pochlebstw, a sympatję słuchaczy pozyskałem przezto, żem się z nimi zszedł jak prawdziwy człowiek z prawdziwymi ludźmi, nie zaś odgrywał rolę sędziego wobec winowajców. Oto wielkie odkrycie, uczynione przeze mnie wczoraj i to potwierdzonem mi wczoraj zostało, że duchowny ma inne jeszcze zadanie prócz funkcji poborcy podatkowego niebiosów, który chodzi ciągle z kąta w kąt, inkasując cenę grzechów ludzkich.
— Acha! Tak daleko pan tedy zaszedłeś już! Tak pan jesteś już zatwardziały, że powtarzasz frazesy tkacza Hansena? Zaprawdę, pojętny i pilny z pana uczeń! Jeśli zaś tak jest, to mogę sobie oszczędzić trudu apelowania do pańskiego rozsądku... Ale w tym wypadku... — dodał podniesionym głosem, następując wprost na Emanuela — w tym wypadku przygotuj się pan na to, że po wszystkiem, co zaszło, poczynię właściwe kroki. Krótko i węzłowato, musisz pan, panie kapelanie, wybierać pomiędzy mną... a tkaczem Hansenem! — Wybór w takim razie uczyniłem już!
— Tak? Dobrze! Mówisz pan zuchwale! Ale czy pan rozumiesz konsekwencje? Czy pan uświadamiasz sobie, że pobyt pański u mnie skończony... nieodwołalnie skończony... rozumiesz pan to?
— Już o tem myślałem, — powiedział. — Ale mam tu w gminie spełnić zadanie niezależnie od tego, czy jestem kapelanem parafji, czy nie.
— Co słyszę? A więc atak został z góry przysposobiony. Wypowiadasz pan formalnie wojnę? Chcesz rozniecić pożogę otwartej walki w gminach moich?
— Nie, tego nie chcę. Chcę jeno pełnić w pokoju to, co uważam za dobre dla rozwoju duchowego własnego i innych ludzi. Na tem poprzestanę.
— Ale ja nie! Tak łatwo to panu nie pójdzie, bądź pan pewien. Idzie o próbę siły, dobrzy ludzie, i nie radzę wam z tak pełnem zaufaniem czekać wyniku! Spójrzno na mnie, młodzieńcze, zmierz się ze mną! To cię może jeszcze przywieść potrochu do rozumu. Stare drzewa nie padają od pierwszego ciosu, jak się to przydarza młodym i jak się stanie z panem, mam nadzieję. Wczoraj pan mówiłeś, mości Hansted, ale dziś ja mam głos!

W chwilę później rozwarł proboszcz Tönnesen z hałasem drzwi salonu, a jednocześnie panna Ranghilda weszła od strony jadalni z czarką żółtych kwiatów w rękach. Ubrana była w lekką sukienkę poranną, ujętą w pasie długim sznurem z kwastami. Na głowie miała płaski, jasno-popielaty kapelusz pilśniowy, przyozdobiony tylko spadającym na plecy, białym welonem. Była, jak zawsze, blada, ale kwiaty rzucały na jej szyję przepyszny różowo-złoty blask, tak że zdawało się, jakby niosła czarę płonącego słonecznego światła.
— Co się stało? spytała, spojrzawszy we wzburzoną, zmienioną twarz ojca, i przystanęła pośrodku salonu, obok mahoniowego stolika.
— Masz rację, że się pytasz! — zawołał. — Świat, zda się, w czasach ostatnich zeszedł z normalnej drogi. Ludzie poszaleli, czy ich coś opętało!
— Cóż zaszło?
— Ach! powiedział. Tyle tylko, że nasz zacny kapelan się zaręczył.
Panna Ranghilda postawiła tak nagle czarkę na stole, że trochę wody prysło na rozłożone tam paradne wydawnictwa. Policzki jej poróżowiały aż po skronie.
— Co powiadasz ojcze... pan Hansted?
— Tak, on sam! Nie zgadłabyś nigdy, kto jest jego bogdanką!
— Czy to któraś z dam z okolicy?
— O, tak, pochodzi z okolicy! Ale niesposób jej nazwać damą. To córka Andersa Jörgena ze Skibberupu. Cóż ty na to?
— Nonsens! To niemożliwe!
— Masz słuszność. Człowiek sam już nie wie, co sądzić o tym szaleńczym czasie, w którym nam żyć padło. Zdaje się, jakby wszelaki rozsądek uleciał ze świata. A wszędzie to obmierzłe stawanie na łapkach przed ludem, owo ubóstwianie chłopa, przepełniające niby zaraza powietrze. Nie umiem doprawdy wytłumaczyć sobie, czemu ludzie dotąd rozumni, nagle, bez żadnego, widocznego powodu zaczynają szaleć. Pośród mych własnych kolegów trafiano na ludzi, którzy na stare lata stają się błaznami, przywdziewają samodziałowe portki, zaczynają mówić po chłopsku i każą córkom doić krowy.
A to, co się stało, owo szaleństwo, to nie koniec jeszcze! Dziś jest on dopiero w pierwszem stadjum szału. Potem przyjdą inne. Zatracił do tego stopnia rozsądek, że postanowił, jak wszyscy ograniczeni ludzie porwani urokiem nowości, dokonać swej, jak powiada, misji. Postanowił zostać u nas prorokiem nowych czasów, zakłada sektę, będzie urządzał obchody, słowem — będzie postępował wedle dzisiejszej mody!
Mechanicznym ruchem lunatyczki zdjęła panna Ranghilda kapelusz i podeszła do okna. Tutaj, jakby ogarnięta nagłem znużeniem, siadła i zapatrzyła się w gromadkę kur grzebiących po podwórzu.
— Ano i cóż! — powiedziała tonem obojętnym, zauważywszy, że ojciec ją śledzi z pod oka. — Wszystkiego tego należało się właściwie spodziewać, wobec postępowania pana Hanstedą w czasach ostatnich. Widać było wprost po nim, że uczyni coś w tym rodzaju!
— Niezupełnie się wolnym czuję od wyrzutu sumienia, droga Ranghildo!— rzekł proboszcz. — Powinienem był odrazu wziąć go lepiej w ryzy. Kto wie, możeby go to było uratowało. Powziąłem rychło podejrzenie. Ale wszakże to człowiek dorosły, a przytem trudno postępować z kimś jak z chorym, dopóki nie mamy dowodów choroby w ręku. Teraz nie ulega wątpliwości, że zwarjował, że oszalał z kretesem! Cofając się myślą wstecz, łatwo śledzić symptomaty od chwili, kiedy wstąpił w nasze progi. Szaleństwo matki odżyło w synu. Miała ona, jak słyszałem, również bzika równości, à la rok czterdziesty ósmy i zrobiła pewnego razu skandal, wygłaszając mowę rewolucyjną na zgromadzeniu publicznem. W dodatku, opowiadał mi pastor Petersen, od którego mam zresztą jedyne o niej wiadomości, że właśnie w naszej okolicy dama ta usiłowała w czyn zamienić swe dzikie pomysły. Podobno przyczyniła się do założenia tak zwanego uniwersytetu ludowego w Sandinge, a tej właśnie instytucji zawdzięczamy cały niepokój po gminach okolicznych. Uwzględniając to, powiedzieć można śmiało, że Hansted stał się ofiarą głupstw młodocianych swej matki. Tak to bywa!
Panna Ranghilda nie słuchała już ojca i ledwo zauważyła, że ustał strumień jego wymowy i że wyszedł z pokoju. Nie wiedziała, dlaczego wieść o zaręczynach takie na niej uczyniła wrażenie, tem więcej, że pewną była, iż nie dozna żadnego rozczarowania. W czasach ostatnich osłabło nawet znacznie jej zainteresowanie dla Hansteda, a fakt zakochania się we wiejskiej dziewczynie nie mógł świadczyć na jego korzyść. Mimo to doznała wrażenia, jakby skutkiem tego wydarzenia zagasło jedno jeszcze światełko jej życia i jakby większa jeszcze próżnia rozwarła się w jej duszy. Traciła w kapelanie towarzysza i to jedynego człowieka, zdolnego odczuć jej cierpienie pośród rozłogów samotności i melancholji. Cóż jej zostało?
Emanuel kroczył tymczasem drogą do Skibberupu. Słońce świeciło, a on szedł raźno pewnym, zdecydowanym krokiem. Burzliwa rozmowa z proboszczem, po której go otoczył urok wiosennego krajobrazu zatarły, ze szczętem wszelkie skrupuły, jakie go dręczyły w ciągu długiej, bezsennej nocy. Uczuł się znowu dumnym, szczęśliwym i nabrał pewności, że miłość wyrugowała zeń ostatki starych przesądów, że znikły i przepadły na zawsze. Wydało mu się też, że słońce i polne kwiaty łąk ślą mu uśmiech, a nawet krowy na polach, gdy je mijał, kiwają głowami, życząc szczęścia.

Hansina nie zmrużyła również przez całą noc oka. Przybyła do domu na pół jeno przytomna i rada była, że rodzice śpią, gdyż mogła wśliznąć się do swej komórki i rozebrać niepostrzeżenie. Podczas spotkania z Emanuelem nie sądziła ni na chwile, by słowa jego mogły być czemś więcej niż wyrazem politowania, usiłowaniem dania jej kapłańskiej pociechy, oraz przejawem jego dobroci. Sądziła tak, mimo że nieraz marzyła, iż zjawi się jakiś pastor, lub trybun ludu i niby królewicz z bajki porwie ją do lotu na jasne wyże ducha, zdala od przyziemnego życia chłopskiego. Taka postać jawiła jej się jeszcze wówczas, gdy jako podlotek brała raz udział w zebraniu w Sandinge, a potem nawiedzała jej sny, coraz to bardziej, jak słusznie twierdziły przez ciąg zimy przyjaciółki, przybierając kształty kapelana. To też pożądała śmierci. Przez całą noc drżała pod pierzyną ze strachu przed następnym dniem, nie wiedząc, jak zdoła spojrzeć ludziom w oczy, po tak sromotnem zdradzeniu swej najskrytszej tajemnicy. Gdy świtać zaczęło i ptaki półsennie zakwiliły w ogrodzie pod jej oknem, uspokoiła się trochę. Zaczęła teraz dokładniej rozważać, co powiedział kapelan i jak się wszystko wogóle stało. W miarę jak coraz żywiej stawały jej przed oczyma wspomnienia wieczornych wydarzeń, tem większy sobie musiała zadawać gwałt, by odsunąć od siebie myśl, że rzeczywiście prosił, by została jego żoną. Wspomniała, jak serdecznie pytał, czy go kocha, i jak ująwszy jej rękę, przycisnął do swej piersi. Coraz trudniej przychodziło jej wmawiać w siebie, że to nie były oświadczyny.
Ledwo wstała, otrzymała zaraz potwierdzenie. Stara gałganiarka, obchodząca całą okolicę, wetknęła jej przez okno list w chwili właśnie, gdy się czesała. Ledwo spojrzała, wiedziała od kogo pochodzi. Tytuł brzmiał: Do panny Hansiny Anders, a treść stanowił jeden tylko wiersz: Przyjdę przed południem pomówić z twymi rodzicami. Emanuel.
List ten wytrącił ją ponownie z równowagi. Siedziała na łóżku z głową w rękach, z rozpaczy nie wiedząc, co czynić. Gdyby, myślała, nie odprowadzała Anny, nie nastąpiłoby może to całe nieszczęście.
Postanowiła zwierzyć wszystko matce. Ubrała się, zatarła ile możności ślady walk duchowych i poszła do kuchni.
Elza rozpalała właśnie ogień, a ujrzawszy córkę, krzyknęła:
— Jezus, Marja, Józef! Cóż ci się to stało, dziecko?
Hansina zrazu nie chciała mówić i zaczęła zdejmować z półek ściennych miski na mleko. Ale matka nastawała i w końcu, niby to w złości, chwyciła ją za ramię. Wówczas Hansina powiedziała w zwykły swój, mrukliwy sposób, że wczoraj kapelan spotkał ją na wybrzeżu i że...
Więcej powiedzieć nie mogła.
— No, i cóż dalej? Odpowiedzże, drogie dziecko! — prosiła matka.
— On... on... oświadczył mi się! — zawołała wreszcie i załkała, oparta o poręcz kuchennego krzesła.
Przerażona i zdumiona matka skrzyżowała ręce na pogrzebaczu i długo wymówić nie mogła słowa.
— Czy to prawda, Hansino? — spytała wreszcie niemal szeptem, jakby szło o wyznanie zbrodni.
Córka nie odpowiadała, szlochając jeno zcicha, tedy ozwała się znowu:—
To coś niepojętego, Hansino! Któż jest w stanie pojąć, jak się to stało? Któżby przypuścił, że aż do tego dojdzie? Cóż ludzie powiedzą? A, to rzecz okropna!
W tejże chwili wszedł Anders Jörgen, tupając mocno. W rękach niósł blaszane, skopki na mleko dla cieląt.
— Cóż się tu stało, dzieci? — spytał, wesoło nastrojony porankiem i wyciągnął sztywno ręce ze skopkami.
Gdy mu w słowach urywanych powiedziano, co zaszło, przybrał bardzo frasobliwą minę. Raz na zawsze przyuczył się naśladować wyraz twarzy żony. Ale w głębi ducha powątpiewał, czy istnieje tu powód do smutku. Sam osobiście czuł skłonność uznać zdarzenie za pomyślne zrządzenie Opatrzności, ale za nic nie byłby wyraził poglądu tego, nim został uznany za trafny przez Elzę, gdyż nie miał wielkiego zaufania do własnego rozumu.
Stał tedy, wybałuszając tępe jasno-niebieskie oczy i spozierając to na żonę, to na córkę.
— Ależ Hansino! — rzekł wreszcie. — Powiedz, jak się to wszystko stało?
— Nie wiem! — wyjąknęła Hansina ledwo dosłyszalnie. Głowę miała dotąd opartą o ramię, ale już nie płakała. Monotonne pytania rodziców zaczęły jej dokuczać.
Matka zbliżyła się i spytała, kładąc ostrożnie dłoń na jej ramieniu:
— Powiedzże dziecko,... czy i ty go kochasz?
Zrazu nie odpowiadała, ale gdy matka powtórzyła pytanie i przesunęła, jakby z pieszczotą przebaczenia dłonią po jej włosach, mruknęła:
— Tak... tak...
— Idzie głównie o to — zauważyła po chwili byście byli szczęśliwi. Więc chociaż to strasznie śmieszna rzecz,... skoro raz, aż do tego doszło... to myślę, że najlepiej poprosić jeno Boga, by dał swe błogosławieństwo...
— Swe błogosławieństwo! — powtórzył żwawo ojciec, a twarz jego zaczął rozjaśniać uśmiech.
— Byle tylko ludzie nie kręcili nosami, strasznie się tego boję! — zauważyła Elza. — Oczywiście będą gadać rozmaite głupstwa, a mogą też podejrzywać, żeśmy w tem palce maczali, że nam szło jeno o przywabienie kapelana. Ale trudno, trzeba to będzie jakoś znieść.
— Cóż mogą tak dalece powiedzieć? — spróbował ostrożnie Jörgen. — Wszakże wszyscy znają kapelana!
Nawykła nie słuchać, co mówi mąż, nie zwróciła i teraz uwagi na jego słowa. Elza milczała, spoglądając zatroskana na córkę, która nie ruszyła się dotąd z miejsca.
Po chwili powiedziała wstydliwie:
— Pewnie tedy przyjdzie twój... to jest kapelan do nas?
— Przyjdzie przed południem... mruknęła Hansina.
— Musimy się więc brać żywo do roboty! — zawołała Elza. — Trzeba zrobić porządek, by zastał wszystko jak należy. Niech pozna, że go mile witamy. Ty, Anders, musisz się też oporządzić po nakarmieniu bydła!
— Ja? — spytał zdumiony i spojrzał na swe szare, łatane, samodziałowe odzienie, w którego włochatej tkaninie pełno było mierzwy, sieczki i źdźbeł słomy.
Był to pracowity poranek. Przy poniedziałku zostało z dnia poprzedniego dużo roboty. Trzeba było robić masło, odlać śmietanę do kwaszenia, pamiętać o serze i nasolić pół wieprza. Bielizna też leżała na słońcu dla bielenia, a w stajni stała chora krowa, którą należało co dwie godziny doić.
Elza zauważyła, że niewiele będzie miała dziś pociechy z Hansiny, więc nie chcąc jej przeszkadzać w rozmyślaniu, posłała po pewną komornicę, która też nadbiegła niezwłocznie. Nie śmiała jej jednak wyznać, co się stało, mimo że babina czyniła kilka razy przymówki, a wreszcie wprost zapytała, czy może przyjdą goście.
— Ano może się kto trafić... — odparła wymijająco Elza i zeszła do solarni piwnicznej.
Tymczasem Hansina poszła do brata swego Olego, do stajni i poprosiła, by pobiegł do lasu i powiedział Annie, że musi przybyć do niej jak najprędzej, gdyż ma jej coś bardzo ważnego, koniecznie jeszcze przed południem powiedzieć. Ole, nie domyślając się o co idzie, obiecał i za chwilę pędził jak opętany przez wzgórza.
Hansina czekała pełna niepokoju na przyjaciółkę, siedząc w komorze swej przy oknie i patrzyła na krągłe plamy słoneczne, wędrujące przez trawę i ścieżki leniwo, jak ślimaki, od zachodu ku wschodowi. Nie mogła pojąć, że wszystko toczy się zwykłą koleją, jakby nic nie zaszło. Kury chodziły spokojnie, podgrzebując krzaki ostrężyn, a sroki przelatywały wrzeszcząc z jednego wierzchołka drzewa na drugi. Poza tamą, widziała grzbiet starego gniadego konia, który stał nieruchomo z pochyloną głową, dając się prażyć słońcu i przyszło jej na myśl, że w gruncie szczęśliwy jest los takiego zwierzęcia. Nie bało się niczego, nie miało trosk, nie odczuwało przygnębienia, ni bicia serca, od którego boli całe ciało.
Przyjaciółka przyszła wreszcie. Kołując wstydliwie, walcząc ze sobą i popłakując, wyznała jej wreszcie, siedząc na łóżku, Hansina, co zaszło zeszłego wieczora i że, powiedziała, oczekuje lada chwila przybycia narzeczonego. Anna nie okazała wcale zdumienia, jakiego oczekiwała Hansina. Objęła ją w ramiona, wydając okrzyki zachwytu i wyznała z dumą, że przewidziała wszystko od dawna. Zresztą, zapewniła, rzeczy tego rodzaju staną się w przyszłości chlebem codziennym, bo wszędzie głoszą teraz równość i konieczność obcowania z ludem. Zaręczyła solennie Hansinie, że niema powodu do utrapienia.
Ale nie tak łatwo dała się uspokoić. W dalszym ciągu była roztargniona i drżała za każdym odgłosem z zewnątrz, bowiem nadchodził czas przybycia kapelana.
— Zdawałoby się, — zawołała ze śmiechem Anna, — że ten kapelan wytrząsł z ciebie całą otuchę. Nie poznaję w tobie tej dawnej Hansiny, która nie drgnęłaby nawet, gdyby ją kłuto igłami od cerowania.
— Łatwo ci mówić! — odparła Hansina, wstając. — Pewnie iść teraz muszę do izby... Wiesz co, najlepiej będzie, gdy ze mną pójdziesz! — dodała płochliwie, znalazłszy się przy drzwiach.
Godzinę spędziły przyjaciółki w świetlicy, gdzie Hansina zajęła się szyciem, by przezwyciężyć niepokój, a Anna, siedząc w honorowym fotelu przy piecu, snuła, objąwszy ramionami wysoko wzniesione kolano, fantastyczne obrazy przyszłości przyjaciółki.
— Powinnabym cię teraz tytułować panną. Panna Hansina Anders! To brzmi wcale elegancko!
— Dajże spokój, proszę cię!
— Dobrze ci gadać, skoro zostaniesz panią pastorową. Ale co czeka taką jak ja biedaczkę? Po mnie nie przyjdzie żaden kapelan i rada będę z duszy serca, jeśli dostanę starego kościelnego, albo garbatego krawca...
Nagle drgnęły obie. Po kamiennych stopniach ganku stąpał ktoś rozgłośnie.

Gdy Emanuel wszedł, twarz jego przybrała wyraz wielkiego rozczarowania na widok tkwiącej przy boku Hansiny, rudowłosej Anny. Ale zawładnął sobą i gdy Anna przystąpiła doń z życzeniami szczęścia, taka czerwona, że piegi jej twarzy wydały się białe, podziękował wesołym uśmiechem.
Podszedł żywo do Hansiny i wyciągnął do niej obie dłonie. Podała mu z niejakiem wahaniem swoje, a on ściskał je długo i gorąco, patrząc na nią w milczeniu. Rozumiała dobrze, że chce ją skłonić do spojrzenia sobie w oczy, ale nie mogła podnieść wzroku od podłogi. Gdy ją nakoniec puścił, zerknęła ku przyjaciółce i westchnęła z ulgą, bała się bowiem, że ją pocałuje. W tej samej chwili uchylono zcicha drzwi kuchni i weszła matka, ubrana w świeżo odprasowany fartuch w małym, czarnym czepeczku na głowie. W pierwszej chwili bardzo była zakłopotana, a ponieważ chciała to ukryć, przeto całe powitanie i zachowanie się jej względem Emanuela przybrało pozory niedowierzania i sztywności.
Emanuel ujął jej dłoń i w paru słowach wyraził przekonanie, że pewnie zna powód jego przybycia, oraz zapewnił, iż wraz z mężem nie ma się co troszczyć o przyszłość Hansiny. Zakończył oświadczeniem, że poraz pierwszy w życiu czuje się szczęśliwym.
Pogładziła litośnie niemal głowę i policzki córki, a ponieważ trudno jej było milczeć o tem, co uciskało jej serce, przeto rzekła:
— Nie przypuszczaliśmy zaprawdę, że to nastąpi i muszę wyznać, że nam się to wszystko dziwnem wydaje. Jak to mówią, zaskoczyła nas ta rzecz znienacka. Równy z równym chętnie się para, a Hansina jest przecież prostą wieśniaczką i nic więcej. Skoro jednak sprawy tak daleko zaszły, niema już co gadać, tylko trzeba prosić Boga o błogosławieństwo.
Nastała cisza, którą przerwał Anders Jörgen, wszedłszy ubrany w ciemną, świąteczną odzież i czyste, białe, wełniane pończochy. Przez chwilę stał niepewny przy drzwiach, spozierając ku Elzie i jakby czekając znaku, potem jednak podszedł niezdarnie i rzekł:
— Życzę szczęścia i błogosławieństwa bożego!
Emanuel uścisnął mu dłoń w milczeniu.
— Może ksiądz kapelan raczy usiąść! — powiedziała Elza. Usiedli wszyscy, Hansina zajęła z przyjaciółką miejsce na ławie pod oknem, zaś Emanuel w fotelu, przy piecu. Stracił cały nastrój, a nawet gniewało go to wszystko po trochu. Wydawało mu się, że ma prawo być serdeczniej przyjętym.
Elza zaczęła mówić o pogodzie, o suszy, która niszczy trawę i zboże jare, potem zaś o chorobach, grasujących w okolicy i nowym lekarzu obwodowym w Kyndlöse. Emanuel odpowiadał półsłówkami, a w końcu rozmowa utknęła całkiem.
— Anders! powiedziała mężowi Elza. Mógłbyś też przecież raz pokazać księdzu kapelanowi bydło.
Anders wstał, a martwe jego oczy zapałały życiem.
— Ano! — zawołał. — Może ksiądz kapelan ma ochotę zobaczyć bydło?
Emanuel zgodził się porywczo jakoś i zapiął surdut na wszystkie guziki. Wyglądał jakby pragnął wynieść się coprędzej.
Elza uczuła strach, zbliżyła się tedy i próbując dawniejszego, ujmującego serce uśmiechu, powiedziała:
— Mam nadzieję, że pan pastor spędzi dzień z nami, dzieląc się łaskawie tem, co w prostocie swej przyrządziliśmy do jedzenia. Wiedząc o rzeczy wcześniej, bylibyśmy mogli wystąpić może nieco uroczyściej. Proszę się nie gniewać, że nam to zrazu wypadło tak dziwnie, ale przez myśl nam nie przeszło, by Hansina miała zrobić taką partję, by dostała takiego człowieka za męża. W gruncie serca jesteśmy jednak wszyscy uradowani i wdzięczni za to, co się stało... proszę wierzyć. Zostanie chyba ksiądz kapelan dzisiaj z nami... prawda?
— Droga Elzo! — powiedział, momentalnie łagodniejąc, Emanuel i ujął jej dłoń. — Radbym w istocie prosić o pozwolenie, bym dom ten uważać mógł za swój. Tęskniłem za tem długo, a przytem, prawdę mówiąc, nie mam już innego dachu nad głową.
— Cieszy nas z całego serca co ksiądz kapelan powiada i witamy go z całej duszy! — powiedziała Elza, odzyskując poufały ton i klepiąc Emanuela zlekka po ramieniu. — Pokochaliśmy pana pastora od pierwszego zaraz wejrzenia... Bóg świadkiem, tak było. Idźże, idź Anders i oprowadź dobrodzieja. Niema tam tego dużo, bo to jeno ubożuchna zagroda. Ale myślę, że pan pastor wiedział o tem z góry.
— W każdym razie nie szukałem bogactwa, o którem powiada Pismo, że je roztoczą mole i rdza zniszczy! — odparł Emanuel, potem zaś dodał z uśmiechem, zwrócony do Hansiny:
— Może pójdziesz z nami na chwilę do stajni?
Nie pojęła, o co mu idzie, zarumieniła się i odrzekła, spojrzawszy na matkę, że musi pomagać w kuchni.
— Ha, trudno, tedy do widzenia! — powiedział i skinął jej głową.

Anders Jörgen zaprowadził Emanuela naprzód do stajni końskiej, świeżo wystawionej, położonej naprzeciw starego domu mieszkalnego. Stały tu dwie rosłe, kasztanowatej maści klacze i kosmata, jednoroczna źrebica. Zaczęły brzęczeć łańcuchami szleji i pomrukiwać głucho, jak czynią zawsze konie, gdy znajomy wejdzie do stajni.
Anders ożywił się tak, że Emanuel nie mógł wyjść ze zdumienia, i zaczął recytować szczegółowo, co wiedział o wieku, charakterze i rodowodzie każdego z koni. Z największą dumą przejmowała go źrebica, będąca bezpośrednim potomkiem słynnego Stärkoddera II, który trzy razy, rok po roku, otrzymał na wystawie w Roskilde pierwszą premję, a którego pierś okrywało więcej odznaczeń honorowych, niż niejednego księcia panującego.
Emanuel słuchał z zajęciem i oglądał urządzenie stajni, oraz przyległej sieczkarni i młockarni. Próbował siekaczy, dotykał przeróżnych części czyszczarki i rozpytywał o znaczenie każdej śruby i każdego zębatego kółka. Wtajemniczał się wogóle gruntownie w owe misterja gospodarcze, z któremi nie zetknął się od czasu pobytu w dziecięcych latach na wsi, u wuja w Jutlandji.
Gdy się jednak znaleźli w stajni, gdzie były krowy, uwagę jego zwróciło w pierwszej linji gniazdo jaskółcze, przyczepione do pokrytych pajęczyną belek powały. Za ich wejściem uciekła para jaskółek.
— Prześliczne! — zawołał w zachwycie. Anders myślał, że ten okrzyk dotyczy jego krów, uśmiechnął się przeto i uderzywszy silnie dłonią po zadzie krowy opasowej, powiedział wesoło:
— Tutaj oto, może ksiądz kapelan zobaczyć ładny kawał mięsa!
Krowy były to ulubione stworzenia Andersa Jörgena, który uzyskał nawet w okolicy sławę wybitnego hodowcy i producenta opasowego bydła. Wiedział dokładnie, ile mleka daje każda z jego siedmiu krów i ile ważyła i waży każdego dnia, przez cały ciąg pobytu w stajni. Na palcach umiał wyliczyć, ile spotrzebowały funtów sieczki, zielonej paszy, śrutowin, słomy i makuchów i jaki przez ostatnich lat dwadzieścia był stosunek cen masła i mięsa do cen paszy. O wszystkiem tem rozprawiał niezmiernie wymownie, dając niemal naukowo ujęty wykład nowoczesnego, stajennego karmienia forsownego, którego był namiętnym zwolennikiem.
Emanuel słuchał z coraz większem zdumieniem. Mały, napół ślepy, niezdarny człowieczek, którego wziąć było można za głupawego dziwaka, mówił z zapałem, bronił własnych poglądów i przejawiał znajomość rzeczy, oraz fachowość niesłychaną. Wydało mu się to jednym jeszcze więcej dowodem, że jeno skutkiem niedostatecznej znajomości chłopów, inne klasy po wszystkie czasy krzywdziły ich i krzywdzą dotąd. Uświadomił sobie w tej chwili, jak konieczną, jak wprost niezbędną jest rzeczą, także i dla duchownych, działających pośród ludu, zjednoczyć się z tą warstwą społeczną i zdobyć sobie jej zaufanie.
Andersowi pochlebiało żywe zainteresowanie Emanuela jego gospodarstwem i mówił coraz to więcej. Oprowadził go po wszystkich stajniach i zabudowaniach, pokazał szopę na owies, wziął go do owczarni i piwnicy na buraki, a Emanuel szedł wszędzie bez oporu. Gdy się jednak znaleźli w chlewach, a Anders, uniesiony zapałem, chciał, by przelazł przez zagrodzenie i pomacał świnie, okryte grubo słoniną, Emanuel uznał, że ma tego dość. Dotknął ramienia Andersa i powiedział:
— Dziękuję wam, drogi Andersie Jörgenie, ale zostawimy sobie to chyba na inny raz.
W tejże chwili zjawił się biało włosy Ole i zawiadomił, że obiad na stole. Emanuel pozdrowił przyjacielsko swego przyszłego szwagierka, przypatrzył mu się poraz pierwszy lepiej. Był to ładny, świeży, piętnastoletni chłopak, nieco może za niski jak i Hansina, ale twarzyczka jego miała bardziej jeszcze dziecięco naiwny wyraz.
— Będziemy, zda mi się, przyjaciółmi! — powiedział i uszczypnął go w rumiany, niby jabłko, policzek.
Chłopak patrzył nań, otwarłszy usta i wybałuszywszy oczy, a gdy Emanuel ruszył dalej, pognał co sił w nogach, okrążył stodołę, wpadł do pralni i zachłystując się, opowiedział zajętej tam komornicy, co mówił kapelan. Babina przewąchała już wszystko, tedy rozwarłszy gębę w uśmiechu od ucha do ucha, powiedziała:
— Osioł z ciebie, Ole! Czyż się nie domyślasz, co w trawie piszczy?
W tejsamej chwili Ole zrozumiał. Poczerwieniał się jak burak, popatrzył na kobietę, a potem obrócił się na pięcie i umknął. Matka wyszła w chwilę potem przed dom i zawołała go do jedzenia. Ale nie odpowiedział i przez cały ciąg uczty nie pokazywał się na oczy.
Stół w świetlicy nakryto czystym, białym obrusem i zastawiono glinianemi talerzami w kwiatki. Kapelana usadzono na pierwszem, honorowem miejscu. Usiłował zrazu doprowadzić do tego, by obok niego siadła Hansina, ale zauważył niebawem, że uchybiłoby to zwyczajom wiejskim i poczuciu przyzwoitości, by córka rodziny zasiadała do stołu, dopóki jedzą goście. Musiał się tedy zadowolić uśmiechaniem do niej i gestami głowy, ile razy wychodziła z kuchni, niosąc potrawy.
Jedzenie niezbyt smakowało, nawykłemu do czego innego Emanuelowi. Nie wiedział nawet, że w chłopskiej chacie ryż gotowany i smażona słonina z jajami zaliczaną jest do potraw odświętnych. Nigdy atoli nie wydała mu się bardziej uroczystą żadna biesiada. Słońce rzucało na stół świetlane krążki i miał uczucie, że poraz pierwszy dopiero jest na prawdziwej wsi. Przez otwarte do sieni drzwi płynął z podwórza zapach siana i odór stajni, a na falach lekkiego powiewu przypływał bądź biały, podobny żaglowej barce motyl, bądź też przypominający parowiec trzmiel burkliwy, który latał chwilę z warkotem po izbie, by potem zniknąć niespodzianie.
Pod koniec zjawiła się, przywabiona brzękiem łyżek i widelców, gromadka kur. Jedna po drugiej przeskakiwała po krótkiej rozwadze próg i zaraz brały się do dziobania okruszyn rozsypanych po glinianej podłodze, pod stołem i ławkami. Sam jeno wspaniały kogut przystanął przed drzwiami, gulgocząc, niby baczny strażnik, co przestrzega i zachęca jednocześnie.
Hansina uczuła się tak znużona bezsenną nocą i przejściami duchowemi, że musiała po skończonej uczcie pójść do swej komórki celem odpoczęcia.
Było to wielkiem rozczarowaniem dla Emanuela, który pragnął pomówić z nią nareszcie bez przeszkód. Przez całą godzinę zabawiała go sama jedna Elza, bo nawet Anders Jörgen skorzystał ze sposobności i przemknąwszy chyłkiem pod stodołą, zażył sobie codziennej, poobiedniej drzemki, podłożywszy pod głowę drewniany sabot.
Elza oprowadziła Emanuela, chłopskim zwyczajem, po całym domu. Pokazała mu kuchnię i pralnię, gdzie musiał przyjąć życzenia szczęścia od uśmiechniętej komornicy, która mu podała mokrą rękę, zawiodła go do solarni i do piwnicy z mleczywem. Tam został ku czci jego zrobiony spory kawał masła.
Potem udali się do „sali,“ wielkiej, błękitno malowanej komnaty, położonej po drugiej stronie sieni, gdzie stała tylko wielka szafa z odzieżą i trzy ogromne, zielono malowane skrzynie, zawierające domowy zapas płótna, bieliznę, nakrycia stołowe, oraz pamiątki rodzinne. Elza otwierała skrzynie, jednę po drugiej, a Emanuel zobaczył mnóstwo rzeczy niezwykle dlań ciekawych. Były tu koszule ślubne, liczące cały wiek, napierśniki i makaty kunsztownie haftowane z imionami i datami, których wykonanie lata pracy kosztowało, dalej czepce ze złotego brokatu i czapki tkane perłami, stanowiące przystrój weselny przodków, wreszcie książki do nabożeństwa, sprzączki do trzewików, łańcuszki na szyję i srebrne guzy.
Elzę interesował najbardziej ciułany całemi latami zapas płótna, samodziałowych tkanin i przędziwa. Pokazała to Emanuelowi, który nie wiedział, że ogląda rzeczy, będące najważniejszą częścią posagu Hansiny. Całe bowiem obejście i pole musiało zostać po śmierci Andersa zwrócone właścicielowi, od którego zostało wydzierżawione na czas życia trzech pokoleń.
— Tyleśmy jeno odłożyć zdołali! — mówiła dobywając każdą sztukę z osobna i pieszcząc ją niejako dotknięciem. Nie wiele tego, bo pobraliśmy się późno, a w pierwszych latach mieliśmy się licho, tak że mowy nie było o oszczędzaniu. Prócz tego nie zawsze nam się szczęściło z bydłem i nieraz zawodziły plony. Toteż uważamy, że i to dobre, co się uciułać powiodło. Kiedym zaczęła myśleć o Andersie, prorokowała mi matka, że oboje skończymy w przytułku nędzarzy, ale Bóg pokierował inaczej i jesteśmy mu z całego serca wdzięczni.
Szperanie w nagromadzonych rzeczach zbudziło w niej rozmaite wspomnienia, zaczęła też opowiadać. Zapoznała się z Andersem, służąc z nim razem u pewnego kmiecia w sąsiedniej parafji. Pełen podziwu słuchał Emanuel jak kreśliła, niemal żartobliwym tonem, swe życie, trawione przez lat piętnaście w służbie u obcych ludzi i rozmaite troski i klęski, aż wreszcie zdołali oboje uciułać tyle, że mogli założyć domowe ognisko. Napełniła go wielką radością w tej chwili myśl, że może stać się pociechą i podporą tej parze zacnych ludzi, na stare lata.

Tymczasem pogłoska o zaręczynach dostała się z plebanji na wieś i dotarła około południa do Skibberupu. Zrazu wierzyć nie chciano, atoli gdy okazało się, że kapelan rzeczywiście przyszedł do Andersów przed południem i dotąd tam siedzi, zaczęto coś przypuszczać. W ciągu ostatnich godzin zazierały przez płot ogrodu, lub bramę, do wnętrza rozmaite twarze, zarówno dzieci jak i dorosłych. Wszyscy chcieli dowiedzieć się czegoś i pochwycić jakiś szczegół, mogący sprawę wyświetlić. Podczas gdy Emanuel rozmawiał z Elzą w „sali“, kilka kobiet wtargnęło zuchwale do pralni, gdzie zaczęły szeptać z komornicą.
Gdy w ten sposób stwierdzono prawdziwość pogłoski, zawrzało w całej wsi, jak w ulu. Nikt nie mógł się teraz powstrzymać od zajrzenia przez płot, by na moment bodaj zobaczyć narzeczonych. Gdy Elza wróciła z Emanuelem do świetlicy, zastała tam już kilkoro bliższych przyjaciół, którzy przyszli życzyć szczęścia.
Po nich zjawili się inni, obecność ich upewniła Elzę, że nie ma powodu szukać plotek i złośliwych uwag. Wszyscy uznali to, co zaszło, za rodzaj zaszczytu dla całej gminy, a nawet całego stanu chłopskiego... Było to jawne przypieczętowanie zawartego poprzedniego dnia w domu zebrań przymierza.
Postępowanie Hansiny, która zaraz po nadejściu gości wyszła ze swej komory, także nie dawało pola do zgorszenia, lub uwag. Dumna z siebie przyjaciółka nie odstępowała, objąwszy ją wpół, zaś narzeczona siedziała, napoły jeno wiedząc, co się dzieje i przyjmowała w milczeniu i wstydliwie rozliczne gratulacje.
Pełno było w izbie przez całe popołudnie wesołych i dumnych Skibberupaków. Musiano w końcu pootwierać drzwi i okna, by dać przystęp powietrzu, bo wewnątrz stało się gorąco nie do zniesienia. Ni na chwilę nie schodził z ognia saganek z kawą. Przybył nawet sam tkacz Hansen i uśmiechając się po swojemu krzywo i dwuznacznie, złożył życzenia szczęścia młodej parze.
Dziwnego w końcu doznał uczucia Emanuel. Przyjmował oto mnóstwo życzeń od rozmaitych ludzi, a nie pomówił jeszcze dotąd na serjo z Hansiną i nie otrzymał od niej samej słowa zgody.
Zaczęła go trapić zazdrość z powodu tej wielkiej, czerwono-włosej Anny, jak cerber pilnującej jego narzeczonej. Razić go zaczęło, że głaszcze ciągle jej rękę, trzymaną na kolanach, jakby stanowiły obie parę małżeńską. Wreszcie znalazł sposobność zapytania jej tak, by nie słyszeli inni, czy nie zechciałaby przejść się z nim po ogrodzie.
Wstała natychmiast, ale Anna nie miała zamiaru jej odstąpić, jakby się uczuła uprawnioną, jako przyjaciółka dzielić ich czułości.
Emanuel z trudem powściągnął gniew i pochodziwszy trochę po ścieżkach, zaproponował powrót do domu.
Na samem odchodnem położył na ramieniu Hansiny dłoń i powiedział głośno i stanowczo:
— Chciałbym pomówić wreszcie z tobą, Hansino!
Spostrzegł, że zaczyna drżeć. Zrozumiała teraz, o co mu idzie. Po krótkiem wahaniu wysunęła ramię z objęć Anny i powiedziała jej:
— Możebyś zajrzała do świetlicy i pomogła matce przy kawie. Zaraz wrócę.
Anna przybrała zrazu wyraz bezmyślny, potem zaś nachmurzyła się. Nie rzekłszy słowa, zrobiła zwrot na pięcie i odeszła.

Hansina i Emanuel zawrócili w głąb ogrodu. Milczeli oboje. Znaleźli się wreszcie w altance, na samym krańcu sadu, gdzie nikt ich widzieć nie mógł prócz ptaszka, co siedział, piszcząc, wśród gałęzi. Wówczas pochwycił jej obie ręce i wpatrzył się w nią bez słowa. Czekała, by przemówił, gdy jednak spoglądał tylko bez słowa, czule i pytająco, przytuliła się doń sama i zamknęła oczy, on zaś wycisnął pocałunek na jej czole.

CZĘŚĆ CZWARTA.

Gdy kupiec Villing otworzył swój sklep niedzielnym rankiem, w tydzień po pamiętnem zebraniu w Skibberupie, zastał, jak zawsze na kamiennych schodach gromadkę obszarpanych i skarlałych mężczyzn i kobiet, trzymających puste flaszki, skryte pod odzieżą i czekających z utęsknieniem chwili otwarcia drzwi. Pozdrawiając lękliwie gestami, jedni po drugich przemykali bez słowa poza plecami kupca. Każdy kładł drżącą ręką na ladzie trochę zaśniedziałych miedziaków, a praktykant napełniał flaszki ze stojącej w kącie beczułki. Potem, jeden człeczek po drugim wymykał się cicho, śpiesząc w różnych kierunkach na przełaj, przez pola.
Villing stał na kamiennych schodach. Na nogach miał haftowane pantofle, a na tłustej głowie, głęboko nasuniętą, płócienną czapkę. Wetknął palce wskazujące rąk w kieszenie kamizelki, resztą zaś palców bębnił po brzuchu. Spojrzeniem badawczem wodził tak każdego ranka wokół po wsi, badając zagrody, dworki i obejścia, myszkując po wszystkich kątach i zakamarkach, jak lis szukający zdobyczy. Z drzwi swoich mógł objąć spojrzeniem całą niemal wioskę, mógł poznać węchem, co gotuje się na każdem ognisku i stwierdzić, czy kawa i korzenie nabyte zostały w jego sklepie. Vejlby składało się z siedmiu jeno, czy ośmiu dworków i kilku małych domków. Dworki były nowe i wszystkie wedle jednego wystawione wzoru. Z tych samych małych, żółtawych kamieni miały ściany, a w ścianach takież same długie, jednostajne rzędy okien, obrócone na staw, takie same też posiadały cementowe cokoły i łupkowe dachy. Przed każdym domem widniał skrawek ogrodu, zasadzony młodemi drzewkami, przypominającemi długie miotły, co nie dawały schrony, ni cienia. Pewnej nocy przed kilku laty pożar zniszczył całą niemal wieś, a ocalał tylko kościół, plebanja i kilka nędznych chat, położonych nieco wyżej.
Mimo, że była ledwo siódma rano, słońce doskwierało silnie. Na niebie nie ostała się ni jedna chmurka, a za najlżejszym podmuchem wiatru polatały tumany kurzu, zasypując wieś i przyległe pola. Trawa ogrodu i liście wysokiego żywopłotu plebanji od strony drogi tak były grubo kurzem okryte, że wyglądały jakby pobielone wapnem, a woda stawu wiejskiego, otoczonego kamiennym murem, powlekła się oleistą warstwą, w której promienie słońca grały wszystkiemi kolorami tęczy. W bramie jednego obejścia jakiś mężczyzna czyścił uprzęż, zaś na poddaszu drugiej zagrody chłopskiej parobek trzepał i czyścił swą odświętną odzież. Wszędzie krzątano się, jak to bywa o poranku niedzielnym.
Kupiec Villing posłał frasobliwe wielce spojrzenie w stronę plebanji, której czerwone szczyty dachów błyskały majestatycznie pośród koron drzew. Zaliż można wiedzieć, co się stanie? Dalby był chętnie sto koron na biednych, byle móc przez pół bodaj godziny „patrzyć w ciemny chaos przyszłości.“ Tak się wyrażał, bowiem miał zamiłowanie do górnolotnych wyrażeń. Nie ulegało kwestji, że proboszcz Tönnesen postanowił wytężyć całą moc swoją, celem zgniecenia ducha buntu w gminie. Wynikało to jasno z ogłoszenia przybitego na drzwiach kuźni, że odtąd będzie miewał kazania sam w obu kościołach. Dzisiaj miał zacząć od Skibberupu. Czyliż jednak uda mu się to? Czyż zaślepienie nie przybrało już takich rozmiarów, że wszelki opór był daremny?
Kupiec Villing otworzył tu, we wsi przed siedmiu laty swój handel towarów kolonjalnych, środków spożywczych, delikatesów i rozmaitości en gros i en detail, z tem stanowczem postanowieniem, że nie będzie się pod żadnym warunkiem mieszał w żadne zatargi ludności miejscowej. Z wielką skromnością, jednającą mu przychylność obu obozów, oświadczał każdemu, kto go chciał pozyskać dla swego stronnictwa, że jest „tylko kupcem,“ który wie dobrze, iż w parafji zajmuje jeno podrzędne miejsce, że ma jeno za zadanie dostarczać ludności dobrego i możliwie taniego towaru, oraz zadowolić obdarzających go swem zaufaniem klientów przez szybką ekspedycję i przystępne warunki kredytowe. Kiedy jednak tkacz Hansen założył w Skibberupie konsum i zabrał mu więcej niż połowę odbiorców, uświadomił sobie nagle, że współczesna oświata ludowa prowadzi do nieszczęścia, oraz że wszyscy dobrze myślący obywatele winni się połączyć w celu obrony kraju, przed zakusami ograniczonych mas ludu. W chwilach zwątpienia widział w duchu, jak zbrodnicze zuchwalstwo Skibberupaków ogarnia całą okolicę i kraj, jak wyrastają z ziemi, niby jadowite grzyby, coraz to nowe konsumy i kooperatywy, jak zatruwają wieś po wsi, zaś stare, na wykształceniu fachowem i znajomości rzeczy oparte przedsiębiorstwa niszczeją coraz to bardziej i do bezwzględnej zmierzają ruiny. Czyż nie tak działo się bowiem już teraz w życiu publicznem? Czyż nie wciskali się wszędzie chłopi, zdobywając sobie władzę? W Kyndby naprzykład, usunięto dopieroco dwu właścicieli ziemskich, a nawet jednego łowczego z zarządu gminnego, wybierając w ich miejsce trzech ludzi, ledwo się umiejących podpisać! A w parlamencie? Boże wielki... chłopi, chłopi, nic — tylko chłopi!
Ile razy teraz rozmawiano w ogródku Villinga o tem, co robią Skibberupaki, zwłaszcza gdy było obecnych kilku bodaj czynszowników, osiadłych na gminnym gruncie, którzy, jak powiadano, zaczynali czuć pociąg do sali zebrań Hansena, Villing występował zawsze w roli deklamującego agitatora.
Nie jestem, zaprawdę, — mawiał, zarumieniony dumą i zapałem, — żadnym wrogiem wolności! Oświadczam tylko, że należy uszanować wiedzę fachową. Prawda, panowie? Wiedza fachowa musi być zawsze stawiana na pierwszem miejscu. To przyznać musi każdy rozsądny człowiek. Kto chce kupić okulary, nie idzie do krawca, a gdy mnie boli ząb, szukam lekarza, nie zaś adwokata, czy kominiarza! Czy słusznem jest, pytam, rozumowanie moje? — Tak wołał, chwytając oburącz jednocześnie bokobrody i owijając je szybko wkoło palców, przyczem spojrzenie jego kładło się ciężko na słuchaczach. Po chwili ciągnął dalej: — Dziś każdy robotnik mniema, że umie prowadzić przedsiębiorstwo handlowe, a pierwszy lepszy rzemieślnik uważa się za powołanego na duszpasterza bliźnich swoich. Jest to nonsens! Czyż widział kto, by kupiec zakładał warsztat tkacki, albo proboszcz tłukł po drogach kamienie? — Tutaj robił pauzę i z triumfem spozierał na czynszowników, spuszczających na ziemię oczy. Jakież skutki będzie miała przewrotność owa? Jakieżto towary dają swym klientom konsumy? Same śmieci, oczywiście, same napoły zepsute rzeczy, którychby żaden grosista nie miał śmiałości zaofiarować kupcowi fachowemu. Proszę, niech panowie raczą spojrzeć choćby na ryż, którego niedawno dostałem znaczną partję! Chciałbym widzieć konsum, mogący się poszczycić takim towarem! Nieprawdaż? Proszę obejrzyć każde ziarno zosobna. To gatunek niezrównany. Sam tłuszcz, same pożywne składniki. Może który z panów weźmie kilka funtów na próbę?
Kupiec Villing zaliczał się oczywiście w latach ostatnich do gorliwych zwolenników proboszcza Tönnesena. Uświadomił sobie, że stanowisko jego we wsi związane jest nierozłącznie z autorytetem tego człowieka. To też wieść o zaręczynach kapelana była mu ciosem pięści w same piersi. Dosłownie stracił dech. W jednej chwili zorjentował się, że Skibberupaki dostali w rękę asa atutowego. Coprawda, jak powiadano, proboszcz wniósł skargę do episkopatu i zażądał niezwłocznego przeniesienia Hansteda, ale nie ulegało wątpliwości, że mieszkańcy Skibberupu odpowiedzą na to wyzwanie po swojemu. Niektórzy twierdzili, jakoby tkacz Hansen miał oświadczyć ze zwykłym swym złośliwym uśmieszkiem, że spokój w gminie zapanuje dopiero po wygnaniu proboszcza Tönnesena z vejlbijskiej plebanji. A Hansen miał, niestety, zwyczaj dotrzymywać swych obietnic.
Potrząsając smutnie głową, wszedł Villing do sklepu i jak miał zwyczaj, wyładował swój zły humor na praktykancie, biednej, wielkomiejskiej, chudej istocie, która „zrządzeniem Opatrzności,“ wedle górnolotnego wyrażenia się jego, została mu powierzona w opiekę.
— Wytrzyj nos, smarkaczu! — wrzasnął na zalęknionego chłopca, który siedział, wciśnięty trwożnie w kąt sklepu, z garnuszkiem kawy i kromką chleba w rękach. Wytrzyj nos! Wisi ci cała dwugroszowa łojówka z dzióba! Siedzisz tu po całych dniach i pocisz się, nicponiu, aż człowieka mierzi poprostu. Już ci, wszakże mówiłem, że źreć potrafisz, jakby szło o dostanie wielkiego medalu za obżarstwo! Ale odważyć porządnie funta kawy nie potrafisz, cymbale, i nie nauczysz się tego do śmierci!
Potok słów jego zatamowany został zjawieniem się gościa.
Po chwili przybył drugi, a w ciągu następnych godzin, aż do pory nabożeństwa ruch wielki panował w sklepie, tak że wetknąćby nie można szpilki. Większość gości przybywała atoli po to jeno, by zabić trochę czasu paplaniną, nie zaś po sprawunki. Sklep Villinga był punktem zbornym mężczyzn, którzy udawali się tu przynajmniej raz na dzień posłuchać plotek gminnych, odebrać pocztę, lub dowiedzieć się o ceny.
Nastrój gości był dnia tego niezwykle marny. Ale przyczyną tego zjawiska były nietyle wichrzenia Skibberupaków, ile długotrwała susza, wprawiająca w wielkie przygnębienie vejlbijskich chłopów. Od kilku tygodni nie spadła kropla deszczu. Wokół, po wzgórzach zżółkły jare zboża, a trawa wypalona została do cna. Natomiast rosło bujnie i zieleniało wszystko po niskich zapadlinach dolinnych Skibberupaków i w okolicy wybrzeża, po ich małych łączkach, tak jakby Bóg umyślnie dostosował warunki atmosferyczne do potrzeb buntowników.
Gdyby posucha potrwała jeszcze czas jakiś, nastałby zupełny nieurodzaj w tej części parafji, a było to groźne, albowiem nie wszyscy właściciele rolni siedzieli tak twardo w siodle, jakby sądzić można było, patrząc na ich nowe domostwa. Ów pamiętny pożar podkopał ogólny dobrobyt i ciężył dotychczas na umysłach wszystkich, tem bardziej, że właśnie ta katastrofa uczyniła miejscowych chłopów bezwolnemi narzędziami w rękach proboszcza.
Villing krzątał się za swą ladą, nastawiając uszu i chwytając przeróżne, półgłośne rozmowy chłopów w całym lokalu, a ile razy wspomniano o tkaczu Hansenie, czuł, że uginają się pod nim kolana. Mimo to nie zaniedbywał swych obowiązków kupieckich, podobnie jak i żona, która, przybrana w świeżo odprasowaną, muślinową, różową suknię, zjawiła się do pomocy. Trzeba było wykorzystać obecność. Poprzez głuchy łomot drewnianych chodaków, ciężkich butów i rozgwar głosów brzmiały ciągle słowa komendy Villinga, skierowane do praktykanta: Ludwiku! Ósemkę tytoniu do żucia dla Hansa Olsena, ale najlepszego gatunku, najlepszego, pamiętaj! I funt cukru lodowatego! Ale pełna waga! Niema co skąpić Hansowi Olsenowi,... wypraszam to sobie! Żona przemawiała łagodniej, a przekonywująco: Możebyście, Moren Hansen, obejrzała przy sposobności sztuczkę tej materji bawełnianej. Zaręczam, że takiego towaru nigdzie za podwójną cenę nie dostaniecie! To już u nas zasada, że zakupiwszy korzystnie, chcemy, by zyskali również nasi klienci.
Nagle krzyknął ktoś od drzwi:
Proboszcz jedzie!
Wszyscy zwrócili się do okien, a w moment później przejechał proboszcz Tönnesen, w otwartej karecie, udając się na nabożeństwo do Skibberupu. Siedział sam na poduszkach, lekko w tył pochylony, a ręka jego spoczywała, zakrzepła w pewnym siebie geście na drzwiczkach pojazdu. Villing, który wyskoczył na półotwartą szufladę, by lepiej widzieć, wydał mimowolny okrzyk. Imponująca postać proboszcza, przybranego w uroczyste szaty kościelne, oblanego słońcem i wprost wspaniałego dziś, wywarła na nim takie wrażenie niezmożonej potęgi i boskiego wprost majestatu, że serce mu zatętniło w piersiach i zbudziła się na nowo wiara w ostateczne zwycięstwo prawa i wiedzy fachowej.

Kilkaset osób płci obojga zebrało się tymczasem w samotnym kościele skibberupskim. Dawno nie brzmiał poważny dzwon ponad głowami liczniejszego, a w każdym razie poważniej nastrojonego tłumu wiernych. Opustoszały zwykle cmentarz wyglądał dziś na targowisko. Wszędzie widniały grupy mężczyzn i kobiet, ogarniętych jakąś gorączką i mówiących głośno. Obsiędziono gęsto grobowce, nawoływano się zdala, a wszędzie panował ruch taki i gadanina, że ledwo słychać było dzwon kościelny.
Pośród tych rzesz bojowo nastrojonych przechadzał się uśmiechnięty tkacz Hansen, niby kot po mleczarni. Czuł, że owładnął znowu sytuacją. Skibberupaki mogli sobie dowoli szemrać przeciw niemu czasu pokoju, krytykować jego dziwne, często niezrozumiałe postępowanie, ale gdy nastawała chwila ciężka, kupili się wkoło niego z nieograniczonem zaufaniem. A dzisiaj właśnie miała się odbyć wielka bitwa.
W pierwszej chwili, po przeczytaniu manifestu proboszcza na bramie kuźni, świadczącego, że występuje w pełnej zbroi do boju, ujawniło się w Skibberupie rozdwojenie i niezgoda odnośnie do metody obrony. Niektórzy, starsi chłopi, stropili się, a nawet rosły cieśla Nielsen zaproponował na posiedzeniu, zwołanej śpiesznie rady gminnej, by postępowano „z rozwagą, ale stanowczo.“
Młodzi chcieli natomiast, podobnie jak to czyniono dawniej, powstrzymać się całkiem od udziału w nabożeństwie, tak by proboszcz gromił jeno puste ławki. Przytem proponowali, by się potem zebrać przed kościołem i przyjąć gwizdaniem przejeżdżającego duszpasterza. Plan ten zmieniono jednak na wniosek tkacza Hansena i uchwalono przeciwnie, zjawić się gromadnie w kościele, a to w celu zyskania jak największej ilości świadków na wypadek, gdyby proboszcz zagalopował się zbytnio w słowach, na co się w samej rzeczy zanosiło. Postanowiono wysłuchać wszystkiego z zupełnym spokojem. Gdyby natomiast przekroczył granice przyzwoitości, miała cała gmina na dany przez Hansena znak opuścić kościół, potem zaś wnieść, podpisane przez setki parafjan, zażalenie do konsystorza.
W chwili, gdy pojazd Tönnesena ukazał się wśród wzgórz od strony północnej, kobiety zaczęły wchodzić do kościoła, zaś mężczyźni ustawili się po obu stronach bramy, by, jak to umówiono, przyjąć proboszcza gromadnie, a bez wszelkiego pozdrowienia. Był to pomysł tkacza Hansena, który oświadczył, że nigdzie nie jest napisane, by parafjanie mieli obowiązek zdejmować czapki przed swym plebanem.
Ta wstępna potyczka nie bardzo się jednak udała, bowiem wielu straciło w ostatniej chwili odwagę, a prawa ręka innych sama mechanicznie, pod naporem instynktu uniosła się ku czapce, w chwili, gdy ich proboszcz mijał.
W kilka minut później zaczęto śpiewać pod kierownictwem nauczyciela Johansena i to jeszcze zanim wszyscy weszli.
Śpiew wypadł nieźle, mimo że cała gmina, kobiety i mężczyźni huknęli pełną piersią w sposób wyzywający. Dużo można było znaleźć wad i niedomagań w starym kościele, a naprzykład zapleśniałe sklepienie i piwniczna wilgoć ścian były nieraz przedmiotem drwin Hansena podczas zebrań jego zwolenników, miał on atoli tę wielką zaletę, że łamał i łagodził brutalne głosy niesfornych śpiewaków, że sklepienie zbierało niejako ten cały chaos i odrzucało go na dół, w postaci spokojnej, harmonijnej melodji. Nawet ustawiczne pokaszliwanie, krząkanie tłumu, oraz rozgłośne wycieranie nosa proboszcza przy ołtarzu, odbite od sklepienia, nabierało brzmienia uroczystego, nieziemskiego, pełnego modlitewnego nastroju. Prześpiewano dwa hymny, Johansen cofnął się w głąb zamykanej stali, a proboszcz, przeszedłszy tętniącym krokiem kościół, wstąpił na kazalnicę, której stopnie zatrzeszczały pod jego ciężarem.
W tej chwili rozległ się turkot pojazdu i ustał nagle przed bramą. W momencie, kiedy proboszcz czytał modlitwę wstępną, uchylono drzwi i wszedł mężczyzna, starszy już, czarno ubrany, z przewieszonem niedbale przez ramię płóciennem okryciem od kurzu.
Na ten widok powstało w całym kościele wzburzenie takie, jakby sam Bóg objawił się nagle swym owieczkom. Nawet oparty o środkowy filar Hansen, który stanął tak, by go wszyscy widzieć mogli, stracił na chwilę głowę, a mała jego, opanowana wolą, kocia, mądra twarz przybrała ze zdumienia wyraz owczej głupoty.
Wszyscy wstali niezwłocznie w ostatnim szeregu ławek męskich, gdzie skierował się przybysz, robiąc mu z szacunkiem miejsce. Ale uczynił gest, wyrażający prośbę, by sobie nie przeszkadzali i usiadł spokojnie obok jakiegoś zażywnego chłopa, w kątku gęsto obsadzonej ławy.
Sam tylko proboszcz Tönnesen nie dostrzegł ani przybyłego mężczyzny, ani nie zwrócił uwagi na zamieszanie przezeń wywołane w kościele. Skończywszy modlitwę, wziął mszał i zaczął czytać podniesionym głosem tekst ewangelji na tę niedzielę przypadający. Natomiast nic nie uszło uwagi pana Johansena. Wytknął głowę ze swej stali i nagle kunsztownie rurkowane włosy zjeżyły się, jakby je ktoś przemienił w garść wiór. Spojrzał rozpaczliwie na proboszcza, jakby mu chciał dać znak. Ale Tönnesen czytał dalej spokojnie, a skończywszy, wytarł nos hałaśliwie, aż echo odpowiedziało, i wsparłszy się oburącz o balustradę kazalnicy, zaczął mówić.

W tym samym czasie kroczył Emanuel, wesoło pośpiewując, ścieżką wiodącą od pastwisk gminnych Vejlby, ku Skibberupowi. Miast nieodstępnego dotąd, jedwabnego parasola miał w ręku sękaty kij dębowy, a na głowie szerokoskrzydlny, słomiany kapelusz, w miejsce dawniejszego, z ciemnobrunatnego pluszu. Ustawiczny ruch na świeżem powietrzu, pod palącemi promieniami letniego słońca ubarwił w ciągu ostatniego tygodnia twarz jego na kolor brunatno-czerwony, a na grzbiecie nosa i pod oczyma ukazały się żółte piegi. Natomiast chrystusowa, jasna broda jego, wyblakła tak, że niemal biało odbijała od ciemnej skóry.
Nie miał on dokładnego wyobrażenia o doniosłości wrzenia i niepokoju, jaki wywołał w gminie w ostatnich tygodniach. Ponieważ sam był w tej chwili przedmiotem walki, przeto Skibberupacy, znowu na wniosek Hansena, nie wtajemniczyli go w swe plany. Z tego samego powodu przyszli teściowie trzymali się od całej sprawy zdala, to też wiedział tylko, że parafjanie zamierzają w jakiś sposób zaprotestować przeciw odsunięciu go od funkcyj kościelnych. Sam chciał zrazu przeciąć wątłą nić, łączącą go jeszcze z plebanją i przenieść się do pewnej rodziny w Skibberupie, która mu chciała odstąpić parę izb. Posłyszawszy jednak, że proboszcz wniósł rzeczywiście skargę do biskupa, postanowił zostać, by nie wyglądało, że boi się wytrwać na stanowisku i nie chce brać odpowiedzialności za swe czyny.
Spędzał zresztą całe dni w domu teściostwa, w ten sposób unikając spotkań z proboszczem i panną Ranghildą, a nadewszystko tak był zaabsorbowany szczęściem swojem, oraz nowym światem, jaki mu się ukazał w Andersowskiem gospodarstwie, stajni i polu, że nie bardzo sobie zdawał sprawę z tego, co się wokół działo.
Musiał też ułożyć sobie plan na przyszłość i zajęty nim, tracił nieraz świadomość samej walki.
Postanowił ożenić się natychmiast, gdy się stosunki ułożą po trochu. Chciał kupić za spadek po matce, wynoszący kilka tysięcy koron, małe osiedle chłopskie w parafji i żyć w przyszłości wyłącznie z pracy rąk własnych. Nie myślał przyjmować wynagrodzenia za pełnienie funkcyj kapłańskich, czy nauczycielskich, wrazie gdyby mu je powierzono w gminie, natomiast zamierzał żyć pośród przyjaciół jak przystało wolnemu i niezawisłemu człowiekowi. Spodziewał się w ciągu pół roku tak daleko posunąć swe wiadomości gospodarcze, by bez ryzyka prowadzić gospodarkę na małym kawałku pola, obejmującym jakichś dziesięć akrów ziemi, przy pomocy Hansiny, oraz dobrych ludzi, mając za cały inwentarz konia, dwie krowy i kilka owiec. Na więcej go stać nie było. Zaczął od praktykowania u swego przyszłego teścia i jak wszyscy mówili, robił szybkie postępy. Obeznał się z uprawą roli, umiał już jako tako powozić parą koni, zaprzęgać je do wozu i pługa, oraz karmić bydło.
Pod samym Skibberupem, w Egede było na sprzedaż małe gospodarstwo i zamierzył je nabyć. Składało się z małej chatki, zabudowań i pola, w malowniczem położeniu, u wylotu zielonej dolinki, tuż nad samym fiordem. Budynki gospodarcze były szczupłe i zniszczone, dom natomiast otaczał niezwykle piękny, wielki ogród, a po obu stronach drzwi wchodowych rosły róże jerychońskie i głogi. Pewnego wieczoru powiedział o tem osiedlu Hansinie, narazie jedynej osobie, znającej jego plany, a ponieważ spodobało jej się to i ponieważ godziła się wogóle na cały plan życia, przeto niemal stanowczo uradzili, że tam będzie w przyszłości ich siedlisko.
Wiedział już dokładnie, jak dom będzie urządzony, jaki wprowadzi tok gospodarki i jak rozłoży pracę dzienną. Przede wszystkiem nie chciał dopuszczać żadnej wystawności, meble miały być proste, sosnowe, brunatno lakierowane, a tryb życia taki, by najbiedniejszy człowiek nie doznał upokorzenia, siadając do jego stołu. Postanowił wstawać wraz ze słonkiem i skowronkiem, a po skończonej pracy dziennej gromadzić przyjaciół w świetlicy swojej i spędzać czas na wspólnym śpiewie, rozmowie, czytaniu i modlitwie. Widział się już naprzód, jak odziany w chłopską sukmanę chodzi tam i z powrotem po polu, orząc, widział jak żegluje cichym, letnim wieczorem po fiordzie, jak zarzuca sieci i zastawia przynętę, a Hansina zajęta w domu, staje często w progu, by nań spojrzeć. Z całą wyrazistością prawdy widział jej krępą postać, zarysowaną jasno pod szczytem dachu, jedną ręką ujęła się pod bok, drugą przysłoniła oczy. Uśmiech miała łagodny, dziecięcy, odziedziczony po matce, a uśmiech ten wybłyskał czasem z poważnych jej rysów, jak promień słońca z gęstwy pni jodłowych. Myśli Emanuela biegły dalej jeszcze w przyszłość. Z radosnem upojeniem widział biegające po wybrzeżu dzieci swoje, podobne gromadce uciesznych ptasząt. Nie będą to, zaprawdę, skrofuliczne, blade karykaturki kultury, w aksamitnych ubrankach, o przemądrzałem spojrzeniu, ale zdrowe istoty, zrodzone i żyjące w słońcu z czerwonemi, jak polne róże policzkami i oczami błękitnemi, jak morze.
Dotarł do grzbietu wzgórz, otaczających Skibberup, i zobaczył wyludnioną niemal w tej chwili wieś, z mnóstwem małych sadów, pełnych drzew, okrytych dotąd przywiędłem kwieciem. Zszedłszy nieco niżej po stoku, zatrzymał się nagle. Ujrzał Hansinę, karmiącą tuż pod domem rodzicielskim, mlekiem z flaszki, osierociałe jagnię. Siedziała skulona i zajęta tak dalece, że go nie spostrzegła, on zaś stał długo, ogarnięty czarem tego widoku i uśmiechał się radośnie. Hansina miała tę samą, wiśniowej barwy suknię odświętną, w której ją widział wówczas, kiedyto poraz pierwszy obejrzał ją dokładnie, to też strój wydał mu się piękny. Na sukni miała biały fartuch, a całą głowę jej osłaniał wielki, skrzydlaty kapelusz.
Pod wpływem chwilowej swawoli, zapominając, że to pora nabożeństwa, otoczył dłońmi usta i krzyknał: — A ku ku! — Spojrzała żywo i skinęła mu głową, nie puszczając jagnięcia z rąk. Dopiero, gdy podszedł blisko, wstała i podała mu rękę. Otoczył ją ramieniem, szepcąc: — Droga moja! — i wycisnął pocałunek na policzku. Oswoiła się zwolna z Emanuelem, czerwieniała atoli, ile razy ją całował. To też chcąc ukryć zakłopotanie, zaczęła co prędzej, z wielkim zapałem opowiadać, co zaszło w domu, od kiedy się rozstali, a więc od wczoraj wieczór. Mówiła o maciorze, która się oprosiła w nocy, o krowie, co zerwała łańcuch i o śmietanie, która nie chciała w żaden sposób dać masła. Zainteresowanie Emanuela sprawami gospodarczemi pobudziło ją również do tego samego, teraz wydało jej się każde, najprostsze zajęcie szlachetniejszem, a dom przybrał nową postać.
Wsunął rękę pod jej ramię i poszli zwolna, poufale zbliżeni, ku domowi. W otwartem oknie sypialni stała napół rozebrana Elza, zabierając się do czesania bujnych, siwawych już dobrze włosów. Nie przyszło jej nawet do głowy wstydzić się obecności Emanuela, przeciwnie, skinęła mu głową, okrywając się tylko lepiej ręcznikiem, spoczywającym na ramionach.
— Dzień dobry, mamo! — pozdrowił ją ze swej strony Emanuel. Cóż słychać?
— Wszystko dobrze, dziękuję... wielka maciora oprosiła się dziś w nocy.
— A ileż tam tego?
— Dwanaścioro!
— A to wspaniale! — odparł i spytał, oglądając się: — A gdzież ojciec?
Elza spojrzała nań, potem zaś na córkę badawczo, a oczy jej pytały Hansiny: — Czyś się wygadała?
Zarówno Elza, jak i Hansina wiedziały dobrze, co się ma stać dziś w kościele, ale postanowiły nie mówić nic Emanuelowi, bo przeczuwały, że nie zgodziłby się na metodę Hansena, a nie chciały, by mu przeszkadzał w wykonaniu planu.
— Anders poszedł na łąkę do jałówek! — powiedziała uspokojona wyrazem twarzy Emanuela.
— Tak? A przecież właśnie pora karmić bydło.
— Pewnie zaraz wróci. Zresztą nabrałeś już takiej wprawy, że możesz to sam zrobić, jeśli masz ochotę.
Emanuel uśmiechnął się.
— Ano, spróbuję! — powiedział i poszedł wziąć inne ubranie w komórce Olego.
Hansina udała się powolnym krokiem do kuchni, chcąc dopilnować obiadu. Zatrzymała się jednak na najwyższym stopniu kamiennych schodów i rozwiązując pod brodą wstążki kapelusza, spojrzała niespokojnie ku małej furtce pośród zabudowań, wiodącej ku drodze do kościoła.
— Nie widać jeszcze nikogo! — powiedziała do matki, a w oczach jej błysło jedyne, złe uczucie, godne każdego sprawiedliwego mieszkańca Skibberupu, to jest nienawiść do proboszcza Tönnesena.
Emanuel wszedł do stajni, ubrany w długą opończę ze zgrzebnego płótna, opasany sznurem, w drewnianych, ze skórzanemi wkładkami, chodakach. Poraz pierwszy zabierając się do karmienia, bez pomocy teścia, doznawał pewnego niepokoju. Niezręczne jego ruchy i przesadna dokładność, z jaką odważał i odmierzał przeróżne racje karmy, świadczyły o braku wprawy. Skrupulatnie, jakby szło o przyrządzenie ważnego lekarstwa, rozmieszał z wodą kilka makuchów rzepakowych we wiadrze, do powstałej w ten sposób braji dodał mieszaniny otrąb, śrutowin, oraz krajanych, żółtych korzeni i wszystko rozdzielił sprawiedliwie pomiędzy dojne krowy. Dwu krowom nie dojącym się zadał wiadro brukwi, a prócz tego dostała każda na dokładkę trochę sieczki owsianej, którą z trudem niemałym znieść musiał z podstrysza.
Zgrzał się prędko przy robocie, a skończywszy, doznał miłego zadowolenia, oraz fizycznej przyjemności, jaką daje robotnikowi praca ręczna. Zdawało mu się, że już po tym krótkim czasie mięśnie jego nabierają siły i sprężystości, że krew staje się cieplejsza i żywiej pulsuje w jego ciele. Nieraz wzdychał z żalem, że tak długo nie znał rzeczywistego znaczenia „błogosławieństwa pracy“ i myślał z politowaniem o swych znajomych w mieście, znających wieś jeno z „wywczasów letnich“, a którzy byli o tyle zaślepieni, że szukali leku dla chorych dusz i bezsilnych ciał swoich w takich rzeczach jak n. p. zabawa piłką na trawniku, albo wylegiwanie po całych dniach w hamaku, z romansem w ręku. Biedacy ci przypominali ludzi szukających daleko i bezmyślnie tego, co mają w ręce. Cierpiąc i żaląc się, wędrowali z jednych kąpiel do drugich, napychali się lekarstwemi i bez tchu polowali na coraz to nowe metody lecznicze oraz coraz innych lekarzy, mimo, że każdy z nich mógł sięgnąć po jedyne lekarstwo ziemskie, jakiego jąć się winna schorzała ludzkość. Jakże długo będą się ludzie pozbawiać dobrowolnie szczęścia całego życia? Jakiż spokój, jakaż upojna radość zapanowałaby na świecie, gdyby nakoniec odnaleziono świętą krynicę zdrowia, to jest pracę fizyczną! Świat w raj by się zamienił, gdyby ręce wszystkich pracowały dla uczynienia ziemi rodzajną. Użyźnionoby pustynie, osuszono zjadliwe moczarzyska, a zboże i owoce zapełniłyby cały glob ziemski...
Wziął do rąk szuflę i widły i jął wygarniać gnój z pod krów. Pot mu spływał z czoła, ale nie zważając na to, nakładł świeżego nawozu na wielkie taki i zawiózł go na gnojowisko. Potem zamiótł chodnik stajni starannie, jak salon, podrzucił pod krowy świeżej słomy i nie poprzestając na tem, wziął zgrzebło i ogarnął nogi i lędźwie bydła z zaschniętego, grubą warstwą, brudu i błota. Uczuwał potrzebę pracy najcięższej właśnie i najbardziej niemilej, bo dawało mu to pewność, że uwolnił się już od wszelakich przesądów i przezwyciężył fałszywą dumę, która dzieli ludzi od ludzi w sposób tak złowrogi i fatalny.
Pracując, dumał o rodzinie swojej i ojcu, a ponury cień okrył twarz jego Biedacy! — myślał. — Czyż danem mi będzie oswobodzić i ich także z tej strasznej Sodomy? — Właśnie dnia poprzedniego otrzymał listy od ojca i rodzeństwa, z okazji zaręczyn napisane. Było to jeno krótkie potwierdzenie, że otrzymali jego „niespodziewane zawiadomienie.“ Nic ponadto. Nie wymieniono nawet imienia Hansiny i nie spytano o nią słowem. Mimo że nie spodziewał się oczywiście radości z ich strony, a tem mniej zrozumienia głębszych motywów swego postępku, to jednak zabolała go i osmuciła obojętność ojca. Jakże dalecy się sobie teraz stali? Zrozumiał, że milczeniem swem stwierdzili, iż uważają go za straconego bezpowrotnie i że nie życzą sobie wziąć żadnego udziału w jego nowych sprawach rodzinnych. Pojął, że uważają te zaręczyny za coś w rodzaju samobójstwa, równie poniżającego dla dostojnej rodziny Hanstedów, jak swego czasu śmierć jego matki, toteż nie wątpił już teraz, że imię jego zostanie z ich pamięci wymazane.

Gdy w chwilę potem Emanuel wyszedł na podwórze, by umyć pod studnią ręce, zobaczył barczystego mężczyznę, z wyglądu przypominającego księdza, gramolącego się przy pomocy laski na kamienne stopnie przed drzwiami domu. Posłyszawszy kłapanie drewniaków po podwórzu, przybysz obrócił się, wyciągnął oba ramiona i wydał głośny okrzyk.
Ubrany był w długi surdut i czarne spodnie, opadające workowato na trzewiki o szerokich nosach. Z pod skrzydlatego, brudnawego, żółtego kapelusza słomianego spływały w kędziorach ciemne włosy aż na kołnierz, a bujna bardzo, szpakowata już broda pokrywała kamizelkę o dwu rzędach rogowych guzików, tak że nie było widać ni kawałka bielizny.
Emanuel nie znał go wcale i przystanął zdumiony pod stajnią, zaś przybyły zaczął powoli schodzić po stopniach na dół i chociaż widocznie każdy krok sprawiał mu ból dotkliwy, przykusztykał doń po kamienistym bruku podwórza, wołając już zdala głosem piskliwym i przejmującym:
— Napisane jest, że gdy góra nie chciała przyjść do Mahometa, Mahomet przyszedł do góry! Nie potrzebuję chyba pytać, czy jesteś Emanuel. Nie potrafisz się żadną miarą wyprzeć matki swojej, drogi przyjacielu! Winszuję, winszuję serdecznie!
Powiedziawszy to, wsadził brunatną laskę swą pod pachę i powitał Emanuela, potrząsając mocno obu jego dłońmi. Emanuel stał bezradny. Któż to mógł być... kto?
— Prawdę mówiąc, — zaczął krzyczeć przybysz — czekaliśmy na ciebie długo, z utęsknieniem. Co dnia wspominała cię w czasach ostatnich moja Jetta, mówiąc: — Kto wie, czy dziś nie zjawi się u nas Emanuel! — Tak, tak, ona już w tobie zakochana z kretesem, ta zacna Jetta! Nie umiem powiedzieć, jak bardzo uradowaliśmy się na wieść o zebraniu w Skibberupie i twem pięknem przemówieniu, drogi chłopcze! Także wzięło nas za serce, żeś się wyrwał całkiem i wziął narzeczoną z pośród ludu. Tak być powinno! Tak... tak! Wierzaj mi jednak, że nas to zaskoczyło. Jetta nie chciała zrazu wierzyć, potem tak się wzruszyła, iż zaczęła płakać. Ja tymczasem pobiegłem jak strzała do szkoły zwiastować nowinę dziewczętom... Ledwo ze skóry nie wyskoczyły szelmy! Pomyślały pewnie, że każdej jest przeznaczony pastor... ha, ha, ha! Potem zaśpiewaliśmy hymn: „Miłość, która oparta jest o Boga,“ oraz inne pieśni, bo raz zacząwszy, nie myślały kończyć. Położyliśmy się tego dnia dobrze po jedenastej. Księżyc zaglądał już do sali szkolnej... ach, te szelmy, powiadam ci!
W tej chwili zaświtało Emanuelowi w głowie. Choć mu trudno było dać wiarę, nie wątpił już teraz, że ma przed sobą dyrektora uniwersytetu ludowego z Sandingi. Widział tę samą twarz na litografji, rozpowszechnionej bardzo w całej okolicy, która wisiała również nad komodą Hansiny.
Chciał coś rzec, ale dyrektor nie dawał mu przyjść do słowa, ciągle wykrzykując z zachwytem i ściskając mu ręce.
— Tak, tak być powinno! Zaprawdę, potrzeba w obozie naszym świeżych, młodych sił. Starych chłopców trzeba będzie niezadługo zluzować. Spójrz na mnie, jestem zupełną już ruiną!... Ho, ho, wzięło mnie porządnie, drogi przyjacielu! My starzy musimy się pocieszać przeświadczeniem, że nie szczędziliśmy sił, jak długo starczyło zasobów młodości. Dzięki Bogu i chwała, możemy z radością patrzyć na owoce, i przekonać się, że praca nasza daremną nie była. Nie masz pojęcia, drogi mój, jaka to rozkosz być świadkiem powodzenia sprawy ludu i patrzyć, jak ten pogląd przenika do wszystkich warstw społeczeństwa, w całym kraju i tutaj także. Tak być ma, tak być musi! — powtarzał raz poraz, a głos jego tętnił, niby trąbka, grająca fanfarę. — Nie mogłem wysiedzieć w domu i powiedziałem do Jetty: — Słuchaj, muszę zajrzeć do Skibberupu, i zobaczyć jak tam sprawy stoją. Z powrotem wpadnę do Kyndby, gdzie mam być także. Musisz wiedzieć, że mamy w Kyndby także grono przyjaciół, którzy mnie od dawna wyczekują. Są to ludzie zacni, ludzie serca, wierzaj mi, przyjacielu drogi... Byłem tam zeszłej jesieni na wspaniałem zebraniu w lesie wraz z Pawłem i Ernestem z Vallekidy. Paweł i Ernest mówili ze stanowiska historycznego, ja zaś opowiedziałem kilka bajeczek. Było to niezmiernie ciekawe!
— Może pan raczy wejść na chwilę! — zdołał wreszcie wtrącić Emanuel. Rozlewna poufałość dyrektora wprawiała go w zakłopotanie, a przykre mu również było, że miał na sobie odzież roboczą, w której go dotąd nikt obcy nie widział.
— Nie, nie, przyjacielu, nie teraz, później! — zawołał dyrektor. — Przyjdę niedługo. Chciałem tylko wpaść mimochodem i zgłosić swe przybycie. Spotkałem, wyobraź sobie, na wybrzeżu tego waszego Jensa Ivera. Przyjechał od mądrej Grety ze Styrnö. Stara matka jego ciężko zaniemogła, biedaczka!... Obiecałem, że przyjdę i pomówię z nią, jesteśmy z dawien dawna przyjaciółmi. No, no, powiedzże Elzie, że mnie będzie miała na wieczerzy, przyprowadzę kilku jeszcze przyjaciół, posiedzimy i zabawimy się ślicznie. Do widzenia, przyjacielu! Nie uwierzysz, jak mnie cieszy, żem cię zobaczył. Pozdrowię od ciebie Jettę, bądź pewny! Ucieszy się ogromnie! Miała wielką ochotę jechać ze mną, ale musiała zostać w szkole i pilnować małych dziewczątek. Wiesz co, byliśmy niedawno w Kopenhadze, wiesz przecież... na wielkiem zjeździe wiosennym „Nowego Związku Duńskiego.“ Mieszkaliśmy u Adolfa Ewaldsena i było nam jak w raju. Jednego wieczoru byliśmy u Leny Gilling... no, możesz sobie wyobrazić, jaki tam panował ścisk, przyszli bowiem wszyscy niemal uczestnicy zjazdu. Przyjmowano nas wspaniale. Tyge Jakobsen przyszedł także i mówił w sposób wielce podniosły o formule chrztu. Przeżyliśmy niezapomniane chwile, wierzaj mi!
— Może pan spocznie trochę w domu! — poprosił z naciskiem Emanuel.
— Nie! Nie! — zawołał. — Wypędźże mnie już, inaczej będę tu stał do nieskończoności i paplał do ostatniego tchu. Więc tedy do widzenia, przyjacielu drogi! Pozdrów całą rodzinę narzeczonej swojej!
Ledwo wyszedł z podwórza, ukazała się Hansina w drzwiach pralni. Rękawy miała wysoko zakasane, a w dłoniach niosła wielką misę z odpadkami kuchennemi. Nadeszła w sam czas, by jeszcze dojrzeć plecy gościa mijającego zewnętrzną bramę obejścia.
— Ach! — zawołała stawiając miskę na schodach i podbiegając do Emanuela. — Zdaje mi się, że to nasz dyrektor uniwersytetu! Cóż się stało? Czy długoście rozmawiali? Byłam z matką w piwnicy i nie słyszałam was... Wszakże to on, prawda?
— Tak, to on! — odrzekł.
Ton odpowiedzi skłonił ją do spojrzenia na Emanuela, gdyż było w jego brzmieniu coś, niby rozczarowanie.
— Czy ci się nie podoba? — spytała.
Wyglądała w tej chwili tak uroczo z trwożną miną i zakasanemi wysoko rękawami koszuli, że Emanuel, wiedzący, jak fanatycznie jest przywiązana do starego entuzjasty, nie mógł się jej sprzeciwiać i w odpowiedzi uśmiechnął się tylko, muskając jednocześnie pieszczotliwie jej policzek. Był zresztą nietyle rozczarowany co zdumiony, zakłopotany i oszołomiony przeraźnym zalewem słów, których połowy nie rozumiał.
Nie stało atoli czasu na szczegółowe wyjaśnienia, bo w tej chwili wpadł furtką pomiędzy stajniami, czerwony jak ogień i oblany potem Ole. Wbrew zakazowi matki nie mógł się oprzeć chętce pójścia do kościoła i teraz pędził prosto stamtąd na złamanie karku.
— Biskup przyjechał! — wrzasnął, ledwo się znalazł w podwórzu.
— Co gadasz? Biskup? — spytali jednym głosem Emanuel i Hansina.
— Tak, widziałem go na własne oczy! Wszedł do kościoła, akuratnie, kiedy proboszcz wstąpił na kazalnicę, a po nabożeństwie pojechał z proboszczem na plebanje.
Emanuel oblał się gorącym rumieńcem.
— Muszę iść coprędzej! — powiedział i ruszył przebrać się spiesznie. Gdy wrócił, zastał przed domem także i Elze. Obie z Hansiną słuchały opowiadania Olego, który nie mógł złapać dotąd tchu.
— Czegóż może chcieć tu biskup? — spytała Elza, zwrócona doń.
— Nie wiadomo! Muszę się przekonać! — odparł trochę szorstko, pożegnał je spiesznie i odszedł.
Hansina poszła z nim, ale nie mówili do siebie. Blada była i silnie wzburzona. Stała się wogóle płochliwą od czasu zaręczyn. Było to, jakby owo zdarzenie nadwyrężyło silny wał ochronny jej istoty. Najdrobniejsza a niespodziana rzecz wpływała na nią tak, że bladła i pąsowiała naprzemian, jakby ziemia chwiała się ciągle pod jej stopami.
Na szczycie wzgórza pożegnał ją, a Hansina rzekła:
— Przyjdź wieczór i opowiedz co zaszło.
Wzruszony widocznym wysiłkiem, jakim chciała zataić strach, pocałował ją w czoło i powiedział:
— Nie bój się niczego, droga moja! Cóż nam obojgu zrobić mogą?

W podwórzu plebanji stał mały, nader skromny, dwukolny wózek, podobny bliźniaczo do bryczki weterynarza Aggerbölle. Tą znaną w całym okręgu bryczką pielgrzymował biskup ciągle po całej djecezji swojej, latem w płóciennym prószniku, zimą w wielkiej baranicy, w towarzystwie młodego chłopca stajennego, ze świecącym guzikiem u czapki. Nie szczędząc ani siebie, ani swego dychawicznego konia, trząsł się po wszystkich drogach w pogodę czy deszcz i spadał nagle na kark swym księżom w chwilach, kiedy go najmniej oczekiwali. Czynił tedy wręcz przeciwnie, niż czcigodni jego koledzy, oznajmiający z reguły uroczyście kilka dni naprzód, że przybędą, w tym celu, by w kościele i kuchni wszystko było gotowe na godne ich przyjęcie.
W chwili, gdy Emanuel dotarł do plebanji, siedzieli wszyscy przy śniadaniu, zastawionem wbrew tartemu zwyczajowi, pod kwitnącemi właśnie kasztanami. Stało się to na prośbę biskupa, który oświadczył, że jedzenie na świeżem powietrzu sprawia mu ogromną przyjemność, a panna Ranghilda musiała, mimo niechęci, zastosować się do tego.
Upał wielki panował przez całe przedpołudnie, a nastrój przy stole biesiadnym niejako ulegał wpływowi kanikuły. Mimo, że biskup starał się wielką uprzejmością zatrzeć wrażenie, jakie wywarł jego niespodziany przyjazd, proboszcz, ni panna Ranghilda nie wychodzili z milczącej rezerwy. Biskup zamienił dotąd z proboszczem Tönnesenem same jeno ogólniki. Jadąc z kościoła, chwalił śpiew i rozpytywał o skutki posuchy i urodzaj. Podczas gdy nakrywano stół, oglądał z wielkiem, jakoby zainteresowaniem ogród, czynił fachowe uwagi na temat hodowli kwiatów i owoców, rozwodził się nad pewnym angielskim gatunkiem trawy, który zimuje lepiej od innych, wreszcie zeszedł na sztuczne komposty i nawozy. Słowem zachowywał się jakby przybył z wizytą prywatną.
Mimoto proboszcz trwał czujnie na placu boju. W momencie spotkania ze zwierzchnikiem w kościele, po nabożeństwie, pewny był odrazu, że biskup przybył w celu oświadczenia się po stronie wrogów jego. Przyjazd bez zawiadomienia i to w tym właśnie czasie był, jego zdaniem, jeno próbą upokorzenia go wobec ludności i gotów był odeprzeć, jak należy, obelgę.
Nie zdawał sobie przytem sprawy, że dał swemu przełożonemu bardzo niekorzystne o sobie wyobrażenie przez gwałtowne wycieczki pod adresem parafjan, do jakich posunął się podczas kazania, tak że gromadna emigracja z kościoła, przysposobiona przez Hansena, nie nastąpiła wyłącznie jeno z powodu obecności biskupa. Proboszcz Tönnesen nie przypuszczał ni na chwilę, by nie zaspakajał wymagań najsurowszego nawet sędziego pod każdym względem, a zwłaszcza w swych funkcjach duszpasterskich, powierzonych mu przez Boga i króla.
Biskup był to mały, przysadkowaty człowieczek o skośnych brwiach i bujnych, szpakowatych już włosach, dawny narodowo liberalny minister i ongiś jeden z najbardziej wpływowych doradców zmarłego króla. Było w nim sporo dostojeństwa, a szeroka twarz bez zarostu przybierała czasem wyraz powagi, przypominając postacie ze Starego Testamentu. Te cechy jego charakteru były jednak dziwnie połączone z jakąś grymaśną niedbałością w zachowaniu się, jakby tkwiły w nim resztki studenckiej fantazji lat czterdziestych ósmych, panującej na dworze popularnego króla, Fryderyka VII, a cechującej dotąd różnych wybitnych ludzi tych pierwszych lat wolnościowych.
Owa swobodna jowialność biskupa przyczyniła się w znacznej mierze do ściągnięcia nań wielkiej niełaski panny Ranghildy. Nie cierpiała wszelakiej demokratycznej poufałości, toteż z obrzydzeniem patrzyła na tego dostojnika Kościoła, byłego ministra, który rozwalał się na fotelu, jakby siedział we własnym gabinecie, wsadzał ręce do kieszeni, pobrzękiwał kluczami, ważył nóż na palcu i mówił jej: droga paniusiu. Dzieliła też zapatrywania ojca odnośnie do metod urzędowania biskupa, uważając za rzecz wprost nieprzyzwoitą, by mąż tak wysoko postawiony, włóczył się niby rzeźnik po gościńcach, a częste, niespodziane jego wizyty wydały jej się niegodnem szpiegostwem, podkopującem szacunek, jaki ludność winną była duchownym i nauczycielstwu w djecezji.
Głównie jednak niechęć dla biskupa, jaką żywił proboszcz Tönnesen, miała swe źródło w jego stanowisku społeczno-politycznem, świadczącem, że mimo późnego wieku zawsze jeszcze ubiega się o zaszczyty i wpływy. Lawirując przez długie lata pomiędzy obu, zwalczającemi się stronnictwami, wyczekiwał momentu, w którym mógłby zagarnąć władzę, występując w roli pośrednika i godziciela. Gdy widoki tego pogodzenia zaczęły nagle maleć, przesunął się nieznacznie ku obozowi demokratycznemu, dokąd go zwabiono pochlebstwami, w celu ozdobienia historycznem nazwiskiem sztandaru kroczących coraz to śmielej ku zwycięstwu mas ludu. Dotychczas bronił się jeszcze energicznie przeciw proklamowaniu swego akcesu do partji, było atoli publiczną tajemnicą, z czem się sam zresztą nie ukrywał, że zamierza dać się demokratom wybrać do parlamentu, by w ten sposób stanąć twardo w sferach rządzących.
Mówił o tej słabostce swojej dla polityki i władania z otwartością zupełną, toteż i dziś, ledwo siadł do śniadania, sam skierował rozmowę na pogłoski, szerzone we wszystkich pismach krajowych, o swej kandydaturze.
— Cóż robić! — powiedział ze śmiechem. — My, politycy podobni jesteśmy wielce do wielkopańskich stangretów. Raz siadłszy na koźle, ująwszy lejce, a może także i bat, gdy zachodzi potrzeba, nie możemy już potem poprzestać na siedzeniu w stajni i rżnięciu sieczki. Pamiętam, w dziecięcych latach znałem pewnego pocztyljona, który przez lat trzydzieści jeździł dyliżansem z rodzinnego mego miasta do okolicznych miasteczek. Opowiadano, że kiedy się postarzał i ciężko zaniemógł, za każdym razem, kiedy śmierć mu groziła, dawano mu w rękę sznur firanki łóżka, tak by sobie wyobrażał, że jeszcze siedzi na koźle i powozi. Zawsze, pono wówczas przychodził do siebie. Toteż powiedziałem żonie, by, gdy zachoruję, nie zapomniała przynieść mi trójgraniastego kapelusza, tak bym sobie wyobraził, że mnie zamianowano prezydentem rady ministrów Wówczas niechybnie wróci mi zaraz zdrowie.
Biskup śmiał się i baraszkował, natomiast proboszcz milczał jak zaklęty, a nawet wydał dolną szczękę na znak, że nie ma żadnego zgoła zamiaru podzielać jego wesołości.
W tej chwili ukazał się na werandzie Emanuel, podszedł i złożył ukłon.
Biskup przyjął go tak jak musiał przyjąć młodego księdza, który zasłużył na skargę, wniesioną przez swego przełożonego. Ale to, pełne rezerwy powitanie, wydało się proboszczowi sztucznem i wystudjowanem i nie nastroiło Tönnesena łagodniej, tem więcej, że biskup, mimo obecności Emanuela rozwodził się dalej, z pewnem samozadowoleniem wytrawnego parlamentarzysty, o polityce i sytuacji chwilowej, przejawiając nawet sympatję dla działalności stronnictwa ludowego, oraz jego usiłowań przekształcenia stosunków społecznych i administracji państwa. Proboszcz uznał, że musi teraz wyjść z bierności swej. Szło mu o to, by kapelanowi nie wydawało się, iż milczy ze strachu przed przełożonym.
— Zdaje mi się, — rzekł, ocierając usta serwetą, ruchem mającym przewyższyć jeszcze nonszalancję biskupa — zdaje mi się doprawdy, że nie tyle cierpimy w czasach obecnych na brak nowych usiłowań i prądów, jak powiada Wasza Przewielebność, ile przeciwnie brak nam spokoju i jasnego poglądu w kwestji przywrócenia siły i spoistości różnym instytucjom kraju, wstrząśniętym tak gwałtownie od chwili nadania konstytucji, a której to konsystencji w wielkiej mierze potrzebują.
— Ach! zawołał dostojnik ochoczo. — Nie obawiam się wcale maleńkiej wentylacji. Nie zaszkodzi też od czasu do czasu porządne wyszorowanie całego domu. Cieszę się na widok ludzi ze szczotkami i miotłami w dłoni... tak zwiemy bowiem owe przybory... nieprawdaż, droga paniusiu? — Ostatnie słowa skierował do panny Ranghildy, która odpowiedziała nader oschle: — To możliwe!
— Nie chcę występować wcale w roli obrońcy żadnego niechlujstwa! — oświadczył proboszcz z niewzruszoną powagą i tonem pogardliwym. — Pozwolę sobie tylko zacytować stare przysłowie, że nie należy wylewać kąpieli wraz z dzieckiem, a dobrzeby było pamiętać o tem w czasach naszych. Wyznaję otwarcie, że posiadam przekonanie konserwatywne, że tak myślałem przez całe życie i nie jestem w stanie nagiąć się do zasad nowoczesnego szorowania. Siedząc ciągle przy otwartych drzwiach i oknach, narażamy się na to, że dom nasz zatłoczą indywidua, nadające się jeno na ulicę. Nie ulega chyba wątpliwości, iż w czasach ostatnich pojawiły się na najwybitniejszych stanowiskach osobistości, nie przynoszące zgoła zaszczytu, ani pożytku państwu, a smutną rolę taką właśnie odgrywają całe nawet warstwy ludności. Wykształcenie i fachowość nie są dziś uznawane za rzeczy konieczne dla publicznej działalności, ale przeciwnie, za przeszkodę i zło. Każdy rzemieślniczek, czy parobczak traktowany jest co do wpływu na rządy i udziału w służbie państwa na równi z człowiekiem, który całe życie poświęcił kształceniu swych duchowych uzdolnień i gromadzeniu doświadczenia. Toteż, sądzę, bardzo szybko stoczy się w przepaść lud cały, zarówno pod względem moralnym jak i materjalnym, a liczne tego rodzaju przykłady historji świadczą o tem wymownie.
Biskup skończył jeść, siedział rozparty, wsadziwszy palce obu rąk w kieszenie kamizelki, odymającej się na krągłym brzuszku i w tej pozycji słuchał uważnie słów proboszcza. Gdy zamilkł, skrzyżował ramiona na piersiach, przechylił na bok głowę i powiedział, z uśmiechem nieco ironicznym:
— To, co pan mówisz, księże proboszczu, przypomina mi człowieka, który chce używać do pracy jeno prawej swej ręki, która czy to z samej natury, czy też skutkiem długotrwałego ćwiczenia jest silniejsza od lewej. Lewą ma człowiek ów, stale silnie podwiązaną, by mu nie przeszkadzała w ruchach, a ręka ta oczywiście marnieje coraz to bardziej i wreszcie stać się musi zupełnie bezwładną. Nieprawdaż... postępowanie to nazwać byśmy musieli, łagodnie mówiąc, dosyć dziwnem, a nawet wprost niepoczytalnem. Czemuż tedy państwo nie ma używać obu rąk swoich, choćby nawet prawa z natury, czy innych jakichś przyczyn narazie była lepiej rozwinięta? Czyż nie powinniśmy także w życiu publicznem, czynić jak człowiek, który mając nieść ciężar wielki, daleko przekłada go raz poraz z jednej ręki do drugiej. W ten sposób unika on przemęczenia i uzyskuje harmonijny rozwój wszystkich części organizmu. Wyznaję równie szczerze, że w polityce hołduję zasadzie oburęczności, chcę jak to powiadają, jechać koniem naręcznym i lejcowym razem, w parze!
Skończywszy, zaśmiał się, a proboszcz podjął surowo:
— Zaiste, nie zachodzi dziś, zdaniem mojem, obawa, by schnąć miała z braku ruchu lewa ręka państwowości naszej. Przeciwnie, całe życie społeczne czasów naszych przypomina mi mocno mańkuta.
Dumny z tej odpowiedzi, rzucił Emanuelowi władcze spojrzenie.
Biskup odkrząknął i powiedział:
— Hm... oczywiście, przyznaję, że zdarza się niejedna, pożałowania godna rzecz w naszem życiu państwowem, ale trudno tego uniknąć w burzliwych naszych czasach. Trzeba jeno odwracać pioruny, zapomocą roztropności i ścisłej sprawiedliwości, i to jest właśnie istotą zadań polityka na stanowisku kierowniczem. Nie wolno atoli zapominać, że mamy obowiązek nagrodzić ludowi, a zwłaszcza chłopom, odwieczne, wyrządzone im krzywdy, toteż jeśli dziś dopuszcza się ich do współudziału w rozwoju państwa i przyznaje im decydujący głos, to jest to zwykły akt sprawiedliwości, który winien był nastąpić dawno już, nietylko ze względu na sam lud, ale dla dobra całego kraju. Nie ulega kwestji, że w czasach ostatnich wielki panował zastój w naszem życiu publicznem, a to z braku świeżych sił i niedostatkowi temu zaradzić trzeba coprędzej. Musimy niezbędnie wyhodować, że się tak wyrażę, nowy inwentarz żywy dla celów wyżywienia, zorać i uprawić nową ziemię, na której wyrośnie nowy siew przyszłości. Jak wiadomo, każdy rozsądny ogrodnik przekopuje co pewien czas cały ogród, nic sobie nie robiąc z tego, że nowa, niekultywowana gleba wyda sporo chwastów. Rośliny pożyteczne, czerpiąc świeże zapasy sił, zwolna zagłuszą i wytępią do cna zielsko. Dlatego też, nie obawiam się wcale takiego przeorania naszej gleby duchowej, jakie podjęły czasy nasze. Nie wątpię ni na chwilę, że dobra mieszanina warstw starych i nowych wyda wspaniałe owoce, więc każdy, kto się do tego przyczynia, spełnia czyn dobry, tak ze względu na ojczyznę jak i własny, duchowy rozwój.
Twarz proboszcza przybrała ton szarawo-gliniasty, jak zawsze w chwilach wielkiego wzburzenia. To co biskup mówił w obecności kapelana wyglądało nietylko na zupełne uznanie postępowania Emanuela i jego spiskowców, ale nawet na wielką pochwałę.
— Ach! — powiedział drżącym z gniewu głosem. — Ja ze swej strony nie mam, niestety, żadnego zaufania do tak zwanej „nowej gleby.“ Wydaje mi się przeciwnie jałowym piaskiem, a nawet czemś gorszem jeszcze to, co się dobywa dziś na powierzchnię zapomocą chłopomaństwa czasów naszych i sławetnego, powszechnego prawa głosowania. Jeśli szaleństwo pójdzie dalej zapoczątkowaną drogą, to nie wątpię, że wkrótce krajem zawładną przebrakowani seminarzyści i pastuchy.
— Ach! To puste jeno słowa! — zawołał biskup. — Gdyby się nawet okazało, żeśmy się omylili, czyli raczej żeśmy nie potrafili zbudzić do życia tkwiących w ludzie sił, nie będzie to i tak nic strasznego, a rzecz da się, oczywiście naprawić. W każdym razie uczynić tę próbę nakazuje zarówno sprawiedliwość, jak i rozsądek.
— Zdaje mi się — odrzucił proboszcz, doprowadzony do pasji, — że nasza młoda konstytucja ma już dość tych eksperymentów. Drogośmy, zaprawdę, opłacić musieli lekkomyślne głosowanie ludowe w roku sześdziesiątym czwartym! Była to, nieosłoniona już niczem, aluzja do nieszczęśliwej wojny, za którą pociągnięto do odpowiedzialności gabinet liberalny, którego członkiem był właśnie biskup. Toteż po stole przebiegło tchnienie lodowate. Biskup pobladł i raz poraz zerkał niepewnie na proboszcza, szukając słów odpowiednich, by odeprzeć tę bezczelność. Po chwili przybrał swą maskę ze Starego Testamentu i odparł głosem spokojnym, opanowanym w zupełności.
— W dziwnem swem uprzedzeniu do niższych warstw ludności zapominasz, księże proboszczu, jak widzę, że wiele rzeczy ukrytych dla mędrców i wykształconych, jawnie ukazano i objawiono maluczkim tego świata!
Proboszcz chciał czynić zarzuty, ale biskup nie dopuścił go do słowa i ciągnął dalej z coraz to większym zapałem:
— Ponadto nie zapominajmy też, że Pan nasz, Jezus Chrystus czasu swej ziemskiej wędrówki brał uczniów i pomocników w wielkiem dziele odkupienia nie z pośród biegłych w Piśmie, ale szukał ich w klasie pogardzanej i wówczas także, to jest pomiędzy chłopami, rybakami i drobnymi rękodzielnikami, żyjąc z nimi i dzieląc ich losy przez cały ciąg przebywania na ziemi. Czyż przykład ten nie powinien przyświecać chrześcijanom wszystkich czasów? Właśnie teraz pora najlepsza uświadomić sobie, że Zbawiciel nietylko utorował nam drogę do niebieskiej szczęśliwości, ale, druzgocąc pychę pogańskiego ducha, położył zarazem podwaliny ziemskiego królestwa sprawiedliwości i uświęcił powagą swoją wolę ludu i opinję publiczną, których organizacja spoczywa jeszcze w rękach przyszłości. Jest to zawarte w wielkiem przykazaniu: Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego, — a całą naukę Chrystusową mieści też, w trzech słowach, hasło: — wolność, równość, braterstwo, — chociaż nadużyły go, dla celów samolubnych różne stronnictwa. Tak uczy Chrystus, czem ma być życie społeczne i słowa te wyryć winniśmy głęboko w sercach swoich.
Emanuel siedział u drugiego końca stołu z głową nad talerzem spuszczoną i śledził z wielką uwagą tok rozmowy. Serce mu rosło za każdem słowem biskupa, wyrażającem jasno i niedwuznacznie wszystko, co sam myślał. Uczuwał rozkosz wielką, słysząc z ust przełożonego potwierdzenie, że stąpa śladami Chrystusa i że jest współtwórcą krainy szczęścia, w jaką zamieni się ziemia cała, gdy zostanie jednym, bratnim zespołem chrześcijan.
Proboszcz zamilkł znowu i nie reagował wcale na ostatni wywód biskupa. Ulżył swemu sercu złośliwym przytykiem do niefortunnej jego przeszłości politycznej i nie myślał się poniżać do dyskutowania z człowiekiem tego rodzaju, z biskupem, który poważył się na poczekaniu zużytkować Zbawiciela dla celów swej polityki partyjnej, czyniąc zeń wprost socjalistę.
W tej chwili wiatr przyniósł z poza kościoła kilka brzmień dzwonów, wzywających do kościoła. Przyszła pora popołudniowego nabożeństwa.
Proboszcz wstał i rzekł szyderczo niemal:
— Wasza Przewielebność raczy przebaczyć, ale muszę spieszyć do swych obowiązków. Mam nadzieję, że za powrotem zastanę tu jeszcze Waszą Przewielebność!
Nie czekając odpowiedzi, wstał, zasunął stołek pod stół ruchem szorstkim i oddalił się majestatycznie.
Po chwili wstali wszyscy, biskup spoważniał, podał rękę pannie Ranghildzie i Emanuelowi i rzekł doń głosem, zupełnie jakby wolnym od wszelakiego wspomnienia urzędowej skargi, wniesionej przez proboszcza:
Radbym bardzo rozejrzyć się trochę po okolicy. Może pan zechce, księże kapelanie, towarzyszyć mi na tej przechadzce, która nam wypełni czas oczekiwania powrotu proboszcza Tönnesena.
Emanuel skłonił się zarumieniony.
Panna Ranghilda stała przy stole i spoglądała na obu z wyrazem głębokiej pogardy, gdy jednak biskup obrócił się ku niej, chcąc pożegnać, rysy jej były już jak zawsze obojętne i beznamiętne. Uchylili potem miękkich, pilśniowych kapeluszy (Emanuel zostawił w pokoju swój słomiany), zaś Ranghilda skinęła im, tak jeno nisko pochylając głowę, jak wymagały względy najformalniejszej grzeczności.

Biskup i Emanuel przeszli ogród i dostali się furtką na końcu alei wprost na szczere pole. Biskup zapalił cygaro, rozpiął kamizelkę i puszczał wielkie kłęby dymu, jak to zwykł czynić człowiek pogrążony w myślach. Od czasu do czasu tylko rzucał kilka słów na temat przedmiotów, na których spoczęły jego oczy.
Emanuel kroczył obok niego, milcząc. Wiedział naturalnie, że biskup z rozmysłem zaproponował mu tę przechadzkę i umyślił skorzystać ze sposobności, by mu przedstawić jasno i bez ogródek, swój stosunek do gminy.
Dotarłszy na szczyt „wzgórza plebańskiego,“ zatrzymał się biskup i jął z roztargnieniem wypytywać o nazwy licznych kościołów, których białe wieże błyskały w dali, niby płomyki. Potem wyrzekł słów kilka o wpływie widoku pięknej przyrody na umysł człowieka i przeszedł na suszę i obawę niedostatku w plonach.
— Słyszałem tu i owdzie, że ludność trapi się przewidywaniem nieurodzaju. Byłoby oczywiście nader smutne, gdyby obawy te miały uzasadnienie.
— Tak nie jest, — odparł Emanuel, ożywiając się tym tematem, — a przynajmniej tak nie jest dotąd jeszcze! Wprawdzie zboża jare, mianowicie owies sześciorzędowy i trawa po wyżej położonych polach znacznie ucierpiały, ale żyto ozime wszędzie się jeszcze trzyma dobrze, o ile oczywiście nie zaszkodziły mu przymrozki wiosenne.
Budząc się jakby ze snu, zwrócił biskup ku niemu twarz.
— Aa... — rzekł z uśmiechem — widzę, że stałeś się pan już fachowym rolnikiem, księże kapelanie.
Emanuel poczerwieniał, serce mu bić zaczęło i pomyślał, że teraz oto zacznie się cała sprawa.
Ale biskup poszedł dalej, rozkoszując się okolicą i mówiąc o oddziaływaniu piękności przyrody na umysł.
Nagle przerwał sam sobie i spytał, jakby mu coś nagle wpadło do głowy:
— Za pozwoleniem... Pan jesteś, o ile wiem, synem byłego dyrektora ministerjalnego radcy stanu Hansteda... prawda?
— Tak jest.

-Byłem niemal pewny! — wykrzyknął i nieodzywał się przez czas długi.
Szli zwolna ścieżką przez nieuprawne pola, ku wybrzeżu wiodące. Krążyły im nad głowami wrony, wystraszone krokami z bruzd pozostałych zdawna na ugorze, a tuż przy drodze, w odległości niespełna dwustu łokci wyskoczył lis, stając co chwila i rozglądając się wokół.
— Panie Hansted! — podjął biskup po długiem milczeniu. — Czy odczuwałeś pan czasu studjów swych, lub przedtem, specjalny pociąg do pewnych kierunków, czy prądów duchowych w łonie świata akademickiego, czy poza nim?
— Nie! — odparł Emanuel i spojrzał zdumiony. — W epoce dorastania i czasu studjów żyłem zupełnie samotnie i na ustroniu się trzymałem. Nie brałem, rzec można, żadnego udziału w zwykłem życiu akademickiem.
— Musiałeś pan mieć jednak pośród kolegów, kilku bodaj przyjaciół, którzy oddziaływali na pana... Byłeś, sądzę, członkiem religijnych, literackich, czy politycznych klubów dyskusyjnych... nieprawdaż?
— Nie. Nie brałem w tem udziału. Nigdy nie miałem przyjaciela prawdziwego i poprzestawałem na sobie samym i książkach. Zycie polityczne było mi zawsze obce.
— Ach, tak? — powiedział biskup z pewnem rozczarowaniem i odkrząknął zlekka.
— Jakże się jednak stało, — spytał po chwili, stając i patrząc na Emanuela wesoło, z widocznie sztucznym uśmiechem, — jakże się stało, żeś pan doszedł do swych, mówiąc prawdę, pod wielu względami bardzo radykalnych poglądów? Przekonań nie dobywa się z książek, ale z życia samego, chociaż przyznaję i książki dają umysłowi podatność dla przejęcia się wpływami osobistemi, i potwierdzają wyniki takiego przepajenia się pewną ideją. Oczywiście — przerwał sobie znowu i ruszył dalej — rozumiem dobrze, że zarówno dom, jak i nieboszczka matka pańska oddziałać musiała na kształtowanie się pańskiej psychiki. Przypominam sobie nawet, żeś pan wspomniał o tem podczas naszej rozmowy, z okazji pańskiej ordynacji. Tak, tak... matka pańska była to przedziwna kobieta, pełna zapału i wiary. Jak panu wówczas mówiłem, znałem ją w młodych latach dobrze, bowiem zaliczaliśmy się oboje do tego samego... powiedzmy... koła. Śmierć jej zabolała mnie bardzo swego czasu. Była zbyt subtelna dla tego świata, a stała się ofiarą braku odporności w najważniejszym momencie życia. Nie miała dość koniecznego brutalizmu ducha, co bywa zawsze tragedją natur wyższych. Mówię tak szczerze, bo wiem, że wszystko to jest panu znane dobrze. Pamiętam, żeś pan sam podał nieporozumienia domowe za przyczynę podjęcia działalności duszpasterskiej w dalekiej i zapadłej okolicy. Nie zdradzam też panu żadnej tajemnicy, że zgoda matki pańskiej na małżeństwo, które w wielu punktach nie odpowiadało jej naturze, nastąpiła jeno skutkiem namowy i nalegania rodziny, a może też pod wpływem chwilowej kobiecej bezsiły. Przypuszczam również, że uczucie sprzeniewierzenia się swym ideałom omroczyło smutkiem całe jej późniejsze życie i doprowadziło w końcu do zupełnego zaćmienia ducha. Pojmiesz tedy, drogi przyjacielu, jak przedziwnego doznałem wrażenia, dowiedziawszy się, żeś pan, jej syn, nawiązał tę samą nić i snujesz dalej ideje, które za najszczytniejsze uważała i starasz się je wprowadzić w życie.
Emanuel milczał i patrzył w ziemię. Ile razy, w czasach ostatnich, słyszał coś o swojej matce, doznawał tak silnego wrażenia, że z trudnością jeno mógł powstrzymać łzy.
Biskup ciągnął dalej:
— Pozwól pan, panie Hansted, że jako przyjaciel matki, a sądzę, iż mam prawo do tego tytułu, udzielę panu dobrej rady... Chociaż nie... lepiej zechciej mi pan sam opowiedzieć, do jakich doszedłeś wniosków i jak zamierzasz w przyszłości ukształtować sobie tutaj życie. Prywatnie dowiedziałem się, żeś pan obrał sobie tu narzeczoną, a także wiem, że stosunek pański do pewnej części ludności miejscowej wywołał wielkie niezadowolenie proboszcza Tönnesena. Mamy tedy przed sobą konflikt bardzo poważny. Jak go pan myślisz załatwić?
Emanuel zwierzył się szczerze ze swej chęci nabycia małego gospodarstwa nad fjordem, gdzie zamierzał żyć z pracy na roli, a z drugiej strony czuwać jako duchowny nad moralną stroną swych przyjaciół i być im nauczycielem i opiekunem. Biskup słuchał uważnie, zerkając na Emanuela raz poraz z wielkiem zdumieniem. Gdy skończył, ruszył dalej i szedł przez czas pewien, rozważając rzecz dokładnie. Nagle podniósł głowę i rzekł:
— Wszystko, coś mi pan powiedział, jest pięknie pomyślane i nawet zupełnie słuszne. Mimo to jednak odradzam panu z całym naciskiem, byś ten krok uczynił. Wyznam szczerze, że uważam to za lekkomyślność, której pan wcześniej, czy później na pewne pożałujesz. Proszę gorąco, usłuchaj pan mojej rady i nie zbaczaj z prostej drogi. Kościół potrzebuje w czasach obecnych, bardziej jeszcze, niż zazwyczaj, młodych sił. Musimy kroczyć razem do walki ze wspólnym wrogiem, nie wolno nam się rozpraszać. Przyrzeknij mi pan, że wybijesz sobie ten pomysł z głowy!
— Wasza Przewielebność, — zawołał Emanuel, — nie mogę uczynić tego. Czuję, że tu mam spełnić swą misję, a ponadto zbyt silnie już związany jestem z okolicą i ludźmi, tak że nici tych zerwaćbym nie był w stanie!
Biskup spojrzał nań zdumiony.
— A któż je panu każe zrywać?
— Jakto? — spytał. — Przecież ksiądz biskup mówił, że proboszcz Tönnesen zażądał mego przeniesienia. Nie mam przeto innego wyjścia.
— O tem to właśnie radbym porozmawiać z panem! — zauważył dostojnik i dodał: — Ale trzeba wracać, słonko przygrzewa trochę za silnie w tej południowej godzinie. O czemże to mówiłem... acha! Chciałem panu powiedzieć, a raczej zwierzyć się z czegoś w zaufaniu, co jest tajemnicą urzędową, której pod żadnym warunkiem powtarzać nie należy... Otóż krótko i węzłowato, ksiądz proboszcz Tönnesen, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, w dniach najbliższych zrzeknie się tutajszej prebendy.
— Proboszcz Tönnesen? — zawołał Emanuel i zatrzymał się pośród drogi z otwartemi ustami.
— Tak... jak powiedziałem... wedle wszelkiego prawdopodobieństwa! — powtórzył biskup, udając, że nie dostrzega zdumienia kapelana. — Zaproponowano mu... to jest... proboszcz Tönnesen otrzyma prawdopodobnie w czasie najbliższym propozycję objęcia odpowiedzialnego stanowiska poza właściwą sferą duszpasterstwa. Stanowisko to odpowiada właśnie jego uzdolnieniom i nie wątpię, że się zgodzi, tembardziej, że pozycja jego w gminie tutejszej stała się dlań wysoce przykrą, a nawet niemożliwą. Z tego już tedy nawet powodu radbym, byś pan został na tutejszej plebanji. Powstanie oczywiście wakans, a pan dostaniesz funkcje administratora. Wakans ten potrwa czas dłuższy, gdyż skorzystamy z okazji i przeprowadzimy reorganizację parafji. Jak panu zapewne wiadomo, uskarżają się od długich lat mieszkańcy północnej części parafji na daleką drogę do kościoła i szkoły, a teraz właśnie nadeszła pora uwzględnienia ich życzeń, to jest przydzielenia ich do parafji sąsiedniej. Twierdzą oni zresztą, że tamta właśnie parafja była prastarą ich macierzą, a badania wykazały, iż tak jest rzeczywiście. Przeprowadzenie tego rodzaju zmian wymaga różnych przygotowań, toteż miną pewnie lata. Nie chcę się zapuszczać w roztrząsanie szczegółów, przeto nie wspomnę o zgoła nowych stosunkach pańskich tu w przyszłości, które oddziałają również na dochody pańskie, i pozostawiam to własnej twej rozwadze, drogi kapelanie. Porzucam ten temat, bo nie mam powodu, a nawet i prawa mówić. Zwierzyłem się panu tylko, chcąc zapobiec krokowi niebacznemu i przedwczesnemu. Od siebie dodaję, że zdaniem mojem pańskie pole działania, przynajmniej na razie, jest właśnie tutaj, a największy zakres działania, najdonioślejsza i najpożyteczniejsza praca właśnie jeno w obrębie Kościoła da się urzeczywistnić. Powtarzam raz jeszcze, że potrzeba nam młodych, mocnych pracowników, a zwłaszcza w okolicy jak ta, zdawien dawna zażywającej smutnej sławy zastoju duchowego, tak że nawet politycy — dodał z uśmiechem, jakby mu to nagle dopiero wpadło — nazywają ten zakątek martwym punktem.
Dotarli do furtki u skraju parku plebańskiego, a biskup stanął i podał Enanuelowi dłoń, mówiąc:
— Rozważ pan, proszę, dobrze słowa moje, a nadewszystko przed upływem tygodnia nie czyń stanowczego kroku. Gdyby pan chciał w ciągu tego czasu pomówić ze mną, wiesz, drogi kapelanie, gdzie mnie szukać.
Uścisnął przelotnie dłoń Emanuela i odszedł przez ogród.

Emanuel stał oszołomiony tem, co usłyszał i patrzył za oddalającym się biskupem, a miał wyraz twarzy właściwy ludziom, których plany przyszłości padają pod naporem nieoczekiwanej pomyślności, tak że w pierwszej chwili nie wiedzą, czy śmiać się, czy płakać.

CZĘŚĆ PIĄTA.

W kilka dni później płynęła fjordem łódź w kierunku Skibberupu. W tyle, około steru siedział Emanuel okryty kocem, słoniącym mu nawet głowę. Wyczekiwany z takiem utęsknieniem deszcz spadł nareszcie. Chmury zwisały nisko ponad wodą, a ogromne krople siekły z łoskotem ławkę wioślarską. Emanuel wracał z Sandingi, gdzie się wybrał nazajutrz po bytności biskupa, w towarzystwie cieśli Nielsen, służącego mu za coś w rodzaju adjutanta. Chciał uniknąć pytań o biskupa, któremi go zasypywano, a na które nie mógł dać narazie odpowiedzi. Czuł potrzebę usunąć się i rozważyć, co usłyszał. Przytem spotkanie ze starym dyrektorem wzmogło jego chętkę poznania owej przedziwnej szkoły, będącej duchową ojczyzną Hansiny i całej skibberupskiej młodzieży. Nie doznał zawodu. Wiedział teraz, czemu błyszczą oczy młodych ludzi na wspomnienie sandingskiego uniwersytetu. Zobaczył wielki kompleks budynków, których czerwone, okryte bluszczem i różą jerychońską mury robiły wrażenie zamku. Zaznajomił się z ogromną salą zebrań, zbudowaną w staropółnocnym stylu o stropie kasetonowanym, odzdobionym rzeźbą, ale nadewszystko zachwyciło go ośmdziesiąt zdrowych, młodych dziewcząt, pobierających tego lata naukę, oraz sama metoda nauczania zapomocą śpiewu, wykładów, odczytów i codziennych praktyk religijnych, w których to ostatnich brała również udział wieczorami ludność miejscowa, złożona z biednych komorników, czynszowników, jawiących się bez surdutów, oraz robotników w bluzach. Wszystko to od pierwszego zaraz dnia wzięło go za serce. Zrozumiał teraz miłość ludności dla dyrektora, poznawszy go we właściwem jego środowisku, to jest w szkole, gdzie spacerował, kulejąc i podpierając się swym kijkiem pomiędzy nauczycielami i uczniami, niby ojciec, rozdzielając sprawiedliwie napomnienia, uściski i nagany. Zrozumiał, jaki wpływ wywiera człowiek ten przedziwny na umysły młodzieży, gdy go ujrzał poraz pierwszy na mównicy i usłyszał słowa, pełne tak młodzieńczego zapału i gorącej wiary, że mu do szarych oczu napływały łzy, a ramiona wyciągały się miłośnie, pragnąc objąć ludzkość całą.
Nazajutrz po przyjeździe Emanuela odbyło się w szkole wielkie zebranie, na którem przemawiał, biorąc za temat ideję dzieci bożych i naśladowców Chrystusa. Podkreślił, że miano pierwszych przysługuje tym właśnie, którzy starają się całą siłą ziścić ideję drugą. Dni następnych złożył wraz z dyrektorem wizyty wszystkim kołom przyjaciół oświaty w okręgu, a przyjmowano go wszędzie tak serdecznie, i z tylu zaprzyjaźnił się osobami, że podróż ta przemieniła się niebawem w pochód triumfalny.
Wycieczka ta zadecydowała ostatecznie o planach przyszłości. Przekonał się dowodnie, że biskup miał słuszność i że małe gospodarstwo w Egede nie odpowiada zgoła idei, ziszczonej tak świetnie w sandingskiej szkole. Trzeba było wielkiego lokalu, dużo miejsca, stajen dla koni i szop na wozy przy bywających zdala gości, słowem wspaniała plebanja vejlbijska była jak stworzona umyślnie na taki dom zborny całej gminy, jaki posiąść zamierzał właśnie.
Postanowił tedy usłuchać biskupa, objąć po wyjeździe proboszcza stanowisko administratora parafji i nie mógł się doczekać chwili pomówienia o tem z Hansiną. Odnośnie do narzeczonej pozwolił sobie na złamanie słowa danego biskupowi, toteż serce mu teraz skakało w piersiach, a w głowie roiło się od planów rozmaitych.
Dopiero nocą czołno dotarło do brzegu i z wielkim trudem musieli obaj z Nielsenem przebyć drożynę, wiodącą od małej przystani skibberupskiej, pomiędzy pagórkami do wsi. Pożegnawszy się z towarzyszem, Emanuel podążył do domu teściów. Połyskało mu zdala i wiodło go światło w oknach, a za chwilę objął, zaraz w sieni, kibić Hansiny i natychmiast rozpoczął opowiadać swe przeżycia.
W kilka dni później zamieścił okręgowy organ ludowy następującą notatkę: — Dowiadujemy się z pewnego źródła, że ks. proboszcz Tönnesen, pleban Vejlby i Skibberupu upatrzony jest na stanowisko dyrektora nowego duchownego seminarjum państwowego w Seeborgu pod Kopenhagą. Urzędowa nominacja nastąpi podobno w dniach najbliższych.

Przeniesienie proboszcza Tönnesena musiało być uważane za znaczny awans i sam on też nie tłumaczył tego faktu w inny sposób, mimo to jednak ujrzeli w nim Skibberupacy zwycięstwo swego stronnictwa. Tkacz Hansen zapowiedział, że proboszcz usunięty zostanie z plebanji i jak zwykle dotrzymał słowa. Biskup musiał, coprawda, użyć całej swej dyplomacji wobec upartego księdza, by nie doszło do skandalu. Proboszcz Tönnesen odrzucił w pierwszej chwili stanowczo faryzejską propozycję i dopiero po namyśle doszedł do przekonania, że w interesie własnym i dla dobra córki powinien skorzystać ze sposobności rozwiązania w sposób napozór honorowy stosunku z kapelanem, który z dniem każdym stawał się nieznośniejszym. Pochlebiało mu też, że przypomniano sobie jego minione zasługi pedagoga, oraz uznano wybitne zdolności administracyjne.
Skibberupcy jęli kuć żelazo póki gorące. Wysłano do biskupa deputację z adresem wyrażającym nadzieję, że przy obsadzaniu prebendy uwzględnione zostaną słuszne żądania większości mieszkańców. Nie wymieniono wprawdzie nazwiska Emanuela, lecz tekst adresu nie pozostawiał żadnej wątpliwości. Biskup przyjął wysłanników nader życzliwie, specjalnie wyróżniając przewodniczącego im tkacza Hansena, pomówił o mającej nastąpić reorganizacji parafji, oraz związanym z tą sprawą dłuższym wakansem, a wreszcie zapewnił, że słuszne żądania większości zostaną w pełnej mierze uwzględnione, co mu osobiście sprawi wielką radość. Po audjencji deputaci zostali zaproszeni na śniadanie, a cała rzecz zakończyła się piciem w ogrodzie kawy z Jego Przewielebnością.
W kilka dni potem organ ludowy zamieścił oficjalną wieść, że biskup zgłosił swą kandydaturę z listy demokratycznej do bliskich wyborów do folketingu, a gminy Vejlby i Skibberup zaliczały się do jego okręgu wyborczego.
Tymczasem panna Ranghilda chodziła po plebanji, niecierpliwie wyczekując dnia, w którym będzie ją mogła na zawsze opuścić. Czuła się już za starą, by snuć marzenia przyszłości, ale paliła ją chęć wyjechania z miejsca, gdzie zmarnowała młodość i gdzie ni jeden zakątek, ni człowiek nie wywoływał w niej uczucia żalu. Zwłaszcza męką stało się jej w czasach ostatnich nieuniknione współżycie z kapelanem. Drwiła dowoli z manjackiej jego żądzy przybrania chłopskich manjer i gestów, twierdziła, że się zaniedbał w stroju, że włosy jego i odzież cuchną stajnią i potem, tak że przez stół czuje jego obecność, ile razy wyjątkowo siada na plebanji do obiadu, i godziła się ze zdaniem ojca, który twierdził, iż podobna zmiana zaszła również w jego umyśle.
— To rzecz charakterystyczna dla ludzi tej okolicy, kształcących się na proroków, — mówił proboszcz — że biorą sobie za wzór seminarzystów naszych. W innych krajach, ludzie tego pokroju szukają natchnienia mistycznego w starych księgach, tutaj zaś czerpią inspirację od pastuchów i parobków. Zanim rok minie, będzie pan Hansted również i pod względem duchowym przybrany w drewniane chodaki. Już dziś cała umysłowość jego stała się ordynarną i chłopską.

Nakoniec, w połowie lipca zapakowali Tönnesenowie swe manatki i odjechali. Kilku chłopów vejlbijskich i trzej właściciele ziemscy chcieli wyprawić proboszczowi ucztę pożegnalną i obdarować go srebrnym dzbankiem na kawę, ale wymówił się od tego z podzięką i stanowczością niezłomną. Po załatwieniu najkonieczniejszych formalności rozstał się, bez zbytniej zresztą jakoby goryczy, ze swą gminą, a wobec jednego tylko Emanuela nie mógł się powstrzymać od zdradzenia istotnych swych uczuć. Podając mu na pożegnanie bardzo ozięble rękę, powiedział, że zbytecznem jest życzyć szczęścia ludziom, którzy umieją nastawiać żagle wedle chwilowego wiania wiatru.
Po wyjeździe proboszcza przeniósł się Emanuel ze swego poddasza do kancelarji Tönnesena i zajął jedną sypialnię. Reszta mieszkania stała pustką z wyjątkiem komórki służącej, zajmowanej dalej przez kulawą Lonę, obecnie gospodynię plebańską. Coprawda, nikt jej o to nie prosił, ale zachowywała się tak, jakby była częścią nieruchomego inwentarza plebanji, a Emanuel był o tyle dobroduszny, że przystał na ten jej pogląd bez szemrania. Natomiast „Maren“ ruszył wraz z karetą, końmi i proboszczem. Ale nie było potrzeby przyjmować nowego parobka, bowiem grunt plebański wydzierżawiony był jednemu z chłopów, a kontrakt upływał dopiero za rok, co bardzo martwiło Emanuela.
Spędzał teraz cały, wolny od obowiązków duszpasterskich czas u przyszłego teścia swego w Skibberupie, biorąc udział we wszystkich, codziennych zajęciach gospodarczych. Orał, czyścił łany buraków z zielska i woził gnój na ugory. Wieczorami siadywał z Hansiną na wale ziemnym, otaczającym ogród, patrzył na zachód słońca i snuł marzenia przyszłości. Hansina siedziała z głową spartą poufale w jego ramię, a on ją tulił do tętniącego serca, kiedy sine mgły mroku rozpościerały się po polach.
Nadeszły na koniec żniwa, życie się roztętniło po żółtych polach łyskać zaczęły kosy i brzmieć osełki do ich ostrzenia dziarską pobudką, a Emanuel, zrzuciwszy długi surdut, ruszał z kosą na ramieniu, na czele parobków teścia i brał się do roboty. W dniu, w którym skosił poletko łąki, tak, że zyskał uznanie Andersa, uczuł się dumniejszym, niż był swego czasu po złożeniu z wyszczególnieniem egzaminu.
Czas mijał i szczęście sprzyjało, aż do jesieni, o krótkich, burzliwych dniach i długich, ciemnych nocach.
Co wieczora trudniej przychodziło teraz Emanuelowi żegnać się z Hansiną, opuszczać ciepłą, zaciszną izbę i wędrować po rozmokłych ścieżkach do wielkiej, pustej plebanji, gdzie często długo zasnąć nie mógł, skutkiem różnych, dziwnych odgłosów, jakie rozbrzmiewać zwykły nocną porą w niezamieszkałych domostwach. Pewnej nocy zasnął dopiero właśnie, gdy nagle zerwał się zbudzony niezrozumiałym jakimś jękiem. Po chwili uświadomił sobie, że jest to dźwięk rogu strażniczego, wieszczącego pożar. Wyskoczył z łóżka, zarzucił odzienie, usłyszał hałas w domu, drzwi się otwarły i wpadła Lona w spódnicy fryzowej, ze świecą w drżącej nerwowo dłoni.
— Gore! Gore, panie pastorze! — wrzasła, a twarz jej była sina ze strachu. Podobnie, jak wszyscy mieszkańcy Vejlby, którzy byli świadkami strasznego ognia, nie mogła słuchać sygnału pożarnego bez zaćmienia przytomności. Wszyscy we wsi wstali i nastała bieganina z latarniami. Ale przekonano się niebawem, że płonie jeno mały domek w sąsiedniej parafji, toteż nastał spokój po wysłaniu sikawki wraz z potrzebną ilością strażaków.
Zaniepokojony Emanuel uczuł, że dłużej nie wytrzyma w tem osamotnieniu i niepewności, toteż postanowił ująć sprawę jasno i wziąć coprędzej ślub. Zaraz nazajutrz rozmówił się z Hansiną, którą to w pierwszej chwili przeraziło. Pewna była, że przynajmniej przez rok Emanuel będzie czekał ze ślubem. Im lepiej wnikała w stosunki, im bardziej uświadamiała sobie swą rolę w wielkiej, pańskiej plebanji, tem większe ją trapiły wątpliwości, czy zdoła stanąć jako pastorowa na wysokości zadania. Widząc jednak rozradowanie Emanuela i słuchając jego marzeń o przyszłości, nie była w stanie sprzeciwić się życzeniu przyspieszenia ślubu i nie wspominała mu o troskach swoich. Zapytano rodziców o zdanie, zwołano radę familijną i postanowiono, że ślub odbędzie się szóstego października, to jest w dniu urodzin zmarłego króla.
Zjawiła się atoli pewna trudność, na której załatwienie wieś cała czekała z wielkiem naprężeniem ciekawości. Hansina chciała, by wesele było możliwie skromne i ciche, natomiast matka była zdania, że winna to sobie samej i Emanuelowi, by uroczystość owa wypadła tak świetnie, jak jeno można ją urządzić przy skromnych zasobach pieniężnych, jakiemi rozporządzali. W sprawie tej została Elza poparta przez człowieka, o którego współudziale nigdyby pomyśleć nawet nie mogła.
Pewnej niedzieli, po popołudniu zjawił się Villing wraz z żoną, celem złożenia gratulacji z powodu zaręczyn, tegoż dnia bowiem wyszły oficjalne zapowiedzi Hansiny i Emanuela. Pani Villing przystrojona była w jedwabną suknię i szal krepowy, a przypominająca zakonnicę buzia jej promieniła uśmiechem zachwytu. Pan Villing miał cylinder i długi surdut dyplomaty, z białą kamizelką o szklannych, kulistych guzikach. Od założenia konsumu nie postała noga Villingów w Skibberupie, ale wydarzenia czasów ostatnich ułagodziły po trochu ich oburzenie. Doszli do przekonania, że wydali o Skibberupakach sąd przedwczesny, że zaś zasadą ich było żyć z wszystkimi w zgodzie, przeto skorzystali ze sposobności złagodzenia wszelkich rozterek dotychczasowych.
Anders i Elza byli obecni podczas tej wizyty i rozmowa toczyła się zrazu o rzeczach obojętnych. Nagle rzucił Villing pytanie, dotyczące wesela, a gdy Elza ze zwykłą otwartością wyznała mu, że istnieje niepewność, jak je urządzić, Villing podskoczył, nibyto przerażony na stołku i stał się wymownym.
Oświadczył, że wprost nie rozumie zapatrywania Hansiny i jest zdania, iż uroczystość tak niezwykła winna być obchodzona w sposób przystojny, co jest obowiązkiem honoru. Andersowie winni są to sobie i wszystkim zwolennikom sprawy ludu, zwłaszcza, że w całej okolicy odczuwać się daje potrzeba przejawienia uczuć sympatji dla młodej pary. Udział wielkich mas ludności przemieni to wesele w prawdziwe, jak twierdził, święto demokracji.
Spostrzegłszy, że wywarł wrażenie, Villing jął mówić dalej i okazało się, że ma gotowy całkiem plan w głowie.
Poza domem, na wygonie, trzeba było urządzić wielki namiot, gdzie odbyłaby się uczta, zaś sala zebrań odpowiednio przystrojona służyć miała dla tańców. Zaręczał, że Andersowie nie mają potrzeby kłopotać się kosztami, o ile go zaszczycą zleceniem załatwienia całej sprawy i poczynienia zakupów. Wszystko nie przekroczy kilkuset koron, które chętnie zaliczy naprzód dla okazania, że mieszkańcy Skibberupu niedocenili go, pozbawiając w czasach ostatnich swego zaufania i swej życzliwości. Wyznał szczerze, że pragnie rzecz naprawić, okazując się bezinteresownym przyjacielem gminy, a pan Villing poparła męża, kładąc czule dłoń na ramieniu Elzy i spoglądając na nią z serdecznem wylaniem.
Nazajutrz pomówiła Elza z córką, a Hansina zgodziła się zostawić matce wolną wolę.
Villing miał słuszność. W parafji pragnęli wszyscy uczcić przy sposobności wesela swego pastora, który prostotą, skromnością i gotowością służenia wszystkim zjednał sobie nietylko Skibberup, ale i chłopów vejlbijskich, tak że każdej niedzieli kościół wypełniony bywał po brzegi. Sam nawet wójt gminny, Jensen, starał się doń zbliżyć, a weterynarz Aggerbölle oświadczył, że dotąd nie widział tak dzielnego człeka i nie słyszał równie dobrego kaznodziei.
Jedna tylko osoba opierała się dotąd ogólnemu nastrojowi życzliwości dla Emanuela. Była to Maren-kowalka, owa mała, brzydka babina, która chciała przemawiać czasu pierwszego występu kapelana w domu zbornym. Dzieje jej żywota były po krótce następujące:
W młodości pełniła funkcje pomocnicy kuchennej w większym dworze, potem zaś, przez czas długi przyrządzała potrawy przy każdej sposobności uczt odprawianych w całej okolicy. Pewnego razu, podczas uroczystego obchodu chrzcin u zamożnego kmiecia, na które sproszono około stu osób, zdarzyło jej się nieszczęście. Przypaliła sromotnie potrawę z ryżu i chociaż ówczesny mąż jej, służący w tym dniu za mistrza ceremonji, wypoliczkował ją jak należy wobec zebranych, to fakt ten nie ułagodził serc ludności, tak że odtąd nikt jej nie zlecał kucharskich funkcji.
Nieszczęście to rozgoryczyło Maren wielce, powzięła szatańską nienawiść do społeczeństwa, biedna kobiecina stała się postrachem okolicy, a cały gniew jej skierował się od czasu niefortunnego występu w sali zebrań na Emanuela. Hansina atoli czuła w dniach przedślubnych dziwne pragnienie zgody z wszystkimi, chciała rozwiać cień wszelki, jakiby mógł przysłonić jej szczęście. Toteż chcąc odwrócić od siebie i ukochanego także i tę nienawiść, udała się do nędznej chałupy, gdzie mieszkała Maren, daleko, w Egede, położonej i poprosiła, by podjęła przyrządzanie potraw na weselu. Biedna kobiecina skamieniała wprost z wzruszenia. Łkając gwałtownie, padła do nóg przerażonej tem Hansiny i ucałowała jej rękę.

W dniu wesela pogodnie było i ciepło, niemal jak w lecie.
Od tygodnia już pieczono i smażono w domu Andersów po całych dniach, aż do późnej nocy. Piwnice pełne były mięsiwa, ogromnych szynek, galaret wieprzowych, wędzonej cielęciny, balji z kiełbasami, koszów twardych jaj, kremów cukrowych, ozorów, pieczonych śledzi, stosów masła, oraz wież ogromnych, niby koła, tortów ze śliwkami, które to dary, wedle obowiązującego zwyczaju przysłali najbliżsi znajomi i przyjaciele rodziny.
Na wielkim wygonie za domem kończył cieśla Nielsen, wraz z kilku pomocnikami wielki namiot, gdzie miano ucztować, a dziewczęta przystrajały salę zebrań wieńcami zieleni i malowanemi herbami. Wszędzie, w całej wsi powiewały flagi, zaś przed bramą domu panny młodej sterczały dwa maszty, owinięte jedliną, połączone u góry płachtą, na której widniał wielki napis „Witajcie.“
Ślub naznaczony był na dwunastą, ale już o dziesiątej zaczęli się schodzić goście weselni. Przyszedł też Emanuel, który po długim namyśle postanowił brać ślub w szatach kościelnych. Stoły z przekąskami ustawiono w niebiesko malowanej „sali,“ gdzie przyjmował przybywających mężczyzn wódką i piwem Villing we własnej osobie, pełniący funkcje mistrza ceremonji.
Na wyraźne życzenie Emanuela nie naruszono w niczem obyczajów weselnych, panujących w okolicy. Sam on jeno odmówił wódki, poprzestając na ciemnem piwie.
W ciągu godziny cały dom napełnił szczelnie tłum przybranych odświętnie gości, a ciągle przybywali nowi. Wszyscy rozważali nader ważne zagadnienie, kto da ślub młodej parze. Emanuel pojechał przed paru dniami do stolicy, w celu poradzenia się w tej sprawie biskupa, a dostojnik ten oświadczył, że sam może dopełni sakramentu, bo jako stary przyjaciel pani Hansted jest poniekąd najbliższy Emanuelowi. Cała też wieś czekała w napięciu wielkiem na ten zaszczyt, jaki miał na nią spłynąć.
O pół do dwunastej zajechały wozy chłopów, w liczbie około trzydziestu i zaczęto się w nich sadowić. Wozy, przeznaczone dla nowożeńców i najbliższych krewnych, wjechały w podwórze, reszta ustawiła się na drodze długim szeregiem, sięgającym aż na przeciwległy kraniec wsi. Hansina siedziała tymczasem w swej komórce, gdyż nie wolno jej się było pokazać, aż cały orszak weselny gotów będzie do drogi. Gdy to nastąpiło, wyszła wraz z Emanuelem na podjazd, ubranà w czarną, wełnianą suknię z wąskiemi paskami koronek u szyi i ramion. Z pod welonu i wianka mirtowego błyskała czapeczka ze złotogłowiu, haftowana perłami, którą miała na ślubie prababka jeszcze. Przywdziała ją na życzenie Emanuela.
Podczas jazdy gwarzono ochoczo i śmiano się, gdyż śniadanie rozwiązało już języki wielu starszym mężczyznom i kobietom. Dopiero, gdy ozwały się dzwony kościoła, umilkli wszyscy, a Elza wybuchła płaczem. Hansina natomiast zachowała przez cały czas wyraz surowy, niemal ponury, jaki jej nie opuszczał w chwilach wielkiego wzruszenia.
Słońce złociło kościół, wąski pas lądu i błękitną toń fjordu, oraz urwiste, przeciwległe brzegi. Po niebie snuły się lekkie chmurki i przelatały stada szpaków, a z dali dolatał wrzask mew, białych jak piana morska. Pod murem kościoła ujrzano bryczkę biskupa, a gdy wozy podjechały na sam przylądek ukazał się oczom wszystkich sam dostojnik, przybrany w jedwabny ornat, z orderami na piersiach, w postawie pełnej namaszczenia. Niezapomnianą była dla całego orszaku chwila, kiedy ten wielki człowiek, odkrywając głowę, przystąpił do nowożeńców i z czcią wielką wprowadził ich do świątyni.
Mowa jego krótka była i przypominała toast weselny. Biskup zaliczał się do postępowych duchownych, używających tonu zwykłej konwersacji, którzy wymawiają słowa „Chrystus,“ lub „Duch Święty z koleżeńską nonszalancją, z jaką wspominamy dobrych przyjaciół. Przyrównał Emanuela do rośliny, która poszukuje podatnego do wzrostu gruntu, a gminę do wielkiego drzewa, w cieniu którego roślina ta wybujać ma wspaniale i zakończył wezwaniem błogosławieństwa bożego dla związku, który ma tu zostać zawarty. Po ślubie zebrali się wszyscy na cmentarzu, gdzie biskup witał liczne osobistości orszaku, wyróżniając przy tej sposobności szczególnie tkacza Hansena. Elza podziękowała z wielkiem wzruszeniem za zaszczyt uczyniony córce i zięciowi i prosiła dostojnika, by raczył wziąć udział w uczcie weselnej. Ale biskup wymówił się, podając za powód konieczność powrotu przed wieczorem do domu i zamieniwszy w zakrystji jedwabie na płócienną okrywkę swoją, oraz uścisnąwszy raz jeszcze dłonie nowożeńców i gości, wsiadł na bryczkę i odjechał.
Zaraz też usadowili się na wozach wszyscy i orszak ruszył z powrotem. Gdy wyjeżdżano do wsi, zahuczały z wszystkich zagród strzały, tak że konie stawały dęba, a kobiety wydawały okrzyki strachu i radości. Przed domem Andersów stało czterech muzykantów ze skrzypkami i trąbami i fanfara rozbrzmiewała za każdem zjawieniem się nowego wozu, pełnego gości weselnych. Byli w nich starzy, zesztywniali pradziadkowie i ciężkie kobiety, których trzej ludzie musieli zsadzać, oraz młode dziewczęta, skaczące bez namysłu w ramiona pierwszemu lepszemu młodzikowi. Sproszono wszystkich członków koła oświatowego z okolicy, większą jednak część młodzieży tylko do tańca. Przyszedł nawet „stary Eryk“ na swej kuli, węsząc z rozkoszą smakowite zapachy obficie nagromadzonego jadła. Zjawił się także dyrektor uniwersytetu, którego cisza morska zatrzymała w drodze i przywiózł swą Jettę, kościstą kobietę, o czerwonej twarzy, w okularach na nosie. Kusztykając przy pomocy kijka swego, przechadzał się pośród gości, ściskał mocno dłonie mężczyzn, klepał ich po ramieniu, brał za ręce kobiety z okrzykiem zachwytu i szczypał po różowych policzkach dziewczęta. Natomiast tkacz Hansen milcząc wałęsał się z kąta w kąt z rękami założonemi na plecy, a uśmiech ironiczny wykrzywiał mu to jednę, to drugą część twarzy.
Gdy się zebrali wszyscy, stanął w progu domu kupiec Villing w białe ubrany rękawiczki i zaprosił na ucztę. Muzykanci stanęli na czele, za nimi ruszyli nowożeńcy i orszak weselny posunął do namiotu, gdzie ustawiono ogromny stół, pełen mis gorącej potrawy z ryżu, potężnych dzbanów piwa i szklanek z winem. Pośrodku, sterczał łokciowej wysokości tort, zaś przed pierwszem miejscem, gdzie mieli zasiąść nowożeńcy, leżał wielki, jak młyńskie koło przekładaniec, z ich monogramem, kunsztownie wypisanym marmeladą malinową.
Stojący na szarym końcu Villing, powitał przybyłych i odmówił modlitwę, poczem łyżki zaczęły się ruszać, a wszyscy uznali, że tym razem kowalka Maren świetnie dopełniła zadania. Ci nawet, którzy zapamiętali ów tragiczny, przypalony swego czasu ryż, nie znaleźli powodu do uwag, a dziesięć komornic, roznoszących misy, zwijało się jak w ukropie, by nie zaznać tej hańby, że któryś z gości stuknie łyżką w próżny talerz.
W chwili, gdy wniesiono pieczeń, zaczęły się mowy. Pierwszy przemówił dyrektor uniwersytetu, a jego entuzjastyczne, pełnego radosnego uniesienia słowa wycisnęły łzy z oczu wielu. Potem zabrał głos Emanuel, który zdjął już kościelne szaty. Podziękował za zaufanie, jakiem go, przybysza zdala i człowieka obcego, obdarzyła gmina, a w zakończeniu zwrócił się do teściów swych, w których domu znalazł szczęście życia. Odpowiedział na to Anders Jörgen kilku ledwo dosłyszalnemi słowami i zakłopotany wielce siadł na ławie. Sądzono, że miał to być toast ku czci ojczyzny, przeto zabrzmiały wokół gromkie okrzyki. Tkacz Hansen wstał i wyrzekł kilka oschłych zdań na temat „nowego ducha czasu,“ a kupiec Villing, skłonny do podkreślania rzeczy budzących wzruszenie, zwrócił uwagę gości weselnych, by nie zapominali też o „drogich zmarłych“, w czem się mieściła aluzja do matki Emanuela. Mowy przeplatano śpiewem, a chórowi przywodził donośnym basem cieśla Nielsen.
Tymczasem ściemniło się już, a młodzież zebrana w przybranej wspaniale i rzęsiście oświetlonej sali zebrań czekała niecierpliwie, by zacząć tany, których pierwszym etapem miało być porwanie panny młodej z koła dziewcząt. Nim się to jednak stało, zabrał raz jeszcze głos kupiec Villing, wznosząc w gorących słowach toast ku czci „sprawy ludu,“ dając wyraz nadziei, że ogarnie świat cały w zwycięskim pochodzie. Emanuel odmówił modlitwę końcową i wyznanie wiary, poczem udano się do sali zbornej, gdzie tany i śpiewy trwały aż do białego rana.
Emanuel i Hansina opuścili jednak towarzystwo już około północy i odjechali na nową siedzibę wozem, przybranym w zieleń i kwiaty. Pożegnali ich tłumnie goście gromkiemi okrzykami, a na chwilę przedtem wysłano gońca do Vjelby, gdzie młodzież umyśliła w skrytości zgotować młodej parze uroczyste przyjęcie. Zaraz po odjeździe Emanuela z plebanji ustawiono przed domem bramę triumfalną, by ją w danej chwili oświetlić barwnemi lampjonami. Prócz tego zatknięto wzdłuż drogi szereg smolnych pochodni, które teraz rozgorzały na tle nocy fantastycznemi błyski.
Przeraził się Emanuel owego czerwonego światła, dostrzegłszy je w dali, ale rychło przyszedł do siebie i uścisnął silnie dłoń żony. Wydało mu się, że wzgórze plebańskie uniesione zostało, jak mówiła legenda, na słupach ognistych i wspomniał dawne czasy, kiedyto marzył o znalezieniu magicznego zaklęcia, otwierającego wnętrze gór...
Dziś posiadł je właśnie i oto wjeżdżał z ukochaną we wnętrze czarowne.






KSIĘGA DRUGA.


ZIEMIA OBIECANA.


CZĘŚĆ PIERWSZA.

Po polu, położonem na wzgórzu, w stronie północnej Vejlby, kroczył mężczyzna i orał. Smukłą postać jego okrywała opończa ze zgrzebnego płótna, a fałdziste, workowate spodnie tkwiły w ordynarnych butach z cholewami, tworząc wielkie fałdy na kolanach. Na głowie miał zniszczony kapelusz pilśniowy, z pod którego szerokich skrzydeł spadały wypełzłe na słońcu i deszczu, dlugie włosy. Pierś okrywała mu broda jasna, którą wiatr zarzucał od czasu do czasu na ramię.
Twarz miał wychudłą, czoło wąskie, zapadłe skronie, a oczy wielkie, jasne i łagodne.
Dziesięć łokci nad jego głową wirowało stadko wron, przysiadały co chwila jedna po drugiej w bruździe tuż za pługiem, następując oraczowi na pięty i odskakując ostrożnie w bok, ile razy szarpnął cuglami, by przynaglić wolny krok pary chudych, z wysiłkiem naprzód padanych koni.
Oraczem był proboszcz Vejlby i Skibberupu, Emanuel, którego słusznie, czy niesłusznie parafjanie zwali „apostołem czasów nowych,“ a z którego nazwy pokpiwali sobie różni, mniej przychylnie dla ruchu ludowego usposobieni koledzy z sąsiednich parafji. Mimo tego stroju i zapuszczonych włosów, oraz brody, widać zaraz było, że nie jest zwykłym chłopem. Miał zbyt wątłą budowę ciała, za wąskie i za mało barczyste ramiona, a ręce jego, mimo, że sino-czerwone i nabrzmiałe, nie posiadały tej nadmiernej wielkości, jaką daje fizyczna praca od młodości dokonywana i noszenie ciężarów. Podobnie też i twarz jego nie miała właściwej chłopom, jednostajnie ciemnej i skórzastej cery, ale wiḍniały na niej plamy czerwone i drobne, białe punkty.
Nastał zimny, wilgotny poranek marcowy, a wiatr zrywający się co chwila, pędził po całej okolicy gęste tumany mgły. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, przewalało się coś w rodzaju szarawego dymu tak gęstego, że dostrzec nie było można końca łanu. Od czasu do czasu uderzenie wichru oczyszczało widok, zostawiając jeno w bruzdach niską kurzawę pary, a poprzez gęstwę ciężkich, czarniawych chmur majaczyła blada tarcz słońca. W chwilach takich można było objąć spojrzeniem z wyżu plebańskiego pola całą parafję, aż do samotnego kościoła nad fjordem, sterczącego daleko na południu, na stromym przylądku pośród mgły, niby nieziemska zjawa. Nieco bliżej na zachód widniały trzy wzgórza Skibberupu, a ponad nimi błyskał mały, czerwonawy punkt, oznaczający szczyt dachu nowego, wielkiego domu zbornego gminy, oświecony słońcem, rzucającem raz poraz w tamtym kierunku snop promieni.
Zatopiony w myślach Emanuel, nie zwracał uwagi na niespokojny i zmienny ciągle wygląd krajobrazu. Przystając nawet czasem, dla dania oddechu koniom, patrzył przed się, nie dostrzegając niczego. Dopiero około południa zbudził go z zadumy odgłos pochodu małej karawany, zbliżającej się doń drogą polną od strony wsi.
Przodem kroczyła mała, silnie zbudowana, czteroletnia dziewczynka, ciągnąc na przerzuconym przez ramię sznurze, stary wyplatany wózek, w którym spoczywało małe dziecko. Kroczyła z wysiłkiem wyboistą drogą, czapeczka pokrywająca jej brunatne, rozwichrzone włosy, zesunęła jej się na bok, a co chwila puszczać musiała sznur, by podciągnąć do góry czerwone pończochy, opadające ciągle na drewniane chodaki. Wózek popychał od tyłu chłopak w włóczkowej czapce, głęboko nasuniętej na czoło, którego jedną połowę twarzy i ucho osłaniał płat waty, wciśnięty pod czapkę. Na końcu szła młoda, wyprostowana wieśniaczka. Przyzostała kilka kroków za dziećmi, stąpała samym skrajem drogi, a wiatr szeleścił chustką w kwiaty, okrywającą szczelnie jej głowę. Nie podnosząc oczu od roboty na drutach, jaką była zajęta, nuciła półgłosem, czasem jakby przez zapomnienie, rzucając ton z pełnej piersi.
Była to Hansina wraz z trojgiem dzieci, stanowiących rodzinę Emanuela.
Pochód dotarł do skraju oraniny, a dzieci przystanęły i usiadłszy na wielkim głazie, patrzyły na ojca, zbliżającego się do nich właśnie z drugiego krańca łanu. Posiniały z zimna na twarzyczkach, a z nosków ich spływał obficie śluz. Widząc, jak siedziały obute w stare chodaki i ubrane w łataną odzież, podobne do reszty wiejskiej biedoty, niktby nie przypuścił, że są mieszkańcami wspaniałej, na pałac wyglądającej plebanji, której czerwony dach dachówkowy i park topolowy wznosił się tam, w dole, ponad łupkiem kryte domostwa wieśniacze.
Emanuel pozdrowił przybyłych już zdala, powiewając nad głową kapeluszem, a dotarłszy z pługiem na odległość jakichś dwudziestu łokci od drogi, zatrzymał konie, z których buchała para i spytał:
— Cóż tam nowego, Hansino?
Hansina stała na drodze, poruszając zlekka nogą tam i z powrotem wózek, celem uspokojenia dziecka, które zaczęło kwilić, zdziwione tem, że nie jedzie dalej. Policzyła oczka na drucie i odparła miejscowym djalektem:
— Nic tak dalece... Acha, prawda... — był tkacz Hansen. Chciał pomówić z tobą.
— Tak? — odrzekł Emanuel z roztargnieniem i obejrzał się, mierząc spojrzeniem zorany kawał. — Cóż miał takiego na sercu?
— Nie powiedział mi. Kazał cię tylko spytać, czy nie chcesz przyjść dziś popołudniu o trzeciej na zebranie u wójta.
— Ach, o to idzie? — roześmiał się. — Hansen to wielki dziwak! Hansino, — przerwał sobie sam — czy pamiętasz com ci mówił o nowej metodzie nawożenia, wyczytanej w „Gazecie Rolniczej?“ Im więcej o tem myślę, tem mi się wydaje lepszą. Zresztą rzecz to oczywista... prawda? Należy wywozić na pole nawóz świeży i zaraz go przypłużać, miast trzymać na gnojowisku, gdzie traci mnóstwo najcenniejszych własności, a ponadto zapowietrza nasze obejścia. Jak ci mówiłem, kraj traci skutkiem starej metody conajmniej sześć miljonów rocznie! Pomyśl Hansino... całe sześć miljonów. Byłaby śliczna rzecz zaoszczędzić tak wielką sumę, której by użyć można w przyszłości na naprawienie mnóstwa krzywd z czasów dawnych i na poprawę bytu. Nie pojmuję tylko, czemu ludzie nie wpadli już na rzecz tak prostą... która wprost leży na dłoni... nieprawdaż? Myślałem nad tem dziś i pewny jestem niemal, żem odkrył przyczynę. Ta smutna konieczność była wynikiem pańszczyzny w posiadłościach pańskich... rozumiesz? Oto chłop musiał odrobić naprzód na pańskiem polu, zanim otrzymał pozwolenie pracy dla siebie. Zmuszeni spychać z dnia na dzień obróbkę własnego zagonu, chłopi musieli rzucać gnój na kupę, zanim im się udało chwycić dzień wolny i obrócić go na własną korzyść. Pochodzenie gnojowisk poszło z czasem w zapomnienie i utarło się mniemanie, że ich zakładanie oparte jest na jakiejś arcymądrej zasadzie. Stąd też poszło, że nie miano odwagi zerwać z niemi. Krótko mówiąc, owe cuchnące gnojowiska są to pamiątki z czasów ucisku, podobnie jak i inne niechlujstwo, którego stara się pozbyć teraz społeczeństwo ludzkie. Czy to nie ciekawe... Hansino? Ach, jakiż błogosławiony jest czas, w którym żyć nam padło. Jakże rozkosznie być świadkiem szerzenia się prawdy i sprawiedliwości w małym i wielkim zakresie, jakże miło patrzeć, jak spada jarzmo niewoli i świta szczęśliwsza przyszłość.
Hansina zmieniła drut i uśmiechnęła się z niedowierzaniem. Znała dobrze męża i wiedziała jak łatwo zapala go każda nowa idea. Przywykła też słuchać w milczeniu jego wywodów i rojeń o niesłychanych wynikach, jakie nastąpić muszą.
— Czas już chyba wyprzęgać! — powiedział Emanuel, spoglądając na wielki, srebrny zegarek i przykładając go, chłopskim obyczajem do ucha. Rzucił lejce na grzbiety skulonych koni i dodał: — Możebyś podał rękę ojcu, chłopcze!
Słowa te skierowane były do malca, siedzącego dotąd wraz z siostrą na kamieniu przydrożnym. Zamyślił się tak dalece i zapatrzył na stado wron, zerujących po oraninie, że nie usłyszał ojca. Siedział, podłożywszy dłoń pod okryty watą policzek i spoglądał z miną poważną, jaką przybierają zazwyczaj dzieci po przeminięciu dotkliwego cierpienia.
Był dość mały na swój wiek, blady i szczuplejszy od młodszej o rok siostry, posiadającej silną budowę ciała, oraz czerstwy wygląd oczu i policzków, właściwy wieśniaczemu potomstwu. Podobny był zresztą zupełnie do Emanuela, miał tę samą wyrazistą budowę czaszki i tę samą, nieziemską łagodność spojrzenia. Odziedziczył też rudawe, jedwabiste włosy ojca, zapadłe skronie i wielkie, jasne, w słońcu niemal bezbarwne oczy.
— Jakto, nie słyszysz, chłopcze? Ojciec do ciebie mówi! — powiedziała Hansina.
Na dźwięk słów matki, odjął, jakby z zakłopotaniem dłoń od ucha i zwrócił na nią oczy, uśmiechając się niewinnie, a zarazem z przymusem.
— Czy cię boli jeszcze trochę ucho, chłopcze? spytała.
— Nic a nic! — zapewnił żywo. — Nie czuję żadnego bólu.
— Chodźże raz do mnie, chłopcze! — zawołał Emanuel od pługa.
Malec zerwał się natychmiast i pobiegł przez oraninę do koni, gdzie jął odczepiać wagę i rozwiązywać postronki. Czynił to zręcznie i sumiennie, niby wprawny parobczak.
Chłopak był ulubieńcem Emanuela. Dano mu, ze względu na ojca Hansiny, imię Jörgena, ale zarówno w domu jak i całej gminie zwano go poprostu „chłopcem.“ Tak go nazwał zaraz po urodzeniu Emanuel, a miano to zakorzeniło się do tego stopnia, że chrzesne imię malca poszło niemal w zapomnienie.
Na widok płata waty na uchu zawołał Emanuel.
— Cóż to znowu, chłopcze? Czy ci gorzej może na ucho?
— Tak... troszkę! — odparł malec cicho, jakby ze wstydem.
— Głupia sprawa z tem uchem! Ale pewnie wszystko razem, to bagatela... prawda?
— Już nie boli, nie czuję wcale bólu! — zapewniał malec solennie.
— No to dobrze chłopcze! Pokaż że jesteś dzielny junak, który sobie nie robi nic z drobnostek. Mazgaje do niczego nie doprowadzą w życiu... nieprawdaż?
— Tak.
— Pamiętasz pewnie, żeśmy mieli po obiedzie jechać do młyna. Nie mamy, zaiste, obaj czasu na chorowanie... prawda
Druty stojącej na drodze Hansiny zamigotały żywiej. Gdy wszyscy zamilkli, ozwała się:
— Myślę, doprawdy, że lepiejby dziś chłopca zostawić w domu, Emanuelu! Przez cały ranek miał się dość źle.
— Tak, droga moja, ale jak sama słyszysz, Wszystko minęło. Sam powiada, że go nic a nic nie boli. Świeże powietrze pomóc mu tylko może. Świeże powietrze, to lekarstwo Pana, powiada stare przysłowie. Chłopak siedział ciągle w domu w czasach ostatnich i dumał bez końca, dlatego też trochę przybladł.
— Zdaje mi się, Emanuelu, żeśmy winni więcej dbać o chłopca, a najlepiej byłoby raz pomyśleć na serjo o sprowadzeniu lekarza. Od dwu już blisko lat uskarża się na to swoje ucho, przeto musi być w tem coś złego.
Emanuel zawahał się z odpowiedzią. Nie pierwszy już raz rozmawiali na ten temat, nie mogąc się pogodzić.
— Oczywiście Hansino... jeśli to uważasz za słuszne, sprowadzimy lekarza. Wiesz atoli, że ja osobiście niewielkie mam zaufanie do doktorów. Zwłaszcza wiesz, co sądzę o doktorze Hassingu. Tego rodzaju przypadłości uszne, to rzecz zwyczajna u dzieci i mijają same, byle zostawić czas naturze na naprawę niedomagania. To samo powiada matka twoja, a ma ona chyba dosyć doświadczenia... nieprawdaż? Weźno ten powróz, chłopcze! Nie mogę uwierzyć, że Stwórca tak licho uorganizował człowieka, by konieczną była interwencja rąk lekarza, kiedy coś chwilowo zakłóci normalny porządek. Przypominam sobie z dawnych lat dwu kolegów, którzy zaniemogli na oczy, po ospie zdaje mi się. Jednego leczył doktor, a nawet profesor wszechnicy i póty mu wstrzykiwał różności i pędzlował powieki, w imię świętej wiedzy, aż biedaczysko oślepł. U drugiego pozwolono naturze namyśleć się nad sposobami leczenia i w krótkim czasie wszyscy zazdrościli mu bystrości wzroku. Zdaje mi się, że wydarzenie to powinno być nam nauką. Zresztą zużyliśmy już wszystek olejek, przyniesiony przez Maren Nilsen od starej Grety ze Strynö, a to doskonale zrobiło chłopcu. Ale nie sprzeciwiam się, czyń, co chcesz, droga Hansino... Chodźno, chłopcze, chodź...
Przy ostatnich słowach podniósł syna oburącz i posadził go na grzbiecie konia.
Hansina milczała. Emanuel zawsze odnosił zwycięstwo w tych drobnych sporach, dotyczących dzieci. Był tak wymowny, umiał tak dobrze wyrażać swe myśli i uzasadniać słuszność swych zapatrywań, że chociaż nawet nie była przekonana, zmuszoną była w końcu zamilknąć.
Mała karawana skierowała się ku wsi, a pola zaległa znowu gęsta mgła. Przodem jechał na koniu chłopiec, prowadząc drugiego, za nim zaś kroczył Emanuel, jedną ręką popychając wózek, a drugą opierając na ramieniu córki Sigridy, zwanej „tłuściochą.“ Emanuel rzucał od czasu do czasu w powietrze kapelusz, pokrzykiwał i wyprawiał różne rzeczy, by rozweselić leżące we wózku maleństwo, które też krzyczało uniesione szaloną radością.
W tyle poza nimi kroczyła Hansina z robotą w ręku. Mała jej postać prosta była jak za czasów dziewczęcych, a krok równie pewny, śmiały i równy. Natomiast zmienił się nieco wyraz jej śniadej twarzy. Wydawała się jeszcze bardziej skupioną w sobie i przygnębioną potrochu. Po siedmiu latach małżeństwa i trzech porodach świeżość jej młodzieńcza ucierpiała także, oczy się zapadły, a policzki schudły. Mimo to była dotąd niezwykle piękną kobietą i wedle pojęć wiejskich nie wyglądała na dwadzieścia sześć lat, jakie liczyła. Toteż gmina rodzima była z niej dotąd wielce dumna. Coprawda ten i ów nie mógł się pogodzić z jej zamkniętem w sobie usposobieniem, a liczba ludzi tłumaczących ten objaw pychą, wzrastała nawet z biegiem lat. Nieraz dawały się słyszeć ubolewania, że Emanuel wybrał ją właśnie w chwili, kiedy postanowił dobrać sobie żonę z pośród ludu.
Emanuel wkroczył wraz dziećmi na podwórze plebanji przez sklepistą bramę i zastał siedzącego na cembrowinie cysterny studziennej parobka Nielsa, gorliwie zajętego czytaniem „Gazety ludowej,“ chłopskiego organu okręgowego. Był to ciemnowłosy dwudziestokilkoletni chłopak średniego wzrostu, barczysty i posiadał mocny grzbiet. Nos zadarty miał w górę i tłuste, rumiane policzki, okryte mchem zarostu. Wielkie podwórze plebanji, tak czyste i spokojne za rządów proboszcza Tönnesena, że symbolizowało stosunek kościoła vjelbijskiego do tejże gminy, wyglądało teraz niechlujnie jak u pierwszego lepszego komornika. Wszędzie walały się narzędzia gospodarcze, leżały liczne, rozwalone kupy słomy, a z otwartych drzwi stajni dolatał ryk bydła, domagającego się karmy południowej. Tu i owdzie stały, pokrywając nierówny bruk, kałuże solanki śledziowej, rozlanej umyślnie w celu wytępienia zielska, a pod drzwiami kuchni kury grzebały w odpadkach.
— Cóż cię tak bardzo zajęło, Niels? — spytał Emanuel, puszczając Sigrid i zsadzając syna z konia. — Cóż tam nowego w gazecie?
Parobek zerknął w stronę pastora i miast odpowiedzieć, uśmiechnął się, rozdziawiając gębę od ucha do ucha.
— Acha, jesteś, widzę, filozof! — zawołał Emanuel. — Czyż może znowu wstąpiłeś na ścieżkę wojenną? Mów, przeciw komu zwróciłeś oszczep tym razem. Daj przeczytać! — dodał, zdjąwszy uprzęż z koni. Parobek podał mu gazetę, a Emanuel zaczął czytać, podczas gdy syn jego napoiwszy konie, wiódł je do stajni.
— Gdzież to? Acha, tutaj! O wyższych uczelniach i rozwoju moralności. Ho, ho! Początek naprawdę dobry... Nie krępujesz się, widzę, w słowach...
Parobczak, wpatrywał się z napięciem w twarz czytającego pana swego i ile razy Emanuel dał wyraz aprobaty skinieniem głowy, lub lekkim okrzykiem, małe, ciemne, zagrzebane niemal w policzkach oczy autora nabierały coraz to większego blasku.
— Ten artykuł przynosi ci naprawdę zaszczyt, Niels! — powiedział Emanuel, oddając mu gazetę.— Wyrabiasz się na dziennikarza, ani słowa... Bacz tylko chłopcze, byś się nie utopił w atramencie. Manja bazgrania, to trucizna, przeto nie należy z nią igrać.
Przerwała mu Hansina, która wróciła ścieżką przez ogród, a teraz stojąc na wysokich kamiennych schodach domu, wezwała na obiad.
— Musimy się pospieszyć, chłopcze! — zawołał — Niels, na syna, wnoszącego uprzęż do wozowni. — Nils, skoczno, proszę cię po starego Soerena. Jest za wygonem na buraczysku. Około trzeciej popołudniu siedział przy oknie znanej ogólnie, paradnej izby wójta gminnego Jensena, człowiek chudy, wysoki, ubrany w ciemne odzienie z samodziału, o wysoko sterczącym kołnierzu i wąskich rękawkach. Pochylił się, ramiona oparł o kolana i złożył ręce. Bladą, piegowatą twarz, niemal poziomo zakończoną w górnej części, pasem nisko przyciętych rudawych włosów, obejmowała u dołu rzadka broda, opadająca na czarną krawatkę i pikowany, zgoła już niemodny teraz napierśnik. Łokcie tkwiły w ciasnych, czarnych mankietach ż nieprzemakalnego płótna, ściskając je tak, że cała krew zdawała się napływać do wielkich, sino-czerwonych dłoni. Był to tkacz Hansen.
Ludzie, których tu sprosił, stanowili grupę tak zwanych „mężów zaufania,“ w liczbie sześciu wybranych w gminie osób, których zadaniem było czuwanie nad politycznemi sprawami, urządzanie zebrań wyborczych, wyszukiwanie mówców i utrzymywanie stosunków z innymi wyborczymi komitetami we wszystkich okręgach kraju. Hansen wyglądał bardzo jakoś niesamowicie w tem półświetle, mżącem przez zapocone szyby i głębokiej ciszy południowej pory dnia, w której tonął dom cały. Siedział w zupełnym bezruchu, z przygasłem spojrzeniem i pół przymkniętemi powiekami. Płaska jego, rudawo-siwa głowa, skrzywione usta i czerwono obramione oczy przypominały rysia przyczajonego na skraju gęstwy dziewiczego lasu, co bada spojrzeniem rozłóg stepu.
Niebiesko malowana świetlica wójta, będąca ongiś widownią tylu popijań i partyjek lombra, zmieniła teraz zupełnie swój charakter. Stały tu jeszcze, co prawda, mahoniowe meble, błyskając czerwienią wzdłuż ścian, a także tykotał na szyfonierce złocony zegar pośrodku dwu, nader lekko ubranych pasterek z gipsu umieszczony, ale tam, gdzie widniał dawniej stół gry, przy którym weterynarz Aggerbölle, kupiec Villing, zmarły już nauczyciel Mortensen i sam gospodarz, tyle strawili wesołych nocy przy kartach i szklankach mocnego grogu, królowało obecnie wielkie biuro, obciążone papierami, zaś przy ścianie przeciwległej duża półka, pełna ksiąg, protokołów i stosów gazet. Wszystko to nadawało izbie wygląd poważnego, czcigodnego biura.
Podobna zmiana zaszła też w samym wójcie.
Uświadomienie polityczne, jakie praca oświatowa dała chłopom okręgu i całego kraju, zbudziło również jego, napoły zagasłe sumienie, tak że stanął szeregach bojowników o swobody stanu włościańskiego. Był najbogatszym kmieciem parafji, a posiadał też pośród chłopów sławę wielce hojnego i zawsze do przysług pieniężnych gotowego człowieka, ponieważ zaś z natury czuł skłonność do publicznych wystąpień, przeto niedługo przyswoił sobie potrzebne, krasomówcze zwroty i w krótkim czasie został politycznym przywódcą okolicy, tak że gazety zwały go stale: „znanym wodzem chłopskim, Janem Jensenem z Vejlby.“ To naczelne stanowisko mógł objąć atoli jeno z jednoczesnem pominięciem człowieka, który był istotnym twórcą ruchu ludowego w gminie, to jest tkacza Hansena. Z początku wielu mieszkańców, widząc nagły wzrost autorytetu wójta, przypuszczało, że Hansen nie zgodzi się bez walki na takie usuwanie w kąt swej osoby i zasług, atoli tkacz okazał się, ku wielkiemu zdumieniu wszystkich, w tym wypadku niezwykle ustępliwym. Dowiedziano się nawet, że on to sam właśnie skłonił wójta do udziału w życiu politycznem, w sposób nader poważny przedstawiając mu, iż obowiązkiem jego jest oddać sprawie ludu na usługi swe niezależne stanowisko i talent krasomówczy.
Wydawało się wprost, że teraz, gdy minął pierwszy akt walki, tkacz Hansen umyślnie pozwala innym przywłaszczać sobie nagrodę i zaszczyty należne własnej, długoletniej pracy i wysiłkom. Z każdym rokiem zasuwał się bardziej w ślimaczą skorupę własnej istoty, nie obojętniejąc atoli wcale dla sprawy, której poświęcił życie. Przeciwnie, odmawiając przyjęcia honorów, które mu ofiarowywano ciągle w uznaniu zasług, obrał z własnego popędu skromną rolę funkcjonarjusza idei postępu. Był czynny jako pośrednik, pomagał różnym kierownikom komitetów lokalnych w prowadzeniu agend, rachunków i korespondencji, a także pełnił dalej, i to ze zdwojoną nawet gorliwością, swe dawne funkcje szpiega i wywiadowcy w gminie. Zjawiał się i teraz wszędzie, gdzie go się zgoła nie spodziewano, kwaśno, jak zawsze uśmiechnięty, siadał na krześle, pochylał się, zasłaniał czerwonemi rękami usta i słuchał rozmowy, usiłując podejrzeć tytuł dziennika, trzymanego przez kogoś, lub firmę kupca na papierowym woreczku, który gospodyni domu wkładała do szafarni.
Zwołał dziś zebranie na trzecią i przybył, jak zawsze, punktualnie. Atoli, mimo że napięta w danym momencie bardzo silnie sytuacja polityczna czyniła obrady nader ważnemi, wybiła na zegarze czwarta, zanim wszyscy mężowie zaufania znaleźli się w komplecie.
Gospodarz zajął jako przewodniczący pierwsze miejsce u owalnego stołu, przy którym obradowano. Koścista jego postać, konopiaste włosy i wygolony podbródek wyglądały imponująco, jak również jasno-zielona, pluszowa kamizelka i świeżo wyprasowana koszula o śnieżnej białości rękawach. W krwisto-czerwonej twarzy tkwił, co prawda jak dawniej fioletowo-siny, krogulczy nos, będący świadectwem mniej zaszczytnej przeszłości, w zamian za to jednak zachowanie jego swobodne, a dostojne, dowodziło obeznania się z życiem publicznem, jakie zdobyć można jeno długą wprawą. Po prawicy wójta zasiadł Emanuel, ubrany teraz w długi surdut z jasnopopielatego sukna, dalej zaś niski, zażywny chłop vejlbijski o krzaczastych brwiach i dziecięco-rumianych policzkach. Po lewej siedzieli dwaj młodzi, skibberupscy kmiecie, oraz cieśla Nielsen o ciemnej, wikingowskiej brodzie, która w ciągu ostatnich lat przydłużyła się jeszcze o kilka cali i sięgała mu teraz do pasa. Ostatnie miejsce u stołu zajął tkacz Hansen, który, nie dawszy się wybrać do samej rady, objął dobrowolnie funkcję pomocniczą sekretarza.
— Ponieważ jesteśmy w komplecie — zaczął wójt hałaśliwie jak zawsze, tocząc spojrzeniem wokół, — przeto oświadczam przyjaciele, że mamy dziś ważne nowości do omówienia. Proszę tedy... zaczynajcie Jensie Hansen!...
— Ostatnie słowa powiedział do tkacza, który dobył z wnętrznej kieszeni kamizelki wielki arkusz papieru i rozłożył go przed sobą na stole. Potem zaczął czytać zwolna, monotonnym głosem, co następuje:

„Rzecz poufna!

Kierownicy naszej polityki w parlamencie donieśli Radzie Naczelnej Stronnictwa Ludowego, będącej jak wiadomo organizacją kierowniczą wszystkich demokratycznych okręgów wyborczych, o licznych, niepokojących wieściach, jakie się w czasach ostatnich przedostały do dzienników krajowych, a jednocześnie udzielili tejże radzie informacji i wskazówek, co czynić należy. Wobec grozy położenia i wagi sprawy, rada uznała za konieczne przesłać Szanownym komitetom gminnym te wskazówki bezzwłocznie. Sytuacja streszcza się w tem, że zdaje się, jakoby pomiędzy rządem a reakcyjną partją obu izb nastąpiło porozumienie, i jakoby ta godna spółka knuła plany, zdolne zasmucić wielce każdego wolnego obywatela, zwolennika swobód ludu. Oczywiście nie da się na razie nic konkretnego stwierdzić, bowiem układy te prowadzone są w największej tajemnicy. Atoli zauważono w parlamencie, że ministrowie, gdy idzie o sprawę ludu, nawet w drobnych rzeczach, okazują niechęć i dziwny upór w prowadzonych debatach, a także zaszło sporo innych faktów charakterystycznych. Uwzględniając te rzeczy w ich całokształcie, dojść musimy do poglądu, że rząd nosi się w istocie z planem stawienia ponownego oporu woli ludu i większego niż kiedykolwiek indziej ograniczenia wpływu prostaczka na kierownictwo nawy państwowej, a to za pomocą samozwańczego zamachu stanu i zawieszenia powszechnego prawa głosowania. Każdy zwolennik swobód ludu osądzi jak należy postępek taki. Wzywamy tedy szanowny komitet gminny, by zgromadził stronników ludowej partji coprędzej i by zebranie to dało silny wyraz niezłomnej woli ludu poparcia w pełnej mierze działalności posłów naszych w obu Izbach i zdecydowanej walki z wielmożami i ich zdradliwemi zamiarami. Pozostawiamy decyzji szanownego komitetu miejscowego, jakich się ma jąć środków, by zebranie to odbyło się jaknajświetniej, zalecamy jeno, po porozumieniu z przedstawicielami naszymi w parlamencie, by szanowny komitet miejscowy przeprowadził silną, najlepiej jednolitą w całym kraju rezolucję tej treści: Wyrażamy przedstawicielom naszym w obu Izbach parlamentu nieograniczone zaufanie i przyrzekamy im jaknajwiększe poparcie w walce o nieukrócone prawo swobody i sprawiedliwości dla ludu.
Takie same wezwanie przesyłamy jednocześnie wszystkim komitetom okręgowym i żywimy nadzieję, że taki tymczasowy protest zbiorowy, takie gromkie ostrzeżenie licznych rzesz ludu, które rozlegnie się w każdej gminie, przemówi do rozsądku przeciwników i odwiedzie ich od wykonania zbrodniczego zamiaru.
Niech żyje wolność i sprawiedliwość! Niech żyje wspomnienie naszego drogiego króla ludowego Fryderyka, ulubieńca pracujących rzesz, tak wcześnie niestety zgasłego dawcy konstytucji!

J. A. H. Johansen, adwokat.“

Zanim jeszcze Hansen skończył czytać, zawołał Emanuel, drżąc ze wzburzenia.
— Ależ to jest pogwałcenie prawa!... To zdrada kraju!
— Słusznie! — zabrzmiał echem cieśla, a głos jego zatętnił głucho pośród gęstwy mierzwiastej brody.
— Masz zupełną rację! — przyznał wójt, który podczas czytania podawał wokół pudełko z cygarami. — Inaczej sądzić nie może żaden człowiek honoru! — Uczynił gest trybuna, stojącego na mównicy, i ciągnął dalej: — To właśnie pokazuje nam, jak dobrze uczyniliśmy, stawając ostro przeciw tej partji, której jedynym celem jest zagarnięcie władzy, chociażby to zagrażało dobru i przyszłości kraju. Ludzie tacy nie są już naszymi ziomkami, to... wrogi Danji!
— To również wrogi Boga! To bezwstydni, skrytobójczy mordercy ducha! — krzyknął roznamiętniony Emanuel. — Do tego musiało dojść w społeczeństwie, gdzie panuje egoizm... To jednak ostatnia, zbrodnicza samoobrona, poprzedzająca Ostateczną ruinę! Proponuję, byśmy jeszcze dziś wieczorem zebrali ludzi tych samych co my poglądów: i powiedzieli im jasno, na co się zanosi. Musimy się zbroić! Armatom bezprawia przeciwstawimy gromy bożych przykazań!
— Czekaj! Czekajno, Emanuelu! — powiedział wójt, kładąc mu dłoń na ramieniu, podczas gdy Hansen obrócił się znacząco i wytarł nos palcami. — Nie wolno nam w pierwszej linji popadać w roznamiętnienie. Nie wiemy przecież nic na razie pewnego, a składać się do strzału należy wówczas dopiero, gdy zobaczymy niedźwiedzia. Tak powiada stare przysłowie. Ja, ze swej strony sądzę, że wszystko to są jeno pogłoski, puszczone z rozmysłem przez rządowców, w celu stopienia naszych przedstawicieli w obu Izbach, a może też coś w rodzaju balonu próbnego, dla wybadania nastroju, panującego w państwie.
— A gdyby to nie były plotki... — zaoponował Emanuel — gdyby rząd wykonał istotnie swą pogróżkę... gdyby rozpędził przedstawicieli ludu i postawił przemoc na miejscu prawa... cóżby się wówczas stało? Powiedz, co wówczas...?
Wójt spojrzał na Emanuela z lekceważeniem, potem zaś ozwał się przesadnie uroczyście, uderzając jednocześnie mocno ręką w stół:
— Gdyby miało dojść aż do tego... niech Bóg zachowa... wówczas powstałoby w całym kraju przeszło trzysta tysięcy obywateli i huknęliby jednym głosem: — Wara!... Mamy was dość! — Wszakże mam rację... prawda?
Powiedziawszy to, zwrócił się do trzech Skibberupaków, którzy odkrzyknęli gromko: — Słusznie! — zaś mały, tłusty chłop vjelbijski potwierdził żywo skinieniem głowy.
— Proponuję, podjął po chwili wójt — byśmy zwołali na najbliższą niedzielę wieczorem zgromadzenie w domu zbornym, podejmując się jednocześnie wyjaśnienia sytuacji. Uchwaloną tam zostanie proponowana rezolucja. Na razie, sądzę, że należy traktować otrzymane wieści jako poufne i nie niepokoić ludzi, może nawet zgoła bez potrzeby. Rada naczelna pojmuje rzecz w ten właśnie sposób, a ja przychylam się w pełni do jej poglądu, że przeciwnikom zbraknie ochoty porywać się na awanturniczą walkę, gdy poznają nastrój ludności, wyrażającej swą wolę na zgromadzeniach po wszystkich zakątkach państwa. Wszakże tak samo myślicie, drodzy przyjaciele... nieprawdaż?
Czterej członkowie rady wyrazili swą aprobatę, a ta jednomyślność wywarła na Emanuelu tak wielkie wrażenie, że się uspokoił. Nie nawykł on zresztą przemawiać na zebraniach politycznych. Zmysł polityczny obudził się w nim późno i nie był zbyt bystry, to też wybór swój do rady mężów zaufania zawdzięczał jeno zasługom swym na innem polu. Nie orjentował się w codziennych rozprawach parlamentu i pojęcia nie miał o tak zwanej „taktyce,“ do której wójt i inni przywiązywali wielkie znaczenie. Nie powątpiewał wcale, że sprawiedliwość, jak to opiewał jeden z hymnów kościelnych, „zwycięży, gdy tak się spodoba Bogu,“ i nie miał zbytniego zaufania do chytrostek i sposobików, mających na celu przyspieszenie tego zwycięstwa dobrej sprawy.
Uchwalono w końcu, na wniosek jednego z skibberupskich kmieci, by zaprosić na zgromadzenie także pozamiejscowych mówców, dla nadania mu podnioślejszego charakteru. Przez chwilę zastanawiano się, czyby nie wezwać posła do folketingu, który został wybrany we własnym okręgu, to jest biskupa, ale rychło zgodzono się, że byłoby to zgoła bezcelowe. Mimo, że biskup podczas ostatnich rozpraw okazał dowodnie, iż nosi pod ornatem i strojem dyplomaty czerwoną koszulę garibaldczyka, to jednak nie dał się nakłonić dotąd do porzucenia swego, jak je zwał żartobliwie, „archimedesowskiego“ stanowiska, i lawirował, jak zawsze, pomiędzy stronnictwami. Wyrażono natomiast nadzieję, że uda się pozyskać innych, wybitnych mówców demokratycznych i postanowiono zwrócić się do Rady Naczelnej z zapytaniem w tej sprawie. Wójt oświadczył samorzutnie gotowość przywiezienia mówców ze stacji kolejowej do wsi własną bryczką, oraz ugoszczenia ich, co zostało przyjęte pochwalnym szmerem przez cały komitet.
Uchwalono w końcu dzień zgromadzenia, a gdy tkacz Hansen odczytał protokół czynności, posiedzenie zostało zamknięte.
— Drodzy przyjaciele — rzekł ochoczo wójt wstając. — Namęczyliśmy się dość, przeto sądzę, że należałoby siły trochę pokrzepić... nieprawdaż?
Uczynił gest zapraszający na nieuniknioną w jego domu „małą przekąskę,“ którą tymczasem przysposobiono w sąsiednim pokoju. W tejże samej chwili otwarła do jadalni drzwi okazała kobieta w pozłocistym czepcu, z orlim nosem i potrójnym podbródkiem. Pod zapaloną już, wiszącą lampą widniał stół, zastawiony obficie sutemi i tłustemi potrawami, mianowicie pieczoną wieprzowiną i wędlinami, zaś światło zachodu, toczące bój z blaskiem lampy, uwydatniało lepiej jeszcze smakowitość zastawy. Znużeni długiem obradowaniem męże siedli też do stołu z wielkiem upodobaniem i jęli ostro zajadać.
Emanuela ogarnął również pogodniejszy nastrój na widok gromadki barczystych ludzi, siedzących spokojnie, mimo że niebezpieczeństwo im zagrażało w niedalekiej przyszłości. Ufali widać słuszności swej sprawy i pewni byli pomocy Opatrzności. Ponownie zachwycił go ich spokój ducha, męskie władanie sobą, oraz pogodne znoszenie przeciwności losu, których to cech nie mógł sobie dotychczas przyswoić. Gorliwie opróżniano misy, a nowe przynosiła tłusta „Sidse,“ zarządzająca gospodarstwem domowem wójta, który owdowiał przed paru laty. Tę kobietę, podobną do góry mięsa, obserwował z pod oka pilnie tkacz Hansen, który nie wyrzekł przez ciąg biesiady niemal jednego słowa. Gdy mu sąsiad chciał nalać kieliszek, wódki, Hansen położył na naczyniu szeroką łapę i, uśmiechając się po swojemu, oświadczył, że został od niedawna abstynentem, a nie uczynił wyjątku ze względu na chwilę uroczystą, mimo wesołych przycinków wójta. Gdy skończono jeść, na stole zjawiła się kawa, a gospodarz znowu zaczął wkoło podawać cygara, Hansen wstał. Pożegnał się pod pozorem pilnych spraw tegoż jeszcze wieczora i, uścisnąwszy sumiennie dłoń każdego z obecnych, wyszedł przez kuchnię. Nagle stanął pośrodku i spojrzał na gospodynię wójtową w ten sposób, że owa góra mięsa zbladła i zadrżała całem ciałem.
— Jensie Hansenie! — krzyknęła, zasłaniając się ręcznikiem. — Czemuż na miły Bóg patrzycie na mnie w taki sposób?
Nie rzekł słowa, wsadził na głowę kapelusz i poszedł, skrzyżowawszy na plecach ramiona.
Ciemność ogarnęła świat, wiatr ustał, z nieba okrytego ciężkiemi chmurami padały zwolna duże, białe płaty, topniejące zaraz w błocie. Hansen kroczył ku domowi wśród śnieżycy, która zmieniła się po chwili w rzęsisty deszcz, samotną ścieżyną wiodącą poprzez wzgórza do Skibberupu. Twarz wykrzywiał mu zwykły kwaśny uśmieszek, a oczy w czerwonych obwódkach spoglądały przed się tępo, jak to bywało zawsze w chwilach snucia w cichości osamocenia nowych planów wojennych.

Wśród ulewnego deszczu i ciemności wrócił Emanuel na plebanję i wszedł w towarzystwie drugiego jeszcze mężczyzny do wnętrza domu po wysokich, kamiennych schodach, wiodących do pańskiej ongiś sieni o mahoniowych wieszadłach, które przystrajało dawniej wielkie, niedźwiedzie futro Tönnesena, albo znów otoczone welonami kapelusze ogrodowe panny Ranghildy. Czerwono-białą szachownicę posadzki kryły ongiś piękne, kokosowe maty. Dzisiaj paliła się tu jeno prosta latarnia stajenna, a pod wieszadłem widniał szereg zabłoconych chodaków drewnianych wszelkich kształtów, począwszy od ordynarnych szłap komorniczych z żelaznemi paskami i wiechciem słomy wewnątrz, aż do małych, przez pół lakierowanych sabotów kobiecych ze zdobnym przodem i flanelową podszewką.
Zebrali się już codzienni goście plebańscy, spędzający tu po pracy wieczory na wspólnej rozmowie, czytaniu i śpiewie, i obsiedli ściany wielkiej, na ogród wychodzącej jadalni, oświetlonej skąpo jedną jedyną lampą naftową. W wielkiej izbie onej, prócz sztukaterji na okopconym stropie i malowanych na drzwiach krajobrazach, nic już teraz nie przypominało komnaty, w której królowała panna Ranghilda, przechadzając się w ekscentrycznych toaletach swych, po miękkich dywanach, pośród adamaszkowych portjer i inkrustowanych mebli. Wzdłuż czterech, gołych ścian ciągnęły się proste, drewniane ławy, ponad któremi, aż do wysokości ramienia męskiego, starta była do cna plecami błękitna farba, ongiś mur pokrywająca. Cztery wielkie okna, dwa po każdej stronie drzwi ogrodowych, w zimie zabezpieczone podwójnemi skrzydłami przysłaniał wąski pas ciemno-czerwonego płótna, a pod jednem z okien stał długi stół dębowy, wybielony przez szorowanie. Pozatem znajdowało się w izbie tylko kilka krzeseł, słomą wyplatanych, staromodny fotel, podobny do stojącego przy piecu w chacie rodziców Hansiny, i dość duża szafarnia u drzwi do kuchni. Pośrodku stropu wisiał sześcioramienny, blaszany świecznik.
Owa sala, zwana halą z powodu prostoty, przypominającej starodawne mieszkania ludzi północy, stanowiła zwyczajne miejsce pobytu rodziny. Dawna jadalnia proboszcza zamieniona została w sypialnię wspólną dla wszystkich, zaś reszta pokoi stała pustką, lub służyła za skład nasion, wełny, karmy dla bydła i tem podobnych rzeczy. Emanuel odziedziczył dawną „kancelarję“ proboszcza, której się swego czasu tak ogólnie bano, ale całe jej urządzenie stanowiło obecnie jeno kilka zakurzonych półek i sofa pokryta ceratą. Rzadko się zdarzało, by Emanuel przebywał w owej „kancelarji“ dłużej niż pół godziny dziennie, to znaczy tak długo, jak trwała jego poobiednia drzemka. Wykłady swe i kazania obmyślał zawsze w polu, podczas orki, lub w ciągu wędrówek do biednych i chorych gminy. Obrócił się plecami do książek, pewny że od ptaków niebieskich, a nawet krów w stajni więcej się nauczyć można, niż mieszczą wszystkie arcymądre księgi świata.
Tego wieczoru zebrało się na plebanji około pięćdziesiąt osób obu płci i mimo nader nikłego oświetlenia panował w „hali“ nastrój niezmiernie wesoły i miły. Dziewczęta obsiadły ławę wzdłuż krótszej ściany. Wyglądały jak wianek kwiatów. Siedziały pochylając jasne i ciemne główki swe nad robotą szydełkową, którą z trudem niemałym jeno mogły utrzymać w sztywnych od pracy, czerwonych palcach. Kobiety usadowiły się na ławie najbliższej pieca i błyskały poważnie drutami robionych pończoch, przytem zaś gwarzyły płaczliwie, jak to zwykle czynią kumoszki, rozmawiając o gospodarstwie, mleku i tym podobnych, codziennych sprawach. W ich gronie siedziała też Hansina, zajmując staromodny fotel i przędąc na kołowrotku. Ubrana była dokładnie tak samo jak inne w prostą, samodziałową suknię i bawełniany wzorzysty fartuch, na głowie zaś, na ciemnych, rozdzielonych pośrodku i zaczesanych na skronie, miejscowym obyczajem, włosach, miała mały, czarny czepeczek. Niebardzo interesowało ją gadanie kumoszek, spojrzenie jej było roztargnione i obce jakby, ile razy podnosiła głowę, by pozdrowić skinieniem wchodzącego komornika, lub kilka dziewcząt o rumianych policzkach. Młodzi parobcy zebrali się u dużego stołu pod oknem. Siedzieli oświetleni w pełni lampą, na wysokim postumencie, pośrodku, obok wielkiego dzbana wody z drewnianą pokrywą. Tutaj najżywiej toczyła się rozmowa, a ponad długowłosemi głowami wisiała, gęstniejąca coraz to bardziej, chmura tytoniowego dymu.
Zdala, w najciemniejszym kącie siedziały dwie osoby, wyglądem i zachowaniem świadczące, że nie zaliczają się do stałych bywalców „hali.“ Do nich to podszedł Emanuel zaraz po wejściu i pozdrowił najserdeczniej. Dwaj ci mężczyźni przedstawiali się nader smutnie, a ubranie ich stanowiły łachmany, tak przemoczone, że wokół pończoch powstały na ziemi małe jeziorka. Jeden był długi i chudy, niby Żuraw studzienny, drugi zaś mały, nalany, z naroślą wielkości pięści nad jednem okiem. Obaj siedzieli z rękami opartemi na kolanach i patrzyli w ziemię, ale od czasu do czasu, upewniwszy się poprzód, że nikt nie patrzy, zerkali na siebie z pod oka, tłumiąc skryty uśmiech.
Były to znane dobrze w całej okolicy osobistości, Swend-piwko i Per-sznaps. Zaliczali się do stałego inwentarza wyrzutków gminy i codziennie wyczekiwali wraz z innymi pod drzwiami Villinga na otwarcie sklepu, pełni niepokoju, kryjąc za pazuchą puste flaszki. Mieszkali, jak liczna dość rzesza biedaków okolicznych, w marnych lepiankach glinianych, w tak zwanych chatach na bagnisku, daleko, na zachodniej granicy parafji. Jeden robił drewniane chodaki, drugi pokrywał dachy, ale opinja publiczna twierdziła, że obaj czerpali swe dochody z kradzieży w polu ziemniaków podczas ciemnych nocy, ze strzyżenia wełny pasących się nocą, a przywiązanych do pali owiec i tym podobnych rzeczy... Wielu podejrzywało ich ponadto o to, że mają na sumieniu dużo gorsze jeszcze czyny. Emanuel wiedział o tem potrochu. Niedługo po osiedleniu się tutaj dostrzegł, że nędza wywołuje po wsiach objawy upadku moralnego, to też działalność swą rozszerzył i na tych najbiedniejszych, pragnąc materjalnem wsparciem ze strony gminy i miłością wprowadzić tych opuszczonych i błądzących z powrotem w społeczeństwo. Na widok dwu mieszkańców lepianek z nad bagna uradował się wielce, a nie przyszło mu zgoła na pamięć, że właśnie w dniach ostatnich wyrobił obu nędzarzom, jako przewodniczący gminnej kasy wsparć, nowy zasiłek i że zjawienie się ich należy uważać za rodzaj pokwitowania.
Wieczoru tego zjawił się również inny rzadki gość, mianowicie weterynarz Aggerbölle. Siedział pośrodku ławy, pod oknem z rękami skrzyżowanemi na szerokich piersiach, nie wiedząc że w tej pozycji, odsłania właśnie fatalnie wielką dziurę pod pachą surduta. Włosy na głowie i brodzie osiwiały mu już zupełnie i sterczały, dawno nie strzyżone, na wszystkie strony. Wybladłe oczy, podobne do dwu kul szklanych, tępe i martwe wyszły z orbit, a całą twarz, wolną od zarostu, pokrywały liszaje i wrzodowate narośle. Trudno było osądzić, kto czynił smutniejsze wrażenie, czy dwaj urwipołcie z nad trzęsawiska, czy ten, tak srogo przez los prześladowany człowiek. Miał, co prawda, na nogach skórzane, świecące trzewiki z gumami, manszety i biały kołnierzyk na szyi, a nawet dla konwenansu założył binokle za wyłóg szczelnie zapiętego anglezu, ale obszarpańczy wygląd tego stroju i desperacki wysiłek, by zachować przynależną stanowisku godność, musiały zbudzić politowanie nawet w sercu mieszkańca przytułku nędzarzy.
Nie przybył tu oczywiście z własnego popędu. Siedział pośród tych „chamów z przewróconemi głowami,“ jak zwał oświeconych chłopów swego czasu, ku którym pałał nienawiścią i pogardą, tylko skutkiem owego, jak mówił „nieszczęsnego zbiegu okoliczności“, któremi go oplątywał los, zawsze prześladując do końca życia. Wieczorem dnia tego ucałował z wzruszeniem dzieci, urządził rozdzierającą serca scenę pożegnania z żoną, co czynił teraz stale, wychodząc choćby na godzinę, i ruszył do towarzysza niedoli, kupca Villinga, by się pożalić na swą biedę, a także dostać może szklaneczkę „napoju zapomnienia“, jak się wyrażał. Na nieszczęście spotkał tuż pod bramą plebanji Emanuela, który go wziął zaraz pod ramię, wołając z serdecznem rozradowaniem:
— Jakże to pięknie z twej strony, drogi przyjacielu, że chcesz nas odwiedzić po tak długiej nieobecności! Witam, witam z radością wielką!
Siedział tedy pośród „pastuchów i śmierdzących gnojowozów,“ jak zwał chłopów, a wściekłość nadawała barwę siną wrzodom, okrywającym twarz jego. Tymczasem osłabło napięcie rozmowy, a nawet po chwili ścichli wszyscy. Siedziano, czekając, by Emanuel, czy ktoś inny zabrał głos, opowiedział coś, przeczytał, objaśnił jakąś przypowieść, lub coś podobnego uczynił. Emanuel natomiast nie zauważył milczenia, obszedł w koło salę, uścisnął każdemu z obecnych dłoń, potem zaś siadł za stołem i popadł w głęboką zadumę. Zebranie u wójta wzburzyło jego umysł tak, że drżał z niepokoju co przynieść może najbliższa przyszłość.
— Czy dziś nie weźmiemy się do niczego? — spytał zuchwały głosik z ławy dziewcząt. Ten dźwięk, oraz towarzyszący mu cichy śmiech zebranych otrzeźwiły w końcu Emanuela. Podniósł głowę i rzekł:
Masz słuszność, Abelono. Spróbujmy wziąć się do czegoś. Może nam coś opowiesz, Antoni?spytał ciemnobrodego, na księdza wyglądającego małego człowieczka w białej krawatce i czapeczce, który siedział na drugim końcu izby w starym, plecionym fotelu, obejmując oburącz drewnianą głowę wielkiej fajki. Był to nowy nauczyciel gminny, znany Antoni Antonsen, dawny „nauczyciel wędrowny,“ który na życzenie rady gminnej objął szkołę, jako następca Mortensena. Posłyszawszy pytanie pastora, przekrzywił swawolnie głowę i odrzekł zwolna, rozlewnym, chłopskim dialektem:
— Nie, dziś wyznaję właśnie zasadę starego przysłowia, które powiada, że milczenie jest złotem.
Wesołość, jaka nastała wśród zebranych jeszcze zanim skończył zdanie, była dowodem popularności tego człowieka. Śmieszny, mały Antonsen, odznaczający się dowcipem samorzutnym i ciętym, stał się rychło czynnikiem ożywczym gminy, a jego żartobliwe przemówienia, niewyczerpany zapas dykteryjek i przysłów, oraz humorystyczne odczyty uczyniły zeń osobę niezbędną w całej okolicy. Przemówieniem nauczyciela kończyć się musiała każda uroczystość ludowa, czy zebranie towarzyskie.
— Słuchajże, Antoni, — powiedział jeden z parobków, nie zdążywszy jeszcze naśmiać się do syta — mógłbyś nam dziś bodaj trochę poczytać! Strasznie dawno nie słyszeliśmy cię już. Wszakże pamiętasz, żeś nam winien dotąd ową historyjkę o Stinie, która wybrała się na uniwersytet!
— Tak... tak... zawołano z wszystkich stron przeczytaj nam to, drogi Antoni... bądź dobry...
Nauczyciel zamknął jedno oko i rozejrzał się wokoło, a uśmiech na jego twarzy stawał się coraz wyraźniejszy i pobudzał coraz bardziej do śmiechu. Śmiali się zebrani i nalegali nań z każdą chwilą silniej.
— Ano dobrze... — powiedział, kiedy zaczęły prosić nawet kobiety z pod pieca. — Widzę, że nikt nie zabierze dziś głosu, przeto nie będę się targował. Nie chcę też przeszkadzać Stinie w udaniu się na uniwersytet.
— A może zaśpiewamy co przedtem! zaproponował tenże sam co przedtem śmiały głos z ławki dziewcząt.
Była to piękna Abelona, służebna plebanji, mocna, dwudziestoletnia dziewczyna, z czarnemi Wstążkami w jasnych, białych niemal włosach, z różą u piersi i połyskliwym paskiem, oznaką uniwersytecką, obciskającym szczelnie jej stan.
— Dobrze! — zgodził się Emanuel — Zaśpiewajmy pieśń patrjotyczną. Trzeba nam tego bardzo w czasach obecnych.
Po skończeniu uczyniło się cicho w sali. Parobcy rozsiedli się wygodnie, kładąc łokcie na stole, a dziewczęta złożyły na kolanach roboty i schowały ręce głęboko w kieszenie sukien, pod fartuchem, by lepiej obserwować miny czytającego Antoniego. Nauczyciel był jako prelegent dla wszystkich mieszkańców gminy niedoścignionym wzorem doskonałości i porównywano go jeno ze starym dyrektorem z Sandingi. Dyrektor opowiadał, lub czytał stare, północne baśni i sagi w ten sposób, że niejako unosił dach ponad głowami słuchających z zapartym oddechem. Wrzaskliwy głos jego ożywiał olbrzymy, krasnoludki i walkirje, wydawało się, że przelata tuż obok miotający gromy tłum Azów, natomiast nauczyciel Antonsen snuł proste, codzienne opowieści z sensem moralnym na końcu, jakie stały się właśnie modne w literaturze. Przytem umiał przedstawić komiczne zwłaszcza postaci minami i ruchami nader żywo, w sposób dotąd nieznany.
Przez to przyczyniał się wielce do wyrugowania tą poezją codzienności, dawniejszej twórczości romantycznej, rozpowszechnionej zrazu przez Emanuela, która jednak nie zaciekawiała słuchaczy. Emanuel rad był nawet temu, gdyż dawni poeci wprawiali go w zakłopotanie, wielbiąc zanadto urok kobiecego ciała i ponęty zmysłowych rozkoszy. Nowocześni twórcy tych pełnych uczucia, czy humoru, trzeźwych obrazków byli to często nauczyciele, lub inni, wyszli z pośród ludu, to też słuchacze przeżywali własne swe, codzienne walki i znane dobrze nastroje. Tutaj znajdowali również siłę moralną, światopogląd postępowy, oraz dążenie do prawdy i sprawiedliwości, co wszystko razem wzięte, poruszało najgłębsze struny ich dusz.

Tegoż samego wieczoru siedział kupiec Villing wraz z żoną w nadmiernie ogrzanym pokoju przy sklepie. Lampa na wysokim postumencie, okryta czerwonym abażurem z papieru, rzucała powabne blaski na panią Villing, siedzącą na sofie z robotą na drutach, zaś kupiec rozsiadł się po drugiej stronie stołu i czytał głośno dziennik.
W sklepie panowała cisza i pusto było zupełnie. Skręcona nisko lampa wisiała u pułapu, pomiędzy postronkami uprzęży i motkami szpagatu, a w kącie, przy beczce wódki tkwił blady jak cień praktykant. Co rok czy co dwa lata musiał kupiec brać z miasta innego chłopca, a każdy był podobnie blady, chudy, trwożny i skrofuliczny, tak że w ciągu dwudziestoletniego skakania wokół lady Villinga wyglądali wszyscy jak jeden i ten sam. Praktykant spał z głową opartą o ścianę, otwartemi ustami i rękami zasuniętemi tak głęboko w kieszenie, jakby gorąco pragnął nie wyjmować ich stamtąd do końca życia. Przez ostatnie dwie godziny nikt mu też nie przeszkadzał. Sklep Villinga, w czasach dawnych zawsze pełny, świecił teraz pustkami przez większą część dnia. Nawrócenie się jego do stronnictwa ludowego, nastąpiło za późno, a konsum skibberupski, rozrósłszy się, pozostawił w jego ręku tylko drobny handel groszowy z najbiedniejszą częścią mieszkańców gminy. Sprzedawał teraz jeno trochę węgla, wódkę i piwo.
Mimo, że lata ostatnie źle się odbiły na Villingu i jego połowicy, nie zmienili się jakoś wcale oboje. Mała figurka kupca, z wielką, szeroką głową i jasnemi bokobrodami, nabrała nawet jeszcze więcej różowawego tłuszczu, a pani Villing, używająca już teraz okularów przy robocie, zachowała dotąd młodzieńczą cerę na buzi, przypominającej zakonnicę, co świadczyło, że żyje spokojnie, wierząc niezachwianie w to, co mąż jej zwał bogobojnie ostatecznem zwycięstwem uzdolnienia fachowego i wyższości umysłu. Próbowali, oczywiście oboje przeciwdziałać upadkowi sklepu i pożyczali potajemnie ludziom pewnym pieniądze za dobrym procentem, a dużo mieszkańców wsi i okolicy korzystało z tej, jak ją zwał Villing, „przysługi przyjacielskiej.“ Skutkiem lichych urodzajów w latach ostatnich, a także przez to, że garnący się spraw duchowych i polityki chłopi zaniedbywali po trochu pracę w polu i tracili kult dla roli i obory, kupiec Villing robił wcale niezłe interesy, obracając swym małym kapitalikiem.
Dziennik, który czytał, było to pismo reakcyjne, znane z obszernego traktowania spraw osobistych sfer wyższych i najwyższych stolicy. Z dawien, dawnapismo to było ulubioną lekturą obojga małżonków i nie mogli zeń zrezygnować, mimo że niezbyt bezpiecznie było trzymać w tych czasach w domu tak źle widziane pismo rządowe, zwłaszcza wobec szeroko rozgałęzionego systemu szpiegowskiego tkacza Hansena. Nie abonowali też dziennika sami, ale otrzymywali go potajemnie od pewnego dostawcy, jako papier pakunkowy, wraz z towarami.
Tego wieczora właśnie mieli nielada uciechę, bowiem numer zawierał łokciowej długości sprawozdanie ze świetnego balu dworskiego, to też Villing miał pole do rozwinięcia całego swego deklamatorskiego talentu. Wzorem niewykształconych ludzi przybierał uroczysty ton, a głos jego wibrował po kaznodziejsku, ile razy ujrzał drukowane słowo. Jak zawsze w chwilach głębokiego wzruszenia, chwytając się za jeden z bokobrodów, czytał co następuje:
Z punktualnością, którą pewien genjalny pisarz nazwał uprzejmością książąt, przybyli najdostojniejsi i dostojni goście z uderzeniem dziewiątej, otoczeni wspaniałą, w całem znaczeniu słowa, świtą. Baśniowo wprost oświetlona wielka sala rycerska wyglądała w tej chwili jak marzenie. Różnobarwne uniformy panów, zasiane połyskliwemi orderami, a więcej jeszcze toalety dam, jarzące się od przepysznych diamentów, rubinów i szafirów wprawiały widza wprost w oszołomienie. — Ach! przerwał — sobie Villing, rzucając pełne zachwytu spojrzenie żonie. — Jakże to musiało wyglądać... nieprawdaż!
— Oczywiście! — przyznała. — Ale czytajże dalej, mój drogi!
— Najjaśniejszy pan, którego niezmiennie, mimo wieku, młodzieńczy wygląd napełnił serca wszystkich radością i podziwem, miał uniform generalski gwardji, z błękitną wstęgą orderu słonia. Najjaśniejsza pani, niezwykle ożywiona i bardziej jeszcze niż zazwyczaj młodzieńcza i urocza, miała strój biały, koronkowy na jasno-liljowej, brokatowej sukni z trenem pięciołokciowej długości, na szyi i rękach opale, a we włosach jasno-liljowy pompon z piór... — Wyobraź to sobie Sino! Jasno-liljowy brokat z pięciołokciowym trenem...! Liczmy 12 łokci szerokości zwyczajnej po... powiedzmy 50, a nawet tylko 45 koron, to czyni 540 koron... za sam tylko materjal!
Pani Villing oparła drut o policzek, zadumała się i rzekła, wznosząc poprzez okulary wzrok na sufit:
— A 15 łokci koronek po 25 koron, to czyni znowu 375 koron...
— Razem tedy 915 koron...
— Tanio licząc!
— I to za sam materjał... Można powiedzieć, rzecz wprost niesłychana... prawda? Ale czytajmyż dalej. Jej Królewska Mość pani następczyni tronu...
— Cóż dalej...? — zawołała pani Villing, rozsiadając się wygodniej i biorąc robotę.
— Jej Królewska Mość, pani następczyni tronu... — powtórzył Villing podniesionym głosem — miała suknię dekoltowaną, z jasno-błękitnego atłasu, haftowaną w srebrne lilje... Słuchajże... jasnobłękitny atłas w srebrne lilje... — zaś we włosach diadem z wspaniałych brylantów, prócz tego zaś przybrana była na piersi, szyi, ramionach i fałdach sukni klejnotami rozmaitemi, z obfitością istotnie królewską rozsianemi wszędzie. Uwagę powszechną i podziw zwracały zwłaszcza kolczyki z brylantów, wielkości wróblego jaja! — Czyś słyszała coś podobnego, Sino? Brylanty wielkości wróblego jaja! Jednem słowem w każdem uchu całe dobra ziemskie. Musi to dawać niesłychane uczucie!...
W tem miejscu przerwał sobie, podniósł głowę, a na twarzy zjawił mu się wyraz, jakby nadsłuchiwał. Zdala, z poza stawu gminnego zabrzmiały ochocze głosy śpiewających dziewcząt, topniejąc coraz to bardziej.
— Ano, skończyło się widać zebranie plotkarskie na plebanji! — powiedział, spoglądając na zegar stojący na postumencie. — Już dziewiąta zresztą... Na czemże to stanęliśmy... Acha! Pośród toalet arystokratycznych gości zauważyliśmy w pierwszej linji następujące: Ekscelencja prezydentowa gabinetu miała...
W tej chwili załopotał dzwonek, umieszczony nad drzwiami sklepu. Villing złożył spiesznie dziennik, gotów każdej chwili rzucić go do szuflady. Ze sklepu doleciał szmer mrukliwych głosów i brzęk flaszek. Potem dzwonek brzęknął ponownie i drzwi zamknięto.
— Eljasz! — huknął Villing gromko.
W półotwartych drzwiach bocznych ukazało się oblicze zaspanego chłopca.
— Kto był?
— Byli Swend-piwko i Per-sznaps, kupili flaszkę wódki.
— Dobrze! Możesz już zamknąć i iść spać. Tylko nie świeć za długo, chłopcze! Dobranoc!
Gdy drzwi zostały zamknięte, a Villing upewnił się, że praktykant odszedł, wziął ponownie gazetę, chcąc czytać dalej. Ale znowu za brzęczał dzwonek, drzwi rozwarto tym razem szybko i hałaśliwie, a kupiec usłyszał, że praktykant podnosi deskę lady i wpuszcza kogoś w głąb sklepu. Ledwo zdążył Villing cisnąć gazetę w szufladę i zasunąć ją, gdy otwarto drzwi boczne.
— A, to pan? — krzyknął z ulgą na widok barczystej postaci weterynarza Aggerbölle, ociekającej wprost wodą. — Gdzieżeś to pan u djaska chodził na taką szarugę?
— Wracam... hm... wracam od pacjenta! — zamruczał Aggerbölle ponuro, rozglądając się, gdzieby mógł umieścić kapelusz i laskę.
— Psi czas... błocisko — dodał — trudno się nawet pokazać u kogoś w takim stanie.
— Bardzo to ładnie z pańskiej strony, żeś wstąpił! — ozwała się pani Villing życzliwie, spozierając z napomnieniem na męża, który wcale nie ukrywał, że wizyta owa sprawia mu przykrość. — Siedzimy przeważnie sam na sam, to też cieszy nas, gdy się zjawi któryś z przyjaciół. Cóż tam słychać u pana w domu, wobec tej pluty i wilgoci w ostatnich czasach.
Aggerbölle puścił pytanie mimo uszu, siadł przy stole i jął miotać półgłosem klątwy na ludzi i świat. Czynił tak zawsze, ile razy chciał pożyczyć pieniędzy, albo przydłużyć sobie kredyt. Villing znał to i milczał. Niedawno obłożył sekwestrem resztę ruchomości weterynarza i wiedział, że zeń nic już wydusić niesposób.
Nagle Aggerbölle rzucił się na krześle i zawołał w przystępie desperackiego humoru:
— Dajże pan co ciepłego, Villing! Przyda się to chyba w taki psi czas... nieprawdaż?
Małżonkowie zamienili pytające spojrzenia i nastała chwila ciszy. Potem pani Villing podniosła się i wyszła do kuchni.
— No, cóż słychać? — spytał Villing, ogarnięty politowaniem dla swej ofiary, i klepnął weterynarza przyjacielsko po kolanie.
— Nędza... oczywiście jak zawsze! Czyż może być inaczej?
— I nam, kupcom również źle się powodzi. Zastój ogromny wszędzie, a ceny spadają! Czemże się to skończy?... Dopiero co właśnie narzekałem przed żoną, że nie mogę dać swym odbiorcom rozleglejszego kredytu. Nie wspomnę już o radości, jakąbym miał, będąc w stanie wygodzić przyjaciołom czasem w chwilowej potrzebie i nieść potrzebującym pomoc słowem i czynem. Niestety, w obecnych czasach trudno dopełnić nawet własnych zobowiązań. Doprawdy, nie wiem, skąd wezmę pieniądze, potrzebne na najbliższe terminy płatności. Ciężka to rzecz, wierzaj, drogi przyjacielu, w moim wieku, po dwudziestoletnich uczciwych, tak jest, śmiało to mogę rzec, uczciwych wysiłkach. W tej chwili właśnie jestem goły jak święty turecki!
Weterynarz słyszał nieraz te słowa i sens ich zrozumiał doskonale. Mruknął tedy pod nosem kilka niezrozumiałych słów i jął niespokojnie patrzyć na drzwi do kuchni wiodące. Przyszedł istotnie w nadziei pożyczenia kilku koron, ale w tej chwili myślał tylko o oszołomieniu się napitkiem.
Wkońcu zjawiła się pani Villing z tacą i przyborami. Aggerbölle wziął niezwłocznie szklankę, pokrył spód odrobiną wody, a potem dolał do pełna koniaku i, nie trącając się, ani nie czekając na innych, przytknął drżącą dłonią do ust i wypił połowę zawartości.
— No i cóż? — spytał po chwili, gdyż spirytus uczynił go prędko rozmownym. — Co nowego słychać we wsi?
— Nowego...? — odparł Villing, sumiennie mieszając grog w swojej szklance. — Otóż powiem panu nowinę, dziś popołudniu odbyło się posiedzenie u wójta.
— To ma być nowina? żachnął się weterynarz. — Do djaska z taką nowiną! Wszakże oni codziennie odprawiają teraz posiedzenia. Chamy nic innego obecnie nie robią. Mleko posyłają do związku mleczarskiego, świnie do związku rzeźnickiego... a potem siedzą z założonemi rękami i politykują. Ach, inaczej tu bywało dawniej, bracie drogi!
— Pono zebrali się dzisiaj mężowie zaufania!
— Mężowie zaufania? — wrzasnął Aggerbölle porywczo. — Czyż znowu mamy zostać wmieszani w skandal polityczny. Przecież dopiero tydzień temu było takie samo posiedzenie. Ha, ha... może człowiekowi pęknąć ze złości wątroba, gdy się pomyśli, jakich głupstw i świństw narobiły te gnojowozy w całym kraju! Poprostu zamordowali... tak jest... — powtórzył podnosząc pięść — poprostu zamordowali i pogrzebali starą, duńską prostotę i dawną dobroduszność swem głupiem pobekiwaniem owczem! Przewidywał to już stary Didrik Jacobsen! Czyś pan znał, Villing, starego Didrika Jacobsena? Cóż to był za chłop! Słynne były jego przyjęcia w czasie Bożego Narodzenia... na stole widywało się kilkunastofuntowe pieczenie wieprzowe, góry buraków i kadzie sznapsa, dawał ciemne piwo własnego wyrobu, tęgi poncz kawowy, to też człowiek mógł się pocieszyć nieźle po rozczarowaniach życia. Albo naprzykład zapusty... ho ho... pamiętam, że raz przez całych pięć nocy nie przymknęliśmy oczu! To były czasy, kiedy człek wiedział poco żyje!
Villing zamieniał, słuchając tego, z żoną boleściwe spojrzenia. Słowa weterynarza obudziły w nich również słodkie wspomnienia. W ich to właśnie sklepie zakupowano dużo wymienionych przysmaków, a do najmilszych chwil pożycia swego zaliczali te wieczory, kiedy po takiej uroczystości, na której obżerało się i opijało nieraz po sto osób, zasiadali na sofie, pochyleni nad książką kasową, spisywali nowem piórem olbrzymi rachunek i dodawali łokciowej długości kolumny cyfr.
— Albo weźmy takiego naprzykład Soerena Himmelhunda! — ciągnął dalej Aggerbölle, tonąc coraz to bardziej we wspomnieniach. — Czy pamiętasz pan, Villingu, jak to raz zabił na ucztę opasową krowę? A cóż się dostaje teraz? Na weselu przełknąć można jeno lichą kanapkę i zapić ją wystygłą kawą z jednym kawałkiem cukru. Za to trzeba wysłuchać mnóstwa hymnów kościelnych, pieśni radosnych, przyjacielskich wynurzeń i ściskać spocone łapy... I to ma być postęp ludu? To się zwie młodzieżą wiejską? Precz z tą hałastrą! Precz z drabami, powtarzam!
Na myśl o dwugodzinnem upokorzeniu u pastora popadł we wzburzenie ogromne. Zaniepokojony Villing uspokajał go jak mógł i wkońcu sam weterynarz uznał, że słowa jego są zbyt zuchwałe. Zamilkł nagle i uczyniło się wszystkim tak niesamowicie, jakby cień tkacza Hansena przemknął po pokoju.
— Co słychać u pana w domu, drogi Aggerbölle? — spytała Villingowa, chcąc sprowadzić rozmowę na inne tory.
Weterynarz machnął ręką niechętnie i skrzywił się boleśnie, jak to czynił zawsze, ile razy wspomniał ktoś żonę jego.
— Nie mówmy o tem, droga pani, — powiedział to mnie bardzo drażni. Cierpienia, jakie znoszę z winy nieszczęśliwych okoliczności, a także dodam szczerze, skutkiem własnych ułomności, są mi o tyle możliwsze do zniesienia, że dźwigam je dla dobra biednej żony i niewinnych dziatek moich. Inaczej, zaręczam, uczyniłbym to, co przystało mężczyźnie, i plunąłbym tej hołocie z pogardą w oczy. Ale poprzysiągłem sobie raz na zawsze, że poniosę tę ofiarę dla żony i dzieci... Wypiję aż do dna ten kielich goryczy. O, droga pani Villing, nie docenia mnie pani sądząc, że mógłbym być katem bez serca, który dumie swej poświęciłby drogą Zofję moją, skazując ją na cierpienia, gorsze jeszcze od dotychczasowych!
— Ależ drogi panie Aggerbölle, — wtrąciła nieśmiało kupcowa — nic takiego wszakże nie powiedziałam!
— Nie! Nie, droga pani Villing! — upierał się. — Nie zna pani mej Zofji, w tem rzecz cała! Nie kochałaś jej pani jak ja przez lat dwadzieścia, wśród ciągłych braków i trosk. W takich warunkach uczy się mężczyzna być wdzięcznym Bogu za dobrą i wierną małżonkę. A taką była zawsze Zofja moja, wzorowa żona i matka... rzec mogę śmiało... szlachetna, pełna poświęcenia, anielsko cierpliwa i tak piękna i miła teraz jeszcze nawet, gdy złożona jest ciężką niemocą!...
Koniak wywarł zwyczajny skutek. Weterynarz włożył binokle, zasłaniając otępiałe oczy swe, z których lada chwila trysnąć miały łzy. Głos mu zmieniło wzruszenie, a słowa i wyraz twarzy świadczyły o sile namiętności, jaką odczuwał dotąd dla żony. Czyniło to wprost niemiłe wrażenie na ludziach, którzy znali panią Aggerbölle, niknącą w Oczach i będącą już smutną jeno ruiną.
— Żonie mej pogorszyło się znacznie w ostatnich czasach! — podjął na nowo, nie walcząc już daremnie z wzruszeniem. — Wiecie państwo zapewne, że prześladują ją różne straszne zwidywania, ma halucynacje, gdy tylko zostanie sama. Wierzcie mi, przyjaciele, że dreszcz mnie przenika, gdy o tem wspomnę. Niedawno, gdym wracał do domu od pacjenta... zrobiło się, o ile pamiętam, już dość późno... zobaczyłem zdala światło w sypialni. Domyśliłem się zaraz, że coś zaszło... gdym wszedł... ach, nigdy nie zapomnę tego widoku... zastałem biedaczkę, siedzącą w łóżku, bladą jak płótno i drżącą na całem ciele, jakby toczyła bój śmiertelny. Przyskoczyłem i wziąłem ją w ramiona. Nie mogła w pierwszej chwili wyrzec słowa. Pytałem raz po raz co się stało, ale długo trwało, zanim zdołała mi opowiedzieć, że usłyszała jakieś skradanie się i zobaczyła w oknach przeraźne twarze. Zdawało jej się też, że ktoś woła, iż wedrze się zbój i pomorduje dzieci. Były to, oczywiście zwidywania gorączkowe, ale mimo to strach zbiera, gdy się jest świadkiem tych okropności!
Nie mógł się już opanować dłużej. Łzy popłynęły mu z oczu, pochylił się i ukrył twarz w dłoniach.
— Drogi panie Aggerbölle! — zawołali jednogłośnie mąż i żona, zdjęci szczerem współczuciem. Villing uderzył go po kolanie i powiedział: — Nie rozpaczajże tak, przyjacielu! Zobaczysz pan, że ciepło i słońce przywrócą zdrowie drogiej żoneczce pańskiej. Gdy wiosna nastanie, zapomnimy wszyscy o dokuczliwościach długiej zimy.
Ale nie zważał już na nic. Popadł w ponurą rozpacz, będącą u niego jednem ze zwykłych stadjów pijaństwa. Wkońcu podniósł ciężko głowę i rzekł zachrypłym, jakby nie swoim głosem:
— Wiecie państwo, tu na wsi jest coś w powietrzu, jakieś djabelstwo tkwi wszędzie...
— Ach, panie Aggerbölle! — jękła pani Villing. — Znowu pan powtarza te słowa, które mnie wprawiają w drżenie.
— Raczy pani wybaczyć, droga pani Villing, ale nie rozumiemy się wcale. Nie wierzę w duchy zjawy, czy strachy i takie bajdy zostawiam gnojowozom. Mimo to jednak twierdzę, że się tu jakieś czary odbywają, że szatańska moc jakaś wysysa z nas krew i życie, że marniejemy my, którzyśmy się na wsi nie urodzili...
— Przestańże raz, Aggerbölle! — zawołał Villing. — Nie mów już o tem, drogi przyjacielu! Zrób pan sobie jeszcze szklaneczkę grogu i rozpogódź trochę myśli. Zagramy sobie dziś... nieprawdaż? Wszystkim trojgu przyda się jakaś rozrywka w tych strasznych czasach.
Aggerbölle wyprostował się, jakby wstał ze snu, i przeorał palcami obu rąk włosy, drżąc przy tem mocno, we właściwy sobie sposób. Zerknął niepewnie ku zegarowi na postumencie i mruknął:
— Muszę iść do domu.. obiecałem, zdaje mi się, żonie, że wrócę rychło...
— O nie, drogi przyjacielu! — zaprotestował kupiec. — Nie pozwolimy panu wracać do domu w tym nastroju. Zaraziłbyś pan jeno żonę smutkiem swoim. Wspomnij pan, że niedawno przegrałeś do mnie trzynaście tysięcy koron! Należy się panu rewanż... Droga Sino, dajże karty i przyrządź panu Aggerbölle jeszcze pół szklaneczki grogu!
Na sam widok kart, zmiękł opór weterynarza. Małżeństwo Villngowie nie ponosili jednak, grając z nim, takich ofiar, jakby się wydawało. Musieli, coprawda, zrezygnować z gry o gotówkę, gdyż zbankrutował zupełnie, atoli nie stracili zainteresowania dla gry, wynalazłszy szczęśliwie metodę fikcyjnego kredytu, co pozwalało robić obliczenia, podnosić stawki do zawrotnych cyfr, słowem dawało pole fantazji żądnej liczenia i dodawania.
Zasiedli niebawem przy uprzątniętym stole i rozdano karty do „latającego lombra.“
— Idę! — oświadczył natychmiast Aggerbölle, który był na ręku.
— I ja! — rzekła pani Villing.
— Licytuję dalej! — zawołał kupiec, wyciągając rękę po karty renonsu, leżące na stole. Ale weterynarz uprzedził go i, odsuwając napuchłą pięścią karty, oświadczył, że gra z ręki, bez kupna.
— Trzymajmy się ostro, bo okręt tonie! — zawołał ochoczo Villing. — Siadłeś pan, widzę dzisiaj na szczęśliwem miejscu, drogi Aggerbölle.
Weterynarz wsadził na nos binokle, które sobie sprawił przed kilku latami, by udowodnić gnojowozom swą wyższość kulturalną. Twarz jego zrazu sino-biała, zapłonęła teraz niby ogień i zionęła spirytusem. Wygrał, a w dodatku „położył“ przyjaciół, uradowany wziął się tedy pod boki i zawołał spozierając to na Villinga, to na jego żonę:

— Zaprawdę, drodzy przyjaciele, miło nam tu siedzieć razem!...

CZĘŚĆ DRUGA.

Przez kilka dni było pogodnie, to znów padał deszcz, a wreszcie w niedzielę, o świcie nadciągnęła od północy gwałtowna burza. Hansina siedziała wieczorem sama w domu, pokładłszy wcześnie dzieci. Emanuel, służba i zwykli goście wieczorni plebanji udali się na wielkie zebranie protestujące do skibberupskiego domu zbornego, dokąd przez całe przedpołudnie zjeżdżali ludzie z całej okolicy. Drogą toczyły się ustawicznie wozy z uczestnikami zebrania, zamieszkałymi poza wsią, a wiele z nich stawało przed plebanją, zostawiając różne osoby, chcące się zobaczyć z Emanuelem, lub wziąć udział w nabożeństwie, w kościele vejlbijskim. Przytem przez czas długi gościli tu dwaj sprowadzeni mówcy parlamentarni, chłopi jutlandzcy z zachodu, a w dodatku przybyła też gromadka studentów sandingskiego uniwersytetu, przynosząc wieści i pozdrowienie od starego, leżącego już przeważnie w łóżku dyrektora. Każdy z przybyłych musiał dostać kawy, albo coś do zjedzenia, to też dnia tego panował na plebanji ruch i rozgwar jak w gospodzie podczas jarmarku.
Hansina cieszyła się na ciche godziny wieczorne po niespokojnym dniu. Rzadko miewała teraz chwile ciszy, a nie czuła się zgoła jak Emanuel uszczęśliwioną tem, że dom zawsze był pełny gości. Wolałaby, by drzwi nie tak często i nie tak szeroko się otwierały dla mieszkańców całej gminy, którzy przywykli wchodzić i wychodzić bez ceremonji, jakby byli u siebie. Została sama po uśpieniu dzieci, zaświeciła lampę i siadła z robotą u długiego stołu. Ale doznała, prócz ukojenia, wrażenia samotności, czuła się opuszczoną w tym wielkim, cichym, pustym domu o licznych, wysokich komnatach. Nie mogła dotąd, mimo siedmioletniego pobytu nawyknąć do myśli, że to jej dom. Przeciwnie, uważała się tu ciągle za obcego i nieproszonego gościa i pojąć często nie była w stanie, jak może tu być dobrze Emanuelowi i jak może być zadowolony, mimo że życie ich ułożyło się zgoła inaczej, niż sobie planowali swego czasu. Nieraz słała myśl ku małemu, głogami obrosłemu domkowi nad potokiem, pośród wzgórz Egede, który kupić zamierzali w czasie narzeczeństwa, a gdy tak marzyła o ukoju i ciszy małych, przytulnych stancyjek, zdala od natłoku i gwaru, z białą plażą jako jedynem sąsiedztwem, plebanja wydawała jej się bardziej jeszcze pustą, zimną i przygnębiającą.
Niemiłe owo uczucie potęgowała jeszcze burza szalejąca na dworze, niosąca od strony zabudowań gospodarczych różne, drobne odgłosy. W szopie tłukło coś, a szarpanie drzwiami wchodowemi świadczyło, że Niels znowu zapomniał zamknąć bramy. Od strony stajni dochodził poryk krowy, a wszystko to trapiło i niepokoiło ją, jako panią domu. Przyszło jej na myśl, że może Abelona zapomniała wydoić cielną krowę przed odejściem, lub też nie wygasiła dobrze żaru popiołu przed rzuceniem go na gnojowisko. Abelona stała się w czasach ostatnich wielce roztargnioną i raz po raz wyglądała okienkiem pralni, gdy się jawił Niels na podwórzu. Nielsowi zaś całkiem się przewróciło w głowie od kiedy zaczął posyłać artykuły do pism. Zaniedbywał teraz bardzo robotę, ten fakt nie ulegał kwestji.
Rozmyślania te przerwał jej jakiś dziwny głos, dochodzący przez półotwarte drzwi z sypialni. Chłopak jęczał przez sen. Ojciec wziął go z sobą przed południem do Skibberupu, by mógł podczas nabożeństwa biegać i bawić się z dziećmi poławiacza węgorzy na piasku wybrzeża. Po powrocie znikł gdzieś i przez całe popołudnie nie pokazywał się. O zmroku dopiero znalazła go na najwyższym stopniu schodów piwnicznych zapłakanego, opuchłego, z dłonią przyciśniętą do chorego ucha. Położyła go do łóżka, wpuściwszy przedtem parę kropel olejku, przysłanego przez Gretę ze Styrnö, poczem zaraz zasnął. Ale nie przestawał jęczeć przez sen i ten nawrót dawnego cierpienia dziecka przygnębił ją do reszty, zwiększając smutek, jaki ją ogarnął tego wieczora.
Nie mogła się pogodzić z upodobaniem Emanuela brania dzieci wszędzie z sobą, a bardziej jeszcze raziło ją, że pozwalał im zbijać bąki z ulicznikami, przez co narażone były na różne rzeczy. Sama wiedziała z młodych lat, jakie nieraz szkaradzieństwa stanowią rozmowę i zabawę dzieci biedaków, to też boleśnie jej było patrzyć, jak uganiają w chodakach i latanych sukienkach i ze smutkiem przyrównywała rzeczywistość do marzeń o życiu duchowem, jakie snuła na ławach uczelni i potem, po zaręczeniu się z Emanuelem. Nieraz postanowiła pomówić na serjo z mężem w sprawie dzieci, ale nigdy nie mogła się zebrać na odwagę. Ile razy wchodził do pokoju wesoły, pełen zaufania, przepojony swem wielkiem dziełem, traciła zaufanie w własne słowa. Patrząc z jaką wiarą i z jak radosnem poświęceniem pełni swój zawód, nie wiedziała co mówić i uczuwała wstyd, że chce go niepokoić drobnemi, codziennemi troskami swemi.
Kilka urywanych, ostrych wykrzyków z sypialni zbudziło ją znowu. Położyła robotę i podeszła do łóżka syna, ale spał, z pozoru całkiem spokojnie. Sądząc, że się przesłyszała, chciała już odejść, gdy nagle rzucił się na wznak, zazgrzytał zębami i krzyknął trzy razy przeraźliwie.
— Dziecko drogie, cóż ci to? — spytała, sadzając go na łóżku, by go obudzić.
Malec przetarł piąstkami oczy, spojrzał na matkę wielce zdziwiony i rzekł wreszcie:
— Nic mi nie jest!
— Czemuż więc krzyczysz tak? Czy ci się co brzydkiego śniło? Czy cię co boli?
Nie słyszał, zda się, jej słów, patrzył przed siebie, zajęty czemś bardzo i zarazem trwożny.
— Mamo! powiedział.
— No cóż chłopcze, co ci jest? Takeś mnie przeraził!
— Mucha mi wpadła do głowy.
— Co też ty mówisz? Śniło ci się... nieprawdaż? Połóż się i zaśnij, to przejdzie...
— Nie mamo, mówię prawdę! — upierał się. — Czuję dobrze. Nie może, widać, wyjść z powrotem.
Przy ostatnich słowach buzia mu się wykrzywiła i po krótkiej walce z ambicją rzucił się z płaczem w ramiona matki, która pogładziła mu włosy, a dzieciak, dobry z natury, otarł rychło oczy i wlazł pod kołdrę. Westchnął, podsunął dłoń pod policzek i za chwilę spał już w najlepsze.
Hansina stałą przy łóżku. Dziwne słowa i zachowanie chłopca zaniepokoiły ją bardzo. Nie wiedziała co czynić, ale patrząc na malca przy świetle lamki nocnej, dała sobie słowo uroczyste, że nie będzie dłużej zwłóczyła i upewni się co do stanu syna. Zaraz tego wieczoru jeszcze umyśliła sobie pomówić z Emanuelem i tym razem nie ustąpić, aż zostanie wezwany lekarz, który powie jej, co jest dziecku.

Dochodziła dziesiąta, a Hansina cerowała pończochy dzieci w wielkiej sali, gdy wrócił Emanuel, wołając od proga obyczajem chłopskim: Pokój temu domowi!... Trzymał zagasłą latarnię w jednej, a dębowy kij sękaty w drugiej ręce. Jasna broda jego zwichrzona była i rozrzucona po płaszczu z czarnego fryzu, podobnym do mniszego habitu. Miał dotąd na głowie kapuzę.
— Czy Niels wrócił? — spytał.
— Nie. Nie słyszałam nikogo.
— I Abelony także niema jeszcze?
— Nie.
— Biedna dziewczyna, ciężką będzie miała drogę. Formalny orkan szaleje na dworze, a przytem ciemno, że oko wykol. Wiatr mi zagasił pod wzgórzem latarnię i ledwo znalazłem drogę. Bogu dzięki, że wreszcie jestem w domu!
Postawił latarnię na ławce, przy drzwiach, odłożył kij i zdjął płaszcz.
— Mam ci dużo do opowiadania! — powiedział wesoło, zbliżając się i chuchając w sine ręce. Dopiero gdy znalazł się tuż przy niej i chciał objąć jej głowę, by ją na powitanie pocałować w czoło, zauważył, że jest niespokojna i napoły jeno przytomna.
— Cóż ci się stało, droga moja? — spytał. — Chyba nie zaszło nic złego... prawda?
Zaczęła szukać drugiej pończochy w stercie przed nią leżącej, po chwili zaś rzekła tonem, w którym taiła się wymówka:
— Znowu źle z chłopcem, Emanuelu!
— Z chłopcem? Cóż mu jest? Wrócił chyba, sądzę. Przez całe popołudnie go nie widziałem.
— Rzecz się wyjaśniła, znalazłam go po twem odejściu na schodach piwnicznych. Pogorszyło mu się bardzo z uchem, tak żem go musiała położyć. Nie wiem, co to znaczy, ale zachowywał się dziś tak dziwnie jak nigdy.
— Co powiadasz? Zobaczę sam...
Chciał wziąć lampę, ale go powstrzymała.
— To zbyteczne. Mógłby się zbudzić. Zaświeciłam w sypialni lampkę nocną.
Wstała i poszła z mężem do sąsiedniego pokoju, gdzie spał chłopiec w czerwonawych blaskach płomyka, pływającego w szklance na ciemnej warstwie oliwy. Miał dłonie podłożone pod policzek i zgięte kolana. Leżał spokojnie, a wyraz twarzy nie zdradzał cierpienia. Wyglądał jak uosobienie zdrowia i spokoju.
— Ale on śpi jak drwal po robocie! — powiedział Emanuel. — Niepodobna przypuścić, by mu coś brakowało. Przeraziłaś się bez powodu, Hansino!
— Nie pojmuję, doprawdy... — odrzekła — przed godziną bredził i krzyczał okropnie. Napada go to od czasu do czasu.
— To nic, wierzaj mi, to powietrze wiosenne. Dzieci stają się z wiosną niespokojne. Zobaczysz, jutro będzie, z pomocą bożą, zdrów jak ryba.
— Emanuelu, sądzę, że powinnibyśmy jednak...
— Ślicznie wygląda! — ciągnął dalej z uśmiechem. Wzorem ludzi lubujących się własnemi słowami, często nie zwracał uwagi na to, co mówią drudzy. Objął Hansirę w pół i patrzył z wyrazem ojcowskiej szczęśliwości na kędzierzawą główkę, tonącą w białej poduszce. — Wygląda jak aniołek na łonie Boga! — powiedział. — Czy możesz sobie wyobrazić, droga moja, ludzi mających dzieci, którzyby mogli stać się zaprzańcami? Dla mnie śpiące dziecko, to odblask wyraźny światłości niebiańskiej, to urocze przypomnienie obietnic życia drugiego, szczęścia i spokoju. Zobaczmyż teraz — dodał, przerywając sobie i puszczając żonę — co słychać z dwoma innemi krasnoludkami? Im się, sądzę, nic złego nie przydarzyło? Oho, tłuściocha chrapie aż miło...
Mówiąc to, chodził od łóżka do łóżka, pochylając się na każdą, jak mawiał, z „trzech tonn złota.“ Sięgał jednocześnie do kieszeni i, dobywając rogalki z cukrem i kminkiem, wtykał je pod poduszki w ten sposób, by dzieci ujrzały łakocie zaraz po przebudzeniu.
— Wstąpiłem na moment do piekarni. Nie sposób wracać z pustemi rękami w dniu tak jak dzisiejszy ważnym. Tak! Teraz najlepiej będzie iść spać, zostawiając dzieci w spokoju. Muszę ci jednak jeszcze coś powiedzieć. Tyle się stało rzeczy. Chodźmy.
Wrócili, Emanuel chodzić zaczął po wielkiej sali i opowiadał szczegółowo o wszystkiem, co się działo na zgromadzeniu w skibberupskim domu zbornym. Ale Hansina słuchała jednem jeno uchem, czyhając na sposobność skierowania rozmowy na chorobę syna, co sobie postanowiła.
— Czy wiesz, kto był pierwszą osobą i punktem kulminacyjnym zebrania? — spytał, stając pośrodku sali, biorąc się pod boki i pochylając naprzód. — Zgadujże, Harsino!
— Nie zgadnę... powiedz mi tedy sam.
— Ojciec twój!
Hansina podniosła głowę z nad roboty.
— Ojciec?
— Właśnie! Twój poczciwy, stary, ślepy ojciec!
— Cóż powiedział?
— Otóż to. Radbym ci dać pojęcie o wrażeniu, o wielkiej wprost radości i uniesieniu, jakie wywołało jego zjawienie się. Istotnie chwila to była wzruszająca!
— Czyż ojciec umie mówić? — spytała coraz bardziej zdumiona.
— Nie tyle zaważyły słowa, co samo zjawienie się i jego gwałtowne wzburzenie... Widzisz, było tak,... wójt skończył swe przemówienie, jak zawsze niestety za długie i za rozwlekłe, i właśnie miano odczytać rezolucję, gdy powstał twój ojciec, siedzący pod samą mównicą, by lepiej słyszeć słowa tejże rezolucji. W sali jednak inaczej ten ruch zrozumiano, sądzono, że chce przemawiać i z wszystkich stron zaczęto wołać, by wszedł na mównicę. Koniec końcem, zanim mógł rzecz wyjaśnić, został zaciągnięty przez dwu ludzi na trybunę. Nie opierał się nawet bardzo. Znasz dobrze jego nieśmiałość, to też możesz sobie z łatwością wyobrazić nastrój ojca i całego zebrania. Do końca życia nie zapomnę tej chwili!
— Cóż jednak powiedział ojciec?
— Mówiłem ci już, że nie tyle słowa jego, co widok oddziałały. Ujrzano starca ślepego, żywy dokument z czasów ucisku. Zdawało się wszystkim, że słyszą głos z poza grobu, gdy, podniósłszy rękę, zapytał głosem drżącym, a doniosłym: — Czy chcecie pańszczyzny? Czy chcecie być bydłem na pańskiem pastwisku? — Nic nie rzekł więcej, ale starczyło tych słów, by zahuczało potężne: — Nie, nie chcemy! Szkoda, że wrogowie wolności nie byli, bo zadrżeliby na spiżowy dźwięk tej woli mas, przekonaliby się jak marnym jest ich opór. Wierzę w to całem sercem, bo czasy nieludzkiego okrucieństwa minęły bezpowrotnie... i niebawem zacznie się tysiąclecie sprawiedliwości, pokoju i szczęścia. Pokój ludziom dobrej woli. Takie to okrzyki brzmiały po całej sali, droga Hansino! Ach, jakiż jestem szczęśliwy! — zawołał, podchodząc i biorąc jej głowę w obie dłonie. — Ach, jakże dziękuję Bogu, żem tego doczekał. W ostatniej chwili ręka Pańska wywiodła mnie z Sodomy, gdzie życie jest już jeno rozpaczną walką ze śmiercią i zgnilizną. Jakże rozkosznie oddychać tutaj, gdzie wszystko jest dziewicze, wiosenne, zaranne i podobne skowrończemu śpiewaniu! Pomyśl tylko, Hansino, że mnie, tobie i nam wszystkim dozwoloną jest współpraca twórcza przy budowie gmachu pokoju, prawdy i sprawiedliwości! Wspomniawszy, czem byłem dawniej, wydaję się sam sobie człowiekiem nowym, który zrzucił straszliwie ciasne i pokraczne szaty zjawy piekielnej, a za to szczęście, prócz Boga, tobie jestem winien podziękę, żono moja! Tak, tak! Czemuż to spuszczasz oczy i rumienisz się? Wszak mówię prawdę! Tyś jest ową królewną, bez której nigdybym nie zdobył połowy królestwa mego!

Dopiero nazajutrz mogła Hansina ponowić z należytym naciskiem żądanie sprowadzenia lekarza. Emanuel wpadł niemal w gniew w pierwszej chwili. Jak to już czynił nieraz, zarzucił jej małostkowość i niedostatek wiary w miłosierdzie boskie, oraz grzeszną skłonność poszukiwania ratunku u ludzi, miast wszystko składać w dobroczynne. ręce Boga. Mówił z taką mocą o cudzie wiary, że wkońcu uznawszy swą winę zaczęła płakać.
Łzy żony nastroiły go łagodniej, podszedł, ucałował ją w czoło, ale tem pogorszył jeszcze sprawę, tak że łkając gwałtownie odwróciła się od niego. Zdziwiło go to wielce, gdyż nie nawykł, by ulegała wzruszeniom. Po raz ostatni płakała onego wieczoru zaręczynowego, kiedy mimowoli zdradziła się ze swem uczuciem dlań. Wspomnienie tej szczęsnej chwili sprawiło, że i jemu również łzy stanęły w oczach. Przystąpił pełen skruchy, pochylił się i pogładził jej włosy i mokry policzek.
— Nie Droga moja Hansino! — powiedział — wiedziałem, że tak bardzo weźmiesz sobie do serca moje słowa. Nie wypowiedziałbym ich wcale, wierz mi. Nie zamierzałem ci uczynić przykrości. Wiesz dobrze, że nie mógłbym się na serjo sprzeciwiać, jeśli zdanie doktora Hassinga przyniesie ci ulgę i uspokoi cię. Zaraz pójdę do Nielsa i powiem, by zaprzęgał, tak że doktór może przybyć jeszcze przed południem.
Westchnęła z wielką istotnie ulgą, gdy usłyszała w kwadrans potem turkot wozu i jęła się sprzątania, by w domu wyglądało porządnie, gdy lekarz przybędzie. Po raz pierwszy oczekiwała przybycia człowieka obcego, podejrzewając, że nieprzychylnie będzie spozierał na jej otoczenie, i czuła dobrze, że niejedno powinnoby być inaczej. Poprzestała jednak z konieczności na obleczeniu świeżo łóżek w sypialni i oporządzeniu Sigridy i Dagny, które sprowadzono w tym celu z ogrodu. Radaby była ubrać je odświętnie, ale wiedząc, że to nie spodoba się Emanuelowi, poprzestała na umyciu im twarzy mydłem i daniu świeżych fartuszków. Syna musiała zostawić jak był, przespawszy bowiem spokojnie drugą część nocy, spał dotąd, a nie miała serca budzić go.
Emanuel z dwu powodów czuł niechęć wzywania doktora do swego domu. Po pierwsze miał zakorzenioną odrazę względem lekarzy wogóle. Twierdził, że przypisuje się nadmierne znaczenie w życiu społecznem tym ludziom, i że przeciwnie z ich to właśnie winy rośnie zniewieściałość i wyuzdanie pośród wyższych warstw. W oczach jego, ślepe zaufanie, z jakiem ludzie współcześni rzucają się w objęcia lekarzy i aptekarzy, stanowiło groźne niebezpieczeństwo dla rozwoju pod względem zdrowia i moralności. Ludzkość nabrała dziś przekonania, że można przy pomocy pigułek, mikstur i elektryczności leczyć duchowe i fizyczne dolegliwości, to też spoziera z uśmiechem szyderstwa na jedyne prawdziwe środki lecznicze, jakiemi są umiarkowanie, wstrzemięźliwość i praca fizyczna.
Prócz tego zniechęciło go do doktora Hassinga to jeszcze, że z nim to jednym, z poza ścisłego kółka współwyznawców swych idei, stykał się często przy łożu chorych i zmarłych, a doktór Hassing mimowoli narzucał mu swą powierzchownością, starannym ubiorem, rezerwą obejścia i formalizmem wyrażania się owe normy obcowania towarzyskiego, któremi gardził i od których uciekł. W dodatku, jak większość kolegów, był doktor Hassing wolnomyślicielem i nieraz drwił z wiary chrześcijan w Opatrzność i objawione słowo boże. Nakoniec opinja publiczna całej okolicy twierdziła, że doktór Hassing jest lekarzem zgoła przeciętnym, który lubuje się w kosztownych głupstewkach, przebudowywaniu ustawicznem swej willi, przyjęciach, oraz corocznych podróżach zagranicę, słowem, że dzięki prywatnemu majątkowi stara się urządzić sobie życie jak najmilej.
Niemałą też było ofiarą dla Hansiny, że Emanuel zgodził się wezwać doktora Hassinga, do ukochanego chłopaka swego, o którego zdrowiu tak silnie był przekonany, że uważał powątpiewanie w to za obrazę boską. To też nie był dziś w zwykłym, radosnym, porannym nastroju, karmiąc w stajni bydło przy pomocy starego pastucha Soerena i zrzucając z poddasza wiązki słomy owsianej. Trafił tu jeszcze na złą wieść, bo oto burza oderwała wielki kawał wyprawy ze ściany stajni i strzaskała okno, które zapomniano na noc zamknąć. Przed kilku dniami jeszcze spostrzegł defekt tej ściany, ale w ciągu ostatnich miesięcy tak dużo było naprawek po dachach i budynkach, że na wszystko odrazu starczyć nie mogło. Nie ulegało też kwestji, że plebanja i zabudowania gospodarcze wyglądały teraz zgoła inaczej niż przedtem, czyli bardzo licho. Emanuel zaczął gospodarkę w czasie wyjątkowo niekorzystnym dla rolników, kiedy ceny spadały, a jednocześnie brano jeno najdoskonalsze produkty rolne. Przytem zaraz z początku nie szczęściło mu się w hodowli bydła, a wkońcu, jak powiadano, poczynił złe doświadczenia z nowomodnemi nawozami i paszą, o których wyczytał w pismach rolniczych i wprowadził u siebie dla dobra gminy. Także, mimo ściśle utrzymanej skromności w prowadzeniu domu, utrzymanie rodziny i służby, wypadło nierównie drożej, niż to obliczył, tak że zasób gotówki odziedziczony po matce, którym sobie pomagał w początkach, został zużyty do ostatniego grosza.
Jak to sobie postanowił, uparcie wzbraniał się od pierwszej chwili przyjmować opłat za funkcje kapłańskie w gotówce, czy naturze, poprzestając na użytkowaniu z pola plebańskiego. Chcąc we wszystkiem upodobnić się do swych przyjaciół, utrzymywał się wyłącznie z roli i zaraz po objęciu urzędu wezwał parafjan, by wpłacali dziesięcinę i należytości plebańskie do t. zw. „powszechnej kasy zapomóg,“ z której czerpano środki na pokrycie świadczeń dobroczynnych gminy. Życzeniem jego było, by go nie uważano w pierwszej linji za pastora, ale za chłopa, który, podobnie jak wójt i członkowie komitetu szacunkowego szkód, piastuje z ramienia gminy urząd honorowy i jest mężem zaufania. Zazwyczaj zwał się sam sługą kościoła i cieszyła go owa nazwa, bowiem, jak mawiał „niweczyła do cna wszelką przewielebność.“ Była dziesiąta, gdy Niels wrócił z doktorem; który usadowił się na własnem, miękkiem siedzeniu, umieszczonem w tyle wozu, ubrany w futro merynosowe i ciepłe rękawiczki. Gdy wóz stanął przed podjazdem, ukazał się w drzwiach stajni Emanuel w zgrzebnej, chłopskiej opończy i wielkich, ordynarnych chodakach. Doktór wysiadł i przywitali się bez słowa, powściągliwem wielce z obu stron uściśnieniem dłoni. Potem, milcząc ciągle, poszli schodami do sieni.
Doktór zdjął futro i ukazał się w obcisłym, szewiotowym żakiecie z atłasową krawatką i brylantową szpilką. Miał około czterdziestki, był okazały, a twarz jego silnie zarysowaną pokrywały niewielkie, ciemne bokobrody. Od pierwszej zaraz chwili starał się najwidoczniej nie dziwić niczemu, a zwłaszcza nie brać Emanuelowi za złe jego stroju. Wszedłszy do „hali,“ udał również, że go nie dziwi szczególne urządzenie pokoju. Starając się usilnie nie zdradzić niczem niewłaściwej ciekawości, zdjął nawet z wydatnego nosa złote binokle i zwrócony do Emanuela z wyraźną dążnością zachowania kontenansu, powiedział:
— Najlepiej będzie może, jeśli zaraz zobaczę synka?
— Żona moja — odparł Emanuel, którego odrazu niemile dotknęło wyrażenie się lekarza o dziecku chciała zasięgnąć zdania pańskiego. Ale nie sądzę by to było coś wielkiego. Zwyczajne, zda mi się, przeziębienie jak to bywa z wiosną.
— Ano zobaczymy — odrzekł doktor Hassing. Gdy lekarz znalazł się w sypialni, Hansina wstała z krzesła przy łóżku chłopca. Doktorowi trudniej przyszło teraz ukrywać swe myśli. Stał przez chwilę w drzwiach i patrzył z widocznem zdumieniem na ową sławetną pastorową vejlbijską, którą na podstawie pogłosek i własnych domysłów wyobrażał sobie całkiem inaczej.
— Syn pani chory? — rzekł z nagłem współczuciem, zbliżył się i uścisnął jej dłoń. — Miejmyż nadzieję, że to nic groźnego. Mąż pani sądzi, iż przeziębił się tylko.
Wziął krzesło i usiadł przy łóżku. Chłopak spał i nie zbudził się mimo, że doktór, zdjąwszy olbrzymie mankiety, zaczął białemi, starannie utrzymanemi rękami obmacywać jego głowę i liczyć puls. Dopiero gdy lekarz dotknął plastra waty na uchu, otworzył oczy i wlepił oczy z uwagą w obcego człowieka. Przytomność wróciła mu w pełni dopiero wówczas, gdy ujrzał matkę po drugiej stronie łóżka. Przeniósł znowu spojrzenie na nieznajomego, ze zdumieniem obejrzał jego czarny surdut, brylantową szpilkę i wielkie, białe zęby, a w pozbawionych blasku jasno niebieskich oczach jego odmalował się strach, wzrastający z każdą chwilą.
Hansina podniosła dziecko do pozycji siedzącej, odgarnęła mu włosy z czoła i rzekła zachęcająco:
— Nie bój się, chłopcze. Pan doktór przyjechał i chce zobaczyć twe ucho. Prawda, że to niemiło, gdy ciągle boli? Pan doktór jest tak dobry i chce cię wyleczyć.
W tej chwili chłopiec zrozumiał wszystko, usta mu się rozszerzyły i łzy zaczęły ciec z jego oczu. Gdy jednak spostrzegł stojącego w nogach łóżka ojca, poskromił prędko płacz. Zdawało się, że zrozumiał, iż zrobi ojcu szczególniejszą przyjemność, jeśli okaże się wobec tego właśnie obcego człowieka, dzielnym, nieustraszonym chłopcem.
Doktór badał tymczasem chore ucho. Po odjęciu waty wyciekła, jak zawsze cuchnąca ciecz z muszli.
Twarz lekarza zachmurzyła się bardzo.
— Jak długo z tem chodziło dziecko? — spytał po chwili.
— Przez dwa lata spostrzegaliśmy od czasu do czasu, że cierpi na ucho — odparła Hansina.
Lekarz spojrzał, jakby nie mógł uwierzyć, że dobrze usłyszał.
— Przez dwa lata?
— Tak!
Spojrzał na Emanuela, który atoli nie zrozumiał znaczenia i potakującym gestem potwierdził słowa żony.
Hansina zaczęła opowiadać szczegółowo o początkach choroby, jej perjodycznem występowaniu, oraz niespokojnym śnie zeszłej nocy, a lekarz, słuchając, zasępiał się coraz to bardziej. Gdy skończyła, poprosił o świecę, i zapaliwszy ją, suwał przed oczyma chłopca kilka razy tam i z powrotem. Potem objął rękami tył głowy chorego i bardzo starannie zbadał partję czaszki poza uchem, gdzie, jak się okazało, skóra była skutkiem opuchliny nieco napięta.
Przez cały czas stal Emanuel spokojnie, z rękami na plecach i przyglądał się. Postanowił aż do końca spełnić wolę Hansiny, mimo że mu bardzo żal było chłopca, który siedział z oczyma, pełnemi łez i walczył przeciw strachowi, chcąc się mężnym okazać. Nie chciał się mieszać w badanie lekarskie, ale gdy doktor Hassing wyjął z torby kilka ostrych, kończystych narzędzi, nie mogąc wytrzymać, spytał tonem dość wyzywającym:
— Czy to naprawdę konieczne?
Lekarz spojrzał zdziwiony.
— Tak! — odparł i poprosił o ciepłą wodę, ręcznik, oraz inne rzeczy, świadczące o mającej nastąpić operacji.
Emanuel zawahał się. Czyż miał naprawdę pozwolić, by ten bezbożny człowiek ranił jego syna? Nie śmiał spojrzyć na dziecko, które zbladło na widok narzędzi śmiertelnie i błagało go oczyma o ratunek. Gorzej jeszcze atoli może dręczyło go to, że widział, jak Hansina pomaga lekarzowi, z zimną krwią wydając własnego syna w ręce tego szarlatana.
Gdy lekarz zbliżył się z pierwszym instrumentem, ostrą zakrzywioną srebrną igłą, znikła reszta odwagi dziecka, które ogarnięte śmiertelnym strachem, rzuciło się na piersi matce, obejmując jej szyję.
W tej chwili Emanuel wyszedł, nie chcąc być świadkiem haniebnego czynu, za który odpowiedzialność musiała wziąć Hansina sama. Przeszedł do hali, a gdy go tam doszedł rozpaczliwy krzyk chłopca, udał się do swego pokoju i zaczął chodzić tam i z powrotem, by zgłuszyć krzyki, dolatujące ciągle z sypialni. Był bardzo wzburzony. Nie mógł pojąć Hansiny. Zdawało mu się, że we własnym domu ktoś go złapał w potrzask, że został haniebnie zdradzony i to przez osobę, na której mógł najpewniej polegać.
Po dziesięciu minutach usłyszał głosy w sali, a gdy wszedł, lekarz z kapeluszem w ręku udzielał Hansinie ostatnich wskazówek. Zaraz potem pożegnał ją.
— Zdaniem mojem, — rzekł lekarz do Emanuela, gdy zostali sami w sieni, dokąd go gospodarz wyprowadził bez słowa — zdaniem mojem traktuje pan pastor zbyt lekko chorobę syna. Nie chciałem mówić w przytomności żony pańskiej, ale teraz uważam za swój obowiązek powiedzieć, że stan dziecka jest groźny. To zapalenie, zapalenie dość złośliwego typu, a w dodatku zastarzałe i zaniedbane. Rozszerzyło się ono niestety na całe, wewnętrzne ucho i cały organ jest poważnie chory. Nie mogę oczywiście dziś określić, jaki będzie dalszy przebieg, ale należy się spodziewać rychłego przesilenia wobec objawów w czasach ostatnich. Narazie zrobiłem otwór w błonie bębenkowej celem umożliwienia odpływu materji i zarządziłem okłady z lodu na nogi i głowę. Więcej dziś zrobić się nie da. Główna rzecz to zupełny spokój, aż do chwili, kiedy się dowiemy, jaki będzie dalszy rozwój zapalenia. Na wypadek jednak, gdyby nastąpiła najlżejsza nawet sztywność ciała podczas snu, nie mówiąc już oczywiście o atakach kurczu, zechce mnie pan pastor wezwać natychmiast. Musimy za każdą cenę uniknąć tej ewentualności i związanej z nią ciężkiej i niebezpiecznej maligny.

Na Emanuelu uczynił niejakie wrażenie stanowczy ton lekarza i zupełne, jak się wydawało, zorjentowanie w chorobie. To też, gdy wóz odjechał, wrócił szybko do sypialni i zastał chłopca leżącego na grzbiecie z zawiązaną głową i pogrążonego w wielkiem zadziwieniu.
Dziecko ujrzało ojca i uśmiechnęło się, gdy zaś Emanuel siadł ostrożnie przy łóżku i spytał, jak się ma, chłopak usiadł o własnej sile i zaczął żwawo, a nawet z niejaką pychą opowiadać, co z nim robił lekarz.
— Cóż to wszystko znaczy? — zawołał Emanuel, zwracając się ku Hansinie, która w tej chwili weszła z kuchni z Sigridą i Dagny, które podczas wizyty lekarza wyprawiono do Abelony. — Wszakże chłopiec zdrów jak zawsze! Cóż to za gadanie o jakiejś gorączce, kurczach i Bóg wie czem?
— Czy doktór o tem mówił? — spytała z przestrachem, zatrzymując się pośrodku pokoju.
— Ach, wygadywał rozmaitości. To zwyczaj wszystkich tych lekarzy... Któż to nadchodzi?
W sali doleciał odgłos ciężkich kroków i stukanie kija po podłodze. W chwilę później ukazała się w progu stara, bardzo korpulentna kobieta.
Babka! — wykrzyknął Emanuel i dzieci jednym głosem i wszyscy wyciągnęli ręce.
— Tak, to ja! — powiedziała i skinęła wszystkim po kolei głową. — Cóż u was słychać? Słyszeliśmy, żeście posyłali po kyndloeskiego doktora, że zaś trafiła mi się okazja z Krystem Hansensem, aż do młyńskiej drogi, przeto migiem ubrałam się i jestem. Chciałam się dowiedzieć, co słychać.
— Mamy nadzieję w Bogu, że wszystko bagatela! — odparł Emanuel. — Chłopakowi wrócił dawny ból ucha, a Hansina przestraszyła się i koniecznie musiała sprowadzić lekarza.
— Ano to Bogu dzięki i chwała, że na tem koniec. Ojciec i ja przestraszyliśmy się też bardzo, jak sobie chyba wyobrażacie. Tutaj nie zwykł przecież bywać doktor.
Rozpięła srebrną klamrę fałdzistego zielonego płaszcza, zdjęła z głowy chustkę i, pośliniwszy palce, przygładziła rozdział siwych włosów. Z biegiem lat przybrała jeszcze tuszy, a wodna puchlina zniekształciła do tego stopnia jej ręce i nogi i utrudniła chodzenie, że poza domem musiała podpierać się kijem.
Siadła ciężko na krześle obok małego, żelaznego łóżeczka i patrzyła na malca, którego policzki zaróżowiła radość z przybycia babki, a bardziej jeszcze widok małego, krasego zawiniątka, które położyła obok siebie.
— To więc ma być ów ciężko chory człowieczek, do którego sprowadzono umyślnie doktora? — spytał śmiejąc się. — Ano, nie wygląda mi jakoś na umrzyka. Ej, cielątko z ciebie, Hansino! Tylko Kopenhagczyk leci zaraz do lekarza i aptekarza, gdy go ząb zaboli. Gdyby malec nie miał tego worka na głowie, wyglądałby poprostu jak malowany!
Hansina, siedząc na sąsiedniem łóżku, karmiła piersią małą Dagny.
— Doktor mówił, że wcale nie jest dobrze i że powinniśmy byli dawno posłać po niego — powiedziała, chcąc się bronić, ale wygląd syna i beztroska wszystkich zachwiały ją w zapatrywaniu na sprawę.
— Ach, ten doktor! — zaśmiała się babka, gładząc włosy Sigridy, która, niby kotek, ocierała się o nią przymilnie, pożerając oczyma zawiniątko. — Gdyby się tak działo, jak mówią doktorzy, to dawno wszyscy leżelibyśmy w grobie. W ostatnich dniach połknęła podobno dziewczynina Pera Petersensa igłę. Przyjeżdża lekarz, napycha ją kartoflami, zakalczastym chlebem i Bóg wie czem jeszcze, mało się dziecko nie udławiło... a za chwilę znajdują igłę, która sobie najspokojniej siedzi w poduszeczce na stoliku babki. Tak się stało!
— Cóż temu winien lekarz? — uczyniła zarzut Hansina.
— Może i nie winien, ale pamiętasz pewnie tę historję z Soerenem Sajlerem jeszcze z czasów starego doktora Valloeva, który był pono dużo mądrzejszy od Hassinga. Otóż Valloev powiedział, że stary Soeren pożyje jeszcze tylko trzy dni najwyżej. Cała familja wzięła się do roboty, zawiadomiono wszystkich, rozpisano listy, wybielono na pogrzeb salę, a podobno sprowadzono nawet trumnę. Tymczasem po trzech dniach Soeren wstał, wsadził fajkę w zęby i wziął się do zwykłej roboty. I tak sobie chodzi po świecie, choć mu dochodzi dziewięćdziesiątka. Cóż na to powiesz, Hansino? Byłoby lepiej, gdyby panowie lekarze nie pyskowali tyle i pozostawili decydowanie o życiu i śmierci samemu Bogu. Wówczas nie działoby się tyle smutnych rzeczy na świecie.
— Zupełna racja. Te same powiedziałem słowa! — potwierdził Emanuel, chodząc po pokoju z rękami na plecach.
— A wrazie jeśli ktoś zachoruje naprawdę, to nie rozumiem, czemuby nie miał spróbować niewinnych, a wypróbowanych środków domowych, miast psuć sobie zdrowie do reszty trującemi świństwami, wynalezionemi przez dzisiejszych doktorów. Przyniosłam przy okazji coś, co łagodzi ból, nie wiedziałam bowiem, co zaszło. Wstąpiłam prędko do Maren Nils i kazałam sobie dać odrobinę komarzego sadła... to rzecz doskonała na wszelaką puchlinę.
Rękami, podobnemi do poduszek, rozwiązała zawiniątko, wyjęła kilka paczek silnie woniejących ziół, a wkońcu trzy czerwone świnki z cukru, które rozdzieliła pomiędzy dzieci, po długiem głaskaniu i rozlicznych morałach. Chłopiec wziął swą świnkę z wstydliwym uśmiechem, jakim wyrażał zawsze wdzięczność swoją, zaś Sigrid wyrwała niemal z ręki babce swą świnkę i uciekła w jednej chwili do sąsiedniego pokoju.
— Cóż słychać u was w domu, Elzo? — spytał Emanuel, by nadać inny kierunek rozmowie. — Nasz kochany, stary dziadek dumny jest pewnie z powodzenia swej wczorajszej mowy. Była to, zaprawdę, uroczysta dla nas wszystkich chwila.
— Tak, tak, radował się jak dziecko, bo nigdy nie przypuszczał, by miał kiedyś jeszcze zostać mówcą. Wdzięczny jest Bogu, że raczył obrać go za narzędzie swoje i pobłogosławił mu, tak że mógł wyrzec wielkie słowo w wielkiej chwili.
Przerwała im Abelona, która od progu zawiadomiła donośnym głosem, że obiad na stole. W tej samej chwili podniosła się babka z zamiarem odejścia. Emanuel usiłował ją nakłonić, by została na obiedzie, ale oświadczyła, że musi czekać na Krysta Hansena na drodze do młyna i czas już najwyższy tam się udać.
— Muszę wracać, uspokoić dziadka. Chodzi po całym domu i trapi się, sądząc, że zaszło jakieś wielkie nieszczęście.
Zapięła płaszcz i zawiązała kapelusz pod brodą. W drzwiach zwróciła się raz jeszcze do chłopca, uśmiechnięta i, skinąwszy mu głową, powiedziała:
— Przyjdźże do nas w niedzielę. Dostaniesz pysznej babki na mleku, o ile do tej pory ocieli się krasula! — Zwróciła się potem do Emanuela i dodała: — Dziadek sprzedał czarnulę, ale strasznie liche ceny w tym roku.

Górny koniec długiego stołu w sali nakryto brunatnem płótnem woskowem, a na niem ustawiono dwie wielkie misy gorącego kapuśniaku z wędzonką, oraz dzban wody z drewnianą przykrywką i położono połówkę czarnego chleba. Emanuel zasiadł u końca zastawy, po lewej, pod oknem zajęli miejsca Niels i stary Soeren, pastuch plebański. Było to coś w rodzaju trzyłokciowego szczątku maszyny roboczej, zrobionego z samych kości i stawów, na szczycie zaś sterczała mała, pochylona główka z ogromnemi, zajmującemi większą jej część szczękami. Dolna część twarzy i przód szyi, aż po wystającą grdykę, pokryte były czarnemi plamami szczeciny, nos miał barwę czerwoną, a włosy wyglądały, jakby czaszkę okrywała warstwa popiołu. Po drugiej stronie stołu siedziała Hansina z dziećmi, Abeloną, jakąś starowiną w zielonej umbrelce i kilku przybłędami z ulicy. Weszło już w zwyczaj u biedaków wioskowych, że przychodzili w porze jedzenia i czuli się jak w domu. Chłopiec leżał w łóżku. Zaraz po odejściu babki położył się i zasnął ze świnką w ręku.
Emanuel odmówił podniesionym głosem modlitwę przed jedzeniem, a wszyscy złożyli ręce i skłonili głowy.

W imię Twoje, o Jezu, siadamy do stołu,

Pobłogosław jedzenie i picie pospołu,
Niech się wszystko na chwałę Twą, Panie, obraca:

Pożywanie i picie, spoczynek i praca. Amen.

Zrazu jedzono w milczeniu i słychać było tylko tarcie rogowych łyżek po glinianych talerzach, oraz cmoktanie licznych ust. Prym w tem ostatniem wodził pastuch Soeren. Trzymał w lewej ręce kawałek świniny, maczał mięso ciągle w soli i ssał je pomiędzy jedną łyżką kapuśniaku, a drugą.
— Czy któryś z was słyszał może coś nowego z parlamentu? — spytał Emanuel, zaspokoiwszy pierwszy głód. — Soeren, ty miewasz najczęściej informacje z zakresu polityki.
— Ano słyszy człek czasem to i owo! — odparł Soeren z paszczą pełną jadła i podniósł w górę brwi, chcąc sobie nadać interesującą, tajemniczą minę. Siostrzeniec jego był posłem, to też Soeren uchodził za wyrocznię w sprawach polityki. — Zdaniem mojem, będziemy musieli niedługo wszyscy jechać do miasta! — zauważył po chwili.
Sądzisz, że rząd rozwiąże obie Izby? Będą nowe wybory... co? Czyżby się ważono użyć raz jeszcze tego środka? Jest on wszakże bezcelowy.
— Ej nie! Tylko czasby już był, by człowiek zwyczajny, prostak, także mógł rzec słowo w sprawach publicznych.
— Masz zupełną słuszność! Powinnoby się to było stać już dawno, a uniknięto by wielkiego i niepotrzebnego rozgoryczenia. Ale teraz odmówimy modlitwę! — dodał, widząc że wszyscy skończyli jeść. Nawet Soeren odłożył wkońcu łyżkę, wylizawszy ją sumiennie i wytarłszy palcem do sucha.
Po krótkiej modlitwie wszyscy się rozeszli. Emanuel legł jak zawsze na ceratowej sofce w kancelarji, by „rzucić spojrzenie w kraj marzeń,“ jak się wyrażał z akademicka, a pastuch ruszył do stodoły, gdzie odprawiał stale, zimą i latem, poobiednią drzemkę na wiązce słomy. Przeciwnie Niels poszedł do stancyjki swej, urządzonej przy stajni końskiej, małego, a czysto wybielonego pokoiku, urządzonego po studencku. Pod oknem stało biurko przerobione z umywalni, na jednej ścianie wisiała półka pełna pięknie oprawnych książek, pod biurkiem leżał kawałek dywanika, a o drugą ścianę oparty widniał rząd starannie ustawionych fajek. Nad łóżkiem miał Niels fotografję uniwersytetu sandingskiego. Przedstawiała podobne klasztornym, oplecione bluszczem mury szkoły, przed którą ustawiła się grupa nauczycieli i wychowanków ze starym dyrektorem na czele. Stał w samym środku w olbrzymim kapeluszu na głowie, a włosy spadały mu aż na ramiona. U spodu widniało, wypisane złote hasło, jakiem zawsze żegnał co roku młodzież:

Na straży stój!
Chlubny to znój!

Niels wybrał najdłuższą fajkę, nabił ją tytoniem, siadł przy biurku i wyciągnął z lubością długie, grube nożyska. Potem dobył z kieszeni numer „Gazety Ludowej“ z zeszłego tygodnia, wygładził papier pieszczotliwie i po raz już pewnie dwudziesty, odczytał następujący artykuł

O ŚWIĘCENIU NIEDZIELI NA WSI
(Apel do młodzieży).

Dziś pozwolę. sobie pisać o święceniu niedzieli na wsi. Jakże smutny jest widok, napotykany po wsiach kraju naszego. Oto młodzież męska, a nawet dziewczęta, któreby przecież powinny mieć więcej moralności, oddają się w niedzielne popołudnia i dni powszednie po pracy zabawom światowym, bezpożytecznym i marnym. Grywają wszyscy niemal w kręgle na ubitej szosie, o pieniądze, albo gorące napoje. Chłopcy potem ryczą, niby zwierzęta, a prócz tego wynika z opilstwa mnóstwo innego jeszcze bezeceństwa. Taki stan rzeczy musi boleć każdego człowieka duchowo wyzwolonego. Młodzież mogłaby się chyba zająć czemś wyższem, zwłaszcza w czasie jak obecny, kiedy pozapalano wici swobody w całym kraju i wszyscy kupią się do walki o wolność i prawa ludu. W okolicy naszej, dzięki nauczycielom i przodownikom naszym, nie widać tych niegodnych wolnego ludu zabaw, ale dzieje się to często po gminach okolicznych, dlatego też posyłam ten apel, czyli wezwanie do młodzieży, aby i pod tym względem zerwała z przeszłością, połączyła się i rozpoczęła walkę o zwycięstwo ducha, nad uciskiem potęgi ciemnoty. Wówczas wolno nam będzie powiedzieć wraz z poetą:

Wejdą wszyscy bracia społem,
W chram światłości i wesela...
Vejlby, Plebanja — Marzec 1885.
Z wysokim szacunkiem
N. Nielsen Damgaard.

Gdy Emanuel wrócił wieczorem do domu ze Skibberupu, gdzie odbyło się znowu posiedzenie, chłopiec spał, nie zbudziwszy się przez cały ciąg popołudnia.
— Widzisz, powiedział żonie sam wie co robić. Śpi, prześpi chorobę, a jutro wstanie zdrowiuteńki!
Hansina nie odpowiedziała, mimo że wcale nie godziła się na zapatrywanie męża. Ten sen, trwający niemal dobę, wydał jej się nienaturalnym i budził wspomnienie innego dziecka, małego braciszka przyjaciółki Anny, zmarłego na zapalenie mózgu, nad którym czuwała za czasów panieńskich. Próbowała kilka razy zbudzić chłopca w ciągu wieczora i skłonić go do jedzenia, ale otwierał napół jeno oczy, spoglądał dziwnie tępo i nie chciał nie wziąć w usta. Pił natomiast kilka razy chciwie i zaraz kładł się spać dalej.
Około północy zbudził oboje dziwny hałas. Było to, jakby ktoś w kuchni siekał coś tasakiem. Przez chwilę nie mogli pojąć, co to jest, ale nagle Hansinie błysnęło, że w ten sposób tłucze się łóżko chłopca, miotane w jedną i drugą stronę.
— To on! — zawołała . — Zapal światło!
Emanuel potarł zapałkę i przy pierwszem zaraz rozbłyśnięciu Hansina dostrzegła ruszające się gwałtownie ręce malca. Wyskoczyła z łóżka, pobiegła do syna, wyjęła mu szybko poduszkę z pod głowy i przycisnęła mu ręce do ciała, które drżało od stóp do głowy.
Emanuel, który zaświecił tymczasem lampkę nocną, nie mógł pojąć, co zaszło. W pierwszej chwili mniemał, że malec nie śpiąc zabawia się w ten sposób. Gdy Hansina wyjęła szpilkę z włosów i wciskać zaczęła zakrzywiony jej koniec gwałtownie w usta dziecka, zawołał przerażony:
— Na miłość boską, co czynisz?! Co mu się stało?
W tej chwili rozjarzył się lepiej knotek lampki i przy jego świetle Emanuel zobaczył, że twarz chłopca jest czerwono-sina, że zęby ma zaciśnięte i pianę na ustach. Nagle przypomniał sobie słowa lekarza, usłyszane przed południem. Uczul zawrót głowy.
— Wszakże to nie... to nie... kurcze, Hansino? — wyjęknął.
Skinęła potwierdzająco głową.
— Trzeba przywieść doktora! — powiedziała po chwili. — Chłopiec jest bardzo chory!
— Tak... tak... — jęknął, budząc się z oszołomienia, narzucił spiesznie płaszcz i przeszedłszy omackiem salę, podążył na podwórze, by zbudzić służbę. Ujrzawszy zdala światło w stancyjce Nielsa, zawołał zaraz ze schodów: — Niels! Niels! — a głos ten wśród ciszy nocnej zabrzmiał jak krzyk o ratunek. Nim jeszcze przebył podwórze, ukazał się w otwartych drzwiach, ubrany jeno w koszulę Niels z otwartą książką w ręku i długą fajką, sięgającą ziemi, w zębach.
— Musisz zaraz zaprzęgać, Niels, i jechać po doktora. Chłopiec zachorował ciężko!
— Po doktora? — spytał Niels patrząc na blade, wzburzone oblicze Emanuela. — Ależ nie sposób w tej ciemności znaleźć drogi!... Niepodobna przecież...
— Musisz jechać natychmiast! Musisz zbudzić Soerena, on ci poświeci latarnią... Konie znają drogę!
— Tak... ale... — Niels chciał protestować, atoli Emanuel przerwał mu porywczo:
— Rób, co mówię, nie trać czasu na gadanie! — krzyknął tak niezwykle rozkazująco, że parobek oniemiał. — Słyszysz przecież, że chłopiec jest bardzo chory i że każda chwila droga! Natychmiast postawisz Soerena na nogi i każesz mu jechać z sobą!
Gdy wrócił do sypialni, zastał Hansinę, pochyloną nad chłopcem i trzymającą go za ręce.
— Czyby nie posłać jednocześnie po matkę twoją? — spytał. — Uspokoiłaby cię.
— Nie, nie trzeba. Musisz zbudzić Abelone i kazać jej zgrzać wody w wielkim, nowym kotle.
— Tak... tak...
Spotkał Abelonę w kuchni. Zbudzona hałasem, ubrała się w spódnicę i wyszła, trzymając świecę i naciągając kaftanik nocny na wydatną pierś.
— Czy może chłopiec zachorował gorzej? — spytała drżąc ze strachu i chłodu.
— Tak! Musisz zaraz rozniecić ogień i zgrzać wody w dużym kotle! Spiesz się!
— Czy bardzo z nim źle?
— Tak, bardzo! Spiesz się, spiesz! Niema chwili do stracenia!
Wrócił do sypialni i przekonał się, że chłopiec leży spokojnie, śpiąc jakby był zdrów zupełnie. Hansina, ubrana już potrochu i siedziała u wezgłowia z głową opartą na dłoni, z łokciem na kolanie. Miała twardy, surowy wyraz twarzy, jak zawsze w chwilach wzburzenia.
Emanuel zbliżył się ostrożnie i usiadł po drugiej stronie łóżka.
— Czy możesz to pojąć, Hansino? — spytał. — Wszakże rano był tak wesół i rumiany... a teraz... Jak myślisz, co to być może.
— Nie wiem!— odrzekła, jakby nie chcąc do końca przemyśleć tego, co poruszył. — Czyś zbudził Nielsa?
— Tak, zaraz pojedzie!
W tej chwili ręce i nogi dziecka zaczęły znowu drgać, zaciskał piąstki, a powieki odsłaniały nienaturalnie wielkie i nieruchome gałki oczne.
Emanuel nie mógł znieść tego widoku. Przebiegł ponownie salę i wyszedł na podjazd, a zobaczywszy pod wozownią Nielsa i Soerena, krzątających się przy latarni, zawołał z rozpaczną niecierpliwością:
— Na miłość boską, prędzej! Jakże długo jeszcze będziecie się guzdrać! Powiedz Niels doktorowi, by natychmiast jechał. Dziecko dostało strasznych kurczów.
Stan chłopca pogarszał się ciągle w ciągu następujących godzin, a ataki nie ustępowały nawet po kapaniu w gorącej wodzie. Przeciwnie stawały się silniejsze i dłużej trwały. Twarz malca przybrała kolor czarny, a mimo ostrożności przyciął sobie język tak, że krew spływała mu z ust. Emanuel musiał zebrać całą siłę woli, by nie popaść w rozpacz zupełną. Choroba ta była dlań straszliwą zagadką. Nie tracił nadziei, że minie równie szybko, jak przyszła, i usiłował pocieszać Hansinę tem, że niektóre dzieci dostają nawet przy lekkiem przeziębieniu konwulsyj i kurczów takich. Nie odstępował jej przez cały czas i pomagał we wszystkiem. Ale godziny mijały bez najlżejszych objawów polepszenia, przeto porzucił to pocieszanie i skierował całą nadzieję na pomoc lekarza. Stanął na schodach i słuchał, nie śmiejąc oddychać. Ale nic nie przerywało ciszy. Obszedł dom i, przebrnąwszy omackiem przez zarosły ogród, dotarł do wzgórka, skąd za dnia widać było drogę do Kyndlö, aż po granicę moczarzysk. Z bijącem sercem wpatrywał się w ciemń w nadziei, że ujrzy blask zbliżającej się latarni. Ale ziemia i niebo spłynęły w jedno i nigdzie nie było najmniejszego, jasnego punktu.
Stał pośród bezlitosnej nocy, która pochłonęła wszystkie gwiazdy, zacierając jakby wszelkie drogi, którędy mógł nadejść ratunek dla jego cierpiącego dziecka, i wydało mu się nagle, że zapadł w bezkres przestrzeni świata, czarnej, pustej przeraźnie i beznadziejnej zupełnie. Nie było tu absolutnie nic, jeno rozpacz i żałoba. Jak człowiek, który ujrzał pod stopami niezgłębioną przepaść, zakrył twarz dłońmi i wykrzyknął półgłosem, tracąc niemal zmysły:
— Boże... gdzież jesteś, o Boże?
Dopiero nad ranem przybył lekarz. Opóźnił się z powodu wypadku w drodze. Niels i Soeren wpakowali wóz w rów tak głęboki, że musieli dopiero budzić ludzi w pobliżu mieszkających i z ich pomocą dobywać go na drogę. Spojrzawszy jeno na dziecko, lekarz dał mu, nie badając wiele, proszek zawierający piżmo, a chłopak uspokoił się prawie natychmiast. Stężałe dotąd ciało wiotczało zwolna, opadły powieki i przyszedł sen. Wszyscy troje siedzieli przez czas jakiś u łoża biedactwa, patrząc jak na wykrzywioną twarz jego wraca zwyczajny wyraz podległej cierpliwości. Lampka migotała bliska zagaśnięcia, a w pokoju zapanował nastrój kaplicy cmentarnej. Zamierający płomień rzucał bladą poświatę na biel pościeli i twarze siedzących przy łóżku. Na dworze świtać zaczęło, a sinawe światło dnia narysowało na spuszczonych storach dwa wielkie krzyże ram okiennych.
Emanuel, wzburzony bardzo w ciągu godzin ostatnich, siedział teraz z ręką Hansiny w dłoniach i zbierał odwagę, by spytać lekarza co myśli. Po długiem zmaganiu zdobył się na to wreszcie.
Dr. Hassing spojrzał nań z pod oka, potem na Hansinę, nie wiedząc w jakich słowach ma im wyjawić bodaj część prawdy.
— Taak... — zaczął — nie ulega kwestji, że synek państwa jest w stanie groźnym. Nie mogę ukrywać że...
— Chłopiec ma bardzo silny organizm! — przerwał mu Emanuel, jakby chciał nie dopuścić do strasznej wieści. — Z wyjątkiem tego ucha nie chorował nigdy na nic. Oboje z żoną jesteśmy zupełnie zdrowi... silni... mowy niema o jakiejś dziedzicznej skłonności...
Oczy lekarza błysnęły z poza złotych binokli ostro. Zdawało się, że mimo współczucia, nie może pohamować gniewu.
Emanuel tymczasem wiercił go spojrzeniem, jakby chciał zmusić do uwierzenia w siłę organizmu malca.
— Ano pewnie... — rzekł wreszcie — silny organizm dopuszcza pewną nadzieję... oczywiście...
Jak lekarz przewidział, dni następnych nie zaszło pogorszenie w stanie dziecka. Chłopak leżał zazwyczaj pogrążony w głębokim śnie, wywołanym działaniem piżma, nic nie jedząc i nie reagując wcale na otoczenie. Tylko w chwilach, gdy dotykano opaski na uchu, jawił się na bezkrwistych wargach cień uśmiechu, jakby chciał zapewnić swym zwyczajem, że go „nic, a nic nie boli.“ Pozatem twarz jego nie miała żadnego wyrazu, a życie zdawało się niknąć zwolna w półroztwartych źrenicach.
Hansina pielęgnowała syna po całych dniach i nocach, spokojna i opanowana całkiem. Od pierwszych zaraz kurczów oswoiła się zupełnie z myślą, że straci dziecko. Emanuel natomiast zachował do końca nadzieję ocalenia. Nie przestał wierzyć w odporność organizmu syna i potęgę modlitwy swej nawet wówczas, gdy mu lekarz w oględny sposób zapowiedział rychły skon malca. W każdym błysku wracającego życia na twarzy chłopca dopatrywał się znaku, że go niebo wysłuchało, dopiero gdy nadeszły nieomylne objawy konania, opuściły go siły i popadł w bezgraniczną rozpacz. Siadywał godzinami przy łóżku syna i płakał, tak że Hansina zaczęła się obawiać o jego zmysły. Zatrzymano, o ile się dało, wszelką robotę w domu i w polu, gdyż każdy odgłos z zewnątrz zwiększał ból Emanuela. Sam zażądał zamknięcia bram i drzwi i nie wpuszczał najbliższych nawet przyjaciół i krewnych, którzy przychodzili pytać, jak się ma chłopiec. Nie mógł znieść widoku człowieka.
Kiedy uczuł, że chłód grobu obejmować już zaczyna ciało dziecka, porwał się do ostatniego, desperackiego ratunku, ogarnięty zgrozą nadchodzącej śmierci. Brał syna w objęcia i tulił do piersi, jakby chcąc ukryć, czy zasłonić sobą. Hansina błagała, by się uspokoił i poszedł spać, ale jej nie słuchał. Łzy mu ciekły z oczu, gdy chodził tam i z powrotem po sypialni, to kołysząc chłopca w ramionach, to modląc się, lub śpiewając, jakby chciał wymusić na Bogu miłosierdzie potęgą swego bólu i rozpaczy. Wkońcu uczuł, że ciało wypręża się, głowa opada martwo, a głębokie westchnienie malca zwiastowało, że nie żyje.
Wówczas dusza Emanuela ukorzyła się przed wolą bożą. Przestał płakać, położył małe zwłoki na łóżeczku, dotknął drżącą dłonią czoło zmarłego syna i powiedział:
— Bóg dał, Bóg zabrał, niech będzie pochwalone imię Pańskie!

W tydzień potem miał się odbyć pogrzeb, poprzedzony, jak kazał zwyczaj, godzinnem dzwonieniem i stypą zastawioną całemu żałobnemu orszakowi. Przygnębiony głęboko Emanuel wolałby był, by się wszystko stało cicho, ale sam zawsze tak gorliwie przemawiał za zachowywaniem starych obyczajów, że nie mógł z niemi teraz zrywać, pozatem zaś wzbudziłby pewne niezadowolenie w gminie, odsuwając w sposób jawny wszelką chęć wyrażenia współczucia przez przyjaciół.
Przez ciąg tedy kilku dni odbywało się gruntowne czyszczenie wszystkich izb plebanji, a w kuchni pieczono i warzono, jakby szło o wesele, lub chrzciny. Emanuel wdzięczny był Hansinie za to, że oszczędziła mu w tym czasie wszelkiego trudu i całą rzecz wzięła na swoje wyłącznie barki. Jednocześnie atoli dziwił się potrochu, że może, mimo smutku swego znaleźć tyle sił na mnóstwo drobnych, codziennych spraw, a dotknęło go niemal boleśnie, gdy widział, że nie uroniła jednej łzy podczas mycia zwłok i owijania ich w całun grobowy. Sam przebywał przeważnie w ogrodzie w najodleglejszych alejach, gdzie go nie dolatywał zapach pieczeni i paplanina robiących w pokojach porządki kobiet. Siadywał godzinami na ławce, z głową w rękach, trawiony smutkiem i wyrzutami sumienia. W podnieceniu swem wziął chorobę syna za doświadczenie boskie, zaś śmierć jego uznał za karę nieba za to, że w godzinie niedoli sprzeniewierzył się Bogu, sięgając po ludzką pomoc i przeciwstawiając ją woli Opatrzności. Ile razy wspomniał ową noc, kiedy stojąc w ogrodzie na wzgórzu i wypatrując światełka wśród ciemni, ogarnięty zwątpieniem zaprzeczył też istnienia światłości niebieskiej, ukrywał ze wstydem twarz swą przed obliczem Boga. Przepełniony skruchą wyznał to wszystko Hansinie, ale zauważył, że nie bierze sprawy serjo, jak przystało, i że go należycie nie rozumie. Wysłuchała w milczeniu, powiedziała, że Bóg oceni w pełni jego dbałość o syna i poszła do swych zajęć kuchennych.
W dniu pogrzebu wywieszono w całej gminie flagi, opuszczone do połowy masztu, ulice posypano igliwiem, a dzieci przybrane odświętnie biegały z łakociami w rękach, jakby to była jakaś ludowa uroczystość. W plebanji ledwo starczyło miejsca dla mnóstwa czarno odzianych gości, którzy napłynęli z całej okolicy. Trumnę chłopca ustawiono na dwu czarnych kozłach w kancelarji Emanuela, a wnet znikła ona całkowicie pod wieńcami, kwiatami sztucznemi, oraz krzyżami z paciorków i srebrzystej, czy pozłocistej tektury, opatrzonych napisami. Wokoło trumny stał zbity krąg pobożnych, zwłaszcza kobiet, które, złożywszy do modlitwy ręce, podziwiały tę niezwykłą wspaniałość. W wielkiej hali nakryto stoły, a Emanuel i Hansina witali współczujących znajomych i przyjaciół uściśnieniem dłoni. Babka Elza zarządzała całą stypą, zaś Abelona i kilka komornic roznosiły potrawy. Głos Elzy dolatywał ciągle poprzez cichy rozgwar zebranych, prosiła wszystkich, by siadali i brali się do posiłku.
— Raczcież zająć miejsca, drodzy przyjaciele... Proszę, raczcież coś przekąsić... — powtarzała ustawicznie.
Nastrój był smutny, ale nie tyle z powodu śmierci syna Emanuela, ile dlatego, że ze stolicy dochodziły coraz to bardziej niepokojące wieści o odbywających się, ponownych wyborach do parlamentu. Wiedziano, że dzień miniony musiał przynieść ostateczne rozstrzygnięcie długiej walki, a dotąd nie wiedziano, co się stało. W ogrodzie stał wójt, z rękami na plecach, otoczony ludźmi, którzy chcieli zasięgnąć jego opinji. Nos miał dziś przedziwnie blady, a hałaśliwy zazwyczaj głos brzmiał jakoś dyskretnie. Na rozliczne pytania udzielał pityjskich, uspakajających odpowiedzi.
— Ano zobaczymy, przyjaciele! Nie mogę uwierzyć, by się na serjo odważono postawić siłę przed prawem. Vox populi, vox Dei — powiedział pewien stary, grecki skald, to znaczy, że nikomu nie uda się bezkarnie urągać woli ludu... Bądźcież pewni, że tak jest!
Wszędzie rozpytywano o tkacza Hansena. Poszedł, wiedziano to dobrze, rankiem do miasta po depesze z Kopenhagi i spodziewano się go przedpołudniem z powrotem. Tymczasem dzwony rozbrzmiały, orszak żałobny rozsiadł się w wozach, a jego dotąd nie było.
Pogoda sprzyjała, słońce lśniło, niebo było szafirowe, zieleniały pola, a czarny, długi korowód pogrzebny, sunący krętą drogą krok za krokiem czynił tem smutniejsze wrażenie. Na życzenie Emanuela zwłoki pochować miano w grobowcu rodzinnym Andersów pod skibberupskim kościołem, na przylądku nad fiordem. Zdawiendawna upodobał on sobie ten samotny, opuszczony zakątek, którego ciszę przerywały jeno krzyki mew, krążących nad wybrzeżem.
Godzina minęła, lub więcej, nim się dostano do kościoła. Zdjęto trumienkę z wozu, a sześciu parobków, po trzech z Vejlby i Skibberupu zaniosło ją na cmentarz. Przodem kroczyła grupka podlotków, sypiących igliwie i mech, a za dziewczętami sunęła reszta żałobników, śpiewając hymn.
W tej chwili przemknęła, niby błyskawica, wieść o powrocie Hansena. Szeptano, pytano zcicha, padały odpowiedzi i zanim jeszcze trumienka została spuszczona, wszyscy wiedzieli, że to co uważano za niemożliwe, stało się faktem. Dokonany został zamach stanu, parlament rozpędzony, a rząd, oparty na własnej sile, wydaje rozporządzenia i ściąga podatki
Nie stało już teraz uwagi na wysłuchanie krótkiej mowy Emanuela, jaką wygłosił, walcząc ze łzami, nie słuchano, jak się żegnał z synem, dziękując mu za sześć lat spędzonych w „koleżeńskiej zażyłości.“ Ledwo rzucono trzy łopaty ziemi na trumienkę i skończono „cichą modlitwę,“ orszak rozproszył się natychmiast, dając wyraz oburzeniu i goryczy. Przed bramą cmentarza potworzyły się grupy, a wśród ogólnego zamieszania szukano wszędzie wójta. Okazało się jednak, że jeszcze podczas spuszczania trumny wsiadł na wóz i odjechał do domu. Również i tkacz Hansen odszedł, podobno razem z kowalką-Maren, tak że z wszystkich „mężów zaufania“ został jeno mały, gruby, rumiany chłop vejlbijski. Ale człek ten wybrany został do komitetu politycznego gminy jedynie dlatego, że chciano uczcić jego zasługi w mleczarstwie położone. Gdy się ujrzał otoczonym przez rozsierdzoną młódź, przerażony wielce oświadczył, że musi załatwić potrzebę naturalną, poszedł poza kościół i czmychnął cichaczem do domu.
Tkacz Hansen istotnie odszedł w towarzystwie kowalki-Maren. Ta mała, brzydka mieszkanka przytułku ubogich, występująca na każdem zebraniu i wzniecająca wszędzie zamieszanie, powzięła wkońcu przekonanie, że jest prorokinią, a czując coraz to większe pragnienie naprawiania świata, odnalazła wreszcie istotne hasło swego czasu i zaawansowała eo ipso na „świętą.“ W odległej chacie swej odprawiała wraz z kilku malkontentkami t. zw. „godziny modlitwy,“ podczas których czytywano rozdział Biblji, ryczano straszliwemi głosami pieśni nabożne i wyklinano wszystkich, którzy nie chcieli uznać Maren za światłość bożą Kościoła, zesłaną prosto z nieba. Wznieciło też ogólne zdziwienie i zakłopotanie, że w czasach ostatnich Hansen wziął Maren całkiem otwarcie pod swą opiekę. Niektórzy, widzący jak odchodzili oboje z pod kościoła, twierdzili nawet, że na ustach tkacza widniał uśmiech triumfu, nieodpowiedni zgoła w danej sytuacji i nie wieszczący chyba zgoła nic dobrego.

Niepokój jakiś był w powietrzu i wszyscy zachodzili w głowę, co przyszłość przyniesie.

CZĘŚĆ TRZECIA.

Pewnego lipcowego popołudnia szli Emanueli Hansina drogą od strony skibberupskiego kościoła nad fiordem, gdzie byli w celu złożenia świeżego wianka na grobie chłopca. Szli w milczeniu, każde innym brzegiem drogi. Emanuel miał jasny, sukienny surdut z długiemi połami, a Hansina czepiec kościelny, oraz czarny szal, który przytrzymywała na piersiach brunatnemi, nieco kościstemi już rękami. Słońce przypiekało mocno, na niebie nie było ni jednej chmurki, a ziemię pokrywała gruba warstwa kurzu, tak że kroczyli jakby pośród mgły mącznego pyłu, wzbitego w górę stąpaniem.
Gdy dotarli na szczyt wzgórza, Emanuel zatrzymał się pod lichą chałupiną, od której padało trochę cienia, i trzymając laskę i kapelusz w rękach założonych na plecy, utonął na długo spojrzeniem w krajobrazie. Roślinność była w pełni rozwoju, wszędzie po polach rosło wszystko i dojrzewało, a gdzie okiem sięgnąć, słały się zielone i żółtawe fale bezkreśnego jakby morza zbóż, kołyszące na sobie, zda się, poświatę słoneczną.
— Co za uroczy widok! — powiedział wkońcu takim tonem, jakby się bał coś spłoszyć słowy swemi Wydaje mi się, że czuję w powietrzu wiew mocarny ziemi! Słuchaj, jak śpiewa skowronek tam, ponad łanem żyta Nielsa Jensena. Popadam zawsze w przedziwnie uroczysty nastrój, gdy nadchodzi pora żniw. Przejmuje mnie nawskroś widok dojrzewającego nagle, w oczach, tego, co jest wynikiem i owocem długiej walki i całorocznego trudu. Zagadkowa jest, zaiste, wielce owa przedziwna, mocarna siła przyrody, która nam się w tej porze objawia. Czasem bywa zima zbyt mroźna, za to nadmiernie sucha, albo wilgotna, a jednak mimo to dojrzewa zboże, z roku na rok w tym samym czasie, rzec można, w tym samym dniu. Każdy gatunek ma nawet swój ściśle określony dzień...! Wszak pamiętasz, Hansino, jakeśmy się wszyscy z wiosną uskarżali na przymrozki nocne, mające zniszczyć młode pędy. Potem narzekaliśmy na suszę, wkońcu zaś na nadmiar deszczu. A mimo wszystko zboże wyrosło prześlicznie i drwi z naszej mądrości i trosk bezcelowych.
Umilkł na chwilę, a potem ciągnął dalej:
— Wszystko to daje nam, ludziom, poważną naukę... — umilkł ponownie i dodał. — Muszę to wziąć za temat do niedzielnego kazania. W drobnym szczególe tym przejawia się system gospodarczy natury i kryje wiekuista prawda, którą poznać winniśmy i zwłaszcza w czasach obecnych przyswoić sobie koniecznie!
Ruszył dalej, ale stawał ciągle, przy co drugim niemal łanie, zachwycając się bujnością jego i bogactwem. Na głowie miał słomiany kapelusz, wciśnięty głęboko na czoło, a to dla ochrony oczu, niebardzo znoszących w czasach ostatnich jaskrawe światło słońca.
Hansina szła, krocząc po drugiej stronie drogi, cierpliwie, mimo ciągłego zatrzymywania się, a gdy mówił, słuchała uważnie i patrzyła nań badawczo. Milczała, aż do chwili kiedy Emanuel zmienił nagle ton i popadł w melancholijne spostrzeżenia, porównując własne plony z urodzajem widnym naokół.
Matka twoja ma słuszność! — powiedział. — Musimy się wziąć ostro do roboty.
— Nie jest tak znowu źle! — zauważyła z otuchą Hansina, a słowa brzmiały dziwnie jakoś w jej ustach i wydawały się nie całkiem szczere. — Żyto wygląda wcale dobrze. A zresztą tyle miałeś różnych spraw w latach ostatnich... tyle ci czasu zabrała polityka... Sądzę, że w przyszłości zaznamy trochę więcej spokoju... Nie zaszkodzi nam to wcale... nieprawdaż?
Puścił, jak zawsze, mimo uszu połowę jej słów, snując własne jeno myśli. Po chwili rzekł:
— Możeby było dobrze w przyszłym roku zmienić sposób uprawy.
Znowu zamilkł i kroczył z oczyma w ziemię utkwionemi.
Szli środkiem dwu murów zbożowych wysokości człowieka, ponad któremi latały w słońcu motyle, podobne ruchomym kwiatom bratków, a po dobrej chwili znaleźli się u stóp wzgórza, skąd wiodła przez łąki ścieżka do Skibberupu. Hansina stanęła i rzekła:
— Wstąpię na chwilę do rodziców. Może pójdziesz ze mną. Czekają na nas już dość dawno.
— W tej chwili nie mogę... nie mogę! — odparł. — Mam przemyśleć właśnie rzecz bardzo ważną. Ale pozdrów ode mnie staruszków i powiedz, że w ciągu tygodnia wpadnę do nich. Słuchajno! — zawołał za nią, gdy odeszła spory kawałek. — Jeśli nie zapomnisz, powiedz ojcu, że pamiętam o pożyczonem mi wiosną na siew życie. Zwrócę zaraz, gdy tylko pierwsze snopy zbiorę.
Hansina zastała w domu samego tylko ojca. Ubrany w pasiastą, czarno-białą koszulę i czapkę futrzaną, naciśniętą na konopiastą czuprynę, siedział starzec w fotelu i spał, a wokół niego wirowały roje much, które za pojawieniem się Hansiny z brzękiem pierzchły na wszystkie strony.
— To ty, Hansino? — spytał, podnosząc wysoko białe, krzaczaste brwi oślepłych oczu. — Jakto, sama przybywasz, a gdzież Emanuel?
— Kazał pozdrowić i powiedzieć, że przyjdzie w tym tygodniu powiedziała.
— A, tak! Dobrze, dobrze, matka zaraz wróci, poszła tylko do Soerensenów pożyczyć gazety. Ma tam być wspaniała mowa Baerrego. Czy Emanuel nie wspominał o tem?
— Nie. Zdaje mi się, że nie czytał jeszcze dziś gazety.
— Dał im podobno dobrze po głowie ten Baerre. Tak być powinno... zasłużyli sobie na to ci... bandyci... tak ich zowię, bo czemże są innem jak nie bandytami i rabusiami! Powiedziałem wszakże swego czasu... pamiętasz, Hansino?.... Czy ma wrócić pańszczyzna? Czy my, chłopi mamy być znowu bydłem w pańskich dobrach?
Podniósł się z trudem i przy pomocy kija, szurgając ciężko nogami, postąpił kilka kroków. Hansina zdjęła szal i, siadłszy przy oknie, przestała zwracać uwagę na słowa rozgoryczonego starca. Milcząc patrzyła w głąb cienistego ogrodu, gdzie snuły się po trawie i ścieżkach krągłe, jednostajne plamy słońca, a kury chodziły i podgrzebywały gorliwie krzaki agrestu, zupełnie jak wówczas, kiedy to za panieńskich czasów spędzała na tem samem miejscu długie godziny, snując złote marzenia przyszłości.
Wspomniała przeszłość i pierwszy rok zamęźcia, gdy żyli z Emanuelem samotni i sobie tylko oddani, a każdy dzień był im nowem objawieniem wielkiego, nienazwanego szczęścia. Wspomniała spokojne wieczory tej właśnie zimy, kiedy siadywali razem w kręgu światła lampy, a Emanuel czytał jej, albo opowiadał o swych walkach i przejściach duchowych w młodości. Bezpośrednio po śmierci syna, Emanuel zapragnął jakby powrócić do spokojnego trybu życia i do przyjacielskiego obcowania z żoną. Ale niebawem spostrzegła Hansina, że myśli jego kroczą odmienną zgoła drogą. Czuła to z dniem każdym wyraźniej, nie wiedziała, dokąd zmierza, ale nie mogła nie dostrzec, że utraciła dawne zaufanie męża. Zdawała sobie sprawę z własnej niemocy przeciwdziałania przygnębieniu, jakie go ogarnęło, a jednocześnie trapiło ją przypuszczenie, że coś przed nią ukrywa i że odczuwa jakiś brak, do którego przyznać się wstydzi, albo może nie uświadamia go sobie wyraźnie. Budziła się zwolna tęsknota za życiem i ludźmi, których porzucił, po części także dla niej.
Elza wetknęła wielką swą głowę przez uchylone drzwi kuchni i zawołała:
— A, to ty, Hansino! Czekaliśmy na was! A gdzież Emanuel?
— Nie ma dziś czasu, — odparła — przysyła pozdrowienie, a przyjdzie w ciągu tego tygodnia.
Twarz staruszki przybrała surowy wyraz i znikła po chwili w drzwiach. Po kilku minutach stukania glinianemi miskami odezwała się z kuchni:
— Dziwne, że Emanuel w czasach ostatnich tak jest zajęty, iż nie ma czasu odwiedzić dwojga staruchów. To dziwne i śmieszne, poprostu.
Hansina nie odpowiedziała. Wiedziała, że pomiędzy mężem a matką istnieje od niedawna niejakie rozdwojenie, albowiem, zdaniem Elzy, Emanuel zaniedbał gospodarstwo, zdając się we wszystkiem na parobków.
— Gazeta... gdzież gazeta... matko? wołał niecierpliwie Anders Jörgen, który dowlókł się tymczasem z powrotem do fotelu.
— Zaraz przyjdę! — odparła. — Muszę tylko zanieść mleka cielętom.
Po chwili ukazała się w drzwiach, opasując grubą swą postać wielkim fartuchem.
— Ano, czytaj! zawołał rozpromieniony starzec, pochwyciwszy uchem szelest papieru. — Dał im pewnie dobrze po głowie! O, ten Baerre to mistrz...! On jest tego samego co ja zdania... wszakże pamiętacie... Czy ma znowu wrócić pań...
— Dosyć stary, cicho bądź! — przerwała mu Elza, włożyła na nos stare, zaśniedziałe okulary męża i zaczęła nosowym nieco głosem czytać sześcioszpaltowy artykuł pod tytułem: Mowa naszego przywódcy na zebraniu w Vemmeloev.

Eman manuel kroczył tymczasem dalej drogą w kierunku Vejlby. Ale nie zmierzał prosto do domu, tylko kołując polami szedł ku pustym rozłogom na północ od wsi leżącym, gdzie się chronił tak często w początkach swej działalności duszpasterskiej. Cisza i osamotnienie tych miejsc zaczęły nań w czasach ostatnich wywierać znowu pierwotny, pociągający urok. Chciał tutaj w spokoju rozważyć mnóstwo spraw, które mu się nasunęły niedawno. Wędrując tam i z powrotem przez kilka godzin po jednej ścieżce, dumał często nad dziwnym, wprost obojętnym spokojem, z jakim przyjaciele jego i wszyscy chłopi kraju przyjęli dokonany zamach stanu, z jaką uległością poszli w kuratelę rządu, patrząc co dnia na deptanie nogami najświętszych praw swoich. Nawet człowiek taki jak cieśla Nielsen., którego wybuchy przejmowały nieraz zgrozą, gdy szło o naruszenie dumy i poczucie prawa, uśmiechał się teraz tylko pod wąsem i mawiał, że należy „jąć się obecnie innej taktyki.“ To samo powiedział Emanuelowi tkacz Hansen, przybywszy pewnego dnia o późnej godzinie. Przy tej sposobności objawił mu w zwykły swój, tajemniczy sposób po długiem kołowaniu, że wójt gminny nie stoi na wyżynie ważnej i odpowiedzialnej placówki, jaką zajmuje, a wkońcu dodał, że także prywatne stosunki wójta niegodne są człowieka, który chce być przywódcą wielkiej grupy uświadomionych, a chrześcijański światopogląd uznających ludzi. Emanuel nie zrozumiał wcale tych enuncjacyj i nie zależało mu wcale na ich zrozumieniu. Postanowił nie interesować się wcale polityką dnia bieżącego, która go wogóle niewiele zawsze obchodziła i o błahości, której był mocno przekonany. To co usłyszał, utwierdziło go jeno w dawnym poglądzie. Nie mogło przez to zgoła ucierpieć ziszczenie się królestwa boskiego na ziemi, owej gospodarki ducha, która musi się ucieleśniać w życiu ziemskiem mimo ustaw i mimo ich gwałcenia, podobnie jak ziarno w ziemi, które mimo mrozów zimowych i suszy letniej, czasu żniw podaje człowiekowi złote kłosy swoje.
Ale czas nie nadszedł jeszcze i nie wszystkie dzieci boże dojrzały do przyjęcia pełni miłości ojca swego. Emanuel nie był pewny, czy sam tego za życia doczeka, ale go to nie osmucało i nie odbierało mu otuchy. Świadomość sama, że toruje drogę pochodowi zwycięskiemu prawdy i sprawiedliwości była mu szczęściem. Radość i zapłata mieściła się w obietnicy nastania królestwa pokoju.
Co więcej, wbrew wszystkiemu, co się stało, nie chciał porzucać wiary, że właśnie tu, pośród rajsko zielonych równi, małej, zapoznanej i pogardzanej Danji, zajaśnieje światłość wiekuista i stąd rozszerzy się po świecie. Był pewny zupełnie, że Bóg błogosławi temu, tak dotkliwie uciskanemu przez wrogów i nękanemu wewnętrzną niezgodą krajowi, że go wychowuje zapomocą niedoli i przeciwności, podobnie jak to czynił ongiś z narodem żydowskim, w celu odwrócenia serca jego od wszystkiego co ziemskie i doczesne. Gdzież, w całym świecie żył lud tak potulny, tak przepojony skromnością i posłuszeństwem, jak niebieskooki naród duński? Czyż Bóg nie przemawiał już nieraz ustami powołanych mężów z tego właśnie narodu, jakich ludzkość od wieków nie znała? Wszakże nawet w ostatnich czasach potęga słowa, takiego naprzykład Grundtwiga, najgłuchszych nawet zmusiła do słuchania. Emanuel przeżywał czasem chwile, w których czuł, że Bóg i dla niego samego chowa jakąś misję. Marzenie, że zalicza się do takich wybrańców bożych, nie opuszczało go nigdy od czasu, kiedy siedząc na kolanach matki słuchał opowieści o starych prorokach izraelskich, których słowom Bóg błogosławił. Nie mógł się i teraz wyzbyć myśli, że Bóg, zabierając mu syna, poddał strasznej próbie jego wiarę i próba ta będzie ostateczną... Ach, jakże się jednak słabym okazał...!
Idąc tak w zamyśleniu, zaskoczony został nagle widokiem towarzystwa, złożonego z pięciu, czy sześciu osób, które ucztowało na białym obrusie, rozłożonym na wysokiej trawie, opodal drogi.
W tej właśnie chwili wstała młoda panienka, w półdługiej, białej sukience z błękitną szarfą i zabierała się do wygłoszenia mowy. Trzymała w jednej ręce wzniesiony kieliszek z winem, w drugiej zaś popielaty kapelusz męski, który podnosiła ku głowie i opuszczała znowu, z ukłonem, podczas gdy reszta towarzystwa, dwu panów i dwie damy bili oklaski uznania i śmiali się głośno. W trawie, za paniami leżała rękojeścią do góry, otwarta parasolka, zaś obok panów sterczała, zatknięta w ziemię laska z błękitnym kapeluszem damskim na rączce. Kilka kroków dalej stał w cieniu obciosanej wierzby powozik, zaprzężony w dwa małe, rosyjskiego pochodzenia siwki, a obok niego widniał stangret w aksamitnych spodniach i szarych kamaszach.
Emanuela przenikało zawsze drżenie, ile razy zetknął się niespodzianie z obcymi, ubranymi po miejsku ludźmi. I teraz więc odwrócił głowę, udając że nie dostrzega wcale ucztujących. Przechodząc, usłyszał jak panienka mówiła:
— Pozwólcież łaskawi, czcigodni państwo... że wychylę... wypiję... do dna ten kielich goryczy, ku czci... naszego... ukochanego gospodarza...
Nagle urwała, śmiech umilkł również.
Emanuel domyślił się, że go spostrzeżono, przeto założył na plecy ręce z laską i przeszedł mimo, starając się nie zmieniać, ni przyspieszać kroku.
Naraz wydało mu się, że go ktoś woła po nazwisku. Ale nie obrócił głowy, sądząc, że się przesłyszał. Cóż go mogli obchodzić ci ludzie?
Po chwili głos zawołał znowu, tym razem całkiem wyraźnie i wydał mu się dobrze znanym.
— Panie pastorze! Panie pastorze Hansted!
Obrócił się znagła, z wyzywającem spojrzeniem, i zobaczył, że zbliża się doń jakiś mężczyzna, czyniąc powitalne gesty. Słońce zaświeciło Emanuelowi teraz prosto w oczy, to też mógł ledwo dostrzec zarys postaci i ujrzał, że idący jest to dość barczysty, okazały mężczyzna z faworytami, o nienagannych manierach. Dopiero gdy stanął tuż przy nim i podał mu rękę ze sztuczną nieco uprzejmością, poznał doktora Hassinga.
— Przybywam do pana pastora jako poseł — rzekł lekarz, załatwiwszy się z powitaniem, i odsłonił w uśmiechu duże, białe zęby. — Tworzymy tam oto coś w rodzaju małego kółka familijnego, a damy moje radeby bardzo poznać i powitać pana. Czy uczynisz nam, panie pastorze, zaszczyt wypicia z nami kieliszka wina? Spotkasz pan też kogoś znajomego.
Emanuel miał zrazu wielką ochotę poprostu odmówić, nie nęciło go zwłaszcza wcale spotykanie znajomych. Ponieważ nie miał jednak wyraźnego powodu wymówki, a także nie chciał obrazić lekarza, który przez ciąg choroby chłopca okazał mu i Hansinie dużo współczucia, musiał, chcąc nie chcąc, zbliżyć się i przywitać.
Zebrani wokół obrusa śledzili tymczasem z żywem zaciekawieniem spotkanie obu mężczyzn, gdy zaś zobaczono, że idą przez trawę ku nim, damy ujęły parasolki i wstały, zaś młody mężczyzna w letniem ubraniu koloru melona zerwał się, ściągnął swe olbrzymie, ćwierćłokciowe manszety i stanął, oparty na swej spiralnie skręconej lasce, tuż poza panienką w pozycji tak wyzywającej, jakby ją chciał po rycersku bronić przed groźnem niebezpieczeństwem.
— Wybiję cię, Alfredzie, jeśli mnie będziesz ciągle podniecał do śmiechu! — szepnęła mu w chwili, gdy lekarz i Emanuel byli oddaleni zaledwo o dziesięć kroków.
— Ach!... — odparł, przysłaniając dłonią usta i pokręcając jasnego wąsika. — Na miły Bóg, wszakże jest to coś w rodzaju wołu jaskiniowego... to głos Pana nad Pany, dolatujący z głębi seminarjum...
— Cicho bądź! Słyszałeś?
— Pst!
W tej chwili zbliżyli się mężczyźni. Mała, w brunatny jedwab przybrana brunetka, o miękkich kształtach i łagodnych, kobiecych, dziecięcych nawet niemal rysach, podeszła do Emanuela i podała mu dłoń.
— Żona moja! — przedstawił lekarz.
— Cieszę się bardzo, żem pana spotkała nareszcie, panie pastorze! — powiedziała głosem tak miękkim, że słowa nabrały, jakby cudzoziemskiego akcentu. — Od kilku lat jesteśmy bliskimi sąsiadami, to też dziwiłam się nieraz, że nie przyszło do poznania. Na wsi trudno bardzo, wszakże, zejść sobie z drogi.
Emanuel uniósł w milczeniu kapelusz, pół cala ponad głową, a doktor Hassing ciągnął dalej, prezentację tonem żartobliwym:
— Pozwolę sobie teraz przedstawić najmłodszą osóbkę naszego kółka, miluchną kuzynkę żony mojej, pannę Gerdę Zoff, której wyśmienity speech przerwany został właśnie przez zjawienie się pana pastora. A tu,... mój bratanek, człowiek pełen nadziei, kuzyn owej kuzynki, pan Alfred Hassing, że tak rzeknę, do pewnego stopnia asesor. O ile pan pastor abonuje jakieś pismo sportowe, to musiał spotkać się na jego szpaltach z tem światowej sławy nazwiskiem.
— Wielki Boże! — pomyślał Emanuel z politowaniem, patrząc na workowate ubranie, trzewiki o długich szpicach i wielkie jak talary spinki olbrzymich manszetów, meloni sto-barwnego młodzieńca. — Tak więc ubranym winien być obecnie bohater mody bieżącego dnia!
— A teraz, — podjął lekarz, zwracając się ku smukłej, bardzo modnie ubranej damie, która przez ciąg prezentacji stała za Emanuelem, jakby chciała nie zostać przezeń dostrzeżoną — a teraz... nie potrzebuję chyba przedstawiać?
Emanuel obejrzał się i skamieniał.
Lekarz miał słuszność zupełną. Prezentacja była w tym wypadku całkiem zbyteczna. Dama, która stała uśmiechniona, oblana czerwoną poświatą modnej parasolki koloru maku, przez którą przeglądało zachodzące właśnie słońce, spokojna, panująca nad sobą, spoglądająca bystro przepysznemi, szaremi oczyma, ubrana bez zarzutu aż do rąbka pięknej sukni w wielkie kwiaty, była tak chłodna, a tak jednocześnie wyzywająca i tak zawsze ta sama jak dawniej, że Emanuel musiał natychmiast poznać pannę Ranghilde Tönnesen.
— Dziwisz się pan pewnie, skąd się tu biorę? — spytała, podając mu uprzejmie wąską dłoń w pięknej rękawiczce. — Nie dziwiłabym się wcale, gdybyś mnie pan wziął za szpiega. Dlatego też, najlepiej będzie sądzę, odrazu wszystko wyjaśnić. Poznałam z wiosną państwo Hassingów, a kiedy mnie do siebie zaprosili, nie mogłam się oprzeć pokusie. Jestem tu dopiero od dwu dni i zaręczam, nie dopuściłam się nawet w myśli najlżejszej niedyskrecji... Czy panu to wystarcza?
Żartobliwy jej ton i niezachwiana pewność, że czyni na nim wrażenie, niemile dotknęły Emanuela. Otrząsnął się szybko ze zdumienia i powiedział:
— Nie rozumiem wcale, do jakiego rodzaju szpiegostwa mogłaby pani być zdolną. Nie potrzeba zgoła wyjaśnień, bo jest to zupełnie naturalne, że miałaś pani ochotę zobaczyć dawne swe miejsce pobytu.
Powiedział to tonem ostrzejszym i wynioślejszym niż zamierzał i chciał dodać coś dla złagodzenia, gdyż spostrzegł, że towarzystwo zażenowane jest wielce, w tej jednak chwili zobaczył, że młodzieniec trącił łokciem kuzynkę i szepnął jej słowo, które sprawiło, że wetknęła w zęby koniec chustki, zagryzła ją kurczowo, by nie buchnąć śmiechem. Krew mu się rzuciła do twarzy i zmilczał.
— Może usiądziemy na trawie? — podjął doktor Hassing, wysilając się na swobodny ton. — Pan pastor nie odmówi przecież szklaneczki wina. Janie! — zawołał na stangreta. — Proszę przynieść jeszcze jednę szklankę i...
— Dziękuję! Nie piję wina! — przerwał mu oschle Emanuel.
— Ach, tak?
Kłopotliwe milczenie zaległo na chwilę, a zdawało się, że wszyscy nie wiedzą co począć z oczami. Doktor stał niemy, skubał bokobrody i spoglądał z komicznem zdumieniem na panne Tönnesen, jakby jej chciał powiedzieć, że stało się głupstwo, ale nie przewidział naprzód, co będzie z pastorem.
Emanuel patrzył wprost przed siebie, nie dostrzegając pomieszania towarzystwa. Gniew zwrócił teraz przeciw samemu sobie. Cóż miał tu do roboty? Czemuż wlazł pomiędzy ludzi, z którymi nie łączyła go ni myśl jedna, ni uczucie, których nawet wysłowienie tak mu się obcem stało, że brzmiało jak obcy język.
Jak zawsze, panna Ranghilda znalazła wyjście z kłopotliwej sytuacji.
— Posłuchajcież państwo! — powiedziała wstępując w koło zebranych. — Słowa pana pastora były bardzo trafne. Wypiliśmy już wszyscy pod dostatkiem wina. Proponuję byśmy, korzystając z pięknego wieczoru, odbyli przechadzkę. Powóz wyślemy przodem, albo go odprawimy do Kyndlöse, a uprosimy też pana pastora, by nam towarzyszył przez część drogi. Tylko kawałek... dobrze...? Zgodzi się pan chyba, bo o ile pamiętam, musimy wszyscy iść w tym kierunku.
Słowa te znalazły odrazu uznanie wszystkich, a doktór posłał pannie Ranghildzie ponowne, tym razem wdzięczne spojrzenie.
Również i Emanuelowi plan zdał się wybawieniem. Powiedział sobie, że wystarczy dla zachowania form towarzyskich, jeśli pozostanie aż do miejsca, gdzie droga przecina granicę jego pól, tak że wróci do domu jeszcze na wieczorne karmienie bydła i wieczerzę.
Stangret otrzymał odpowiednie zlecenie i ruszono w drogę. Młody sportowiec podał ramię ciotce swej, pani Hassing, i wysunął się na czoło pochodu, by puścić wodze swej wymowie i żartom.
— Ależ na miłość boską! — zawołał. — Wszakże to oślica Balaama! Jegoż to nazywają wszyscy oryginalnym i inteligentnym człowiekiem? Toż to chodząca ewangelja!
— Zawsze się musisz wyrażać krańcowo, drogi Alfredzie! — odparła z łagodnym wyrzutem pani Hassing. — Może nie ma wielkich talentów, i trochę zdziwaczał, czego zresztą nie wiem... ale niepodobna przeoczyć w jak szlachetny sposób poświęcił wszystko swym przekonaniom i z jaką gorliwością pełni swe funkcje duszpasterskie... Przyznać to chyba musisz, Alfredzie!
— Ach! Przysięgam, masz już, droga cioteczko, małą słabostkę dla tego jegomości! Coś w rodzaju maleńkiego zakochania... nieprawdaż? A może ci wpadnie też do głowy zaprosić go na kolację?
— Będzie to konieczne, jeśli nam dalej towarzyszyć zechce. Nie powiedziane zresztą, że przyjmie zaproszenie. Zresztą, nie byłabym wcale od tego. Radabym posłuchać jego zapatrywań na różne sprawy.
— Acha! Więc zakochanaś po uszy, cioteczko! Masz miękkie i podatne serduszko. Czyż jednak całkiem zapomniałaś o wuju Joachimie?
— Wuj Joachim! — zawołała nagle pani Hassing i wyraz jej twarzy zmienił się wielce. — Masz rację... zupełnie mi wyszedł z głowy.

Niedługo Emanuel i panna Ranghilda znaleźli się oboje całkiem odosobnieni o kilkanaście kroków za towarzystwem. Doktór wszczął zrazu z Emanuelem rozmowę o spodziewanych obfitych zbiorach, ale wnet go odwołała rozbawiona panienka, która bujała po polach, zdala od wszystkich, przywołując to tego, to owego, celem podziwiania odkryć, jakie robiła co krok. Raz był to „słodki jak marzenie“ robaczek świętojański, który jej siadł na dłoni, to znów „cały pałac mrówczy“ znaleziony po drugiej stronie rowu. Co chwila wynurzała się skądś jej drobna, biała postać pod błękitną parasolką, piętrzącą się nad głową, niby prywatne, osobiste niebo szczęśliwości.
— Cóż za dziwny człowiek z pana! — zawołała Ranghilda, gdy doktór odszedł, a oni oboje uszli kawałek drogi w milczeniu. — Przez siedm lat cieszyłam się na tę chwilę, kiedy pana napadnę niespodzianie, a pan witasz mnie, jakby od ostatniego widzenia minęły trzy dni. Wyznam otwarcie. Wprawiłeś mnie pan w wielkie zakłopotanie, zapowiedziałam wszystkim wielką scenę powitalną... Przyznaję zresztą — dodała wobec upornego milczenia Emanuela — że zrobiłam wielkie głupstwo. Powinnam była wiedzieć, że różnisz się pan bardzo od reszty ludzi, a widzę, żeś pozostał nieobliczalnym jak zawsze.
Emanuel nie wyczuł przymusu, jaki sobie zadawała, by mówić w tonie koleżeńskiej poufałości z dawnych czasów. Zbyt silnie odczuwał niezadowolenie, że oto idzie z nią sam na sam i słucha po upływie lat tego samego co dawniej głosu wyzywającego, o dziwnie metalicznym dźwięku.
Nie ulegając zgoła owemu serdecznemu sposobowi wznowienia znajomości, rzekł poważnie:
— Zdaje się, panno Tönnesen, żeśmy oboje odnieśli to samo wrażenie. Zarówno w chwili ujrzenia pani, jak i teraz, gdy słucham, spostrzegam, że po sześciu, czy siedmiu latach jesteś pani tą samą co dawniej.
— Oczywiście! — odparła, wzruszając ramionami. — I czegóżbym się zmieniać miała? Jestem jak ongiś poprostu panną Tönnesen, a cały romans mego życia w ciągu lat siedmiu spisaćbym mogła z łatwością na bilecie wizytowym. Taki to już los nas, niezamężnych kobiet. Inna rzecz z panem. Nie sądź pan, że nie wiem nic. Poznałam siostrę pańską, żonę konsula generalnego, Torma, a także brata pańskiego, kamerjunkra. Z siostrą zaprzyjaźniłyśmy się nawet bardzo. Jest zachwycająca... nieprawdaż? Naturalnie nieraz rozmawiałyśmy też o panu. Skarżyła się, że pan nie odzywa się do niej wcale.
Emanuel zaczął uważniej słuchać. Czyż może odwiedziny te miały jakiś szpiegowski cel?
— Przed przybyciem tu dowiedziałam się, jak wpływową zostałeś pan osobistością w całej okolicy, jakich przeobrażeń dokonałeś pan od czasu wyjazdu ojca mego i jak pana ubóstwiają parafjanie. Słyszałam nawet, że opinja publiczna uważa pana za apostoła.
Emanuel drgnął, wyczuwszy drwiny w jej słowach, i rzekł po chwili milczenia:
— Ma pani słuszność. Winienem Bogu wdzięczność. Ale cóż z panią? Wszakże spełniły się również pragnienia pani, panno Tönnesen. Opuściłaś pani znienawidzony ten zakątek, przeniosłaś się do stolicy, do duńskiego ogniska kultury, do stosunków towarzyskich, do mód i teatru. Mieszka pani nawet w pobliżu słynnego naszego Tivoli...
— Ano tak! — przerwała mu, niecierpliwie wstrząsając głową. — Ze mną, jak powiedziałam, sprawa inna. Zresztą nie żaliłam się, nie wiem tedy, do czego pan zmierzasz. Czuję się naprawdę dobrze, o ile na to pozwalają warunki. Stałam się na starość filozofką... stoikiem, zdaje się, tak to ludzie zowią. To znaczy, nawykłam do tego, że jestem, jak i mnie podobni, zgorszeniem, dla zacnego świata naszego... co więcej dumną się czuję potrochu z przynależenia do ludzi, którzy są żywem świadectwem bliskiego upadku naszego współczesnego Babilonu.
Emanuel chciał coś odpowiedzieć, ale odwykł od myślowych skoków i nie otwierał ust przed sformułowaniem zdania, przeto panna Ranghilda trzepała dalej.
— Ale czyż warto mówić o mnie. Jest to całkiem nie interesujący temat. Musi mi pan coś powiedzieć o sobie. Spędziłeś pan tedy łącznie ośm lat w tym zakątku, nie zatęskniwszy do tak zwanych skarbów kultury. Czy panu nie zbrakło dobrej muzyki, naprzykład bodaj szubertowskiej etjudy skowrończej, którą pan lubiłeś, jak pamiętam, swego czasu?
Mówiąc to, spozierała ku niemu z poza rękojeści swej parasolki, uśmiechała się, mizdrzyła, słowem roztaczała cały wdzięk swój. Emanuel nie dał się jednak niczem wyprowadzić z rezerwy i, gdy umilkła, odparł poważnie:
— Trudno mi, zaprawdę, tęsknić za czemś, co w całej pełni posiadam. Gdybyś pani raczyła jeno posłuchać, panno Tönnesen, usłyszałabyś w tej nawet chwili skowronka ponad głową swoją, a śpiewa stokroć piękniej, niż go naśladować może największy kompozytor świata. Wystarczy mi wyjść za próg, a mam przed oczyma panoramę, urągającą wszelkiej ludzkiej sztuce. Przez całe lato mam tuż pod oknami przecudną orkiestrę, od rana do wieczora grającą. W koronach drzew śpiewają szpaki, drozdy po krzakach nucą, szczygiełki...
— I wrony... wrony! Nie zapominajże pan o wronach! — zawołała, zatykając sobie z komiczną rozpaczą uszy. — I koguty! O Boże... koguty! Tutaj nawet, u doktorostwa jest taki potwór, który staje pod mojem oknem, gdy śnię nasłodziej, i drze się jak opętany... Wydaje mi się wówczas, że leżę na jarzących węglach.
Emanuel nie mógł się tym razem powstrzymać od lekkiego uśmiechu. Przystanął na chwilę, potrząsnął głową, spojrzał jej po raz pierwszy prosto w oczy i rzekł:
— Zaprawdę, nie zmieniłaś się pani na włos, panno Tönnesen. Zachowałaś dawną urazę nawet do naszego poczciwego zwiastuna świtu.
— Wyznaję szczerze, że pod tym względem zostałam po dawnemu kacerzem. Godzę się, by ludzie wpadali w zachwyt na odgłos śpiewu ptaków, czy widok zieleniejących lasów, albo piaszczystego wybrzeża, gdzie zresztą cuchną okropnie gnijące wodorosty, by podziwiali rozkwiecone łąki i wszystkie owe cuda, ale jeno pod warunkiem, by mnie zostawiono w spokoju pośród mych czterech ścian i pozwolono zajmować się tem co odpowiada prywatnemu memu temperamentowi i upodobaniom. Nie posiadam żadnego odczucia tak zwanej przyrody. W moich oczach, stylowo urządzony pokój, przejawiający specjalne umiłowania interesującego człowieka, jest sto razy piękniejszy, czy też ciekawszy i bardziej nastrojowy od najrozkoszniejszego krajobrazu. Pewnie się panu wydaję straszną... nieprawdaż?
Emanuel znowu chciał odpowiedzieć, ale go ubiegła.
— Mogłabym, gdybym tylko chciała, oburzyć pana bardziej jeszcze. I nawet uczynię to! Otóż sądzę, że wszystka gadanina o piękności i wzniosłości natury, to jeno bajka wymyślona przez głupkowatych poetów, a większość ludzi operuje temi pojęciami w złej wierze i całkiem obłudnie. Ja, ze swej strony poprzestaję chętnie na ulicach Kopenhagi, a nagie pola, monotonne drogi i ów bezmyślny nadmiar horyzontu przejmuje mnie dreszczem takim, że przychodzi mi na myśl wanna z zimną wodą, w której kąpać się musiałam, dla zahartowania, gdym była dzieckiem. Choćby słońce nie wiem jak świeciło, a zieleniały pola, mnie się wydaje wszystko tak smutne i tak puste, że dygoczę z chłodu. Gdy wspomnę nieskończenie długą zimę z ciemnemi, że oko wykol, wieczorami i nocami, gdy wspomnę burze, deszcz, rozmokłe drogi, a mówię to na podstawie długoletniego doświadczenia, to wszystko wydaje mi się wprost nieludzkie i poniżające poprostu. Przyznaję, i miasto może być wstrętne, pełne kurzu, brudne, osmolone dymem węglowym i t. d., ale mimo wszystko człowiek nie jest w tej mierze wydany na łup brutalnych, ślepych, ohydnych sił przyrody. Mieszkaniec miasta nie jest niewolnikiem słońca, czy księżyca i nie zależy od tego, czy raczą miłościwie świecić, czy nie. Tam dopiero zaczyna się domyślać potrochu człowiek, co znaczy człowieczeństwo, to znaczy owładnienie bezwzględne przyrodą, co leży, w planie samego nawet rozwoju.
Dotarli w tej chwili na szczyt wzgórza, skąd słał się widok milami, jak to często bywa w tych okolicach. Minęli dawno granicę gminy, a z miejsca, na którym stali, można było widzieć płaski, ale ponętny i urozmaicony teren parafji Kyndlöse-Vesterby. Środkiem wił się bogaty w wodę strumień, przecinający łąki i kilka lasków. Po stronie zachodniej widniał wysoki, z granitu zbudowany kościół w Kyndlöse, a na jego złoconej chorągiewce migotał blask, jakby zapalonej już gwiazdy. Wielkie lasy Vesterby leżały sinym zwałem na skraju widnokręgu po stronie północnej i północno-zachodniej, a za wał ten zaszło właśnie słońce, rozpłomieniając cały skraj nieba.
— Czy ma pani odwagę mówić to tutaj? — spytał Emanuel smutno, wskazując szerokim gestem krajobraz, oblany ostatniemi promieniami zachodu. Opar nocny zaczął już snuć się po łąkach i wisiał, niby pajęczyna, nad krwisto-czerwoną nicią strumienia. — Czy nie pociąga pani wcale ten widok i czy nie budzi innego wrażenia, jak wanna z zimną wodą?
Panna Ranghilda rozejrzała się po okolicy, mrużąc oczy, potem zaś powiedziała z wytwornym uśmieszkiem, jaki przybierała zawsze, ile razy miała rzec coś arcyzuchwałego.
— Pojąć nie mogę, dlaczego ma to być tak piękne, by wkładało na człowieka obowiązek zachwycania się od kołyski do grobu. Mnie to nie odpowiada wcale, a samo zestawienie kolorów razi me oczy. Szafirowy horyzont, jaskrawo-czerwony pas na dole, krzycząco żółte łany i szpinakowa zieleń łąk... cóż za skandal... czerwono, zielono, żółto! Czyż nie takiego zestawienia barw używa się właśnie na chustki przeznaczone dla Hotentotów? Wie pan zapewne, że Anglicy wysyłają te rzeczy dzikusom afrykańskim, a czarni bracia nasi wpadają na widok tych barw w stan niebiańskiego zachwytu. Czy pan sądzi, panie pastorze Hansted, że zjawiska przyrody, jak np. zachód słońca, mają wyłączne przeznaczenie pobudzania uczucia zadowolenia pół-ludzi, zarówno białych, jak czarnych, a także zwierząt? Takie, zionące żarem niebo odpowiada w pełni idei piękna, jaką posiadają istoty tego rzędu. Podnieca je śpiew słowików, rechot żab...
— Racja, zupełna racja, panno Tönnesen! — przerwał jej Emanuel, kłaniając się zlekka szyderczo, bo nie uważał już za potrzebne brać ją na serjo. — Szkoda tylko, że Stwórca, zaczynając robić nieudolny kicz, jakim jest świat, nie miał sposobności naradzić się z panią. Nie byłby wówczas dobry jeno dla Kabylów i Hotentotów. Przypominam sobie atoli, że gdym panią ujrzał dziś po raz pierwszy, raczyłeś siedzieć na zwykłej, ordynarnej trawie, a o ile mogłem osądzić, byłaś pani wraz z resztą towarzystwa w bardzo wesołym nastroju. To znaczy, że obcowanie z przyrodą oddziaływa i na panią korzystnie.
— Trudna rada! — rzekła, wzruszając ramionami. — Zawsze jest jeszcze w człowieku trochę zwierzęcia. To też napada nas ochota grzać się w słońcu, tarzać po trawie, lub skakać po lesie. Czegóż to jednak dowodzi? Wiem dobrze, że zakochani lubują się w wędrówkach podczas księżycowych nocy, atoli ja, nie zakochana, uważam księżycową noc za coś najszkaradniejszego. Przypomina mi to trupiarnię. Widać tedy, natura budzi w ludziach także mniej wzniosłe uczucia...
Urwała nagle, zaśmiała się krótko i powiedziała:
— To wszystko funta kłaków nie warte! Dziś wiedziemy akuratnie tę samą co przed ośmiu laty rozmowę, toczoną wówczas dzień w dzień i to z tym samym, przedziwnym wynikiem. Pamiętasz pan pewnie, że rozindyczaliśmy się wówczas oboje strasznie!... To też można by teraz zawrzeć pokój. Każde ma co chciało, ja miasto, pan wieś... zatem niema zgoła powodu do sprzeczki.
— Tak i mnie się wydaje! — odparł oschle.
— Otóż nareszcie zgodziliśmy się na jedno... Alem się rozgadała... To zwyczaj starych panien, jak wiadomo. Teraz na pana kolej, panie pastorze, być wymownym...
Przerwał im jednak w tej chwili doktor i żona jego, którzy od chwili już czekali na nich, stojąc pośród drogi.
— Teraz nie otrzymasz pan już zezwolenia na uciekanie od nas, pastorze! — powiedział lekarz, uśmiechając się zagadkowo. — Mamy stąd kilka zaledwo kroków do domu, a nie zdążysz pan już do siebie na kolację.
— Nie możesz pan odmawiać, panie pastorze! — dodała doktorowa ze zwykłą serdecznością w głosie. — Gdyby żona pańska miała się niepokoić, możemy posłać konnego służącego z wieścią.
Emanuel zawahał się na chwilę. Przez lat siedem obcował jeno z przyjaciółmi swymi, dziś zaś podrażniły go kpinki panny Ranghildy. W czasach ostatnich zaczął też rozważać, czy dobrze czyni, odcinając się tak, zupełnie od świata. Wydarzenia polityczne i akty gwałtu ze strony rządu, zagrażające bytowi stronnictwa ludowego, nakładały nań nawet, zdaniem jego, obowiązek walczenia z triumfującym nieprzyjacielem królestwa bożego i to poza właściwą sferą dotychczasowej działalności. Przyczyniła się do tego postanowienia także nadzieja, że Bóg wystawi wiarę jego i gorliwość na nową próbę, to też, będąc wyzwanym, uznał to przypadkowe spotkanie z obcymi ludźmi za rodzaj wskazówki nieba, za zrządzenie Opatrzności, i przyjął zaproszenie.

W godzinę potem siedział u zastawionego wykwintnie stołu, w pompejańskiej jadalni doktora Hassinga, nie mogąc się jeszcze pozbyć niechęci i odrazy, jaką go przepoił widok wystawnie urządzonego domu, budzący też wspomnienia młodości. Zasiadł w milczeniu, spuścił głowę, złożył na kolanach ręce i, nie troszcząc się lekkiem zmieszaniem reszty towarzystwa, odmówił zwyczajną modlitwę, dodając w duchu: Ojcze mój i Zbawco! Pobłogosław mi, abym w domu tym dał świadectwo o Tobie i zapalił światłość niebiańską w ciemniach nieświadomości.
U górnego krańca stołu rozprawiała panna Ranghilda z doktorem o współczesnej muzyce, na szarym zaś krańcu szeptali i chichotali młodzi, pochylając się raz po raz ku sobie. Spojrzenia ich, to gorące, to wyrażające obrazę świadczyły, że stosunek kuzynostwa zaczyna przechodzić w inny, bliższy stosunek.
Naprzeciw Emanuela i doktorowej siedziała szczupła, czarno ubrana dama, oraz stary jegomość, dziwnie wyglądający. Miał około siedemdziesiątki, był wysoki, z gruba ciosany, a czaszkę miał łysą i tak gładką, że odbijały się w niej wszystkie świeczniki. Twarz koloru czerwonego wina przekreślały napoprzek szerokie usta, rozwierające się ciągle celem jakby ukazania grubego języka, który nie dozwalał wymawiać często słów. Oczka miał maleńkie, natomiast ogromny, czerwony nos, niby szczypce komara, zaś u podgardla zwisał mu, jak pelikanowi, wydatny woreczek. Twarz starego jegomości zdobiła maleńka, siwa bródka, w szpic przycięta, oraz księżycowatego kształtu faworyty, od połowy ucha do środka policzka sięgające, jak nakazywała dawna moda dworska, a temu arystokratycznemu zarostowi odpowiadała sztywna, czarna, atłasowa krawatka, owalna szpilka brylantowa pośrodku koszuli, z wiszącym pod nią złotym łańcuszkiem i małą agrafką, oraz jaskrawa, jedwabna chustka, którą ustawicznie, bez wyraźnego powodu ocierał sobie tłusty kark. Był ubrany bardzo zresztą skromnie, w popielaty, sukienny surdut, a ni bielizna, ni ręce nie świadczyły zgoła o wielkich pretensjach w zakresie czystości cielesnej.
Jegomość ten był właśnie owym „wujaszkiem Joachimem,“ o którym trwożnie wspomniała pani Hassing i jej kuzynek. Do niedawna posiadał on znaczne dobra i tytuł łowczego. Ale, skutkiem zbyt rycerskiego zamiłowania do koni luksusowych, kosztownych pojazdów, licznej służby, starego wina i nielegalnych związków miłosnych, był zmuszony sprzedać niedawno swe dobra i żył z łaski rodziny. Razem z siostrą swą, ową czarno ubraną damą, przybył właśnie „w odwiedziny“ do doktora Hassinga, a wizyta ta trwała już kilka miesięcy.
Przekonania polityczne wuja Joachima były w zupełnej harmonji z jego innemi upodobaniami. Zwał się sam z dumą, jak wielu skrajnych reakcjonistów, „przedstawicielem idei z przed nieszczęsnego roku czterdziestego ósmego,“ a fakt, że bogaty chłop kupił dobra jego na licytacji, nie mógł go też lepiej usposobić dla zwyciężającej coraz to bardziej demokracji. Cichy dotąd i daleki od wszelkiej polityki dom doktora Hassinga rozbrzmiewał teraz od rana do wieczora gwałtownemi wycieczkami przeciw chłopom, parlamentowi, uniwersytetom, a nawet rządowi. Pan łowczy był wprawdzie stronnikiem rządu, a zwłaszcza króla, ale, zdaniem jego, postępowano zbyt łagodnie i brano się bez żadnej energji do „buntowników.“ Nie mógł pojąć, dlaczego rząd nie ogłasza absolutnej władzy i ciągle proponował, by wszystkich demokratów, a już co najmniej wszystkich posłów ludowych parlamentu załadować na okręty wojenne i wywieźć do Kriastjansö, oraz kazać im tłuc kamienie, dopóki się nie poprawią. Wszystkie inne metody uważał za lataninę i ciosy w powietrze, nie dające żadnego wyniku.
Zachodziła też uzasadniona obawa, że spotkanie wuja Joachima z Emanuelem może wywołać skandal, a rzeczywistość potwierdziła ją w pełnej mierze. Gdy tylko pan łowczy usłyszał nazwisko pastora, zaperzył się, poczerwieniał i, nie podając mu ręki, wybiegł do jadalni, gdzie pani Hassingowa dozorowała nakrywanie do stołu.
— Cóż to ma znaczyć? — spytał grubym, szepleniącym głosem, którego natężenia, skutkiem głuchoty, nie umiał normować. — Czyż to ten zwarjowany anarchista, herszt chłopskiej bandy z Vejlby? Wdajecie się więc z takimi drabami i narzucacie mnie również obcowanie z nimi? Cóż to ma znaczyć, Ludwiko?> — Posłuchajno, wuju! — odparła pani Hassing tak stanowczo, jak jej się nie zdarzało, i dlatego wywierając silne wrażenie na panu łowczym. — Wiesz dobrze, że ani ja, ani mąż mój nie zajmujemy się polityką. Ale pastor Hansted jest to człowiek niezwykle wykształcony i interesujący, to też rozmowa z nim daje wiele przyjemności i pouczająco działa. Można z nim obcować, nie godząc się na poglądy, radabym tedy, by wuj go nie obrażał, pamiętając że jest on dziś wieczór gościem naszym.
Z początku kolacji znać było wyraźnie na panu łowczym działanie owej reprymendy. Siedział sztywny, niby słup, i odsuwał z miną dostojnie obrażoną wszystkie potrawy. Ale gdy zauważył, że nikt nie zważa na bierny opór jego i gdy dokuczyło mu to zaparcie, zmienił taktykę, zaczął chciwie nabierać wszystkiego, czego mógł dosięgnąć, brzękał ciągle hałaśliwie nożem i widelcem, mieszał się do rozmowy innych i przerywał im, domagając się od gospodyni domu głośno to więcej chleba, to masła, to pasztetu z wątróbki. W ten sposób chciał podkreślić, że anarchista dlań zgoła nie istnieje.
Rozmowa ożywiała się coraz to bardziej. Na tle lekkiej konwersacji zaznaczały się zwolna budowane, ciężkie okresy Emanuela. Czuł odpowiedzialność swą w tem środowisku ludzi, którzy zboczyli niestety na manowce. Odpowiadał grzecznie na liczne zapytania pani Hassing, dotyczące stosunków w gminie, ale wystrzegał się ciągle zbytniej otwartości i nie porzucał miny surowej, ponurej niemal, będącej protestem przeciw wszystkiemu, na co patrzył.
Niebawem rozmowa ta z panią Hassing zeszła na niebezpieczniejsze tory, mianowicie na współczesny ruch oświatowy pośród chłopów. Emanuel wyjawił bez obsłonek swój pogląd, podkreślając z rozmysłem znaczenie uniwersytetów chłopskich i ich zasługi.
Pani Hassing słuchała z wielką uwagą. Podobnie jak wiele pobudliwych kobiet, zapalała się łatwo do rzeczy, w które wierzyli inni, a gdy ktoś mówił, mała jej, regularna twarzyczka przybierała wyraz zamyślenia i zdumienia, jakby właśnie słyszała sformułowanie tego, o czem sama dawniej myślała daremnie. Oparta łokciami na krawędzi stołu, przycisnęła palec do policzka, a wtrącając czasem coś, co zwała „wątpliwością“, czyniła to nie dla oponowania, ale dla pobudzenia Emanuela do tem szczegółowszego wywodu.
Niebawem i reszta towarzystwa zaczęła nadsłuchiwać pilnie. W środowisku tem, niewzruszona powaga Emanuela, prostota jego ubioru i wielka broda czyniły odrębne wrażenie apostolskiej siły, a również sposób wyrażania się, rzec można, wykładowy, gdyż nawykł przemawiać do maluczkich, interesował bardzo wszystkich. Pozatem temat był im całkiem obcy, przeto to, co mówił Emanuel, wydawało się tak nowe i zdumiewające, że budziło mimowoli szacunek.
Nawet młodzi przerywali teraz coraz częściej szeptanie i słuchali, a sportowiec mrugnął raz ku pani Hassing, jakby chciał powiedzieć:
— Masz rację, cioteczko... to chłop stylowy...
Natomiast panna Ranghilda była nie w humorze. Siedziała podana wstecz w fotelu, a długie jej, kończyste palce kruszyły nerwowo chleb na obrusie.
Wzrastająca ta uwaga oddziałała wreszcie na Emanuela. Nie wiedząc, co czyni i nie pamiętając już swej odmowy, wypił kieliszek wina, wysławiał się teraz coraz to swobodniej, budując zdania z łatwością, która go samego dziwiła, i wyrażając się ściśle, jak rzadko.
Nagle niepokój ogarnął zebranych. Wyszedłszy ze sformułowanej dość zuchwale pochwały uczelni chłopskich i ich zasług dla kultury ducha mieszkańców wsi, wspomniał nagle o wielkiej, współczesnej walce rządu z ludem.
Wszyscy spojrzeli trwożnie na wuja Joachima, którego głowa rozczerwieniła się i nabrzmiała, jak balon nadymany gazem.
— Za pozwoleniem, szanowny panie! — wybuchnął wreszcie, podnosząc obyczajem głuchych do ucha rękę, arcy nie arystokratyczną zresztą, owłosioną brzydko na każdym stawie palca. — Za pozwoleniem! Słyszę, że pan jesteś wielkim wielbicielem tak zwanej wolności ludu, i tego... szanowny panie... jakże mu tam... acha... powszechnego prawa głosowania... Może mi tedy pan pozwolisz powiedzieć coś, co odrazu zmieni pańskie zapatrywanie... dobrze? Zacytuję jeden jedyny tylko przykład, by wykazać jasno... jak na dłoni... że owo... jakże tam... acha... powszechne prawo gadania... jest ogromnie szkodliwe dla dobra i przyszłości kraju...
Pani Hassing spojrzała na męża z prośbą, by uciszył wuja, ale doktor był to wielki wisus, mimo poprawnych pozorów i zewnętrznej powagi, przeto udał, że niczego nie dostrzega. Ów pojedynek wydał mu się arcyzabawną rzeczą.
— Otóż... pozwolę sobie, — ciągnął dalej wuj Joachim — i to w kilku słowach... acha... miałem pastucha... niedawno jeszcze... hm... poprostu pastucha, rozumiesz pan! Był to zresztą człek trzeźwy i porządny, ale całkiem ciemny, pozbawiony elementarnych wiadomości. Gdyby go ktoś spytał, ile czyni sześć razy trzy, powiedziałby napewno, że dwanaście, lub czternaście... Tak, szanowny panie... A gdyby go ktoś spytał jak się zowie stolica Niemiec, powiedziałby... o zakład idę... Skelskoer bo tylko miasto to znał jeszcze poza Kopenhagą i Rosskildą. Odnośnie do prawodawstwa, wiedział równie dobrze, co mieści nasza, tak zwana... eee... konstytucja, jak co powiada n. p. chińska, czy turecka! Otóż pozwolę sobie spytać, — zakończył trjumfalnie, czując że zaczyna zwyciężać — czy jest zamiarem pańskim, szanowny panie, przyznać równie wielki wpływ na kierownictwo wewnętrznych spraw państwa i zagranicznych jego interesów temu człowiekowi n. p.... eee... naszemu czcigodnemu gospodarzowi, doktorowi Hassingowi?
Wyprostował się, uczynił gest zapraszający do odpowiedzi, potem założył ręce na piersiach i w pozycji tej oczekiwał, co powie Emanuel.
Miał on zrazu ochotę nie odpowiedzieć łowczemu wcale, gdyż nie uznał tej ludzkiej karykatury za człowieka na serjo, ale zauważywszy ogólne napięcie, rzekł po chwili:
— Pastuchowi temu należy się, zdaniem mojem, mimo jego rzekomej zresztą ciemnoty, nietylko równe z doktorem Hassingiem prawo polityczne, ale o ileby szło o sprawiedliwość, to wyższe, że tak rzekę, podwójne nawet.
Odpowiedź była tak stanowcza, a zarazem tak paradoksalna, że wywołała ogólny, mimowolny sprzeciw.
— Ależ, nie może pan pastor tego chyba brać serjo! — zawołała pani Hassing, a wuj Joachim pochylił się do swej siostry i spytał głosem, który sam jeno mógł za szept uważać: — Co on powiada? Co powiada?
— Sprawa jest zupełnie prosta i jasna! — ciągnął dalej Emanuel, którego opór napotkany uczynił wymowniejszym jeszcze. — Urodzenie człowieka nie powinno żadną miarą normować jego stosunku do państwa. Człowiek maluczki i ciemny, urodzony w ubóstwie, jest przez to samo już poszkodowany, należy mu się tedy odszkodowanie, nie zaś poniewierka ze strony państwa. Jest pozbawiony wiadomości książkowych, to znaczy, że państwo nie chciało łożyć na jego wykształcenie, a fakt ten nie uprawnia wcale do traktowania go dalej po macoszemu, ale przeciwnie domaga się naprawy zła!
— Przyzna pan jednak, drogi pastorze... — zaczął doktor Hassing, ale Emanuel słyszał już teraz jeno własne słowa i mówił dalej:
— Sprawę należy zresztą oświetlić inaczej. Przypuśćmy, że idzie o jakąś doniosłą rzecz, n. p. o wojnę i pokój, co zresztą jest dziś w Europie kwestją aktualną. Każdy z państwa przyzna chyba, że wojna, ze stanowiska ekonomicznego przynajmniej, nie podkopie bytu człowieka na stanowisku doktora Hassinga. Nie będzie on zmuszony do cierpienia niedostatku, nie zachwieje to jego życiem, ni przyszłością. Nie wspominam, oczywiście o rozlicznych przykrościach moralnych i uczuciach związanych z takiem wydarzeniem, bo przyjmuję, że są one jednakie dla wszystkich sfer. Całkiem czem innem jest wybuch wojny dla chłopa, czy biednego robotnika, a oznacza w większości wypadków całkowitą jego ruinę i nędzę. Traci pracę, bo ustaje handel i zamykają fabryki, jednocześnie zaś drożeją środki żywności, a podatki wzrastają ogromnie... Nie dość tego... państwo zabiera go samego, lub synów jego, i wysyła przeciw wrogom. Synowie ci, będący podporą jego starości, giną, albo zamieniają się w kaleki, obciążając do reszty zbiedniałą i tak rodzinę. Czyż więc pytam nie jest słuszne, by człowieka tak bardzo zagrożonego spytano o pozwolenie na wypowiedzenie wojny, by go spytano nie raz, ale dwa razy nawet? To samo dzieje się w innych wypadkach. Złe czasy ciężą zawsze najdotkliwiej maluczkim i biednym, to też zupełnie jasne i słuszne jest, by mieli prawo rozstrzygania w sprawach państwa. Gdyby szło o sprawiedliwość pełną, to należałoby przyznać największy wpływ polityczny nie tym, którzy najwięcej wiedzą, posiadają, lub używają, ale przeciwnie tym, którzy są na największe wystawieni niebezpieczeństwo. Z tego punktu sprawę oceniam...
— Ależ w takim razie, — zawołała pani Hassing, spozierając w zadumie na sufit — jesteś pan, panie pastorze, niemal... jesteś pan nawet zasadniczo socjalistą!
— Na to stanowczo odpowiedzieć nie umiem! — rzekł Emanuel, który znowu wypił bezwiednie kieliszek wina. — Jeśli poglądy te są socjalistyczne,... to w istocie jestem socjalistą. Przed nazwą cofać się nie chcę!
— Co on powiada?... Socjalista...? — bąknął pan łowczy i pochylił się znowu ku siostrze, której zadaniem było widocznie służyć mu za żywą trąbkę słuchową.
— Przyznać pan jednak musi chyba, panie pastorze, — rzekł zabierając głos doktor Hassing — że lud w większości wypadków sam nie wie i wiedzieć nie może, co służy dobru jego, a co nie. Brak mu do tego danych, wiadomości, doświadczenia i t. d., co zwłaszcza dotyczy biednego robotnika rolnego w zapadłej wiosce. Oczywiście zdarzają się świetne wyjątki, tego nie zaprzeczam, ale ogólnie biorąc, musimy powiedzieć, że cała masa naszej ludności roboczej, n p. chłopskiej, to coś jak dziecko, krnąbrne często, które wpadałoby z nieszczęścia w nieszczęście, gdyby je zostawić własnej woli i rozsądkowi. Czyż nie mam racji?
— Nie wiem, skąd się bierze ów brak zaufania do chłopów! — powiedział Emanuel. — Dzieje nasze nie uprawniają do tego zgoła, a przeciwnie stwierdzają rzecz wprost odwrotną. Nie znajdziemy tam ni jednego przykładu, by państwo zostało narażone na niebezpieczeństwo, ile razy pozostawiono wolną wolę klasom niższym i spytano je o zdanie. Nie brak natomiast rażących dowodów, że wpadaliśmy w rozliczne nieraz nieszczęścia, mimo ostrzeżenia ze strony ludu. Ale dość tego. Pozwalam sobie stwierdzić, że chłopi to właśnie byli od samych początków i wyłącznie są dotąd w Danji przedstawicielami dzielności, przedsiębiorczości, pilności i wytrwania. Da się dowieść historycznie, że zarówno w czasach dawnych jak i obecnie, ludzie najzdolniejsi duchem i czynem, o ile cofniemy się o kilka pokoleń, tkwią pochodzeniem swym w ludzie. Natomiast niewielu genjuszów dały nam tak zwane wyższe sfery. Dodatnie cechy charakteru naszych wybitnych mężów to dziedzictwo chłopskiego ich pochodzenia. Tak było dawniej i tak jest dziś. Wieś wysyła miastom rok rocznie legje świeżych, dziarskich bojowników, a miasta wydalają co roku mnóstwo biedaków, napoły zamarłych, chorych duchowo oraz fizycznie uwstecznionych, których wieś jedynie ożywić i uzdrowić może. Dzieje się to podobnie jak z naszą poczciwą, cierpliwą ziemią duńską, która śle ustawicznie złote ziarno czerwonym dachom pustyni miejskiej, a otrzymuje z powrotem nawóz.
Roznamiętnił się własnemi słowy, a jednocześnie natchnienie jego przybrało cechy świadomego krasomówstwa. Wyglądał doskonale na tle pięknego pokoju z rozwianemi włosami i pozłocistą brodą, rozgrzany wykładem, winem i własnym zapałem. Miał wyraz proroczego uniesienia, a światła jadalni zapaliły na jasno-niebieskich źrenicach jego lśniące punkciki.
Gdy skończył, nastało milczenie. Przerwał je doktór, który rzekł, zwracając się do panny Ranghildy:
— Cóż pani na to? — spytał. — Czy pani może weźmie udział w dyskusji?
Wyprostowała się z pewnym wysiłkiem i odparła:
— Podzielam pogląd pastora Hansteda.
— Jakto? — zdziwili się wszyscy. — Pani też? — zaś wuj Joachim zawołał, kazawszy sobie poprzód siostrze powtórzyć co powiedziała panna Ranghilda: — Widział też kto coś podobnego! — i załamał rozpacznie ręce nad głową.
— Tak! — potwierdziła. — Zgadzam się, że w kraju takim jak nasz... o długiej, ciemnej zimie, o okropnych warunkach bytu, w tej naszej ukochanej ojczyźnie, którejby nie należało, podobnie jak i reszty północy, wcale cywilizować... ale zostawić w stanie pierwotnym, niby drugą Grenlandję, gdzie się jedzie latem polować i łapać ryby... Ach, cóż to chciałam powiedzieć...?
Obejrzała się z wymuszonym uśmiechem.
— Acha! Już wiem... Otóż w kraju jak nasz, wedle słusznego zapatrywania pastora, pierwsze miejsce należy się ludziom o szerokich barach i czołach. Jak to trafnie powiedział pastor Hansted, historja poucza nas, że w Danji ginie i marznie wszystko, co nie ma czterdziestu stóp szerokości w piersiach, a dwudziestu od ucha do ucha. Zgadzam się zupełnie z panem pastorem, że my biedacy żyjemy jedynie z chłopskiej łaski i to wrażenie miałam sama przez lata całe...
I teraz nastała cisza. Nie wiedziano, czy brać to serjo, czy uważać za ironję. Tylko sam doktór odczuł, że grozi burza, i postanowił jej zapobiec.
— Może przejdziemy do salonu? — spytał.
Wszyscy wstali i zaczęli sobie dziękować. Spotkali się też Emanuel i panna Ranghilda i podali sobie ręce.
— Winszuję szczerze, panie pastorze! — powiedziała ze sztucznem ożywieniem. — Wyrobił się pan na niezwykle wprawnego mówcę, którego nic zaskoczyć nie zdoła...

W salonie doktorostwa było dużo stolików i konsol wzdłuż ścian, a świeciły się na nich przysłonione abażurami lampy tak, że cała komnata tonęła w miłem półświetle i dawała wrażenie ciszy i pokoju gościom, siedzącym w miękkich, aksamitnych fotelach.
Dwuskrzydlne szklanne drzwi, wiodące na terasę, stały otworem. Widziało się przez nie masę egzotycznych roślin, palm i dracen, oraz ogród leżący niżej. Spojrzeniem objąć stąd można było duży trawnik, obstawiony kamiennemi wazami, rozrzucone powabnie krzewy róż i topole, w tej chwili osrebrzone bladą poświatą księżycowej nocy letniej.
— Może pani będzie łaskawa zagrać nam coś? —zwrócił się doktór do panny Tönnese. — Przypuszczam, że równie jak ja uważa pani za potrzebne ukoić umysły wszystkich.
— Bardzo chętnie, — zgodziła się — nie wiem tylko, czy coś umiem dobrze na pamięć.
Przystąpiła do fortepianu i zaczęła obyczajem wirtuozów wyginać palce, by im nadać elastyczność.
Emanuel siadł w wielkim fotelu naprzeciw werandy, niezbyt zadowolony z mającego nastąpić grania. Przepojony jeszcze tem, co mówił przy stole, radby był ciągnąć dalej, póki trwał nastrój.
Tymczasem jednak rozsiedli się wszyscy wygodnie, sam tylko wuj Joachim został w jadalni przy karafce wina i słychać było stamtąd, jak mówi z siostrą, dając upust złośliwym dowcipom. Gdy panna Ranghilda uderzyła pierwszy akord, doktorowa Hassing stanęła w drzwiach i uciszyła go głośnem syknięciem.
Rozległy się silne, przebiegające całą klawjaturę pasaże, jakby grająca chciała oczyścić atmosferę salonu. Potem panna Tönnesen zmilkła i siedziała przez chwilę z rękami na kolanach, a słuchaczom wydawało się, że muzyka płynie z jakieś wielkiej oddali.
W najciemniejszym zakątku skryła się młoda Gerda.
W ciągu tego wieczoru dziwna zmiana zaszła w rozbrykanej dotąd dziewczynie. Stała się niezwykle cicha i uroczysta. Podczas kolacji obojętniała coraz to bardziej na słowa kuzyna, natomiast wsłuchiwała się i wpatrywała w mówiącego Emanuela.
I teraz nie spuszczała zeń oka, patrząc ze skupionem zdumieniem. Pochylona, z łokciami na kolanach, siedziała oblana ponsowem światłem lampy, tonąc, poza twarzą i dłońmi cała w mroku. Rysy jej świadczyły wymownie o bliskiem pokrewieństwie z doktorową. Miała tenże sam, przypominający madonnę, owal twarzy, miękki rysunek podbródka i ust, ten sam gest oddania się, tylko nos jej był zakrojony śmielej, wybitniejsze szczęki, a w aksamitnych oczach świecił płomyk zbudzonej namiętności, co błyskał z pod ciemnych brwi, podobnych skrzydłom zrywającym się do lotu.
Po pierwszym utworze muzycznym, panna Ranghilda zamieniła z doktorem kilka słów o kompozytorze, a Gerda wstała i, przesunąwszy się wzdłuż ścian, podeszła do siedzącej na drugim końcu salonu pani Hassing.
— Ciociu! — szepnęła jej do ucha. — Czy to prawda, że on ożenił się z chłopką?
— Tak, moje dziecko.
— Z prostą wieśniaczką?
— Tak! —powtórzyła pani Hassing, pogładziwszy jej policzek.
Stała chwilę przy fotelu ciotki z rękami na plecy założonemi, potem zaś gdy panna Ranghilda zaczęła na nowo grać, wróciła tąż samą drogą na miejsce i siadłszy, wpatrywała się dalej w Emanuela.
Niedaleko niej siedzący kuzynek starał się przez cały czas zwrócić jej uwagę na siebie. Ale udawała, że nie spostrzega jego znaków, gdy zaś wyciągnął w jej stronę znalezioną gdzieś kitkę długich piór, zgromiła go takiem spojrzeniem, że omal zdziwiony nie spadł z krzesła.
Emanuel nie zwracał zrazu wielkiej na muzykę uwagi. Pierwszy utwór była to kompozycja modna i trudna, która brzmiała w uszach jego jak wrzask kotów na dachu. Rozparty w fotelu, zapadł w dumanie. Objął spojrzeniem pokój, obrazy na ścianach, kilka białych figur na wysokich postumentach i uczuł senność wielką.
Dawno już minął czas codziennego spoczynku, to też zmrok pokoju, różne, niezwykłe wrażenia dnia, znużenie wysiłkiem duchowym, a wreszcie kilka wypitych kieliszków wina wprawiły go w senne otępienie.
Po chwili jednak zaczął nadsłuchiwać... pochwycił bowiem znane tony. Z jakiejś dali płynęły pełne, uroczyste, harmonijne akordy. Długo nie wiedział do czego je odnieść, a także dlaczego wywierają nań takie wrażenie. Brały go wprost w niewolę. Posłał oczy przez drzwi werandy i wydało mu się, że blady, srebrzysty krajobraz, wielkie, kamienne wazy, oraz podobne cyprysom topole, że wszystko to razem jest ucieleśnieniem muzyki panny Ranghildy. W tej chwili poznał szopenowski marsz żałoby, ulubiony utwór siostry, który mu grywała tyle razy o zmierzchu w młodych latach. Naraz zmieniło mu się całe otoczenie. Nie był już w salonie doktora Hassinga, ale w domu rodziców. U fortepianu siedziała pomiędzy świecami własna siostra jego Betty, wznosząc i opuszczając powabnie białe ręce nad klawiszami. Podobny człowiekowi ogarnionemu urokiem gór, który słyszy dzwony wsi rodzinnej, siedział napół przytomny i patrzył na te piękne, białe ręce. Gdy zaś w pewnym momencie grająca zdjęła je z klawjatury i złożyła na kolanach, spojrzenie Emanuela prześliznęło się mimowoli po ramionach panny Ranghildy i zawisło na jej karku, uwieńczonym kasztanowatym splotem w górę podgarniętych włosów, zakończonych ślimakowatym lokiem. Przez chwilę siedział zatopiony w ten obraz, pełen podziwu, śledząc spojrzeniem linje szyi, aż do prześlicznego lewego ucha, którego dolna część prześwietlona płomykiem świecy, jarzyła się koralowo. Nagle jednak oprzytomniał, odzyskał świadomość, przesunął dłonie po włosach i, gdy utwór został skończony, wstał z fotelu. Czuł się nieswój i chciał iść do domu.
Pożegnał się, trochę na łeb na szyję, jak powiadają, a w chwilę potem był już na drodze.
I tu jednak nie odrazu mógł ochłonąć z czaru, mimo że szedł twardym, raźnym krokiem, jakby pędzony silnem kołataniem serca. Tony muzyki płynęły za nim krętym gościńcem i odzyskał samego siebie dopiero, minąwszy granicę swej gminy i ujrzawszy czarne zarysy znanych wzgórz na tle słabo rozjaśnionego widnokręgu.
W salonie doktora Hassinga był tymczasem tematem bardzo ożywionej rozmowy. Wuj Joachim wszedł z jadalni i, otrzymawszy pozwolenie wywnętrzenia się, skorzystał z tej okazji w sposób bardzo wydatny. Pani Hassing zanuciła Emanuelowi hymn pochwalny, a mąż jej musiał również przyznać, że jest to człowiek „wielce oryginalny i niepozbawiony zdolności.“
Gerda siedziała bez ruchu w rogu fotela, milcząca i nieprzytomna, marząc i dumając.
Panna Ranghilda mówiła bardzo niewiele. Nie miała wielkiego powodu radować się tym wieczorem. Było w tem dużo prawdy, gdy wspomniała Emanuelowi, że w ciągu minionych lat nieraz go chciała zobaczyć. Przyjmując nawet zaproszenie doktorostwa, kierowała się względem, że pragnienie swe ziści w ten sposób. Przez cały czas pobytu nader zręcznie kierowała wszystkie wycieczki wspólne ku vejlbijskiemu wybrzeżu, w nadziei że jej się poszczęści i spotka Emanuela.
Kierowała nią nie sama jeno kobieca ciekawość. Niedługo po rozstaniu uświadomiła sobie, że zainteresowanie byłym kapelanem ojca nie polegało na przyjacielskich jeno uczuciach, jak zrazu sądziła, ale że podczas współżycia z nim na plebanji wmieszało się w to tchnienie miłości. To też wspominając te czasy, doznawała upokorzenia. Odrzucił ją wszakże człowiek ten, który nie zawahał się wziąć za żonę prostej wieśniaczki. Dręczyło to dumną pastorównę, zupełnie jakby wspomnienie upadku. Przez siedm długich lat uczuwała nienawiść do Emanuela, a sprawę pogorszył jeszcze nagły, niespodziewany wyjazd ojca z plebanji vejlbijskiej, który, chociaż się do tego nie przyznał nigdy, dotknął starca głębiej, niż można było sądzić i przyspieszył nawet śmierć jego. Rozsierdził ją w dodatku zwycięski pochód chłopskiego ruchu oświatowo-politycznego, w czasach ostatnich niezaprzeczalny. Niecierpiała go i wszystkiego, co tchnęło ziemią, dziś bardziej jeszcze, niż wprzódy. Odwracała się nawet od współczesnej literatury wyłącznie z powodu napotykanych tam opisów przyrody i gloryfikacji ludu. Dla tego samego powodu nie uczęszczała też na wystawę młodych, szarlotenburskich malarzy, twierdząc, że czerpią tematy ze stajni i gnojowiska. W teatrze również teraz nie mogła zaznać spokoju, gdyż siedzieli tam na bezpłatnych miejscach posłowie parlamentarni, plując na podłogę.
Nic jej tak jednak nie oburzało, jak szerzone ciągle pogłoski o radykalnej zmianie gabinetu, przyczem traktowano zupełnie na serjo możliwość objęcia przez chłopów steru spraw państwa. Pewien nauczyciel ludowy miał wszelkie szanse zostania prezydentem rady ministrów. Ci nawet, którzy nie godzili się na prąd panujący obecnie, potrząsali głowami i twierdzili, że „narazie innego sposobu wyjścia niema.“ Nie mogła pojąć tego wszystkiego. Czyż nie wiedziano już oddawna, że ludność wiejska stanowi większość w państwie? Skąd że tedy to nagłe padanie na kolana? Na każdy jej zarzut odpowiadano, że „chłopi są też ludźmi.“ Tymczasem tak wcale nie jest. Są oni oczywiście ludźmi z uwagi na fizyczną budowę ciała, liczbę zębów trzonowych i długość kiszek. Ale wszakże pastuch w polu posiada znacznie więcej pokrewieństwa z krową, lub owcą, niźli z przeciętnym nawet inteligentem. A czyż komuś przyjdzie na myśl, przyznać krowom i owcom prawo wyborcze? To też w epoce represyj rządowych radowało ją bardzo, że jawią się znowu ludzie odważni, prawdziwi mężczyźni, zdolni przywrócić dawne prawo władztwa człowieka nad ziemią i zepchnąć niesamowite, bagienne światełka chłopskich zakusów na gnojowisko, skąd wzięły życie.
W okresie zwycięstwa tych ludzi ogarnęła ją radość wielka, a jednocześnie chęć zobaczenia byłego kapelana ojca. Minęły już czasy głupstw dziewczęcych, pałała przeto pragnieniem zatriumfowania nad tym, który ją samą i ojca upokorzył, i pozbycia się owego uczucia wstydu, którem przejmowało ją wspomnienie współżycia z nim przed laty. Niestety, spotkanie z Emanuelem nie przyniosło jej zaspokojenia tych pragnień.
Zmartwiona niepowodzeniem, pierwsza pożegnała się z wszystkimi, podając ból głowy za przyczynę odejścia i, wbrew zwyczajowi, nie zaprosiła jak zawsze pani Hassing do swego pokoju dla poufnej gawędki w cztery oczy. Ubrana w penjuar, siedziała długo przed lustrem z rękami na kolanach, z twardym, od złości stępiałym wyrazem twarzy, zapomniawszy nawet rozczesać włosów. Nagle uczuła chłód i ogarnął ją głuchy strach... Jakąż to dziwną władzę miał nad nią ów człowiek?

Emamanuel wrócił na plebanję znużony i wyczerpany przejściami, ale długa nieobecność jego nie wywołała tu zdziwienia. Hansina nawykła do tego, że dawał się nieraz zatrzymywać przyjaciołom, do których wypadkiem zaszedł, zapominając wśród rozmowy o czasie i nie spytała nawet, gdzie był.
Powiedział jej sam nazajutrz, gdzie się znajdywał i kogo spotkał. Chciał na tem skończyć z doktorostwem. Zbudził się z wyrzutami sumienia i w miarę rozpamiętywania całej wizyty, coraz mniej był z siebie zadowolony. Po rannych modlitwach zamknął się w kancelarji, gdzie stał zakurzony pult pomiędzy oknami, oparł się oń łokciami i, ująwszy głowę w dłonie, powiedział ze skruchą:
— Ojcze! Czy gniewasz się na mnie? Wiem dobrze, że zadanie, jakie mi dałeś, wykonałem źle i bez korzyści. Ale bądź cierpliwy! Nie odtrącaj mnie. Doświadczaj mnie jeszcze, proszę cię, ojcze, aż dopóki chwiać się nie przestanę!
Bytność u doktorostwa nie minęła dlań zresztą bez korzyści, bowiem przezwyciężył w ten sposób martwy punkt, na jakim trwał długo, i odzyskał elastyczność ducha, utraconą w dniu pogrzebu syna. W niedzielę wygłosił dla nielicznych zresztą parafjan swych kazanie, pełne gorącej wiary i uniesienia, tak że mu przy wyjściu ściskano dłonie i dziękowano. Za tekst wziął ewangelję Marka o wyżywieniu rzeszy ludu pięciu chlebami i rybami. Wedle zwyczaju opisał naprzód poetycznie uroczystą ciszę pustyni, wiecznie błękitne niebo i poszarpane złomy skał, rozgrzane palącem słońcem, potem zaś ciągnął dalej:
— Cudowne wyżywienie to dawało zawsze niedowiarkom powód do kpinek. Co za głupstwo, powiadają oni! Czyż można odrobiną żywności nasycić czterotysiączny tłum i zebrać jeszcze pięć koszy okruchów. Tak mówić może warjat tylko! Tak to powiadają owi biedacy, którzy znają jeno głód żołądka, ściągający kiszki. Ale my, znający głód ducha, wiemy dobrze, co to wszystko znaczy. Wszyscy znamy chwile słabości i niemocy, kiedy się wydaje, że wszystko wokoło to pustynia, że niema nigdzie źródła i sądzimy, iż wszystkie skarby nieba nie są w stanie nasycić łaknienia naszego... Nagle następuje jakieś drobne wydarzenie, lub pewnego dnia dochodzi nas małe, dobre słówko, mieszczące w sobie błogosławieństwo boże, i zaraz zieleni się wszystko przed oczyma naszemi i w sercach naszych. Zdaje się, iż pęknie pod naporem nadziei i rozkoszy, tak że nietylko czujemy się syci, ale możemy obdzielać hojną dłonią innych! Tak, przyjaciele, znane są nam dobrze takie chwile słabości, a jeśli mam być szczerym, to wyznam, że właśnie teraz zaciężyła na wszystkich nas bezsiła taka. Walczymy o prawdę i sprawiedliwość na ziemi, a mimo to krzewi się wokoło nas w najlepsze niesprawiedliwość, kłamstwo i przemoc. Wciąż jesteśmy kuszeni, by dać za wygranę i wrócić pod jarzmo egipskie i zasiąść do pełnych garnków jadła, zastawionych przez tyranów. Wraz z pokusą jawi się szatan i uśmiechniony chytrze, powiada: klęknijcie przede mną, a dam wam władanie całą ziemią... O nie, nie słuchajmy go, nie przestańmy walczyć. Opoką naszą Bóg, jesteśmy także ludem wybranym, narzędziem jego, on nam daje i da zawsze mannę, jak żydom na pustyni, syci nas, jak rzeszę czterotysiączną, za co chwalić go i dziękować mu winniśmy. Drodzy bracia i siostry, wystrzegajmyż się węża w sercach naszych skrytego i nie sądźmy, że znikł, gdy jeno zmienił skórę. Czyha schowany za najsilniejszą nieraz nadzieją naszą, jako miłość własna tkwi w najżarliwszej często nawet modlitwie i przywodzi nas do upadku w chwili, gdy nam się wydaje, że stoimy najmocniej. Trzeba mu rozdeptać głowę stalową stopą wiary. Złóżmyż tedy ręce i sercami i usty, módlmy się: Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię twoje, przyjdź królestwo twoje...
Mówiąc to, czuł Emanuel, że napełniony jest duchem bożym. Wróciwszy do domu, pocałował Hansinę w czoło, potem zaś wziął na ręce małą Dagny, zaczął ją pieścić i chodzić po pokoju. Oddawna nie był tak wesoły i swobodny.
Po południu zaproponował, by pojechali do dziadków, gdzie nie był od tygodnia, mimo że tęsknił za staruszkami. Wyciągnięto z wozowni stary pojazd na resorach, a Hansina i dzieci przybrały się paradnie. Uczyniono to na wyraźne życzenie Emanuela, który chciał „pokazać, że mają ładne odzienie.“ Hansina włożyła na głowę jedwabną, haftowaną perłami czapeczkę i przepasała się czarnym, jedwabnym fartuchem, a Emanuel ujrzawszy to, objął ją oburącz wpół i zawołał:
— Założę się o dziesięć przeciw jednemu, że w całem państwie duńskiem niema piękniejszej pastorowej.
Gdy nadeszła czwarta, poszedł sam do stajni, zaprzęgać konie. Trzymał właśnie w rękach uździenicę, gdy wpadła Sigrid zadyszana, z oczyma wyszłemi od zdziwienia z orbit, nie mogąc przemówić słowa.
— Ojcze! — zawołała. — Przyszły dwie... dwie... kobiety... panie... ślicznie ubrane i weszły odrazu do świetlicy...
Emanuel zarumienił się. Zaraz wiedział, że przybyła Ranghilda Tönnesen wraz z którąś z pań z domu doktora.
— Czy matka jest? — spytał.
— Jest.
— To dobrze.
Z umysłu nie spieszył się z zaprzęganiem, ale serce mu biło mocno. Myślał o Hansinie. Co powie na te odwiedziny? Jak przyjęła te damy?
Za chwilę nadbiegła pędem Abelona, kłapiąc po kamieniach drewniakami, i wrzasła, przechylając się pół ciałem w otwór klapy stajennych drzwi: Czy jest tu Emanuel? Musi pan zaraz wracać.
— Przybyły dwie damy...
— Na miłość boską! — zawołał niecierpliwie. — Ileż razy mam tego słuchać. Sigrid mi już powiedziała.
Spojrzała zdumiona.
— Czyż mogłam to wiedzieć? Zresztą przysłała mnie Hansina...
Obróciła się obrażona i podążyła z powrotem, kłapiąc po kamieniach podwórza.

Panna Ranghilda siedziała w hali na jednem z wyplatanych słomą krzeseł i usiłowała wieść rozmowę z Hansiną, rozpartą w fotelu przy piecu, gdzie siadywała zazwyczaj. Hansina, jak zawsze mało uprzejma dla obcych, nie ukrywała wcale, że wizyta ta dziwi ją wielce.
Na ławie pod oknem przy stole skulił się pastuch Soeren, niezbyt świetnie wyglądający w swym niedzielnym kaftanie z niebieskiego samodziału, z białemi obszywkami i żółtą chustką na szyi. Szeroko rozwarł oczy i gębę i spozierał raz po raz na pannę Ranghildę i towarzyszkę jej, młodą Gerdę.
Panna Ranghilda miała lekką suknię spacerową z kraciastego, szarego jedwabiu, na niej czarną, zdobną perełkami pelerynkę i czarny kapelusz w kształcie czepka z wysokiem, szpiczasto zakończonym wywinięciem. Gerda ubrana była w tę samą białą sukienkę i jasno błękitny kapelusz, jakie miała czasu spotkania z Emanuelem u Hassingów.
Dziewczyna siedziała z rękami na kolanach, na samym kraju krzesła, a policzki jej pałały. Rozglądała się wokół, oraz patrzyła z najwyższem zainteresowaniem na chłopskie odzienie Hansiny, a jednak czuła się bardzo nieswojo w wielkiej, pustej hali, przypominającej stodołę, przytem zaś ciarki ją przechodziły, ile razy spojrzała na pastucha Soerena i jego błękitny kaftan. Nie chciała puścić panny Ranghildy samej, a gdy wymogła na niej wreszcie pozwolenie jechania, przez całą drogę była bardzo niespokojna, podniecona i zgorączkowana.
Gdy Emanuel ukazał się w drzwiach, rozczarowanie zabłysło na jej twarzy. Słyszała od doktora Hassinga, że Emanuel chodzi w domu w chłopskiej opończy i drewniakach, a tymczasem był ubrany w ten sam jasno-popielaty surdut sukienny, w jakim go widziała niedawno.
— Otóż jestem, panie pastorze! — zawołała Ranghilda wstając. — Wprawdzie przybywam znienacka, ale żona pańska była tak dobra, że powiedziała, iż jest to w zwyczaju pańskich gości. Przypomina pan sobie pewnie moją młodą przyjaciółeczkę... dodała, zwracając się ku Gerdzie.
Emanuel powitał panie w milczeniu i zaprosił ruchem ręki, by zajęły miejsca z powrotem.
— Daleką pani odbyła drogę! — zauważył po chwili.
— O nie tak daleką, jakby się zdawało! — zaśmiała sie. — Nie starczyłoby mi pewnie sił zajść aż tu z Kyndlöse. Ale doktor Hassing jechał właśnie do mieszkającego w pobliżu pacjenta, to też nie mogłam się oprzeć pokusie skorzystania z okazji, by państwu — skłoniła się obojgu — i memu dawnemu miejscu pobytu nie złożyć wizyty. Dojechałyśmy z doktorem do tak zwanej „góry,“ tak to zowią... prawda... i w temże miejscu mamy się spotkać za powrotem. Stamtąd miałyśmy jeszcze jakieś pół godziny drogi i dumną się czuję, że marsz ten odbyłam, mimo spieki i kurzu.
Zaczęła trochę nerwowo opowiadać o okolicy i rzeczach nowych, napotkanych po drodze. Wszystko wydało jej się inne niż było dawniej, zwłaszcza zdumiał ją wygląd wsi. Uznała, że milej jest tu teraz i zaciszniej, a Emanuel, siedzący na ławie u górnego krańca stołu, objaśnił, że wypalone dawnym pożarem ogrody, mają teraz wielkie, cieniste drzewa, przeto wszystko przybrało lepszy pozór.
Hansina nie wtrącała się do rozmowy, a Emanuel nie usiłował jej wciągnąć. Nie wiedział dobrze, co go gnębiło z racji tej nieoczekiwanej wizyty i dlaczego wydawało mu się ciągle, że spojrzenie Hansiny krąży pomiędzy nim a Ranghildą. Nie miał sobie nic a nic do wyrzucenia, w każdym zaś razie wyznał żonie najdrobniejszy szczegół. Tego samego poranku, kiedy ulżył swemu sercu przed Bogiem, opowiedział Hansinie wszystko, co zaszło na przyjęciu u doktora Hassinga.
Tymczasem Gerda siedziała na brzeżku stołka, rzucając Emanuelowi płomienne spojrzenia, ją zaś samą wzięła pod obserwację mała Sigrid, stojąca obok matki w odświętnej sukience z różowej bawełny, z czarną wstążką w brunatnych włosach. Dziecko złożyło głowę i ręce na kolanach Hansiny i chowało twarz, ile razy padało na nie spojrzenie Gerdy. Ale zaraz potem dziewczynka wystawiała z poza opalonej słońcem rączki wielkie, ciemno-szafirowe oko i w chwilach, gdy nie patrzył nikt na nią, podnosiła się na palcach, szepcąc coś matce.
Hansina potakiwała z roztargnieniem głową i gładziła jej włosy z czułością, jakiej nie objawiała często.
Rozmowa rwała się co chwila, gdyż Emanuel nie był w stanie skupić myśli. Uporne milczenie żony denerwowało go bardzo. Przytem draźnił go Soeren, na którego złe nawyczki patrzono zazwyczaj przez palce, pamiętając o dobrych. Emanuelowi wydało się jednak, że nigdy jeszcze tyle nie krząkał, nie pluł i nie miał takiej czkawki, jak właśnie dzisiaj.
— Możebyśmy poszli do ogrodu? — spytał wkońcu. — Coprawda nie jest to już park wzorowy z czasów ojca pani, ale znajdziemy tam w każdym razie chłód i cień.
— Doskonale! — zawołała panna Ranghilda.
Wstali, ale Hansina podniosła się dopiero, gdy Emanuel spytał, czy nie pójdzie razem.
Został na miejscu tylko pastuch Soeren i aż do odejścia dam pochłaniał je chciwem spojrzeniem.
Nagle Abelona wytknęła głowę z drzwi kuchennych, za któremi stała na czatach.
— Czy już poszły? — spytała.
Soeren potwierdził głową, Abelona weszła do hali i pobiegła do okna wyglądać.
— Cóż to ma do czynienia Emanuel z takiemi damulkami? — rzekła z oburzeniem. — Wyglądają zupełnie jak para zwyczajnych ladacznic.

Pierwsze wrażenie obecnego plebańskiego parku nie każdego mogło pociągać i Emanuel miał słuszność twierdząc, że niewiele zostało z wspaniałości pańskich proboszcza Tönnesena. Pielęgnowane dawniej starannie żywopłoty wypuściły na wsze strony pędy, trawniki zarosły ścieżki, a chwasty wszelkiego rodzaju zanieczyściły trawę. Długie aleję stały się łupem krzaków, a pod drzewami leżały suche gałęzie i spadłe z góry skrzynki szpacze.
Panna Ranghilda wraz z Emanuelem, oddaliwszy się niebawem od reszty towarzystwa, zapadła w gąszcz niezmierny. Wprawdzie pastor czynił wysiłki, by zawrócić do reszty towarzystwa, albo przynajmniej wejść w szeroką aleję kasztanową, wiodącą w pole, ale pannę Ranghildę ogarnęło wprost zamiłowanie do najtajniejszych zakątków i kryjówek. Szła kilka kroków przed nim, unosząc lewą ręką suknię, tak że widać było marszczony rąbek spódnicy i piękne, lakierowane buciki.
Emanuelem wstrząsał niepokój. Szedł z nią oto sam ciemnemi, milczącemi drożynami, które budziły zapomniane napoły wspomnienia lat młodych. Szelest sukni Ranghildy budził w nim tajemniczy dreszcz nieuświadomionych wrażeń z onych czasów, a półotwarte usta jego wciągały ów wieczysty zapach fiołków, jaki stanowił jej stałą atmosferę. Natomiast panna Ranghilda była zupełnie swobodna i do żarcików jak rzadko usposobiona. Zobaczenie dawnego domu swego nie przyszło jej bez wysiłku, ale nie mogła się uspokoić przed spróbowaniem, czy nie zdoła upokorzyć byłego kapelana swego ojca, to też widok rozpadu plebanji i scena, jaką przeżyła w sali, dały jej wielkie zadowolenie. Nie zaspokoiło to jednak jeszcze w pełni jej żądzy zemsty, dlatego też kierowała rozmowę tam, gdzie mogła odnieść pełne zwycięstwo.
Tymczasem zatrzymała się Gerda z Hansiną przy oświetlonym słońcem trawniku w przedniej części ogrodu. Na widok odchodzącego z Ranghildą Emanuela, Gerda posłała im pełne tęsknoty spojrzenie i, chcąc sobie czemś to nagrodzić, zawarła przyjaźń z Sigridą, która ośmielona rychło, przytulała się do niej, muskając dłońmi piękną sukienkę dziewczyny. Hansina popróbowała z nią rozmawiać, ale po zamianie kilku wyrazów, czując, że się nie rozumieją wcale, siadła na ławce, w cieniu żywopłotu, zaś Gerda zawierała dalej przyjaźń z małą.
Po pewnym czasie zbudziły ją z zadumy zbliżające się głosy Emanuela i Ranghildy. Dochodziły z alei leszczynowej, biegącej tuż poza nią.
— Widujemy się co dwa tygodnie — mówiła Ranghilda — i zazwyczaj grywamy na cztery ręce. Oczywiście rozmawiamy też dużo, a często o panu, jak wspominałam. Przekonałam się, że siostra bardzo pana kocha i cierpi z powodu tak długiej rozłąki...
— Betty mówiła pani naprawdę o mnie? — spytał.
— Tak. Jest to rzecz naturalna. Nie widziała pana przez długie lata. Powinienbyś pan pojechać do miasta. Biedna Betty potrzebuje otuchy, czuje się bowiem bardzo samotną od śmierci dziecka. Jest jeszcze młoda i musi czemś wypełnić życie, tymczasem konsul generalny posiada pod tym właśnie względem pewne niedomagania. Postarzał bardzo i jest to człowiek przeżyty...
Głosy oddaliły się. Hansina spojrzała na Gerdę i Sigrid, siedzące naprzeciw siebie w trawie. Po chwili mała skoczyła i przybiegła do matki z rozbłyśnionemi zachwytem oczyma.
— Mamo! — zawołała. — Wiesz, co ona powiada? Ma lalkę ogromną, która umie spać, jak prawdziwy człowiek, i pokój dla lalek z krzesłami, stołami i kuchnią. I wiesz, co jeszcze mówi? Ma cały staw z kaczkami i prawdziwą łódkę. Czy to może być wszystko prawda, mamo?
— Chodź do mnie, Sigrid! — zawołała z trawnika Gerda, a mała, nie czekając odpowiedzi matki, wróciła do niej pędem i rozbawiona, rzuciła jej się w objęcia.
W tej chwili głosy od strony alei nadpłynęły ponownie. Mówił teraz Emanuel i Hansina poznała, że się zapalił do słów własnych.
— Być może, że jak pani mówi, niema nic złego w takim prowadzeniu życia, ale musi mi pani chyba przyznać, że popisywania się dostatkami, jak to czyni mój szwagier, winniśmy unikać, choćby przez wzgląd na mniej uposażonych bliźnich naszych. Widok przepychu czyni dotkliwszem ubóstwo tym, którzy muszą przez całe życie walczyć o chleb. To budzi gorycz, zazdrość i złe instynkty...
— O, nie — odparła Ranghilda — nie wierzę panu. Przychodzi mi na myśl scena, jaką niedawno widziałam. Na wielkim placu, wśród skwaru pracowała gromada ludzi przy ciężkim wozie żwiru, czy kamieni. W chwili, gdym ich mijała, zjawiło się dwoje, prześlicznie ubranych dziewcząt, zapewne córki chlebodawcy. Szły, śmiejąc się i paplając. Ot takie to sobie były dwie bezpotrzebne istoty, n p. ja i Gerda. Zobaczyłam, jak robotnicy podnosili uznojone twarze i patrzyli na nie. Ale nie było w spojrzeniu ich niechęci. Przeciwnie, spoglądali na dziewczęta niemal czule, jak my patrzymy na parę jaskółek, przelatujących ponad drogą. Ludzie tacy wiedzą dobrze, że ulepieni są z innej gliny, niż owe córeczki chlebodawcy ich i, o ile ich ktoś nie podburza, nie mają wcale na myśli zazdrościć im tego, podobnie jak żaden rozsądny człowiek nie będzie zazdrościł jaskółkom lekkich skrzydełek, które otrzymały od Boga, miast dwu ciężkich ludzkich odnoży. Czyż nie mam racji?
Emanuel zaoponował z zapałem, ale oddalili się tak, że Hansina nie mogła słyszeć co mówi.
Po chwili zjawili się od przeciwległej strony trawnika, a ujrzawszy resztę towarzystwa, podeszli. Gerda wstała niezwłocznie.
— Ach, siedzi tu pani! — zawołała Ranghilda. — Kłóciliśmy się strasznie z mężem pani. Ja i pastor Hansted nie możemy nigdy dojść do zgody. Ale czas nam już iść. Gerdo, pożegnajmyż się raz!
Emanuel oświadczył, że odprowadzi panie kawałek drogi, by im pokazać ścieżkę polną, krótszą o połowę. Hansina została w ogrodzie.
— Bardzo się cieszę, żem była u pana, powiedziała Ranghilda, gdy odeszli od plebanji — bo będę mogła opowiedzieć siostrze, jak wygodnie pan mieszkasz, jak się czujesz szczęśliwy... słowem, jaki z pana wybraniec fortuny... Wszak prawda, nie mylę się pod tym względem?
Emanuel nie miał ochoty rozmawiać z nią na ten temat, ale odczuwają już potrzebę walki, rzekł, popędliwie: Po tonie pani widzę, że to panią dziwi!
— Skoroś pan to rzekł, nie będę przeczyła, że zmieniło to potrochu moje wyobrażenie o małżeństwie i szczęściu rodzinnem. Byłam, widzę, zanadto konserwatywną.
Odparł spokojnie, nie zwracając uwagi na ironję jej słów:
— Musiały to być poglądy nader oryginalne!
— O, nie! Wiesz pan, że jestem pod każdym względem zachowawczynią. Sądziłam tylko, że to, co zowiemy szczęściem małżeńskiem, polega na tej, tak nieco bombastycznie przez praojców naszych zwanej, „harmonji serc,“ którą to rzecz nazwaćby dziś można „sympatją nerwów.“
— Sympatja nerwów! — zawołał. — Wyśmienite to, a całkiem modne wyrażenie. Niewiadomo tylko co wyraża... Możeby mnie pani objaśniła?
— Dobrze. Mówiłam już, że zostałam filozofką. Proszę też wybaczyć, jeśli będę się tłumaczyła nieco mętnie... pochodzi to jeno z głębi pojęć... a więc...
Stanęła, oparła policzek na białej rączce parasolki, wzniosła oczy w niebo i uśmiechnęła się chytrze.
— Hm... hm... powiedziała, ruszając dalej. — Powiem panu tedy. Sympatją nerwów dwojga ludzi nazywam zgodność wrażeń, jakie odnoszą, patrząc na coś, przeżywając, słysząc, czytając i t. d. Widok krajobrazu, odczucie muzycznego utworu daje im ten sam nastrój, nie wprawiając jedno w ożywienie, a drugie w melancholję. Czy mówię dość jasno? Wszystkie, a tak różnorakie zdarzenia życia, począwszy od drobiazgu, jak n p. rozbicie talerza, aż do spraw ważnych, decydujących, wesołych, czy ponurych, winny ich nerwy wprawiać w jeden stan i to w podobnym stopniu. Innemi słowy, warunkiem powstania między dwojgiem ludzi t. zw. harmonji serc, jak powiadano dawniej, jest, by nerwy ich posiadały tę samą wrażliwość na pewne podniety i tę samą bezwrażliwość na inne. Czy pan nie podziwiasz, jak logicznie mówię? Otóż ciągnęła dalej, gdy Emanuel ciągle milczał rodzaj i stopień wrażliwości nerwów naszych jest rezultatem naszego wychowania, zajęcia, lektury... ba... nietylko naszych warunków życia, ale środowiska, w którem żyli nasi rodzice, dziadowie i nasi przodkowie przez wiele generacyj wstecz! Prawda? Zrozumiesz pan tedy...
— Wyśmienicie! — przerwał jej, podnosząc z uśmiechem głowę. — Rozumiem teraz, że warunkiem szczęścia dwojga ludzi musi być, by ten drugi człowiek był podobny we wszystkich punktach do pierwszego, to jest, odebrał to samo wychowanie, wyszedł z tego samego środowiska, miał podobnego, albo lepiej jeszcze tego samego ojca, matkę, rodzeństwo i przodków od wielu pokoleń, słowem, by był identyczny z pierwszym, czyli nim samym. Tak, w tem ma pani zupełną rację, panno Tönnesen, miłość własna, egoizm jest to nieomylna, wedle współczesnego światopoglądu zachowawczego, to jedyna rękojmia dzisiejszej, waszej miłości. Tak, wierzę pani zupełnie!
Panna Ranghilda ściągnęła gniewnie brwi i zamilkła.
— Pozwól mi pani, proszę, również trochę pofilozofować! — ciągnął dalej z coraz to większem ożywieniem. — Przyzna pani zapewne, że także ze stanowiska pani najwyższem zadaniem człowieka, a tem samem najwyższą jego radością i szczęściem jest rozwój własny... Czyż nie tak?
— No tak!
— A któż to dać nam może najwyższą przyjaźń, jeśli już pominiemy stare bombastyczne słowo „miłość,“ na czyjeż najwyższe zaufanie liczyć możemy, od kogóż się najobfitszego plonu ducha spodziewać? Czy to wszystko dać nam może człowiek, tak samo jak my patrzący, czujący, myślący i działający, czy może właśnie ten, którego spojrzenie otwiera nam inne, nieznane horyzonty, którego odmienny świat myśli i czucia, oraz zasadniczo inne wychowanie wzbogaca nasz umysł, rozszerzając we wszystkich kierunkach granice i zwiększając nam, rzec można, świat? Wiem co o tem sądzić, a czerpię z drogocennego skarbca własnego doświadczenia.
— Ależ pan stawiasz kwestję na głowie! — powiedziała nagle tonem obojętnym.
Ostatnie słowa Emanuela wywołały bladość na jej lica. Skierowała rozmowę nagłym zwrotem na inne tory.
Wracając do domu, Hansina śledziła Emanuela oczyma z poza parkanu ogrodowego. Widziała, jak szedł ścieżką, pomiędzy łanami zboża obok Ranghildy, żywo gestykulując.
— Mamo! — ozwała się Sigrid, biorąc ją za słyszy. — Mamo! powtórzyła widząc, że nie słyszy. — Czemu ojciec poszedł? Mieliśmy przecież jechać do dziadków!

— Ojciec zapomniał, widać, dziecko — odparła. — Zostaniemy dziś w domu.

CZĘŚĆ CZWARTA.

Żniwa zaczęły się wśród deszczu i każdy myślał że również w potokach deszczu dobiegną do końca. Każdego ranka słońce wschodziło na pogodnem niebie, zapowiadając zwodniczo piękny dzień. Zaledwo atoli chłopi wyjechali z wozami w pole i związali pierwszy snop, zjawiały się ogromne chmury, po całych dniach lało, padał grad wielkości grochu i ustawicznie huczały grzmoty.
Pewnego popołudnia leżał parobek plebański Niels na grzbiecie w stancyjce swej, z ręką wygodnie pod głowę założoną. W pozycji tej spędził już kilka godzin, a izdebka była, jak zwykle pełna gęstego dymu. Mimo że dawno minęła pora spoczynku południowego, nie wstawał z łóżka, oddany ulubionemu zajęciu to jest marzeniu o przyszłości. Widział się w wielkiej komnacie, o ścianach pokrytych od sufitu do podłogi szafami, pełnemi wspaniałych książek, podobnie jak w pracowni uczonego pastora z Kyndlöse, gdzie raz był po świadectwo chrztu. Pośród komnaty stał wielki, czworoboczny stół, nakryty zielonem suknem, a na nim mnóstwo było foljantów. Story pospuszczano, na stole świeciła się lampa, a przy stole siedział on sam, „proboszcz Damgaard,“ rozparty w wielkim fotelu, ubrany w szlafrok i pięknie haftowane pantofle. Oparł policzek na dłoni i czytał nader stary tekst grecki, a obok w specjalnej szafie mieściły się własne dzieła jego w przepysznych oprawach, ze złotemi brzegami, a mianowicie utwory moralizujące, zbiory kazań, oraz potężne, chłostające społeczeństwo satyry dramatyczne, pełne proroczych obrazów i śmiałych myśli.
Z marzeń tych zbudził go klekot sabotów po podwórzu, oraz głosy naprzemian świszczące, to znów zgrzytające, a przeciągłe. Wydawała je pompa podwórzowa, którą piękna Abelona brała wodę.
Nie ruszył się, tylko uśmiech wybiegł mu na twarz, uśmiech szczęśliwej świadomości, że zdołał wreszcie otrząsnąć się z czaru, jakim go objęły rozkwitłe wdzięki nadobnej Abelony. Mimo, że była zupełnie biedna, nie łatwo z niej zrezygnował, a uczynił to jeno dlatego, by sobie tą słabostką nie utrudniać wyjścia z poniżającego stanu parobczego. Musiał przestać być „parobkiem Nielsem,“ uzyskać niezawisłość i swobodę, a jeśliby nawet przyjść miało do małżeństwa, to musiało ono być zgoła inne i służyć wielkiemu celowi rozsławienia po całym kraju nazwiska N. Damgaarda, co sobie postanowił. Miał i bez tego trudności niemało, jakże bo naprzykład fatalnie brzmiało imię jego? Gdyby był Fritjofem, Arnem, czy Björnstjernem, to co innego,... ale Niels?...
Zerwał się, posłyszawszy znowu kroki w podwórzu. Było to twarde stąpanie Emanuela. Wyjrzał ostrożnie, rozchylając białe firanki, i zobaczył swego pana, idącego od strony małej furtki, w lewej połaci obejścia. Zrobiło mu się gorąco. Pośrodku podwórza stał wóz z wiszącą na dyszlu uprzężą, widomy znak, że dotąd nie wybrał się w pole, a Emanuel był w czasach ostatnich tak dziwny, takie miewał pomysły, że mógł nawet dobrze zbesztać w chwili złości.
Po chwili Niels uśmiechnął się z ulgą. Nie patrząc w prawo ni lewo, wstąpił Emanuel na schody domu i znikł we wnętrzu. Parobek ziewnął przeciągle, rozprostował członki, zesunął leniwym ruchem nogi z pościeli i usiadł na łóżku, bardzo z siebie zadowolony. Hi, hi...znał on dobrze powód zmiany usposobienia Emanuela dla siebie, był tego pewny. Emanuel czuł doń zawiść z powodu rosnącej jego sławy... tak, tak! Z wielką rozkoszą patrzył na rozgoryczenie, jakie w pastorze wzbudził ostatni jego artykuł w „Gazecie Ludowej,“ który odniósł wielkie powodzenie. Ho, ho... pastor miał niebawem dostać coś nierównie lepszego do czy tania...

Gdy Emanuel wszedł po chwili do hali, zastał Hansinę przy piecu w fotelu, łuszczącą groch.
— Wychodzisz? — spytała, spoglądając podejrzliwie na ubiór męża. Emanuel przywdział surdut sukienny i wziął na szyję czarną chustkę, używaną poza domem, miast kołnierzyka.
— Muszę iść! — odparł. — Idę do chat na bagnach. Znowu narobiono tam intryg, a ludzie nie chcą brać się do roboty, co jest niedopuszczalne, teraz zwłaszcza, w porze żniw.
Był już w progu, gdy Hansina rzekła:
— A, prawda. Przyszedł tu dziś młody Rasmus Jörgensen, gdyś był w polu. Kazał powiedzieć, byś mu zwrócił snop słomy owsianej, pożyczony tej zimy. Powiedział, że musi mieć koniecznie zaraz.
Emanuel zatrzymał się z ręką na klamce, coraz bardziej czerwony.
— Snop słomy owsianej, powiadasz?
— Tak! Przyrzekłeś mu go na wiosnę, — potwierdziła Hansina — musi go mieć natychmiast, inaczej będzie zmuszony kupić.
— Skądże mu wezmę w tej porze roku owsianej słomy? — spytał. — Czyś mu tego nie przypomniała?
— Powiedziałam tylko, że cię zawiadomię. — Wiesz, Hansino, — rzekł Emanuel po krótkiem milczeniu — Rasmus Jörgensen uczęszcza w czasach ostatnich, podobnie jak nasz Niels, bardzo pilnie na modlitwy, urządzone przez kowalkę-Maren, i wydaje mi się, że utworzono potajemnie coś w rodzaju sprzysiężenia przeciw mnie. Nie wiem, dlaczego to nastąpiło, ale duch niezgody znowu żywie pomiędzy nami. Tkacza zaliczają również do przyjaciół Maren i stroni od nas widocznie. Nie podoba mi się to i mam przeczucie, że zanosi się na coś ważnego w naszej gminie. Niech że Bóg chroni nas od złego!...
Emanuel wyszedł, a w sali panowała długa cisza. Mała Dagny spała w malowanej w kwiaty kołysce, zaś pod ścianą siedziała Sigrid, zajęta robieniem sztychów kolorową nicią na białym płatku. Właściwie usadzoną tu została w kącie za karę, gdyż wróciła z zabawy nad stawem w powalanej odzieży. Gdy ją burczała matka, powiedziała brzydkie słowo, którego ją nauczył pono syn kołodzieja. Sam Emanuel zarządził, by za karę spędziła popołudnie w domu, zaś Hansinie powiedział, by lepiej dobierała córce towarzyszy zabaw.
Dziewczynka upuściła robotę na kolana, przekrzywiła głowę i zapatrzyła się w sufit. Po chwili podeszła do matki, oparła o nią i spytała cicho:
— Mamo, czy pamiętasz jeszcze tę śliczną panią, która tu była niedawno i bawiła się ze mną w ogrodzie?
— Tak, moje dziecko. Ciągle przecież o niej wspominasz.
— Mamo, ona powiedziała, żebym przyjechała do niej, do Kopenhagi, a wtedy da mi tę wielką lalkę... Powiedziała, że mogłabym u niej zostać na zawsze... I pokój dla lalek też bym dostała... tak mówiła...
— Tego chyba powiedzieć nie mogła! — odparła Hansina i spojrzała karcąco na córkę. — Znowu mówisz, Sigrid, coś, czego nie było wcale...
Policzki dziewczynki zalała krew, a oczy opadły na ziemię.
— Nie zaszkodziłoby zresztą, — dodała po chwili Hansina — byś na czas pewien poszła z domu. Oduczyłabyś się walać sukienek i gadać szkaradne słowa.
Małej przypomniało to karę więzienia, zaczerwieniona jeszcze bardziej, podszedłszy wolnym krokiem do stołeczka pod oknem, siadła w pokorze.
Przez czas pewien trwała cisza. Słychać było tylko uderzanie much o szyby z zewnątrz i szelest szczotki Abelony w kuchni.
— Mamo! — ozwała się znów cicho Sigrid. — A gdybym już nigdy nie walała sukienek, ani nie mówiła brzydkich słów, czy mogłabym wtedy jechać do Kopenhagi?
Hansina nie mogła powstrzymać uśmiechu.
— Czyż tak bardzo tęsknisz za ową panią?
— Bardzo! zawołała. — Ona była taka piękna! Prawda mamo?
— Prawda... — przyznała.
— Mamo! Gdybym nigdy nie walała sukienek i nigdy nie mówiła brzydkich słów, czy mogłabym, gdy dorosnę, zostać taką śliczną panią? Powiedz mamo!
Hansina milczała chwilę.
— O, pewnie... mogłabyś... — odrzekła wreszcie zadumana.

Emanuel odczuwał w czasach ostatnich coraz to większą potrzebę samotności, zszedł tedy z drogi bitej i ruszył ścieżkami i miedzami pól, w kierunku bagien. Na uboczu leżące osiedle najbiedniejszej ludności gminy było środowiskiem stałego niepokoju i przedmiotem jego troski. Mimo ofiar osobistych i tego, co zdziałał przy pomocy zarządu gminnego, nic się tu jakoś nie zmieniło na lepsze. Daremne były siedmioletnie wysiłki obudzenia w tych nieszczęsnych mieszkańcach walących się lepianek z gliny jakichkolwiek uczuć ludzkich, czy godności człowieczej. Przeciwnie, szło tu coraz to gorzej i nigdy może nie uskarżano się tak jak teraz na kradzieże nocne po polach i blicharniach płótna, dokonywane przez ową ludność z nad bagien, której ani dobre słowo, ani zapłata nie mogły skłonić do pracy.
Emanuel kroczył zwolna, tak zatopiony w myślach, że drgnął, ujrzawszy w pewnej odległości przed sobą jakiegoś człowieka, a niepokój nie znikł, gdy poznał skulonego jak zawsze, nienaturalnego, długonogiego tkacza Hansena.
Niedowierzał mu od pierwszej zaraz chwili, a zgoła przeciwna, szczera i otwarta dusza jego znieść nie mogła dziwnej skrytości i podstępności tego człowieka. Zwłaszcza w czasach ostatnich czuł się wobec niego niepewnym. Pewny był, że Hansen zamierza go wprost zaatakować osobiście, nie mógł atoli wydobyć na światło, co przed nim skrywa.
Pozdrowili się bez słowa uściśnieniem ręki i przystanęli, każdy po innej stronie drogi.
— Cóż tam nowego? — spytał Emanuel, by coś wogóle powiedzieć.
— Ano zawsze coś się dzieje! — zauważył tkacz, którego wielkie, czerwone ręce tkwiły jak zwykle w ciasnych, ceratowych manszetach. Spojrzał po polach i dodał: — Tylko nie zawsze dobrze się dzieje...
Z tonu tych słów wywnioskował Emanuel, że tkacz ma jakąś hiobową wieść.
— Mogę cię zresztą kawałek podprowadzić! — powiedział Hansen. — Nie spieszno mi dzisiaj wcale.
Szli milcząc, a wreszcie tkacz podjął znowu:
— Nie spodziewałem się, że cię spotkam tak daleko od domu, Emanuelu. Widziałem przed chwilą wózek doktora Hassinga, jadący w stronę Vejlby, a niema, o ile wiem, nikogo chorego u nas.... hm.... hm...
Emanuel zmilczał. Nie po raz to pierwszy musiał słuchać kpinek z powodu swej bytności u Hassingów.
— To wcale obrotny człowiek, na swój oczywiście sposób, ten Hassing... ot tak, z pozoru przynajmniej... nieprawdaż? — sondował dalej z niewinną miną tkacz.
— A tak... tak... — mruknął z roztargnieniem Emanuel.
— Nie pojmuję tylko jego zacofanych przekonań politycznych... to dziwne!
— Doktor Hassing nie zajmuje się polityką, o ile wiem... — odparł Emanuel.
— No tak, nie mówię przecież... Ludzie powiadają, że używa świata póki służą lata... także słyszałem, jak tam jest w jego domu... pono wielka wystawność i ciągłe rozrywki... ciągłe drażnienie nerwów. Muszą tam też wieść zgoła lekkomyślne i bezbożne rozmowy...
Emanuel przestał słuchać. Idąc w milczeniu, zadumał się ponownie nad bezgraniczną nędzą i upadkiem mieszkańców lepianek nadbagiennych, a przyszło mu też na myśl, że obok siebie ma właśnie człowieka, który wyszedł z bagna upodlenia. Tkacz Hansen urodził się w takiej lepiance, ojciec jego był świniopasem w dobrach rycerskich Tryggerlöse, w parafji westerbijskiej, a on sam w młodych latach pasł owce właściciela. Nie rozwodził się nigdy szeroko, ile razy byłą mowa o tych czasach, ale powszechnie twierdzono, że był świadkiem obicia kijem ojca swego przez chlebodawcę i że to wydarzenie pozostawiło ślad głęboki w jego umyśle, oraz zadecydowało o całem dalszem życiu.
Emanuel doznał wielkiego bólu w sercu, wspomniawszy, ile dla rozwoju duchowego zaczerpnęło to dziecko niedoli, nie z dzieła miłości, ale z aktu brutalnej przemocy.
Z myśli tych wyrwał go tkacz, który stanął i powiedział:
— Wiesz zapewne już, że się przyznał?
— Co? Kto się przyznał... do czego? — spytał Emanuel zmieszany.
— Oczywiście wójt! O kimże innym myślisz? — rzekł Hansen nastawiając uszu.
— Do czego się przyznał wójt? Mów, nie rozumiem ni słowa.
— Przyznał się wreszcie, że żył w nieczystości. Kilku z nas miało już dawno podejrzenie, ale trudno nam było uwierzyć, by tak dalece zapomniał o tem, co Bóg powiada o wszeteczeństwie, człowiek stojący na czele chrześcijańskiej gminy, oraz przywódca postępowego stronnictwa politycznego. To też poszliśmy doń w kilku dziś rano i zażądaliśmy, by się oczyścił z zarzutu. Wówczas przyznał, że od czasu śmierci żony żyje nielegalnie z grubą Sidsą.
— To chyba niemożliwe, co powiadasz! — zawołał Emanuel. Pobladł śmiertelnie, a ziemia zachwiała mu się pod nogami, tak że chwycił mocno laskę.
— Wszyscy tem jesteśmy oburzeni i sądzę, że należy zwołać co prędzej radę gminną, by sprawę poddać rozwadze. Chciałem wstąpić na wieczór do ciebie, by obmyślić sposób zmycia z gminy tej plamy.
Emanuelowi wydało się, że w słowach tkacza tętni skryta radość, wywołana bliskim upadkiem wójta. To też powiedział:
— Dziwi mnie jednak, że ty właśnie tak gorliwie zajmujesz się tem, Jensie Hansenie. Wszakże twojem to było wyłącznie dziełem, że Hans Jensen został pierwszą osobą w gminie. Pamiętasz chyba, że wielu z nas miało wątpliwości... bo przeszłość jego nie była bez plamy. Powiedziałeś wówczas, by na to nie zważać, że jest to człowiek najodpowiedniejszy i tem nas uspokoiłeś. Jeśli nastąpiła pomyłka, to w pierwszej linji sam za to odpowiadasz.
— Nie przeczę wcal — rzekł tkacz, uśmiechając się szeroko — że popierałem Hansa Jensena i dziś jeszcze twierdzę, że był on najodpowiedniejszym człowiekiem dla ówczesnej polityki naszej. Każdy woźnica dobry, gdy idzie o to by wjechać w rów, teraz atoli mamy zadanie wydobycia wozu na drogę.
— Ano, rób, co uważasz sam za stosowne! — rzekł Emanuel, podając mu dłoń na pożegnanie. Chciał się pozbyć tego człowieka i zostać sam, by rozważyć wstrząsającą wieść, jaką otrzymał. Sprawdziło się tedy jego przeczucie, że nadciąga burza. Złe nadchodziły czasy. Teraz musiało się okazać, czy dzieło, jakiego dokonał w tej gminie ku chwale boskiej, wytrzyma próbę, czy też w proch się rozpadnie.
Nie, nie chciał wątpić! Bóg zesłał burzę nie dla zniszczenia, lecz by oczyścić z wad i błędów, to co zbudował w mozole.
— Kogo Bóg miłuje, tego chłosta!

Wieść otrzymana od tkacza wzburzyła Emanuela do tego stopnia, tyle mu dała do myślenia i taką napełniła troską, że dnia tego zaniechał odwiedzin w osiedlu nędzarzy i poszedł tam dopiero nazajutrz.
Kroczył i teraz niespokojny i trwożny ścieżkami polnemi. Wiadomość o przyznaniu się wójta poszła jak wiatr po gminie i wywarła wielkie wrażenie. Najbardziej oburzeni byli ci właśnie, którzy o wszystkiem dobrze wiedzieli, mianowicie Skibberupacy. Tkacz doskonale wszystko urządził, zanim zapalił ową minę. Dawna nienawiść Skibberupu i Vejlby, przygasła chwilowo skutkiem wspólnej walki politycznej, rozgorzała z większą jeszcze niż przedtem za żartością. Wojowniczy Skibberupacy wystąpili z zarzutem, że Vejlbjanie zagarnęli całą władzę w gminie i nastawali w pierwszej linji na usunięcie wójta ze stanowiska. Dnia następnego miało się odbyć posiedzenie rady gminnej, a tkacz zapowiedział nowe rewelacje.
Emanuel dotarł do tak zwanych „Lisich Wzgórz,“ które to krągłe wzniesienia stanowiły granicę równi, poza niemi zaś grunt opadał coraz to niżej ku moczarzyskom. Stanął z kijem na plecach, zadumany, i zapatrzył się w moczary i zieloną roztocz łąk gminy kyndlöskiej, w jej szeroki strumień, pokryty młynami, oraz grupy małych domostw. Doznał na chwilę ukojenia, spoglądając na krajobraz, który mu się wydał zjawą spokoju i cichego szczęścia, mimo że chmury groźne wisiały nisko nad ziemią. Widział wieś Kyndlöse, krętą, wiodącą do niej drogę, którą szedł onego wieczoru z panną Ranghildą, a nawet ujrzał, z pewnem biciem serca, szczyt willi doktora, wykwintnej, odosobnionej i otoczonej dużym ogrodem.
Dziwiło go nawet potrochu, że nie spotkał już ni razu panny Ranghildy, chociaż musiała jeszcze przebywać w tych stronach. Wiedział, iż jeździła często z doktorem, gdy składał wizyty pacjentom, a nie czynił nic, by jej unikać. Nie uświadamiał sobie dobrze, ale motywem ubocznym tej wędrówki aż do osiedla biedaków był fakt, że droga jezdna do Kydlöse szła łukiem obok „Lisich Wzgórz.“
W dali, ponad wielkim wieńcem borów niebo było czyste i jasne. Wznosiły się jeno tu i owdzie pionowe, słońcem przelśnione góry chmur, wstępując na horyzont, lub zapadając zań zwolna. Patrzył powolny urokowi, który go ogarniał, bo chciał uwolnić się od trosk i pomarzyć chwilę, nie myśląc konkretnie. Wydało mu się, że widzi występujące z otchłani łyskliwe królestwo piękna, które po chwili nikło z powrotem. Jakieś wabne postaci jawiły mu się, to znów bladły, czasem też wołały, jak we śnie, dalekie głosy, zapadające po chwili w ciszę. Pocóż smutek, mówiły mu. Czemuż nużyć się ciągnieniem ciężaru innych ludzi. Rzuć kij pielgrzymi i chodź tu do nas, gdzie radość, wysoko, pośród chmur, króluje, podczas gdy smutek kryje się po ciemnych grotach nizinnych. Chodź tu, gdzie życie jest uroczystą ciszą, szmerem źródeł i tańcem po zieleni łąk...
Ocknął się nagle, a marzenia były tak lotne, że znikły mu z pamięci w momencie nawrotu rzeczywistości. Zostało po nich jeno uczucie większego ucisku na piersi, gdy szedł wolnym krokiem ku chatom na bagnach.
Stały po obu stronach koryta wyschłego dawno potoku, a były to nory lepione z błota, krzywe i podpierające się wzajem przed upadkiem, to znów przysiadłe blisko siebie, dumające nad swym losem. Dzieląca je przestrzeń zapełniona była gruzem, słomą zbutwiałą i skorupami naczyń. Ni jeden dom nie miał jasnych, czystych szyb, każdy zaś świecił wielkiemi dziurami w zapadłej strzesze.
Emanuel zbliżył się do stojącej na skraju lepianki, o rozdętych bokach z dwoma maleńkiemi okienkami, które wyzierały z pod krzywego szczytu, niby para złośliwych oczu. Przed chatą stał pochylony, wysoki starzec i rąbał chróst siekierą.
Gdy podszedł bliżej, rzucił mu się do nóg mały, zajadły pies, zataczając koła, pokazując zęby i szczekając jak opętany. Emanuel nie uderzył jeszcze w życiu zwierzęcia, to też przez chwilę stał w miejscu, nie mogąc postąpić naprzód.
Starzec, rąbiący trzaski, widział go doskonale, musiał też słyszeć szczekanie psa, mimo to nie przywołał go do siebie i nie przerywał zajęcia swego.
— Czy to twój pies, Ole Soeren? — zawołał wreszcie Emanuel głosem dość oburzonym.
— Nie! — odburknął starzec, rąbiąc dalej i nie patrząc nań nawet. — Ja sam jestem pies! — dodał po chwili.
— W tej samej chwili ukazała się w drzwiach chaty ciężarna kobieta, zaledwo jednak spostrzegła Emanuela, zawróciła natychmiast w głąb mieszkania. Rozgorzała nagle wielka krzątanina, słychać było szeptanie, oraz brzęk naczyń. Jednocześnie wyjrzały z innych chat spłoszone postaci, a nieczesane głowy wyjrzały z poza węgłów domostw.
Emanuel uwolnił się wreszcie ciosem kija od napastującego go zwierzęcia i wszedł do chaty.
Już w małej, niskiej sionce, gdzie musiał iść pochylony, by nie uderzyć głową o okrytą pajęczyną powałę, uczuł silny odór wódki oraz zbutwiałej słomy i ludzkiego potu. Zapukał do drzwi i znalazł się w półciemnej stancji, gdzie był stół o spuszczanych klapach, łóżko służące jednocześnie za ławę i kilka stołków ceglasto malowanych.
Była to lepianka Svenda-piwki i Piotra-gorzałki. Mimo, że Svend był żonaty i miał kilkoro dzieci, a Piotr był kawalerem, żyli tu dwaj nierozłączni przyjaciele przez długie lata, w jednej izbie i przy jednym stole. Jak głosiła opinja, przyjaźń ich sięgała nawet znacznie dalej, a ślady wymowne tego faktu nosiły na sobie dzieci.
Gdy Emanuel wszedł, podniósł się z ławy mały, łysy, nalany Svend, posiadający nad okiem narośl wielkości pięści. Przekrzywił głowę, prawą rękę przycisnął sztywno do piersi, zrobił żałośliwą minę i zbliżywszy się powitał gościa. Jednocześnie żona jego wybiegła poza plecami Emanuela z sagankiem na kawę, skrytym pod fartuch.
— A to dopiero miła niespodzianka! — zawołał, podając mu lewą dłoń. — Nie przypuszczalibyśmy nigdy, by pan pastor, chciałem powiedzieć,... by Emanuel raczył nas odwiedzić. A właśnie się dobrze zdarza, bo potrzeba nam słów otuchy, jako że nas Pan doświadcza srodze...
Przerwał mu Emanuel, który oszołomiony zaduchem izby siadł odrazu na jednym ze stołków.
— Pomówmyż raz rozsądnie, Svend! Doszły mnie złe wieści o tobie i Piotrze. Podobno nie chcecie pracować przy żniwach?
Svend siadł na ławie, wykrzywił się żałośnie i zaczął, dotykając ostrożnie prawej ręki, tak sztywnej, jakby ją ściskała niewidzialna opaska.
— Bóg świadkiem mnie, biednemu grzesznikowi, że nikt nade mnie nie brałby się ochotniej do pracy, najcięższej nawet. Cóż ma jednak począć biedny kaleka, gdy go chwyci reumatyzm, tak że całą noc krzyczy i jęczy z bólu, gorzej niż kobieta w połogu. Zaręczami... zaręczam, że jest to rzecz straszna dla biednego człowieka, który musi utrzymywać rodzinę...
— Tak źle nie jest chyba jeszcze, Svend! — przerwał mu Emanuel, ostro nań patrząc. — Jakoś ci nie przeszkadzał przed kilku dniami reumatyzm w bójce szynkownianej w Vejlby, o czem mi doniesiono. Piotr był tam również. Ale gdzież jest Piotr?
Obleśne spojrzenie Svenda prześliznęło się w stronę alkowy, gdzie leżał w słomie na grzbiecie Piotr-gorzałka i spał. Nie było zeń widać nic prócz zlepionych włosów i bladej twarzy, pośród której sterczał ciemno-szafirowy, świecący, krostowaty nos, podobny do przejrzałej śliwki.
— Cóż to znaczy? — spytał Emanuel, czując się coraz gorzej w brudzie i półmroku izby. — Czy Piotr zachorował?
— Tak! Lamie go strasznie w głowie i ma dreszcze. Nachodzi go to często znienacka. Siedzi czasem spokojnie, aż tu nagle zaczynają mu kłapać zęby i całe ciało drży okropnie... Patrzyć na to wprost niesposób...
Ale Emanuel nie uległ oszustwu. W ostatnich czasach bystrym stał się aż do podejrzliwości. Zauważył też zaraz, że na łóżku nie spoczywa pacjent, ale człowiek do nieprzytomności pijany, niezdolny otrząsnąć bezwładu i podnieść powiek.
Wstał oburzony do żywego i rzekł, drżąc z gniewu:
— Posłuchajcież oba, co wam powiem! Strzeżcie się od tej pory i nasza bowiem cierpliwość ma swe granice, a jeśli dalej będziecie jej nadużywać jak w czasach ostatnich, to może się urwać wszystko i skończycie obaj w publicznym domu ubogich. Rozumiesz mnie, Svend?
Nagle znikł z twarzy Svenda słodki wyraz, wielka narośl nasunęła się głębiej na oko, a usta rozszerzył złośliwy uśmiech.
— No, do tego chyba nie dojdzie! — powiedział zuchwale, pocierając dalej z nawyku prawe ramię. — Wiecie chyba dobrze, do czego użyć możecie nas, biedaków!
— Cóż to znaczy? Nie rozumiem! — spytał Emanuel.
— Co znaczy? Hm... tak głupi nie jestem, bym nie wiedział, co się dzieje z ludźmi oddanymi do przytułku. Oto tracą prawo głosowania... tak mi powiadano... i tak też pewnie jest...
— Prawda! Ale do czegóż zmierzasz, Svend?
— Ano, zdaje mi się, że wam nasze głosy przydać się nieraz mogą i dlatego to nawet tak się o nas troszczycie... tak zabiegacie... hm... prawda? Wiecie też, że w dniu wyborów nędzarz tyle wart co udzielny baron! Ha, ha... dobrzeście to sobie wykalkulowali!
Emanuel osłupiał.
Dla Tak sobie więc wytłumaczyli ci ludzie wielkie dzieło miłosierdzia, stworzone przez gminę! takich to ludzi strwonił cały zasób miłości, tym potworom złożył w ofierze dobrobyt własny, tak że stał właśnie u progu niedostatku.
Zbladł śmiertelnie. Precz! Precz stąd! krzyczało w nim. Zdawało mu się, że oczy zapadają w głąb czaszki. Niezdolny panować dłużej nad sobą, porwał kapelusz i wybiegł z chałupy.
Niedaleko jednak odszedł, przystanął, westchnął, przyłożył dłoń do pałającego czoła i wyszeptał do siebie:
— Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni!
Jakże mógł zapomnieć tych słów pańskich? Znowu nie tak postąpił, jak wypada ludziom wstępującym w ślady Chrystusa! Nie mógł pojąć, co się z nim w tym czasie stało.
Nagle drgnął. Ujrzał zbliżający się doń drogą powóz, zaprzężony parą siwków, z woźnicą w liberji. Był to ekwipaż doktora Hassinga. Krew mu uderzyła do twarzy. Pewny był, że dostrzega poza ramieniem stangreta jasną główkę panny Ranghildy.
Gdy pojazd podjechał, okazało się jednak, że popełnił omyłkę. Na szerokiem siedzeniu spoczywał sam jeno doktór, okryty płaszczem gumowym, z cygarem w ręku.
— Witam pana, drogi pastorze! — rzekł, zatrzymując powóz i wyciągając doń z pod płaszcza rękę w rękawiczce. — Co u pana słychać? Oczywiście tkwisz pan w żniwach po uszy. Mam nadzieję, że pan umiesz pływać, bo w czasie jak obecny, trudno nie zamoczyć nóg.
— Tak! To nie łatwe żniwa... — powiedział nieprzytomnie Emanuel. — Był pan u chorego, doktorze?
— Tak. Jest tu w pobliżu złamana noga, ale nic groźnego... Ach prawda... byłbym zapomniał... mam dla pana, pastorze, pozdrowienie, a raczej pożegnanie od panny Tönnesen. Wyjechała przed tygodniem.
— Tak? Panna Tönnesen wyjechała? — spytał z nienaturalnem ożywieniem Emanuel.
— Miała zostać nieco dłużej, ale sądzę, zatęskniła do miasta. Nagle zaczęło jej być pilno. Pan wie, że ona nie lubi „paść się na polu.“ Ale jeszcze coś! Oto pozyskałeś pan w moim domu prozelitkę,... mianowicie młodą kuzynkę mojej żony... Wszak pan ją pamiętasz? Ostatnia bytność u pana zbudowała ją wielce. Pewnie widujesz ją pan w niedzielę w kościołach swych?...
— Tak... tak... to jest właśnie najszczególniejsze... — rzekł Emanuel, nie słysząc ostatnich słów lekarza i nie wiedząc zgoła, co mówi.
— Tedy żegnam pana, drogi pastorze, i życzę szczęśliwej zwózki zboża pod dach!
Dał znak stangretowi i odjechał.
Gdy się doktór Hassing znalazł w domu, opowiedział żonie, że spotkał Emanuela i że wieść o wyjeździe panny Ranghildy uczyniła na nim silne wrażenie.
— Czyśmy tylko nie popełnili nieostrożności, sprowadzając tych dwoje ludzi napowrót z sobą? — rzekła pani Hassing. — Jużem nad tem dumała. Ranghilda była w dniach ostatnich tak nerwowa... przytem ten nagły wyjazd...
Chciała coś dodać jeszcze, ale w tej chwili zjawiła się Gerda, zmierzająca do ogrodu. Była ubrana czarno, miała na piersiach duży, dżetowy krzyż i czarno oprawną książkę w ręku.
— Nie wiem też, czy nie powinniśmy sobie robić wyrzutów z powodu tej dziewczyny! — zauważył doktor Hassing frasobliwie, gdy Gerda wyszła. — Jest dziedzicznie obciążona ekscentrycznością. Czy wiesz, że poleciła frachciarzowi Soerenowi, by jej dostarczył fotografję pastora Hansteda?
— Ej, to minie! — powiedziała pani Hassing. — W tym wieku dziewczyna chce raz zostać zakonnicą, a dnia następnego iść do cyrku. Znam to z własnego doświadczenia...
— Jesteś przecież jej ciotką, Ludwiko.

Emanuel udał się wolnym krokiem do domu, nie zdając sobie sprawy, że chmury zasnuły całe niebo i pada rzęsisty deszcz.
W sieni usłyszał dochodzące z sypialni głosy Hansiny i dzieci. Zatrzymał się niepewny co czynić, potem zawrócił od drzwi i przeszedł do prawie pustej komory, po drugiej stronie przedpokoju.
Tu stanął u okna i wbił oczy w ogród, objęty już mrokiem.
Nie mógł się już łudzić co do swego stanu. Poczucie pustki, jakie go ogarnęło na wieść o wyjeździe Ranghildy, świadczyło, jak bardzo obchodziła go jej obecność. Nie chciał przyznać, by miała nań jakiś wpływ osobisty, nie miał sobie pod tym względem, jak sądził, nic do wyrzucenia. Ale uległ atmosferze, jaką przywiozła, dał się wciągnąć w zaczarowane koło złudy i doznał oszołomienia. Boże wielki, jakże mógł być tak słabym?
Sam nie wiedział, jak długo stał zapatrzony w ciemń ogrodu. Nagle Hansina otwarła drzwi od sieni.
— Czemuż tu stoisz? — spytała po chwili patrzenia nań w milczeniu.
Drgnął nerwowo. Nie słyszał jej kroków.
— Co, jak... gdzie? A, to ty? — bąknął zmieszany.
— Przez chwilę stała bez słowa.
— Soeren powiedział, żeś wrócił — rzekła wkońcu. — Szukaliśmy cię wszędzie! Czemuż nie przyjdziesz na wieczerzę? Kasza stygnie.
Emanuel usiłował przeniknąć ciemń izby spojrzeniem. Usłyszał, że silny zawsze i pewny głos żony brzmi inaczej jakoś.
— Zaraz przyjdę, — mruknął musiałem rozważyć pewną rzecz.
Czekała jeszcze chwilę z dłonią na klamce, jakby czekając, że coś doda jeszcze. Potem wyszła powoli.
Stojąc już w progu powiedziała, nie oglądając się:
— Czyś się widział z doktorem? Był podobno dziś popołudniu we wsi.
— Z doktorem? Tak... tak... Ale któż ci to mógł powiedzieć?
— Tak sama sobie wyobraziłam... — odparła i wyszła, zamykając cicho za sobą drzwi.
Emanuel stał dalej w miejscu, zapatrzony w zamknięte drzwi. Potem skinął głową i wargi mu zadrżały. Biedna Hansina! Zauważył istotnie pewną w niej zmianę w czasach ostatnich, chciała mu się zwierzyć, a jednocześnie unikała zbliżenia. Teraz zrozumiał wszystko.
Serce mu się zakrwawiło, gdy pomyślał, ile wycierpieć musiała w tych dniach. Droga, kochana Hansina! Milcząc cierpliwie, patrzyła, jak walczył z sobą w ostatnich kilku tygodniach, tocząc bój decydujący i stanowczy z dziedzictwem ojcowskiem krwi swojej, na ostatnią wystawiony próbę przed chwilą oswobodzenia!.

Ach... jakże pewny był zwycięstwa!

CZĘŚĆ PIĄTA.

Nazajutrz wrócił do Skibberupu pewien człowiek z odwiedzin w Sandindze i przyniósł niepokojącą wieść, że stary dyrektor uniwersytetu ludowego, chorujący od dość dawna już, zaniemógł ciężko i żył nie będzie.
W kilka godzin potem przybył posłaniec umyślny z zawiadomieniem, że umarł. Wraz z tym człowiekiem zszedł z pola znowu jeden z najstarszych bojowników o duchowe wyzwolenie chłopstwa duńskiego, a zarazem właściwy twórca ruchu oświatowego w całej tej części kraju.
Przez trzydzieści przeszło lat „oświecona“ ludność okolicy patrzyła nań jak na ojca, a mimo że w czasach ostatnich nie mógł się pogodzić z rozpolitykowaniem młodego pokolenia, które zaniedbywało, zdaniem jego, to, co jedyną posiada wartość, mianowicie „oświecenie i rozwój ducha,“ to jednak popularność jego nietylko nie malała, ale tym większym szacunkiem ogólnym cieszył się, im bardziej srebrzała mu broda długa i włosy ramion sięgające. Młodym wydawało się, że słyszą starą legendę, gdy mówił o pierwszych ciężkich czasach walk o sprawę ludu, kiedy jej szermierzy uważano za uwodzicieli młodzieży, zasługujących na stos i ogień piekielny po śmierci. Pewni byli, że to opowieść o męczeństwie świętego, gdy prawił w tonie napoły żartobliwym o tem, jak to, wzorem apostołów, wędrował pieszo od wsi do wsi z wykładami, które musiał wygłaszać w szopach i czworakach czeladnich, prześladowany przez kler i nauczycielstwo, traktowany jak włamywacz, maltretowany i szczuty psami przez samychże chłopów, tak że musiał ze wsi uciekać.
Nietylko stratę przyjaciela opłakiwano powszechnie, ale była to pełna namaszczenia żałoba ludu wobec wspólnego wszystkim nieszczęścia. Zeszło na drugi plan nawet wzburzenie Skibberupaków przeciw wójtowi, a zamierzane posiedzenie postanowiono przesunąć na któryś dzień po pogrzebie. Uczuli i oni, że utracili wodza, wszyscy mówili tylko o starym dyrektorze, zdejmowali ze ściany wiszący nad komodą wizerunek, wpatrywali się w drogie rysy pucołowatej twarzy i dwa czarne punkciki nad policzkami, mające przedstawiać młodzieńcze, żywe, ciemne oczy jego. Powtarzano bajki, które miał opowiadać, odczytywano stare listy, pisane drobno na małych kartkach, pełne uniesienia i wylewów przyjacielskich uczuć, wieczorem zaś siadano pod domami na kamieniach i śpiewano ulubione jego pieśni.
Wieść żałobna dotarła żywem echem także do plebanji i dlatego Emanuel nie znalazł sposobności by uspokoić, jak chciał, Hansinę. Pozatem inna jeszcze zaszła rzecz, wywołując zamieszanie. Pewnego ranka Emanuel, zaszedłszy do stajni godzinę później niż zwykle, zastał mimo to Nielsa w łóżku. Dając folgę długo hamowanej niecierpliwości, palnął mu kazanie. Przyszło do sprzeczki, w ciągu której Emanuel kazał parobkowi w przystępie uniesienia spakować manatki i wynosić się precz, co Niels wykonał dosłownie. Emanuel spostrzegł zaraz na drugi dzień, gdy chciał przyjąć innego parobka, że to co zaszło wywołało bardzo złe wrażenie na ludności. Przyjęto też za oczywistą prawdę kilka złośliwych uwag Nielsa odnośnie do sposobu wydalenia go ze służby, a Skibberupacy zaczęli mówić pomiędzy sobą, że nigdy nie uważali Emanuela za tak doskonałego, za jakiego się podawał. Daremnie zwracał się do różnych, wolnych parobków, by przynajmniej w żniwa mieć pomoc. Jedni odmawiali wprost, inni czynili niedwuznaczne przytyki do jego opinji, jako niepunktualnego płatnika, i bez żenady żądali naprzód zapłaty. Sąsiedzi i kilku innych parafjan przyobiecali, co prawda, pomóc coś od czasu do czasu, ale wobec wielkiej krętaniny z racji żniw, najczęściej wymawiali się na różne sposoby, nie spiesząc z czynną pomocą.
Rozgniewany tem wszystkiem uczynił, wkońcu Emanuel krok niewłaściwy i zwrócił się do napiętnowanego wójta, który jak zawsze hojny i uczynny, wysłał w pole całą czeladź swoją i tegoż jeszcze dnia zwiózł mu do stodoły wszystko, napoły porosłe już zresztą zboże.
Było to otwartem wypowiedzeniem wojny.

Zasłużonego dyrektora uniwersytetu pochowano na cmentarzu sandingskim przy udziale niewidzianego dotąd, bo dwutysiącznego przeszło orszaku pogrzebowego, w czem było więcej jak pięćdziesięciu księży w pełnym, kościelnym stroju. Po rozlicznych wsiach całej okolicy powiewały spuszczone do połowy masztu flagi, a od wczesnego ranka sunęły po fiordzie liczne łodzie żaglowe i barki, pełne czarno ubranych ludzi.
Dzień był mglisty, a ciężkie chmury nastrajały smutnie. Nie podniosły ducha nawet mowy, wygłaszane naprzód w wielkiej auli szkolnej, gdzie stał katafalk, ani w kościele, ani wreszcie nad grobem, w liczbie jedenastu. Śpiewano z pełnej piersi stare, a ciągle świeże pieśni, ale w tonie ich czuć było przygnębienie przeciwnościami, na jakie wystawieni byli zwolennicy sprawy ludu w czasach ostatnich.
Po pogrzebie wszyscy wzięli się do koszy z zapasami jadła, a że budynek nie mógł i części zebranych pomieścić, roztasowano się, mimo mżącego deszczu, naokół, pod drzewami i dachami przyległych domów, lub parasolami. Byli tu ludzie najrozmaitsi, począwszy od dwu dostojników kopenhagskiego liberalizmu, adwokata w złotych okularach i fabrykanta cukru w złotych binoklach, aż do biednych komorników, którzy przewędrowali dużo mil i poświęcili zarobek dzienny, by odprowadzić na spoczynek wieczny wodza swego i obrońcę. Zebrali się nauczyciele, wychowankowie seminarjów, dyrektorowie uczelni ludzie dawnego typu o długich brodach i wielkich, pielgrzymich kapeluszach, a obok nich widnieli młodsi towarzysze, modniej ubrani i bardziej światowi. Jakiś młody kandydat na pastora przechadzał się pod rękę z narzeczoną, zaglądając jej w oczy. Oboje okrywał jeden parasol, on miał spodnie zagięte wysoko, ona suknię podwiniętą i wysokie kalosze na nogach. Pod jednem drzewem stała grupka posłów chłopskich, szepcąc zupełnie jak w kuluarach folketingu. Z wszystkich części kraju przybyły deputacje z wieńcami i kondolencjami oddalonych zwolenników i przyjaciół. Zjawił się nawet pewien norweski poeta narodowy, zawodowy agitator, objeżdżający właśnie Danję z mowami i odczytami. Uradowano się nim wielce, a imponująca postać jego i rozgłośny organ krasomówczy wzbudziły entuzjazm. Ciągle otaczało go koło uważnych słuchaczy, a zwłaszcza włóczył się za nim natrętnie Niels i drugi młody parobczak. Obaj zabiegali by stać jak najbliżej znakomitego człowieka i dostąpić zaszczytu, że wesprze się na ramieniu, któregoś w chwili zapału retorskiego.
Emanuel przybył za późno. Wybierał się właśnie wraz z Hansiną łodzią przez fiord, gdy przybył posłaniec od Aggerbölla z prośbą, by dał wijatyk żonie jego, która pewnie dnia nie przeżyje. Hansina pojechała tedy sama, a uroczystość pogrzebową skończono już niemal, gdy Emanuel zdążył na miejsce.
Ledwo się znalazł pośród ciżby, szukających schrony pod obszerną werandą szkoły, przystąpił doń młodzieniec jakiś, wymawiający chrapliwie po jutlandzku literę r i przedstawił mu się jako student Soeren Soerensen.
— Wszakże się nie mylę? — spytał. — Pan jesteś Emanuel Hansted? Doskonale się składa! Wszędzie pana szukaliśmy, bo pewni byliśmy, że pan tu jesteś. Musi pan pójść ze mną koniecznie do Leny Gilling. Ciągle pyta o pana, chcąc poznać go osobiście.
Napoły wbrew woli swej został Emanuel wprowadzony na schody. Nie był w nastroju odpowiednim dla rozmawiania z ludźmi, a zwłaszcza z kopenhagczykami, ale student, nie bacząc na wymówki, wciągnął go triumfalnie do przepełnionej auli, gdzie woniały gałęzie jodłowe i brzęczały liczne głosy.
Pani Gilling, bogata wdowa, utrzymywała w Kopenhadze szczególnego rodzaju dwór. Emanuel słyszał nieraz, że jest jednym z wielkich filarów związku przyjaciół oświaty. Zobaczył starszą już, piękną damę, siedzącą w wyplatanym fotelu, rozmawiającą z jakimś krągłym proboszczem w kapie i jedwabnej czapeczce. Parę tę otaczał krąg nabożnych słuchaczy.
Na widok Emanuela wstała, uśmiechnęła się i powitała go wstydliwie, a z macierzyńską jednocześnie serdecznością. Długo trzymała dłoń jego w obu rękach, potem zaś rzekła:
— Nareszcie tedy widzę pana! Dawno już tego pragnęłam, słysząc mnóstwo bardzo miłych o panu rzeczy. Pilnie śledziliśmy tok szlachetnych usiłowań pańskich... czemuż atoli nie chcesz udzielić się także nam, mieszczuchom? Czemu pan nie zajrzysz do stolicy? Zaręczam, że i tam trzeba bardzo ludzi młodych i gorących wyznawców sprawy wolności. Już widziałam dziś żonę pańską i obiecała mi niemal, że namówi, byś pan zajrzał do Kopenhagi celem porozmawiania o rzeczach dla nas wszystkich ważnych. Sądzę, że żona ma tyle wpływu, iż jej namowa skutek odniesie. Bardzo jest mila i nader przyjemnie nam było razem gwarzyć.
Wieść o przybyciu Emanuela rozeszła się po sali i zewsząd ściągali ludzie, by zobaczyć słynnego człowieka, koło którego idealnego nazwiska utworzyła już się wśród stronnictwa cała legenda. Zaledwo posłyszał jego nazwisko, rzucił się pan proboszcz z rozwartemi ramionami i, stojąc na palcach, wycisnął na jego policzkach dwa rozgłośne pocałunki.
— Więc to jest Emanuel Hansted! — powtarzano wszędzie i przez kilka minut całe powietrze brzmiało jego imieniem.
On sam radby był umknąć co prędzej. Zbyt rzadko mu schlebiano, by miał znaleźć upodobanie w miodowych słówkach pani Gilling, a przeciwnie czuł się upokorzonym pochwałami ludzi, którzy nie znali wcale stosunków, panujących w jego gminie. To też skorzystał ze sposobności powrotu do sali norweskiego poety, przyjętego głośnemi okrzykami i odszedł, chcąc znaleźć Hansinę.

Znalazł ją wreszcie poza ogrodem, siedzącą na płocie, w cieniu wielkiego jałowca. Towarzyszyła jej jakaś obca chłopka, a Emanuel zdumiał się już zdaleka, widząc że trzyma rękę Hansiny na swych kolanach. Podszedłszy zauważył, że obie usiłują ukryć wielkie wzburzenie, a owa nieznajoma ma nawet czerwone od płaczu oczy. W tej chwili poznał rudowłosą Annę, przyjaciółkę Hansiny, której się przed sześciu laty zdarzyło wyjść za pewnego „Skallinga.“
Skallingami zwano szczep rybaków, mieszkający w dali na północy, na przylądku wchodzącym wprost w pełne morze. Podobnie jak dawnemi czasy Skibberupacy, tułali się oni po wszystkich fiordach, przybijając do wybrzeży i sprzedając połów. Z dawien dawna dzicy i nieokrzesani, nie brali żadnego udziału w ruchu oświatowym, to też unikano ich ogólnie i pomiatano nimi. Niedługo po ślubie Hansiny spotkała Anna w mieście pięknego, czarnowłosego Skallinga i zakochała się w nim ku własnemu przerażeniu. Długo walczyła, nie mówiąc nic nawet przyjaciółce, wkońcu jednak, nie mogąc się oprzeć nastawaniu dzielnego rybaka, przystała. Podczas strasznej burzy, idącej od wschodu, chłopak przyjechał czółnem i tegoż jeszcze wieczora zabrał ją i starych jej opiekunów do krytej sitowiem chaty swojej. Wydarzenie to uczyniło bardzo przykre wrażenie w całej okolicy. Nie sądzono, by Anna mogła dać się tak ponieść namiętności i żałowano, że żyć musi pośród półdzikich ludzi nad morzem. Przyjaciółki zamieniały zrazu listy, ale Anna pisywała coraz to krócej, a potem zamilkła. Hansina odgadła, że jej wstyd, iż musi przyznawać się stale do niezmąconego szczęścia. Myślała o niej często i pewna była, że wrazie konieczności znalazłaby u niej schronę i pomoc.
Dziwnie się zrobiło Emanuelowi, gdy ujrzał po tylu latach Annę znowu przy boku Hansiny, zwłaszcza, że na widok wzburzenia obydwu nabrał pewności, iż się sobie wywnętrzyć musiały. To też spytał Annę tonem litośnego współczucia, jak jej się powodzi. Odparła z radosną jakąś szczerością, która go niemal dotknęła, że jej się powodzi wyśmienicie, że ma pięcioro zdrowych dzieci i trzy owce, że jej Mateusz postawił niedawno nowy dom, oraz że tenże sam Mateusz, z własnego popędu spytał, czy nie chce jechać na pogrzeb starego dyrektora, dodając, iż zapuścił w pobliżu kilka sieci, przeto przy okazji zajrzy co słychać z połowem.
Mówiąc, siadła z powrotem koło Hansiny i chwyciła jej dłoń z miną obrończyni i protektorki. Mimo że nic nie mówiła, widać było rozczarowanie, wywołane zbliżeniem do dawnych kolegów i koleżanek z ruchu oświatowego, a oczy jej wyraźnie świadczyły, że pragnie co prędzej wracać do domu, swego wybrzeża, owiec, dzieci i Mateusza.
Emanuela coraz bardziej raził ton, jaki przybierała wobec Hansiny. Odwykł tak dalece, by żona okazywała komuś poufałość, że ręka jej, spoczywająca na łonie Anny, wydała mu się niemal oskarżeniem. Hansina siedziała milcząc i patrząc w ziemię. Wydawało mu się, niemal, że unika jego spojrzenia. Odczuł teraz, jak bardzo odeszli w czasach ostatnich od siebie i postanowił, że odtąd nic nie zostanie niedopowiedzianem. Teraz, kiedy miały dlań, zda się, zniknąć wszystkie inne związki, kiedy mieli być bardziej, niż zazwyczaj sami, należało wrócić do stosunku zupełnego zaufania, by w tem znaleźć nagrodę za wszystko, co utracili na zewnątrz.
Hansina była przez cały czas pogrzebu bardzo wzruszona. Chociaż miała z dawien dawna przeczucie, że zapoznanie się jej z sandingską uczelnią drogo ją będzie kosztowało, żywiła dla starego dyrektora wielki szacunek, a teraz, gdy go nie stało, wspomniała z wdzięcznością to, co mówił, zwłaszcza jak przykazywał żyć poświęceniem dla drugich. Wrażenie tej śmierci, długie, uporczywe milczenie Emanuela, świadczące dowodnie, gdzie go ciągnie tęsknota, jedno i drugie, a także niespodziane spotkanie przyjaciółki doprowadziło ją do pewnego postanowienia. Poznała, że daremnem jest walczyć z fatalizmem i że dlatego najlepiej będzie zarówno dla Emanuela jak i dzieci, gdy nastąpi zasadnicza zmiana w ich wzajemnym stosunku i całem dalszem życiu. Postanowiła, że któregoś dnia pomówi o tem spokojnie z mężem i w słowach oględnych wyjawi mu to, co uznała za jedyną drogę osiągnięcia szczęśliwszego dla wszystkich losu.

Deszcz tymczasem ustał, chmury się rozeszły i Emanuel ujrzał grupki ludzi, ciągnące z ogrodu i chat ku wielkiemu, w pewnej odległości od szkoły leżącemu kurhanowi, z którego zwykł był przemawiać dyrektor w wielkie, narodowe uroczystości. Zaproponował, by się tam także udali, kobiety ociągały się nieco, ale niebawem ruszyli we troje.
Tłum ludzi, skupionych wokoło ustawionego na szczycie kamienia, tworzyli w przeważnej części mieszkańcy Vejlby i Skibberupu, gdyż goście kopenhascy wraz z norweskim poetą poszli na stację kolei, a mieszkający dalej uczestnicy rozjechali się zaraz po skończonej uroczystości.
Gdy Emanuel z Hansiną i Anną dotarli do kurhanu, stał tam już u kamienia mówca i przemawiał. Był to siwo brody starzec z obnażoną, obyczajem dawnych ludowych prelegentów, łysą głową i czynił uroczyste gesty. Wielkie wzruszenie malowało się na jego twarzy, ale głos miał tak słaby, że najbliżsi nawet przestali po chwili nadsłuchiwać. To też odetchnęli wszyscy z ulgą, gdy po półgodzinnej perorze zakończył i zszedł na dół niezmiernie wzburzony i rozgorączkowany. W chwilę jednak potem ukazał się ponownie, stał przez chwilę ogłupiały, macając po całem ciele, a wreszcie krzyknął tak donośnie, że wszyscy usłyszeli:
— Musiał ktoś z was znaleźć czerwoną chustkę! Proszę bardzo złożyć ją w szkole, bo jest moja!
Rozległy się śmieszki, a starzec zszedł ponownie na dół.
Drugi zkolei przemawiał, podobny do pastora, Antoni Antonsen, nowy nauczyciel z Vejlby. Wstąpił na kurhan w pluszowym kapeluszu, z fajką w ustach, ale i on dziś nie miał powodzenia. Mimo białego krawatu i stroju duchownego, jego mała, śmieszna postać nie odpowiadała nastrojowi chwili. Sława jego zresztą znacznie ucierpiała w onym czasie, gdzie wszyscy, miast facecyjek i trzeźwych opowieści, pożądali wojowniczych okrzyków i proroctw zwycięstwa.
Zebrani zobaczyli tymczasem Emanuela i gdy Antoni skończył, na twarzach odmalowało się oczekiwanie. Oczy wielu zwróciły się nań, tak że nagle uczuł potrzebę mówienia i zdania publicznego rachunku z myśli, niepokojących go coraz to bardziej w czasach ostatnich. Sądził, że umysły będą dnia tego właśnie wrażliwsze na przyjęcie gorzkiego wyznania, jakie bez względu na skutki musiał zresztą prędzej czy później złożyć przyjaciołom.
Gdy wstępował na kurhan, lekki pomruk przebiegł po tłumie.
Zaczął od wdzięcznego wspomnienia przyjaciela, którego trumna zgromadziła tu obecnych. Powiedzieć o nim można, że „Bóg go pobłogosławił, on zaś stał się błogosławieństwem innym.“ Atoli drogi zmarły został, zaiste, rozczarowany w swych wielkich nadziejach, a to zwłaszcza w czasach ostatnich. Nie wspomniał o tem sam, ale musimy to przyjąć za prawdę. Dzieci boże przechodzą straszny okres życia, bowiem wielka bitwa została przegrana, nadzieje zniszczały, a jak po każdej klęsce, niewiara i brak zgody rozpleniły się pośród pokonanych. Nie należy próbować krycia prawdy, ni też spychać na siebie wzajem winę, ale przeciwnie, spojrzeć w siebie badawczo i dojść, gdzie był błąd i omyłka. — Miast szemrać przeciw Bogu — krzyknął z zapałem — za to, że tym razem zawiódł nadzieje nasze, winniśmy w po korze przetrząsnąć dusze nasze i zadać sobie pytanie, czyśmy byli w istocie dojrzali, by z rąk jego przyjąć władztwo niebiańskie!
Niepokój zaraz od początku ogarnął słuchaczy, po tych zaś słowach ozwało się kilka zuchwałych wykrzyków.
Nie dając sobie przerwać, ciągnął dalej.
— Nie sądźcie, że stoję tu przed wami w zarozumiałości serca, iż jestem sprawiedliwy, a chcę jeno oskarżać. Przeciwnie, wyznaję i czuję potrzebę wyznać, że również byłem słaby i niegodny bożego zaufania. Wiedzcież, bo macie do tego prawo, że przechodzę chwile zwątpienia i pokus i walczyć muszę co dnia, by duch pychy i światowości nie ogarnął umysłu mego...
— Duch doktora Hassinga! — zabrzmiał tętniący głos z tej strony co poprzód, to jest, gdzie tkwiła tłusta głowa Nielsa, niknąca teraz pośród skibberupskich parobków, którzy się głośno śmiać zaczęli.
Emanuel rzucił im szybkie spojrzenie. Zbladł, ale opanował się i po krótkiej pauzie podjął na nowo:
— Tak, czy owak, prawdę wyznać trzeba. Zwaliśmy się zuchwale, a niesłusznie, przyjaciółmi prawdy i sprawiedliwości, to też zasłużyliśmy na los swój. Mówię to głośno: Nie byliśmy dojrzali! Zawsze widzieliśmy dźbło w oku bliźniego, a tramu w swojem nie dostrzegaliśmy. Powiedzcież, czy to nie wyrzuty sumienia odzywają się dziś w nas? — krzyknął, gdy nagle rozległ się gwar, a słuchacze chcieli przygłuszyć jego słowa. — Czyż nie wiedzieliście o tem do dzisiaj? Otóż powiem wam: pycha, nietolerancja, wszeteczeństwo, oszczerstwo, kłamstwo i obłuda szerzą się tutaj pośród nas, równie jak pośród społeczeństwa współczesnego, które przy pomocy nieba obalić chcemy!... Oto jest prawda! Bóg z siebie kpić nie pozwala i dlatego rzucił nas w proch, byśmy weszli w siebie i poznali, jakeśmy się stoczyli nisko!...
Nie mógł już dojść do głosu z powodu prowokacyj i krzyków. Z morza otaczających go, podniesionych głów dochodziły ryki, niby łomot fal. Pewna część ludu zakłopotana była tem, co się stało, ale nikt nie zabrał głosu, by skandalowi tamę położyć.
Zauważywszy, że nie opanuje wrzenia, zakończył życzeniem, by prawdziwi zwolennicy prawdy i sprawiedliwości wynieśli z klęski naukę, że nie zuchwalstwem, ale pokorą i nie pychą, ale samokrytycyzmem dochodzi się w imię lepszej przyszłości do zwycięstwa.
Zszedł ze wzgórza wśród zupełnej ciszy, a zaraz rozległy się żywe oklaski i okrzyki powitalne. To tkacz Hansen wstępował rozważnie na kurhan.
Widok znanego przywódcy bojowego, przemawiającego od szeregu lat na zgromadzeniach, podziałał niby fanfara. Podparłszy jedną czerwoną dłonią policzek, a założywszy drugą na plecy, wodził oczyma po tłumie, czekającym w napięciu wielkiem. Gdy się wreszcie uciszono, powiedział z uśmiechem, łagodnym głosem:
— Dziwna to mowa zaiste, moi przyjaciele, jaką nas uraczył Emanuel przed chwilą. Stałem na dole i szczypałem się w ucho, sądząc żem się przesłyszał. Wreszcie rzekłem sobie: Ty śpisz, Jensie, i marzy ci się kazanie starego Tönnesena?...
— Słuchajcie! To słuszne słowa! — zawołali Skibberupacy chórem.
— Wspominam sobie nieraz ową pierwszą mowę, jaką miał Emanuel w naszym gminnym domu zbornym przed siedmiu laty, i dalipan wydaje mi się, że inne wówczas tryle wygrywał na flecie... Wówczas uważał nas chłopów za najlepszych pod słońcem ludzi... ach, delektował się nami aż do mdłości. Pewnie jest tu wielu pamiętających tę mowę, którą uznano za przecudowną i świetną. Wyznaję, że ja sam niebardzo wysoko skakałem z radości, to też nie dziwią mnie dzisiejsze słowa Emanuela. Już tak bywa, że kto za dużo weźmie w usta, wypluć musi!... Otóż dziś powiedział nam Emanuel, żeśmy sobie zbyt wiele uroili o swej doskonałości i dlatego źle się nam dzieje. Chce zapewne, byśmy się zaczęli na nowo uczyć od elegantów miejskich jak postępować, a Bóg przychyli się do pragnień naszych...? Ej nie! Sądzę, że tak nie jest zgoła! Sądzę przeciwnie, że byliśmy zbyt ulegli i dali się wodzić za nos tym Kopenhagczykom, którzy tu rozmnożyli się w czasach ostatnich jak pluskwy, żeśmy uwierzyli zbyt pochopnie, iż są przyjaciółmi ludu i niepotrzebnie ich uczynili swymi wodzami! Oto, zdaniem mojem przyczyna dlaczegośmy przegrali... Nastała poprostu moda chłopomańska u mieszczuchów, a myśmy się nie posiadali z radości i dumy, że uczeni panowie i panie gadają z chamami. Omal bzika nie dostaliśmy z uciechy i czynili wszystko, czego od nas chcieli. Co to za zaszczyt, myśleliśmy, gdy taki adwokat w złotych okularach, albo taka pachnąca dama przyjedzie i klepiąc po ramieniu powie: jak się masz, przyjacielu? Cóż dopiero, gdy jeden z takich panków przybył na stałe, osiedlił się, a w dodatku wziął naszą dziewuchę za żonę... ho, ho, ho..., za jakiż to wzięliśmy zaszczyt. Nie wiedział poprostu żaden, czy ma chodzić na nogach, czy na głowie! A ja sobie w duchu myślałem zawsze, że to coś jak choroba, która minie, byle jej zostawić dość czasu do wyjścia z ciała. I cóż powiecie? Oto choroba mija, my zaś w czasach ostatnich zaczynamy dochodzić do przekonania, że pora skończyć z tą błazeńską komedją, w którą zostaliśmy wciągnięci przez naszą głupotę... Tak się ma rzecz nawet we własnej naszej gminie... Czyż nie prawda, przyjaciele?
— Tak! Tak! Słusznie, święta prawda! — zahuczeli Skibberupacy.
Emanuel stał w ostatnim rzędzie. Mimo, że walczył z sobą i przypominał sobie słowa o nastawianiu drugiego policzka, gdy się zostanie w jeden uderzony, nie mógł powstrzymać gniewu, a godność osobista nakazywała podjąć walkę. Nie wiedząc, co czyni, rzucił się ku kurhanowi, ale w tejże chwili chwyciła go za ramię Hansina, mówiąc:
— Chodźmy stąd!
— Tak... tak... chodźmy! — powtórzył.
Odszedł szybko, pochylając głowę, a w uszach tętniły mu szyderstwa tkacza i okrzyki pochwalne jego zwolenników.
W drodze ku wybrzeżu dostał silnego ataku płaczu, tak że musiał siąść w rowie przydrożnym, a Hansina ocierała mu zimny pot z czoła. Anna poszła za nimi i przerażona zatrzymała się o kilka kroków. Gdy atak minął podeszła do niej Hansina i rzekła, podając jej rękę:
— A więc rzecz ułożona? Napiszę ci...
— Myślisz tedy o tem na serjo, Sino? Nie mogłam uwierzyć, gdym usłyszała.
— Tak! Teraz chcę tego na serjo, o ile mnie przyjmiesz naturalnie.
— Czy cię przyjmę, droga moja? Oczywiście... każdej chwili... Ale co powie Emanuel?
— Nie wiem jeszcze. Ale napiszę. Do widzenia!
Siedzący nad rowem Emanuel podniósł głowę. Przez łzy widział ostro zarysowaną na tle jasnego nieba ciemną masę ludu i chwiejącą się we wsze strony postać tkacza na szczycie kurhanu. Wspomniał, jak przybył tu, sądząc że znajdzie serca czyste i niewinne, żyjące pod wolnem niebem, na łonie przyrody, a tam oto na górze stoi mistrz intrygi i oszczerstwa, triumfujący nad nim! Wspomniał, jak ruszył głosić tym ludziom ewangelję pokoju i miłości, a oto tam stoi apostoł nienawiści, morderca litości i wyciąga czerwone jak krew ręce do nieba!

Dopiero następnego ranka Emanuel uspokoił się na tyle, że Hansina mogła z nim pomówić.
— Co myślisz czynić? — spytała, gdy po porannej modlitwie zostali sami w pokoju.
— Nie wiem, czuję tylko, że musimy stąd jechać. Niema innego wyjścia. Nie odmówią mi chyba jakiejś małej parafji w Jutlandji, na wydmach nadmorskich. Potrzebuję samotności, by dojść do jasnego zrozumienia samego siebie.
— Porzuć tę myśl, Emanuelu.
— Dlaczego?
— Powiadasz, że potrzebujesz samotności, by dojść do ładu z sobą, jakże tedy możesz być przez ten czas dla innych nauczycielem i przewodnikiem? Nawet gdybyś dostał inną parafję, stałoby się niedługo to samo co tu. Byłbyś niezadowolony z siebie, a więc także z innych i tęskniłbyś za odjazdem...
— Cóż mam tedy uczynić?
— Widzisz, Emanuelu, niema potrzeby grać dłużej z sobą w chowankę, ale należy pomówić serjo i otwarcie... Dobrzeby ci zrobił wyjazd do rodziny na czas niejaki i gdybyś wszedł w dawne otoczenie, tam bowiem tylko odzyskasz spokój i dojdziesz z sobą do porządku. Nie walcz z sobą dłużej, Emanuelu, bo to nic nie warte. Myślę, że dostałbyś miejsce przy jakiejś szkole w Kopenhadze, lub gdzieindziej, tak że wszedłbyś między swoich ludzi, czego ci bardzo, zdaniem mojem, potrzeba.
Spojrzał na nią zdziwiony.
— Jakto, Hansino, — spytał — ty chcesz tego?
— Ja sama! — odrzekła pochylając się nad suknią, której fałdy gładziła dotąd nerwowo. — Pragnę tego, co najlepsze dla nas wszystkich...
Dnia następnego udał się Emanuel do powiatowego miasta celem pomówienia z biskupem i wniesienia prośby o zwolnienie z parafji. Biskup był zrazu gniewny, ale widząc, jak jest przygnębiony, zaczął przemawiać łagodniej. Oświadczył Emanuelowi, że widocznie przebywa okres „fermentowania“ i że z tego już powodu winien zaniechać na czas pewien publicznej działalności. Oględnie, ale stanowczo radził mu zwalczać chorobliwą skłonność zatapiania się w sobie, co odziedziczył po matce, obiecał zająć się jego losem i życzył mu, by z bożą pomocą szczęśliwie przetrwał kryzys.
Hansina czekała jego powrotu przez całe poobiedzie, chodząc bez przerwy po alejach ogrodu. Rysy jej, wyostrzone bardziej jeszcze przejściami, miały wyraz niezłomnego postanowienia. Okryta wełnianym szalem, drżała mimo to z zimna i co chwila wstępowała na mały wzgórek, skąd widać było całą zachodnią połać najbliższej okolicy.
Przed samym zachodem przybył nareszcie, a w kilka minut potem znaleźli się oboje w długiej alei kasztanowej, na końcu ogrodu, dla rozmowy bez przeszkód. Hansina siadła na ławce darniowej pomiędzy pniami drzew, zaś Emanuel chodził przed nią niespokojnie i opowiadał.
— Odzyskaliśmy tedy swobodę! — zakończył, stając przed żoną. — Możemy jechać zaraz po nadejściu zezwolenia.
Siedziała pochylona z łokciami na kolanach, wpatrując się w końce trzewików, któremi grzebała w mokrym piasku.
— Widzisz, Emanuelu... — rzekła z wahaniem, jakby szukała słów — ja nie mogę jechać z tobą do Kopenhagi....
— Co powiadasz? Cóż to znaczy?
— To znaczy... nie mogę jechać zaraz... — poprawiła się, widząc że Emanuel nie przeczuwa nawet jej planów. — Wielkie miasto jest mi zupełnie obce, byłabym ci tedy ciężarem zanim doprowadzisz sprawy do porządku, znajdziesz stanowisko i założysz nowy dom... Pomóc ci w niczem nie mogę. Zresztą muszę i ja dojść z sobą do ładu. W czasach ostatnich wszystko tak się powikłało tutaj...
— Masz zupełną słuszność w tym względzie, — przyznał, chodząc znowu tam i z powrotem — tylko nie sądź, że ci tu będzie dobrze. Spostrzegłem dziś jadąc przez Skibberup, że żyjemy nie pośród przyjaciół, ale zaciętych wrogów.
— Przewidziałam to już. To też przyszło mi na myśl, że mogłabym przez pewien czas mieszkać u Anny. Rozmawiałyśmy o tem potrochu, a Anna powiedziała, że ma w nowym domu parę wolnych izb, któreby mi odstąpiła.
— U Anny? W kraju Skallingów? — zawołał. — To niemożliwe, Hansino! Pośród owych rozpasanych dzikusów miałabyś żyć?
— Ach, nie jest tam znów tak źle, jak powiadają. Sama Anna przyznała otwarcie, że nigdy jej niczego nie zbrakło.
— Niesposób, droga Hansino, niesposób, choćby z uwagi na dzieci. I ty i ja pragniemy je odsunąć od wpływów dotychczasowych... zwłaszcza dla Sigrid, czas na to najwyższy... Dobra to i miła dziewczynka, ale bardzo łatwo przyjmuje rzeczy złe od innych.
— Dawno to już mówiłam, Emanuelu. To też możeby dzieci... pojechały z tobą do Kopenhagi. Musisz sobie tam założyć coś w rodzaju domu... a nawet sądzę, że dobrze będzie, gdy na czas pewien odsunę się od dzieci. Nie mogę im być w niczem pomocną teraz, a stanowiłabym jeno przeszkodę w nawiązaniu nowych stosunków i wykształceniu, jakie im oboje dać pragniemy. Przyszło mi na myśl, że... siostra twoja... mogłaby ci w tem dużo pomóc... straciła niedawno własne dziecko... byłaby niezawodnie bardzo dobrą opiekunką dla naszych dzieci... tak sądzę...
Mówiła ciągle spokojnie i panując nad sobą, pobladła tylko bardzo i nie podnosiła oczu z ziemi.
— Jakżeś przyszła, droga moja, do tych wszystkich myśli? — zawołał niemal przerażony. — Nie, nie! Wybij je sobie z głowy! — Pod wrażeniem możliwości rozłąki przystąpił, otoczył serdecznie ramionami jej głowę i dodał. — Nie dopuszczajmy tego rodzaju ostateczności! Przeciwnie winniśmy się tem bardziej do siebie zbliżyć i mężnie podjąć walkę o byt i szczęście nasze. Może przyjdą trudności, ale gdy jeno trwać będziemy razem, Bóg nam pomocy nie odmówi.
Nie miała już sił spierać się z nim, nie była też w stanie usunąć się, gdy po ostatnich słowach nachylił się ku niej i ucałował ją serdecznie.
Dni następnych, sposobiąc się oboje po cichu do wyjazdu, nie mówili już z sobą w tej sprawie, chociaż zajmowali się nią nieustannie. Emanuel rozumiał, że Hansina nie zdoła prowadzić domu w zgoła nieznanych sobie warunkach, oraz nie stanie się podporą dzieciom, jakiej, zwłaszcza z początku, będą potrzebowały. Także jej odpychające wobec obcych usposobienie utrudniało sprawę, a w dodatku nie posiadał środków, by stworzyć w mieście nowe domowe ognisko, bowiem ze sprzedaży tego co miał, mógł jeno pokryć konieczne długi. To też, gdy Hansina w parę dni potem wszczęła na ten temat rozmowę, nie przerywał jej, ale po raz pierwszy może w życiu wysłuchał do końca co mówiła. Oświadczyła, że najrozsądniej będzie, nie zakładać własnego domu wobec niepewnej przyszłości i braku dochodów. Może wraz z dziećmi zamieszkać na razie u starego ojca swego, który sam jeden zajmuje obszerne mieszkanie, i pocieszała go, że to długo nie potrwa, gdyż znajdzie niezawodnie zajęcie. Nalegała bardzo, że tegoż jeszcze dnia napisał do rodziny obszerny list.
— Tylko powiedz wyraźnie, że ja nie przyjadę... — napomniała go wkońcu.
Nastało kilka dni niespokojnego wyczekiwania odpowiedzi.
Pobyt na vejlbijskiej plebanji stał się teraz bardzo niemiły. Zamierzone zebranie rady gminnej odbyło się, ale nie wezwano na nie Emanuela. Dawano mu wogóle ciągle do poznania, że gmina ma go już dość. Podczas niedzielnego nabożeństwa stał pustką kościół na przylądku, jak za czasów proboszcza Tönnesena, zaś popołudniu tłumy napłynęły do domu zbornego, gdzie po raz pierwszy kowalka-Maren i Niels odprawili wielkie, uroczyste modły wspólne. Niels osięgnął pierwszy stopień marzonych dostojeństw, gdyż został kaznodzieją wędrownym. Zapuścił brodę, a o ile występował poza granicami gminy, wdziewał wielkie okulary i przekrzywiał nabożnie na bok głowę.
Emanuel otrzymywał czasem również dowody przychylności i wyrazy oburzenia na sprawców jego porażki. Gdy się rozniosło, że wniósł rezygnację z parafji, zaczęli się krzątać śmielsi mieszkańcy Vejlby, zupełnie jak podczas odjazdu proboszcza Tönnesena, by zebrać pieniądze na kupno srebrnego dzbanka na kawę i fotela, które to podarki wręczyć mu miano na odjezdnem.
Na plebanji sposobiono się do wyjazdu i roboty było co niemiara. Emanuel zatracił już całkiem ochotę zajmowania się gospodarstwem rolnem i pragnął jeno wyzbyć się co prędzej kłopotu. To też sprzedał pewnemu chłopu resztę plonów, który miał za pewną część ceny kupna uprawiać dalej pole aż do przybycia następnego plebana. Sprzedał też konie, krowy i narzędzia, czem pokrył dręczące go długi. Sporo ich narobił w ciągu lat u sąsiadów, a fakt ten przyczynił się też niemało do podkopania jego autorytetu w gminie.
Sigrid szalała z radości, że jedzie do Kopenhagi, biegała od drzwi do drzwi, potrząsając kasztanowatemi lokami, a radość jej udzieliła się też małej Dagny, która podrosła nieźle w ciągu lata i dreptała po domu dzielnie. Podczas tego Hansina siedziała w swym fotelu, szyła dzieciom odświętne sukienki i robiła im nowe pończochy. Emanuel nie pojmował, czemu jest ciągle blada, mimo że się przecież wszystkim otwierała jaśniejsza przyszłość. Kilka nawet razy zauważył, że płacze, a gdy pytał o powód, nie odpowiadała. Również dziwił się, czemu go lękliwie unika i nie chce dopuścić żadnego zbliżenia. Ile razy usiadł przy niej i ujął jej dłoń, odskakiwała pod pozorem pilnego zajęcia w kuchni. Osądził, że wzburzona jest odjazdem i myślą długiej rozłąki, to też pocieszał ją na różne sposoby. Ale wydało mu się, że dotyka ją nawet współczucie jego, uznał przeto wkońcu, że najlepiej będzie zostawić ją w spokoju.
Nadeszła wreszcie oczekiwana niecierpliwie odpowiedź z Kopenhagi.
List ojca na wielkim arkuszu był jak zawsze rozwlekły i pełen szczegółów, a w kopercie mieścił się też krótszy list Betty. Pisał, że jest starcem, któremu niewiele już pozostaje życia, to też nie może mu nic większej sprawić przyjemności nad odzyskanie najstarszego syna, którego długa nieobecność sprawiła mu tyle cierpienia. Nie upokarzając go ni słowem, ani nie czyniąc wymówek z powodu poglądów odmiennych, zachęcał go do powrotu w rodzinne progi w sposób bardzo serdeczny.
— Dwa pokoiki — pisał — w których swego czasu mieszkałeś, będą w ciągu dni paru gotowe na twe przyjęcie. Nie potrzebuję dodawać, że również twe dwie dziewczynki będą nam wszystkim najmilszymi gośćmi. Przysposobi im się też obok ciebie pomieszczenie i uczynimy co można, by im było dobrze. Jak może wiesz, wynająłem ogród nasz swego czasu radcy konferencyjnemu Tagemannowi (pamiętasz pewnie, że mieszkał na pierwszem piętrze), ale zmarł właśnie, przeto dzieci twe będą miały spory kawał miejsca do zabaw. Kazałem cieśli Jörgensenowi postawić tam huśtawkę i inne urządzić rzeczy, przydatne dla dzieci. Nie zbraknie im też towarzyszy, bowiem zarówno młodzi Löbnerowie (z trzeciego piętra) jak i radcostwo ministerjalni Wintherowie (nowi lokatorowie z parteru) mają wesołe, dobrze wychowane dzieci. Sądzę wobec tego, że twym dziewczynkom nie da się we znaki brak swobodnego życia na wsi. Rozumiem dobrze postanowienie żony twej zostania przez czas pewien jeszcze na wsi. Nie czułaby się zadowoloną w zupełnie obcem sobie środowisku, pośród wielkiego, nieznanego miasta. Proszę cię, pozdrów ją najserdeczniej ode mnie.
Na dziś tyle tylko. Brat twój Karol zasyła również gorące pozdrowienie i prosi, byś nie sądził, że wszyscy kamerjunkrzy są źli i zepsuci, jak pewnie sądzisz. Cieszy się, że będzie cię mógł o tem przekonać w izbie straży amalienborskiego zamku, dokąd cię uprzejmie zaprasza.
Kończę, przesyłając ci, drogi synu, jeszcze osobiste, serdeczne pozdrowienie.

Twój wierny zawsze
ojciec.

— Cóż ty na to, Hansino? — spytał wzruszony głęboko Emanuel, skończywszy czytać.
Hansina, pochylona nad robotą, skinęła jeno głową. Pierś jej falowała i zamknęła oczy, jak człowiek toczący z sobą bój niezmierny.
Emanuel siedział zapatrzony przed siebie z listem na kolanach, a w myśli jawiły mu się zaciszne, dywanami wysłane pokoiki z widokiem na kanał, giełdę i zamek krystjansborski. Otoczył go dawny spokój, wspomniał czasy studenckie i seminaryjne i ujrzał siebie samego, jak chodził często pół nocy tam i z powrotem, dumając nad tem, co przeczytał. Zasiądzie ponownie nad staremi książkami, kroczył będzie po tej samej posadzce, podejmie te same kwestje i może znajdzie nowe, prawdziwsze rozwiązanie zagadki życia...
Początek listu Betty nosił piętno wielkiego przygnębienia, spowodowanego utratą jedynego dziecięcia. Pisała:
— Pojęcia nie masz, jak osmutniało mieszkanie nasze, od kiedy Bóg zabrał mego małego Kaja. To też pragnę gorąco ujrzeć jak najprędzej twe dziewczynki, by znów słyszeć głosy i śmiechy dzieci wkoło siebie. Powiedz żonie, że nie ma potrzeby troszczyć się o nie... wszakże sama byłam matką! Będziemy je strzegli wszyscy bacznie przez ciąg jej nieobecności. Najbardziej atoli tęsknię do ciebie, braciszku mój, niewidziany od lat tylu i cieszę się myślą rozmowy z tobą! Bądź dla mnie dobry i wyrozumiały, Emanuelu, gdyż bardzo mi potrzeba pociechy! Radabym zaraz oprzeć głowę o twe ramię i wywnętrzyć ci się z wszystkiego. Ach, jakże Bóg nas doświadcza... Obyśmy tylko mieli siły nosić bez szemrania ciężkie brzemię życia!
Sądzę, że nie potrzebujesz się trapić przyszłością swoją, a to samo mówią ojciec i mąż mój. Ojciec otrzymał list twój przed południem i gdy go przysłał do przeczytania, wybieraliśmy się na obiad do justicjarjusza Muncka. Zabrałam go z sobą. Siedziałam przy stole obok proboszcza kapitulnego, który u nas bywa, a uradowana bardzo, opowiedziałam mu, że wracasz do miasta. Dziwnym trafem wiedział już o tem (przez ministerstwo, jak powiada mąż mój) i, jak się zdawało, bardzo to pochwalał. Spytałam wprost, czy możliwem byłoby, byś otrzymał stanowisko młodszego kaznodziei w jednym z kościołów tutejszych, a on uznał to za bardzo możliwe. Brat pani był bardzo dobrym „laudabilistą“ (czy dobrze piszę?) a potrzeba nam w stolicy sił młodych, a wypróbowanych. Położył nacisk na słowo „wypróbowanych.“ Wogóle mówił o tobie bardzo życzliwie (zna cię z dawnych czasów z rodzicielskiego domu), to też nie sądzę, by ci w jego oczach miało szkodzić, iż żywiłeś przekonania, z których otrząsłeś się już teraz zupełnie.
To zdanie nie podobało się Emanuelowi wcale.
— Skądze jej to przyszło do głowy? — zawołał. — Nie zrozumiała mnie. Nie otrząsnąłem się z przekonań...
— Czyś tego całkiem pewny? spytała Hansina.
Emanuel nie odpowiedział. Zatopił się ponownie w myślach.

Pewnego wrześniowego dnia wybiła wreszcie godzina rozstania. Roboty i zamętu było co niemiara. Wczesnym rankiem udał się Emanuel na skibberupski cmentarz, by pożegnać grób swego syna. Stamtąd poszedł do teściów, oraz do brata Hansiny, młodego Ole, który objął gospodarstwo w zagrodzie Jörgensa. Z Elzą pożegnali się dość chłodno, bowiem zostawała ona pod silnym wpływem skibberupskich działaczy, a chociaż na życzenie Hansiny ani matce, ani nikomu innemu nie powiedziano, że pobyt jej u Skallingów potrwa dłużej nad parę dni, staruszka łyskała podejrzliwie oczyma, ile razy poruszono wizytę córki u Anny.
Przed południem przybyła na plebanje deputacja z darami, to jest posrebrzanym dzbankiem na kawę i taboretem do biurka, zaś po obiedzie zjawił się powóz, zamówiony przez Emanuela w mieście, dlatego by nie prosić nikogo z sąsiadów o tę przysługę. Było to lando z srebrzystemi okuciami i woźnicą w liberji, na wysokim koźle.
Ogarnięty gorączką podróżniczą, plątał się Emanuel pośród kufrów i pudeł, ubrany w nowy, czarny surdut, z ostrzyżoną świeżo brodą i włosami. Sigrid chodziła za nim krok w krok, ni na chwilę nie spuszczając ojca z oczu, jakby się bała, że ją zostawi w domu. Dziewczynka nie zmrużyła z podniecenia przez całą noc oka, pytając matki co chwila, która godzina. Wczesnym już rankiem objuczyła się prywatnemi manatkami swemi, to jest małem wiaderkiem blaszanem, rozbitą głową lalki, oraz dwoma pudełkami z zapałek, napełnionemi barwnemi kamykami, i rupieci tych za żadną cenę odłożyć na chwilę nie chciała.
Abelona, namówiona przez Hansinę, by jechała i została czas jakiś z dziećmi, ryczała w głos ze strachu, zaś w pustej stajni siedział na żłobie pastuch Soeren i dumał nad dziwnemi kolejami ludzkiego życia.
Hansina była przez cały dzień spokojna i zajmowała się wszystkiem. Niktby nie mógł czytać z jej twarzy, jak silnie wierzy, że ogląda męża i dzieci po raz ostatni w życiu. Wiedziała dobrze, że dzieci zapomną o niej rychło wśród mnóstwa obcych ludzi i nowych rzeczy, które zajmą je wyłącznie, potem zaś, podrósłszy, tak się zżyją z nowem środowiskiem, że wstydzić się będą matki, która chodzi w czepcu i mówi po chłopsku. Przyobiecała sobie atoli, że nie pozwoli im cierpieć za winy innych. Powinny korzystać bez przeszkód z łatwiejszych warunków życia, o jakich marzyła też ongiś sama.
A Emanuel? I dla niego musiałaby się rychło stać ciężarem, który radby zrzucić, nie mogąc się na to zdobyć. Po stu różnych szczegółach poznała, że żyje już odmiennem życiem, nieznanem jej i niedostępnem nigdy. Wiedziała, że niezadługo, wszedłszy w dawne otoczenie, sam zobaczy przepaść, jaka ich dzieli, i odetchnie z ulgą, gdy otrzyma od niej list z zawiadomieniem, że nie wróci nigdy, że jest wolny i że daremnieby się wysilał zmienić jej postanowienie.
Nie zarzucała mu nic, sobie jeno miała za złe, że mogła przypuszczać, iż przeznaczone ma dla siebie miejsce przy uczcie życia. Nie zdziwiły jej właściwie nawet wydarzenia ostatnie, a raczej to, że przyszły tak późno. Siedem ostatnich lat były jej czemś nierzeczywistem, wydawało jej się, że dotąd żyje jako dziewczyna w domu rodziców, a małżeństwo i życie na plebanji to jeno sen niespokojny, z którego ją zbudzi pianie koguta...
Gdy nadeszła chwila odjazdu, ucałowała dzieci i pożegnała Emanuela chłodno, jakby sama też mniemała, że rozłąka potrwa krótko. Wsadziła dziewczynki do powozu, otuliła starannie i zaleciła Abelonie, by im dała czyste fartuszki, zanim wjadą do Kopenhagi.
Emanuela ogarnęło w momencie rozstania silne wzruszenie, trzymał ją za głowę i całował, a ona odsuwała go i dodawała otuchy, twierdząc, że wszystko będzie dobrze, byle był spokojny.
— Uważaj tylko na dzieci! — zawołała nakoniec i, wyczerpawszy w tym okrzyku resztki sił, zawróciła i weszła do domu, zanim jeszcze powóz ruszył.
Idź na wzgórze w ogrodzie! — krzyknął za nią Emanuel. — Będziemy cię mogli jeszcze pożegnać powiewaniem chustek!
Nie obróciła się i nic nie odrzekła.
Woźnica trzasnął z bicza, a konie ruszyły z miejsca.
Gdy powóz mijał sklepistą bramę, Sigrid zawołała: hurra!
W drodze przez Vejlby pozdrowiło go kilku przyjaciół słowami: Szczęśliwej drogi! Nawet kilku wrogów natchnął widok wspaniałego landa i stangreta w liberji takim szacunkiem, że mimowoli pozdejmowali z uniżeniem czapki, gdy ich mijał.
Gdy się dostali na gościniec, Emanuel kazał dzieciom dobyć chustek, a kiedy ujrzeli na wzgórzu postać Hansiny, zaczęli wszyscy powiewać.
— Czemuż ona nie odpowiada? — pomyślał Emanuel i ponaglał dzieci: — Mocniej, mocniej, powiewajcie dziewczęta! — zawołał, czując łzy w oczach.
Ale Hansina nie ruszyła się. Nie otrzymali odpowiedzi: do widzenia!
Stała jak słup kamienny i patrzyła, aż znikł w dali ślad powozu. Potem zeszła ze wzgórza, a czując zawrót głowy, siadła ciężko na drewnianych schodkach, wiodących na ścieżkę.
Przesiedziała tu bez ruchu godzinę z głową w dłoniach, wsłuchana w poszum jesiennego wiatru w koronach drzew.
Przed zachodem słońca wstała i weszła do domu. Miała spędzić noc u rodziców w dawnej, dziewczęcej komórce swojej, a dopiero nazajutrz spodziewała się przyjazdu męża Anny, by zabrać się z nim czółnem do nowego miejsca pobytu.
Zabrała tłumoczek sukien i bielizny z pustej sypialni, poszła do stajni pożegnać Soerena, jedynego teraz władzę wszystkiego, i opuściła plebanję.






KSIĘGA TRZECIA.


DZIEŃ SĄDU.


CZĘŚĆ PIERWSZA.

Wśród nawalnego deszczu toczyła się nowo wybudowaną drogą od stacji kolejowej w Sandinge wielka, stara dorożka. Był początek lipca, ale na niebie zwisły czarne, niskie chmury, jak w listopadzie. Woda lała się potokami, jak podczas oberwania chmury. Na wierzchu skórzanej budy zebrało się całe jezioro, rozchwiane nieregularnemi ruchami pojazdu. Po wszystkiem, począwszy od dwu, z tyłu przymocowanych kufrów, aż do wielkiego parasola, pod którym kuliła się siedząca na koźle obok woźnicy osoba płci żeńskiej, spływała woda. Był to rozpaczliwy widok.
Gdybyż przynajmniej pojazd raźniej się toczył! Sunął atoli powoli jak ślimak, ciągniony przez dwa chude, niby szkielety, konie, rozgniatając sumiennie kołami ciastowate błoto bagnistego gruntu, tak że zdało się, iż ma za zadanie, przedstawić obrazowo szkaradę pluty, pustynność okolicy, monotonję pól i nagość, sięgających aż do skraju widnokręgu wzgórz. Można było przypuszczać, że pod owym czarnym dachem pojazdu tkwi jakiś skórzasto-żółty hipochondryk o zapadłych oczach i wpatruje się tępo w ulewę, nie mając tyle energji, by ponaglić woźnicę, a także nie spiesząc się do miejsca przeznaczenia, gdzie go nie czeka żadna radość, ni niespodzianka.
Nagle ukazała się ponad rąbkiem fartucha, nakrywającego kolana podróżnych, różowa twarzyczka dziecięca... po chwili druga podobna, a w ślad za nią mała, krągła rączyna z rozczapierzonemi palcami, usiłująca schwytać spadające krople wody. Wydało się, że nagle wyjrzały z trumny dwie anielskie główki, których oczka lśniły, a z ust wybiegały okrzyki zachwytu, ile razy powóz mijał dom, przy którym pasło się nad rowem kilka owiec.
Starsza dziewczynka obróciła się w głąb i zawołała porywczo:
— Ojcze! Ciociu! Popatrzcież!...
Droga skręcała i opadała w dół, przez co w otworze budy zamajaczył widok rozległego pastwiska, płaskiego, jak woda, leżącego pośród jałowych zboczy. Stąd dostrzec było można poprzez zasłonę deszczu, na zielonej równi wieś Sandingę, o dużych, żółto malowanych zagrodach chłopskich i starym kościele z okrąglaków kamiennych. W pobliżu wznosiły się czerwone mury słynnego uniwersytetu miejscowego. Ogromny kompleks budynków czynił naprawdę imponujące wrażenie i wzbudzał w widzu myśl, że patrzy na jakiś wielki zakład państwowy, czy rządowy, czem szkoła ta do pewnego stopnia teraz już była.
Zbliżało się południe. Z wszystkich kominów wsi buchał kłębami brunatny dym, nisko pełzając po strzechach, a od domów dochodziło masowe gdakanie kur i kaczek, czekających jadła u drzwi kuchennych. Pojazd wtoczył się wreszcie w wieś, ale nie było widać ni jednego człowieka, jakby wszyscy wymarli, tylko od strony szkoły dolatywał chóralny, wrzaskliwy śpiew dzieci pod wodzą tremolującego upojnie basu nauczyciela.
Gdy powóz mijał budynek główny, zjawił się w drzwiach nauczyciel Povelsen we własnej osobie, wypełniając je całe swą personą. Trzymał w ręku śpiewnik i, nie przestając przewodzić chórowi, zagapił się na pojazd, wlepiając weń oczy, aż znikł w oparze deszczowej szarugi.
— Kto to jechał, Jergönie Hansen? — spytał grubego chłopa, który się ukazał w drzwiach szopy, po drugiej stronie drogi położonej.
Jörgen Hansen czyścił długo i starannie fajkę, zanim się zebrał na odpowiedź. Zrobił poważną minę, a potem rzekł tak czule, jakby szło o zwierzenie tajemnicy serdecznej:
— Ano... jak mi Bóg miły, nie wiem, Povelsenie. Coprawda, szkapy są Ole Olsena, wiesz, tego z górnej wsi...
— Tak i ja pomyślałem, szkapy są jego, a zaś nowy powóz to własność szynkarza. Ale idzie o to, kto siedział w środku?
— Ano, jak mi Bóg miły, nie wiem... nie wiem, Povelsenie... nie mogę tego wiedzieć. Może to byli letnicy, których się tam spodziewają we wsi... któż wie?
— Acha! Teraz już dobrze... to byli pewnie letnicy... Niedawno także przybyło kilku... Któryś cierpiał za nas rany...
Podjął na nowo melodje hymnu, śpiewanego przez dzieci, i wrócił do izby szkolnej.
Tymczasem stara landara człapała dalej płaską zupełnie drogą, wijącą się w kierunku północnym brzegiem małego potoczku, który przecinał rozległą równię. Wszędzie stały krase, czerwone krowy w długich, prostych szeregach. Nie ruszały się wcale, ale opuściwszy głowy, wygiąwszy grzbiet w łuk i przymknąwszy oczy, pozwalały cierpliwie spływać po sobie strugom wody. Niebawem powóz wjechał w jałowiznę, gdzie pasły się kudłate jałówki i byczki, na chudych łączkach, okrytych jeno mnóstwem jaskrawego kwiecia. W powietrzu krążyły, wrzeszcząc, mewy, świadczące o pobliżu morza, którego wybrzeże ukazało się też zaraz. Podróżni zobaczyli szereg małych chat rybackich, pokaźniejszych zagród chłopskich i wreszcie czerwoną dachówką kryty, tak zwany hotel sandingski.
Miejscowość ta zyskała w ostatnich latach pewnego rodzaju rozgłos, przynajmniej w dziennikach. Zbudowano kolej w tej części kraju, przez co zapadły dawniej kąt został jako tako połączony z resztą świata i stolicą. Okoliczność ta napełniła miejscowego szynkarza wielką pychą i postanowił pozyskać dla wioski sławę miejsca kąpielowego. Każdej wiosny jawiły się w dziennikach krzykliwe ogłoszenia, zwracające uwagę szanownej publiczności na ten „pierwszorzędny“ zakład kuracyjny, oraz ma romantycznie fantastyczną przyrodę tej miejscowości. Rezultat był taki, że sprytny szynkarz zdołał w istocie zwabić w latach ostatnich z tuzin postrzelonych Kopenhagczyków, którzy wałęsali się po wybrzeżu, a co wieczora stawali rzędem nad wodą, podziwiając nabożnie zachód słońca. Atoli landara nie zatrzymała się przed „Hotelem Kattegatt“, jak szumnie brzmiał tytuł szynkowni, ale skręciła na lewo, ku wielkiej i porządnie utrzymanej zagrodzie chłopskiej, już poza wsią niemal widniejącej. Wywieszona w tej chwili flaga oznajmiła, że oczekiwano tam gości.

O tem samem deszczowem południu odbywało się w „Sandingehus,“ malowniczej, w północnym stylu zbudowanej willi, opodal szkoły na stoku wzgórza stojącej, wielkie zebranie. Rezydowała tu znana, bogata wdowa, Lena Gilling, która letnią porą przenosiła tu ze stolicy swój specjalny dwór demokratyczny, w tym celu, by być bliżej miejsca działalności oświatowej, którą otaczała swą opieką.
Około pięćdziesięciu osób zebrało się w obszernej komnacie, przytykającej wprost do ogrodu. Byli to przeważnie obcy, przybyli w charakterze gości uniwersytetu, których nie brakło nigdy, a więc duchowni wraz z ubranemi z chłopska żonami, poważni, długo brodzi nauczyciele wiejscy i studenci-chłopi o skrofulicznie bladych twarzach i zaczerwienionych oczach. Napotkać można też było nauczycieli miejscowych, oraz bogatych chłopów z żonami. Odbył się jak zwykle wykład przedpołudniowy w uniwersytecie, teraz zaś, wprowadzonym przez Lene Gilling obyczajem, zebrano się w „Sandinghusie,“ by spędzić godziny południowe na pogadance przyjacielskiej przy fajeczce.
Owe pogadanki przeistaczały się jednak zawsze niemal w gwałtowne debaty na temat bieżących kwestyj społecznych, politycznych i religijnych. Stało się wprost koniecznością dla tych ludzi, rozwijać tu zapatrywania swe i budować cudowne horoskopy na przyszłość. Właśnie weszły na porządek dzienny tematy religijne, które przez lat kilka ustąpić musiały miejsca polityce. Chrześcijańscy bojownicy sprawy ludu, zawiedzeni w całym kraju w swych nadziejach ziemskich ziszczenia królestwa pokoju i sprawiedliwości, z tym większym zapałem rzucili się ku marzeniom o życiu pozagrobowem.
Zebranych zajmował dziś wyłącznie religijny problem, ściślej mówiąc, plan zorganizowania wielkiego zebrania, jakie chciano urządzić w auli uniwersytetu zaraz po żniwach. Mieli się stawić ludowi zwolennicy Kościoła z całego państwa w celu wzajemnego zbudowania i utwierdzenia w wierze.
Dążenie do podjęcia na nowo tego rodzaju ogólnych zebrań przyjacielskich dawno tkwiło we wszystkich, teraz zaś ożyło tem bardziej, albowiem nie ulegało dziś kwestji, że wolnomyślno-religijny kierunek utracił w czasach ostatnich w znacznej mierze swój dawny wpływ na ludność. Wymarli wszyscy wielcy wodzowie stronnictwa, a nawet kierowników wytrawniejszych brakło po różnych częściach kraju, natomiast pojawiło się na nowo i to w bardzo wielkich rozmiarach straszydło średniowieczne, ciemny pietyzm. Okręg po okręgu wpadał niemal bez oporu w szpony onych głosicieli kar piekielnych, tak jakby upokorzenie polityczne, jakiego doznał lud, obezwładniło mu zmysły, czyniąc zeń łup bezwolny absolutystów ducha, rządzących ogniem i mieczem.
W łonie stronnictwa przyjaciół wolności zapanowała gorączkowa niecierpliwość. Domagano się coraz natarczywiej, by „coś robić,“ a nawet podniosły się głosy heretyckie, wołające, że wyznawana przez partję idea chrześcijaństwa ma wielkie braki i, prawdę mówiąc, nie odpowiada już potrzebom człowieka współczesnego. Wszyscy reprezentanci partji, mówcy i pisarze jęli z wielką gorliwością i pracowitością poddawać rewizji obowiązujący dotąd światopogląd, a mieszkańcy kraju czekali z utęsknieniem zbawczego słowa, któreby rzuciło w proch reakcję kościelną i przywróciło świetlanej, wolnej koncepcji chrześcijaństwa dawną władzę nad duszami.
Pod tem to właśnie hasłem rozesłano do wybitnych przedstawicieli stronnictwa zaproszenie, by zjawili się w domu pani Gilling celem przeglądu rozmaitych zapatrywań i decyzji, w jaki sposób stworzyć jeden silny front przeciw wspólnemu wrogowi. Wielu też obcych przybyło z wyraźnym zamiarem zyskania wpływu na wybór tematów dyskusji przyszłego, ogólnego wiecu, oraz osób mówców.
Pośród tych obcych znalazł się wysoki bezbrody, czterdziestoletni mężczyzna i wokół niego skupili się wszyscy. Był to wsławiony w czasach ostatnich, liberalny kaznodzieja Wilhelm Pram, którego, młodzi zwłaszcza, zaczynali już uznawać za naczelnego wodza i odnowiciela religji. Sławnym stał się przez to, że pewnego razu podczas wielkiego soboru kościelnego, wobec dygnitarzy i biskupów wystąpił śmiało z wyznaniem, że wobec dokonanej przez naukę krytyki Biblji, mowy być już nie może o jakiemś objawieniu boskiem, a idea Chrystusowa i chrystjanizm mieszczą się jedynie w świadectwie żywej gminy chrześcijan. Nikt tedy nie ma obowiązku poddawać niewolniczo swych myśli i swego rozumu pod autorytet Biblji, ale wszyscy winni ją uważać poprostu za dzieło religijne, którego twierdzenia i wyobrażenia wolno przyjmować, lub odrzucać wedle osobistych potrzeb i upodobań każdego czytelnika. To oświadczenie wstrząsnęło zrazu i zastraszyło tych nawet z pośród zespołu liberalnego, którzy najdonośniej wołali o nowoczesne sformułowanie poglądów kościelnych. Ale sprawa przybrała inny obrót, kiedy władze kościelne uznały mowę Prama za dostateczny powód do usunięcia go z zajmowanego w państwowym Kościele stanowiska. Został męczennikiem i to spopularyzowało naukę jego i jej głosiciela jednocześnie. Grupa oświeconych chłopów pewnej arcyżyznej okolicy Laalandu obrała go swym prywatnym duszpasterzem, Pram zaś teraz dopiero jął szerzyć w pełni swe poglądy, przedstawiając je jako miecz płomienisty, który strzaska żelazne okowy martwej wiary w literę i sprawi, że odpadające coraz to bardziej od wiary prawdziwej klasy oświecone powrócą do tego chrześcijaństwa odnowionego i świetlanego.
Wydarzenie owo, a zwłaszcza obrót, jaki wzięło, dodało postępowym i śmielszym jednostkom stronnictwa otuchy do otrząśnięcia się z dogmatyzmu i przez czas dłuższy formalnie prześcigano się w wynajdywaniu nowych, ożywczych prawd. I tak wydał niedawno pewien, obecny i dziś, mały, modrooki człeczek, z włosami w anielskie loki skręconemi, sensacyjną broszurę pod tytułem: „Precz z piekielnemi karami. Udowodnił w niej z wielką naukowością, popartą gorącem uczuciem, że wiara w osobę djabła i wieczne potępienie stoi w rażącej sprzeczności zarówno z naszem wyobrażeniem o wszechdobroci bożej, jak też i wynikami najnowszych badań lingwistycznych nad przekładami Biblji.
Wszystkie te palące kwestje roztrząsano w komnacie pani Gilling, a na dworze lał bez ustanku deszcz, podobny do nieutulnego płaczu niebiosów. Dysputa zaogniała się coraz to bardziej, a największe wrażenie wywierał sam Wilhelm Pram na zebranych, którzy więcej niż w połowie i tak zaliczali się do jego zwolenników. Gospodyni, pani Gilling, przyłączyła się też niedawno do żądnej reform lewicy stronnictwa, a chociaż uczyniła to po długich wahaniach, to jednak stanowisko jej w partji doznało przez to znacznego wzmocnienia. Piękna jeszcze kobieta o małych, spadających na czoło loczkach, siedziała głęboko zasunięta w wyplatany fotel i spoglądała milcząc po zgromadzonych, swym słynnym, marzycielskim, łagodnym wzrokiem, który sprawił, że ją uznano jednogłośnie za najwyżej duchowo stojącą niewiastę Danji.
Panował nastrój bardzo podniosły i zgodny. Mówiono otwarcie, że to, co teraz ma zostać uczynione dla północnej Europy, jest końcowym aktem oczyszczenia Kościoła, jakie zapoczątkował Luter. Po wiekach dziewiętnastu miało zostać chrześcijaństwo uwolnionem ostatecznie od resztek naleciałości średniowiecznych i przybrać swą postać rzeczywistą, niepokalaną, dopiero teraz zdolną ogarnąć świat cały i wszystkie ludy, jak to zostało przyobiecane.

Jeden, co najmniej, atoli uczestnik zebrania żywił inne zapatrywanie. Pod oknem siedział ciemnowłosy mężczyzna w średnim wieku z przystrzyżoną brodą i patrzył w ogród. Przez całą debatę siedział niepostrzeżony i targał nerwowo brodę. Raz po raz przenosił spojrzenie na Prama, który wysoki i smukły stał pośród koła nabożnych słuchaczy z odwiniętemi połami surduta, palcami lewej ręki w kamizelce i wyciągniętą dramatycznym ruchem prawicą. Stał jak przystało triumfatorowi i wymownie perorował o kwestji objawienia i wiary w cuda, która, jego zdaniem winna była zostać głównym tematem rozpraw przyszłego ogólnego zebrania, a wreszcie sformułował ten punkt programu w zdaniu: Czego może się od religji domagać człowiek współczesny?
Siedzący na uboczu był to Sejling, nowy dyrektor uniwersytetu ludowego w Sandinge, który objął kierownictwo po zmarłym niedawno założycielu tej instytucji. Była to osobistość wybitna i ciesząca się wielkiem w stronnictwie uznaniem, czemu dano wyraz, powierzając mu pieczę nad największą i najulubieńszą uczelnią ludową kraju. Podziwiano jego wielkie zdolności jako prelegenta, ceniono piękne, przeduchowione wysłowienie, nadewszystko zaś wielką powagę moralną, którą tchnęła jego cała osobowość. Obok tego był jednak dziwnie nieobliczalny, niemal kapryśny. Wszyscy żyli w ciągłym strachu, nie wiedząc, co zrobić może lada moment, a także dlatego, że nigdy, pod żadnym warunkiem nie chciał wyrazić jasno swego zapatrywania na daną kwestję. Była to słabostka tego zresztą bardzo męskiego charakteru, a przypisywano ją ogólnie okoliczności, że miał to być człowiek uczucia wielkiego, zatopiony w sobie, wieczyście nieukojny duch, miotany niby samotny okręt falami myśli, po wzburzonem morzu czasów naszych.
Gdy Wilhelm Pram skończył, Sejling wstał, jakby powziął stanowczą decyzję, zapiął szczelnie surdut na szerokiej piersi, założył ręce na plecy i ze spokojnym wyrazem twarzy przystąpił do koła otaczającego mówcę.
— Chciałbym uczynić uwagę!-rzekł donośnie, przecinając bez ceremonji dyskusję, wywołaną mową Prama.
Na dźwięk głosu Sejlinga powstało w zgromadzeniu lekkie zaniepokojenie, on zaś zaczął od pochwały tego, co powiedział Pram, przyjaciel jego, którego płomiennych i żywotnych idei słucha zawsze z wielką przyjemnością. Po dojrzałej atoli rozwadze uważa, mówił dalej, za swój obowiązek podkreślić pewne niebezpieczeństwo, ukrywające się pośród licznych usiłowań, o jakich tu była mowa, na które nie dość zwraca się uwagi.
— Należy — ciągnął dalej — stwierdzić fakt, że chrystjanizm posiada jednych jeno wrogów, to jest nie-chrześcijan. Otóż w pewnych kołach chrześcijańskich zakorzenił się obyczaj wyciągania, otwartych, czy też zaciśniętych w pięści, mniejsza z tem rąk na wszystkie strony i to jest właśnie objaw źle pojętej gorliwości, która wprowadza jeno zamieszanie i bezład. Wilhelm Pram, omawiając stosunek człowieka współczesnego do wiary, zażądał, by wiara nie krępowała rozumu i nie stała w sprzeczności z wiedzą ścisłą, mnie zaś wydaje się to, jakby wyciągał pięść do inaczej usposobionych chrześcijan, a otwartą dłoń braterską do bezwyznaniowców i wolnomyślicieli wszelkiego rodzaju. Jest to, jak rzekłem, gorliwość, która zboczyła na manowce. Wielkiem i najważniejszem zadaniem religijnem czasów naszych jest, zdaniem mojem, nie wykopywanie rowów pomiędzy wierzącymi chrześcijanami, ale przeciwnie budowanie mostów, któreby umożliwiły kiedyś zjednoczenie całej owczarni Chrystusowej, co byłaby świadectwem wiary prawdziwej, czyniącej, że ślepi widzą, a głusi słyszą.
Słowa te wypowiedziane tonem poważnym i smutnym uczyniły pewne wrażenie, zwłaszcza na świeckiej części słuchaczy. Ale Wilhelm Pram, który tak dalece przejął się już rolą reformatora, że każdy sprzeciw uważał za osobistą obrazę, odparł namiętnie zarzut.
— Wszystko co mówisz, Sejling, to czysta sofisterja. Ten, kto jak my wierzy, że odnalazł prawdziwą wiarę Chrystusa, musi z konieczności uważać za przeciwników wszystkich nie dających temu wiary, bez względu, czy są chrześcijanami, czy nie. Pozatem jest obowiązkiem naszym pozyskać dla przekonań naszych wszystkich ludzi. To też nie podajemy, jak mówisz bezwyznaniowcom przyjaznej dłoni, ale otwieramy im ramiona, tak jak to przykazał sam Jezus Chrystus. Zresztą cóż znaczy nazwa? Gmina chrześcijańska winna przestać być jak dotąd lożą wolnomularską, do której wstęp obwarowany jest różnemi znakami i cudotwórczemi obrzędami. Nie! Wolny wstęp mieć muszą wszyscy. Czyż Chrystus był podejrzliwym kontrolerem, badającym czujnie wnętrze dusz ludzi, przychodzących słuchać nauki jego? Nie! Wpuszczał wszystkich, wszystkich... my zaś z radością winniśmy naśladować go w tem. Hasłem naszem jest: Na oścież otwórzmy drzwi Kościoła! Dzwony głosić winny znowu słowa Zbawiciela: Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy spracowani i obarczeni jesteście! Mamy dla wszystkich ochłodę i pokój... dla wszystkich!
Podczas tej lirycznej tyrady odetchnęli z ulgą wierni Wilhelma Prama, a gdy skończył, rozległ się pochwalny szmer, od którego zbladł dyrektor.
Zabrał teraz głos mały pastor Mogensen, stwierdzając, że podziela w zupełności pogląd Prama, z tem atoli zastrzeżeniem, że żaden prawdziwy chrześcijanin nie może żyć we wspólnocie duchowej z kimś, kto wierzy w osobowego djabła i wieczyste, piekielne kary.
— Należy prowadzić walkę, walkę eksterminacyjną z tą nieludzką i niechrześcijańską nauką — wrzeszczał w histerycznym ataku, jakiego dostawał zawsze, ile razy głosił swą naukę. Pewien, niepozbawiony dowcipu dostojnik pietystów powiedział o nim podobno, że go djabeł opętał od stóp do czubka głowy..
Przerwał mu dyrektor uniwersytetu niezbyt grzecznem spojrzeniem na pucołowatą figurkę, oraz uwagą, że ma już aż nadto tych wieczystych kar piekielnych.
— Przytem — dodał — żadna z wygłoszonych tu opinij nie zdołała zachwiać moich przekonań. Przeciwnie utwierdziłem się w nich silniej jeszcze i stanowczo odradzam, by kwestję postawioną przez Wilhelma Prama stawiać na porządku dziennym obrad zebrania ogólnego. Przyczyniłoby się to tylko do odepchnięcia od nas wielu, z którymi, mimo pewnych różnic poglądów, jesteśmy związani świętemi węzły braterstwa.
— To jeno straszaki! — zawołał Pram, wyciągając ramię. — Jeśli węzły, o których mówisz, nie wytrzymają zresztą próby siły, jaką jest prawda, niechże wówczas w imię boże pękną! Ale to nie zagraża wcale i ty, Sejling, sam wiesz o tem dobrze! Wszakże wczoraj wieczór, rozmawiając w tym samym pokoju, godziliśmy się z sobą. Powiedziałeś przecież sam, że przyszedł czas podniesienia sztandaru wolności ducha w łonie samego Kościoła.
— Musiałeś mnie zupełnie nie zrozumieć! — przerwał mu dyrektor, czerwieniejąc jednak mocno. — Nic takiego nie powiedziałem nigdy... nigdy!
Niepokój wśród zebranych wzrastał coraz to bardziej. Wszyscy przerazili się wielce samą tą złowrogą wróżbą starć, jakie nastąpić mogą na ogólnem zebraniu, a to tem więcej, że w czasach ostatnich namnożyło się mnóstwo odmiennych zapatrywań w łonie związku przyjaciół oświaty ludowej, a rozbieżność tę kryto starannie przed okiem przeciwników. Jednak w chwili, gdy spór dyrektora z Pramem zaczął wyradzać się w brzydką kłótnię osobistą, nastało w sali poruszenie, spowodowane przez bladego, wysokiego mężczyznę, który dotąd stał w ostatnich szeregach słuchaczy, teraz zaś wystąpił i poprosił słabym głosem, by mu pozwolono wypowiedzieć swe zdanie.
Człowiek ten, był to lubiany powszechnie, ale zarazem otaczany ogólnem pożałowaniem, kandydat seminarjalny Boserup, były nauczyciel uniwersytetu, teolog, który przez zbyt gorliwe studja krytyczne i zgłębiania filozoficzne doszedł do utraty wiary w prawdy chrześcijańskie. Postać jego świadczyła wymownie, jak bolesną mu była ta strata, jak go dręczyły wątpliwości, a ponadto sam mawiał, że dusza jego spoczywa w trumnie. Żałowały go zwłaszcza kobiety, on zaś mimo odstępstwa swego ustawicznie jawił się tam, gdzie rozbrzmiewały słowa wiary. Dlatego też nie tracono nadziei, że kiedyś wróci oczyszczony próbą do gminy i wielkie przykładano znaczenie do faktu, że pociągał go właśnie pogląd tego koła liberalistów religijnych. Upatrywano w tem oczywisty dowód, że również i inni zbłąkani i zwątpiali dostrzegą to światło prawdziwej, czystej wiary i pójdą ku niebu drogą wytyczoną przez tę właśnie duchową gromadę.
Gdy miał zacząć, nastała zupełna cisza. Spojrzenia zawisły na ustach jego, on zaś stał z uśmiechem boleściwym na bladej, chrystusowatej twarzy swej i dusił w chudych dłoniach chustkę.
— Nie bez wahania — powiedział — pozwoliłem sobie zabrać głos w tak zacnem kole, do którego się już właściwie nie zaliczam. Odczuwam atoli niezbędną potrzebę wyrażenia radości z powodu tego, co usłyszałem. Przytem z przedziwnem uczuciem ulgi patrzę na usuwanie w czasach naszych z drogiej mi niegdyś ścieżki Kościoła niejednego z wielu kamieni, o które potykali się tyle razy ludzie wierzący. Mnie samemu dogmat objawienia był fatalną zaporą, to też z niewysłowioną wdzięcznością dziękuję Wilhelmowi Pramowi za jego słowa. Nakoniec muszę wyrazić, że osobiście żywię wielką nadzieję w powodzenie owej pracy oczyszczenia, rozpoczętej właśnie, i ufam, że wyniki jej dadzą pokój i szczęście wielu ludziom.
Po tej mowie zatriumfowali znowu stronnicy Prama. Otoczono mówcę, ściskano mu dłoń. Ale dyrektor nie dał za wygranę i zażądał ponownie głosu. Podczas ponownej, zaciekłej dysputy okazało się, że ma więcej, niż się zrazu wydawało zwolenników w tej sali. Przyznali się doń przede wszystkiem długobrodzi nauczyciele wiejscy, dotąd milczący biernie. Pod wrażeniem zuchwałych wystąpień przeciwników, zwłaszcza studentów-chłopów, rozindyczyli się i zaczęli przemawiać. Przez chwilę zdawało się, że krótkie, skromne słowa Boserupa będą hasłem do wielkiej bitwy, nagle atoli myśli wszystkich poszły w odmiennym zgoła kierunku.
Pani Gilling doznawała zawsze trochę strachu, gdy dysputujący podnosili głosy, tem więcej też była dziś zaniepokojona i szukała sposobu uśmierzenia burzy. Spojrzawszy przypadkiem w okno, zobaczyła starą, rozklekotaną kolasę, przedzierającą się właśnie z trudem przez rozmokłą równię.
— A to co takiego? — zawołała nagle, a na dźwięk jej głosu wszyscy natychmiast ścichli. — Któż z was zgadnie, drodzy przyjaciele, kto to jedzie?
Wszyscy zagapili się w okno, śledząc spojrzeniem kierunek jej palca. Ale nikt odgadnąć nie był w stanie.
— To Emanuel Hansted! — zawołała.
— Emanuel Hansted? — krzyknięto chórem.
— Dowiedziałam się dziś rano, że wynajął mieszkanie letnie u Ole Olsena. Przepędzi tu pewnie lato z rodziną swą, to jest z dziećmi i siostrą, żoną generalnego konsula Torma.
Wieść ta musiała wzbudzić zdumienie nielada, to też przeciwnicy zapomnieli na chwilę o różnicach poglądów. Emanuel Hansted było to wyrodne dziecko gminy liberalnych chrześcijan. Swego czasu wydawało się, że ziści ideał Kościoła po myśli ewangelji urządzonego, ale nagle wywołał w kołach ludowych ogromne przygnębienie, albowiem ni stąd, ni zowąd, przerwał swą działalność i wyjechał, zaś pozostawiona w stanie wielkiego zamieszania gmina wpadła w szpony pietystów. Rozgoryczenie nań było tem jeszcze większe, że łączono ów nagły wyjazd z wznowieniem znajomości z pewną damą, córką poprzedniego proboszcza, u którego był kapelanem, człowieka najokropniej reakcyjnie usposobionego, znanego z zacofania kierownika seminarjum duchownego, Tönnesena. Wiedziano też, że żona Hansteda nie pojechała z nim i dziećmi do Kopenhagi, ale przez czas jakiś przebywała u przyjaciółki, potem zaś wróciła do rodzicielskiego domu, celem pielęgnowania chorej matki. Pani Gilling nie mogła wywiedzieć się nigdy na pewno, jaki był stosunek męża do żony, a taż sama ciemń osłaniała także inne plany i sprawy Emanuela. Wiedziano tylko, że spędził półtora roku w domu ojca w zupełnej samotności. Bezpośrednio po jego przybyciu do stolicy zarzuciły nań sieci reakcyjne sfery kościelne, ofiarując tłustą prebendę. Tak pono schwytać chciano syna znanego dyrektora kancelarji ministerjalnej. Ale te pogłoski ścichły niebawem. Ostatnia wieść głosiła, że odmówił wstąpienia w służbę Kościoła państwowego wbrew usilnym prośbom krewnych i przyjaciół. Podawano za powód, napół żartem zresztą, mistyczne objawienie, jakie miał pewnej nocy, i głoszono, że nosi się z planami przewrotu zupełnego w chrześcijaństwie.
Nic też dziwnego, że zjawienie się jego, w tej zwłaszcza okolicy, wywołało mnóstwo pytań i frasunku, z uwagi na mające się odbyć wielkie zebranie, a sprawa osięgła punkt kulminacyjny, gdy pani Gilling oświadczyła, że również i panna Tönnesen przybyła do Sandingi i od kilku dni mieszka w hotelu. Zachodzono w głowę, co to wszystko może znaczyć, aż rzecz zakończył Wilhelm Pram, nie lubiący, by się kimś innym poza nim zbyt długo zajmowano. Oświadczył, że tajemnica Hansteda nie istnieje wogóle, a ten napoły zwarjowany człowiek sam poprostu nie wie, czego chce.
Po takiej konkluzji wrócono z nowym zapałem do roztrząsania kwestji objawienia i stosunku chrześcijanina do niezaprzeczalnych wyników krytycznych studiów Biblji.

Nazajutrz świeciło słońce. Kapryśne niebo lipcowe od wczesnego zaraz ranka rozbłysło przepysznym lazurem, jakby chciało wynagrodzić krzywdę, jaką ludziom przez kilka dni poprzednich swemi jesiennemi kaprysami czyniło. Lato było teraz w pełni rozkwitu.
Na ławce małego, zacisznego ogródka chłopskiej zagrody, przed którą się wczoraj zatrzymała stara kolasa, siedziała w cieniu rozłożystej jabłoni młoda konsulowa Torm. Blada, szczupła kobieta nosiła ciężką żałobę. W ciągu dwu lat ostatnich śmierć dwa razy zapukała do jej drzwi. Zanim jeszcze zdążyła przeboleć stratę dziecka, dostał nagle mąż, w jej ramionach, późną nocą, po obfitej wieczerzy a taku apoplektycznego i zmarł w kilka dni potem.
Dziś jednak nie trapiły ją własne smutki. Siedziała z robotą szydełkową na kolanach zadumana i patrzyła na krągłe plamy słońca, wędrujące po trawniku, pełna niepokoju o brata Emanuela, który jej nieraz przysparzał ciężkich trosk.
Stosunek rodzeństwa, które nie widziało się tak długo, był teraz bardzo bliski. Znękana przejściami moralnemi znalazła pani Betty w Emanuelu podporę religijną i pociechę, jakiej dać jej nie mógł ojciec, ani też młodszy, rozmiłowany w życiu brat, porucznik gwardji. Stał się jej spowiednikiem, któremu zwierzała się z wszystkiego i trzymała kurczowo. A jednak rozumieli się przez pół jeno. Odpychało ją to i gniewało nawet, że upornie wzbraniał się pogodzić z życiem i towarzyskiem środowiskiem, do którego należał z urodzenia i wychowania. Nie mogła kroczyć wraz z nim dziwnemi ścieżkami jego, mimo siostrzanej gotowości.
Na wale, brzeżącym ogród, siedziała starsza córeczka Emanuela, sześcioletnia Sigrid. Na głowie miała helgolandzki, wielki kapelusz, kryjący jej loki, a w fartuszku piastowała mnóstwo kwiatów polnych bez szypułek. Dziewczynka, zazwyczaj ruchliwa i hałaśliwa była dziś niezwykle cicha i skupiona, nie ruszała się z miejsca, od czasu do czasu tylko zerkając chytrze w stronę ciotki.
Ten uroczysty nastrój ogarnął Sigrid od chwili, kiedy kolasa wjechała w ulicę wioski. Przez cały zmierzch dnia zeszłego siedziała cicho przy oknie. dziecinnego pokoju, patrząc na deszcz, nie chcąc jeść, ani bawić się z małą Dagny. Gdy zaś służąca spytała, czy nie słaba, udała, że jej nic nie jest, i w przystępie swawolnej wesołości zaczęła tańczyć z siostrą po pokoju.
Siedziała teraz i udawała, że się bawi kwiatkami, a rzucała ciągle skryte spojrzenia na ciotkę. Nagle wstała, zesunęła kwiatki na ziemię i, założywszy ręce na plecy, zaczęła kroczyć zwolna przez trawnik... aż do ławki ciotki. Tutaj uklękła i objęła ramionami jej kolana.
— Ciociu! — powiedziała zcicha, skubiąc kłębuszek nici szydełkowej roboty.
— Co, drogie dziecko? — spytała pani Betty, zatopiona jeszcze w myślach.
— Ciociu! Gdzie mama?—
Pani Betty drgnęła. Dawno już nie słyszała tego pytania, które ją w początkach dręczyło i kłopotało ciągle.
— Skądze ci to pytanie nagle przyszło? — spytała.
— Oo... — odrzekła Sigrid, spoglądając teraz, ufnie i otwarcie. — Śniło mi się tej nocy tak dużo o mamie... i o dawnym domu naszym... Widziałam mamę najwyraźniej, ciociu! Widziałam nawet jej czarny pieprzyk na policzku... wiesz? Śniła mi się też babcia. Darowała mi obwarzanek lukrowany. Jak myślisz, ciociu, czy mama wnet wróci z podróży?
Pani Betty zaniepokoiła się. Patrzyła w dobroduszne oczy dziecka, nie wiedząc co mówić.
— Powiedz mi, Sigrid, — rzekła — czy śnisz często o mamie?
Sigrid obracała chwilę w zakłopotaniu kłębek na kolanach ciotki.
— Doprawdy, nie wiem! — odparła tonem nibyto obojętnym, w którym jednak wyczuć było można, że nie mówi prawdy.
Pani Betty wahała się przez chwilę, potem pogładziła liczko dziecka i powiedziała:
— Bądź jeno cierpliwa, Sigrid, a mama wróci niedługo.
— Niedługo? — spytała szeroko otwierając oczy.
— Tak mi się wydaje... Ale teraz idź i przyprowadź Dagny. Słyszę jej głos w podwórzu.
— Dagny wyszła na podwórze? — wrzasła Sigrid jak zawsze porywczo, jakby w jednej chwili zagasło w niej wspomnienie matki. — Zaraz zobaczymy!
Wichrem wybiegła z ogrodu.
Pani Betty patrzyła za nią zdumiona, potem zaś wstrząsnęła głową. Nie mogła zrozumieć tego dziecka i niemal żałowała teraz, że powiedziała coś, na co nie miała upoważnienia. Należało jednak jakoś przysposobić dzieci na powrót matki, w co sama nie wątpiła teraz. Emanuel nie mówił o tem, coprawda wprost, ale po różnych szczegółach zmiarkowała, że zamyśla wznowić pożycie małżeńskie i na serjo zbliżyć się do swych dawnych przyjaciół. Opowiadał jej o wielkiem zebraniu, jakie ma się w ciągu lata odbyć w pobliżu, i przypuszczała, że ma zamiar tutaj po raz pierwszy złożyć publiczne wyznanie swej koncepcji chrześcijaństwa, którą, jak sądził, odnalazł.
Od strony podwórza zabrzmiał rozkazujący głos Sigrid, a w chwilę później dziewczynka wróciła z małą Dagny, która dziś właśnie skończyła trzy lata. Mała, pyzata tłuściocha miała pod pachą i na ramieniu mnóstwo nowych zabawek, a ponadto ciągła za sobą niewielkiego konika na kółkach. Ale mimo tych bogatych darów nie była w humorze i, gdy zadąsana stanęła przy ciotce, oświadczyła energicznie, pociągnąwszy ją za rękaw, że chce iść do ojca.
Panią Betty dziwić zaczęła długa nieobecność Emanuela. Wiedziała, że wstał dawno, wczesnym bowiem rankiem słyszała, jak chodził po pokoju, obyczajem swym. W tejże chwili rozległy się kroki męskie i w drzwiach domu, wychodzących na ogród, ukazał się Emanuel w szerokoskrzydlnym kapeluszu filcowym, z laską dębową w ręku.
Wyglądał jak dawniej, był ubrany skromnie, biednie niemal, tylko wychudł bardzo, tak że policzki utworzyły pod oczyma wielkie doły. Jasne oczy błyszczały jak zawsze, a wydały się jaśniejsze jeszcze skutkiem ciemnych kół, któremi były otoczone. Włosy miał długie i gęste, niemal sięgające kołnierza, a bujna, rudawa broda spływała falą na ciemną odzież jego.
— Jakto? zawołał zdziwiony i rozejrzał się wkoło. — To dziś, widzę, świeci słońce!
— Drogi braciszku! — powiedziała pani Betty, patrząc nań frasobliwie z ponad roboty. — Dopiero teraz to zauważyłeś? Musiałeś być zajęty książką, lub czemś innem. Pamiętaj, że lekarz zabronił ci wysiadywać długo w pokoju.
Uśmiechnięty zbliżył się do ławki przez trawnik.
— Dzień dobry malcy! — rzekł do dzieci, które doń przybiegły zaraz, i położył z błogosławieństwem dłonie na ich główkach. — Czy się wam dobrze spało w tym obcym domu? Tak... tak... Wiesz co, droga Betty, nie krzątaj się koło śniadania dla mnie. Angelika dała mi już szklankę mleka i kawałek chleba. Muszę się trochę rozejrzyć po okolicy. Rzeczywiście zajęty byłem książką. Przedziwna to, mała książeczka... i przedziwny zbieg okoliczności...
— Emanuelu... zapominasz, widzę... — rzekła siostra, wskazując oczyma na małą solenizantkę dzisiejszą, Dagny, która stała na trawniku z palcem w ustach, bardzo przygnębiona, z jasnemi oczyma pełnemi łez.
— Ach Dagny! Dziecinko moje! — zawołał, biorąc ją na ręce, tuląc do siebie i całując w policzki. — Niechże cię Bóg błogosławi! Nie myśl, że zapomniałem o twych urodzinkach. Naprawdę nie... Znalazłaś pewnie przy łóżeczku podarek... ach tak, widzę go! A ciocia obdarzyła cię też sowicie... Tak, tak, dziecinko, podziękuj za wszystko Bozi... Ale widzę, że idzie właśnie po was Angelika!
Postawił dziecko na ziemi, a obie dziewczynki podbiegły do służącej, która je przyszła zawołać do jedzenia.
Emanuel siadł obok siostry na ławce i, podumawszy chwilę, podjął na nowo:
— Mówiłem ci o tej książce, Betty. Wyobraź sobie, to jedna ze starych książek matki. Nie pojmuję, skąd się tu z nami wzięła, gdyż nie widziałem jej dotąd i nie znam. Czyż to nie dziwne? Wydaje się, że umyślnie mi została zesłana... nieprawdaż?
— Musiała się zaplątać między inne, które zabrałeś z domu. Było przecież dużo książek matki.
— Tak... oczywiście. Ale możesz sobie wyobrazić, jak byłem wzruszony, gdy niespodzianie zobaczyłem pismo i podpis matki. W książce znalazłem zakładkę, pewnie tam gdzie przestała po raz ostatni. Zacząłem czytać. Dziwna to rzecz z tą naszą drogą matką. Zdarzyło mi się już nieraz w życiu, że kiedy mnie otoczyły ciemności i nie miałem drogi wyjścia, lub potrzebowałem utwierdzenia w wierze... zawsze w takich razach matka podawała mi z poza grobu dłoń pomocną, kierowała mną, lub dawała w jakiś sposób znak. Tej nocy, gdym leżał, spać nie mogąc..
— Nie spałeś? — spytała patrząc nań badawczo, a z frasunkiem.
— Ej, nic wielkiego! To pewnie skutek podróży, czy nowego otoczenia... Ale chciałem ci powiedzieć... kiedy tak leżałem, nadsłuchując deszczu, wiatru i piania kogutów o północy, tych wszystkich odgłosów znanych tak dobrze, a nie słyszanych od kiedy porzuciłem Vejlby, plebanje i Hansine... zbudziły się we mnie dawne uczucia, przyszły wierne wspomnienia, poruszając serce i umysł. Zdawało mi się, że przeżywam wszystko na nowo, nie fragmentarycznie... urywkami, niedokładnie, ale jako ciągłą, jednolitą całość. Jakby ze szczytu wysokiej wieży ujrzałem całą, przebytą drogę i zrozumiałem jasno, jak nigdy jeszcze, dlaczego dotknęła mnie ręka boża, kazała się zatrzymać i spojrzeć wstecz, w siebie samego. Tak, Bóg był dobry dla mnie! Kroczyłem śmiało, pełen wiary w siebie i wydawało mi się, że wstępuję w ślady Chrystusa. Nie wiedziałem wcale, że posuwam się właśnie w kierunku odwrotnym, że tkwię jeno w zewnętrznych rzeczach, doczesnych sprawach ludzkich, namiętnościach, pokusach nienasyconych pożądaniach, miast zapukać do onej małej furtki serca, którą wskazał nam Zbawiciel, mówiąc: Królestwo moje nie z tego świata.
Wstał i wyjrzał poza płot ogrodu ku równi pastwisk rozległych, u skraju których różowiły się widne ledwo mury sandingskiej uczelni. Stał długo z podniesioną głową, a pani Betty skuliła się nad robotą znowu, wbrew woli swej porwana słowami brata. Słuchała go, rozumiejąc dobrze dopiero po długiej chwili, gdy odszedł, i jak zawsze przeraziła ją wprost niedostępna ludziom skrajność jego myśli.
— Zapomniałeś mi opowiedzieć o książce matki! — ozwała się, gdy milczał.
— Oczem? Ach, o książce matki! — rzekł z roztargnieniem i zaczął chodzić tam i z powrotem, założywszy ręce i laskę na plecy. — Prawda. Jest to zresztą jeno mały zbiorek opowieści religijnych. Historyjka, którą matka założyła, opowiada o pewnym pobożnym człowieku w Judei, który był pono przez całe życie przedmiotem drwin dla sąsiadów i znajomych, z powodu swej miłości głębokiej dla Boga. Mimo tego dziecięcego wprost stosunku do Stwórcy nie wiodło mu się wcale w doczesnem życiu. Stracił żonę i dzieci, a sam dotknięty został trądem. Wkońcu, tak mówi opowieść, burza zniszczyła mu winnicę, a dom spalił piorun. Człowieków, czytamy w zakończeniu, poszedł do świątyni, ugiął kolana i złożył dzięki Bogu, ku zgorszeniu dzieciom świata. Tak! Ku zgorszeniu dzieciom świata! Słowa te matka podkreśliła... Prawda, że warte są zapamiętania? Gdy oszołomi nas gadanina ludzi i zaczynamy bać się własnej wiary naszej i pytamy sami siebie, czy świat nie ma może słuszności, czy to, co czynimy, nie jest może szaleństwem, wówczas bardzo dobrze nam zrobi, gdy przypomnimy sobie owego nabożnego człowieka z Judei, który tak głęboko rozumiał istotę miłości bożej... Któż to jednak nadchodzi? — przerwał sobie sam na widok dwu osób, damy w białej sukni z białą parasolką i czarno ubranego mężczyzny w szerokim, słomkowym kapeluszu.
— Co? — spytała pani Betty, podnosząc głowę. — Ach, to Ranghilda Tönnesen!
— Tak! Poznaje ją! —odparł i w tej chwili przez twarz jego przemknął cień niepokoju. — Któż to jej towarzyszy?
— Nie wiem... Ach tak... wydaje mi się, że to pewnie pastor Petersen.
— Czy Petersen tu mieszka?
— Zapewne. Nawet bardzo możliwe. W ostatnich czasach, jak spostrzegłam, są ciągle razem.
— A, tak? — powiedział, niepewnym jakby głosem. — Pastor Petersen jest podobno wielkim lubownikiem kobiet. Czy sądzisz, że tu wstąpią?
— Prawdopodobnie.
Emanuel zawahał się na chwilę. Radby był pozostawić gości samej Betty. Ale poznali go już z oddali, dama zaczęła powiewać parasolką, zaś mężczyzna machał kapeluszem.

Pani Betty wstała, by przyjąć gości u furtki ogrodowej. Spodziewała się odwiedzin Ranghildy, natomiast zdziwił ją, a nawet przeraził widok jej towarzysza w tych stronach.
Pastor Petersen był to pięćdziesięcioletni mężczyzna o byczym karku, o pełnej, wygolonej i ruchliwej, tak zwanej aktorskiej twarzy. Gdyby nie miał czarnego surduta i białej krawatki, można by go wziąć za odtwórcę jakiejś małej rólki w trupie teatralnej, tem więcej, że cała postać, zwłaszcza czerwona twarz świadczyła, że jest wielkim zwolennikiem dobrego jadła i napitku. Zwano go p„ater Rüdersheimer“ i pod tem imieniem słynął szeroko. Rozpowiadał poufnie, z pewną nawet dumą, że pierwszorzędni kopenhascy restauratorzy zwali go najlepszym swym klijentem. Nie był zresztą pastorem stołecznym, ale miał tłustą plebanję tuż pod miastem. Był bezdzietnym wdowcem, to też niemal codziennie widywano go w Kopenhadze, gdzie się cieszył sławą nieprześcignionego światowca. W ostatnich latach bywał stale na przyjęciach zmarłego obecnie generalnego konsula Torma i z tej racji zapraszano go też czasem do Hanstedów. Ale tu nie darzono go wielką sympatją, mimo że wiedziano, iż zalicza się do najsurowszych wyznawców dawnych poglądów religijnych, do ortodoksów i w parafji swej zwalcza bezlitośnie wszelkie sekciarstwo.
Damy siadły na ławce pod jabłonią, a pastor Petersen zajął miejsce naprzeciwko nich w wyplatanym fotelu. Emanuel natomiast stał dalej, zabarykadowany formalnie zupełnem milczeniem, co czynił zawsze wobec niepożądanych gości.
Pater Rüdersheimer udał, że nie spostrzega wcale chłodnego przyjęcia. Zdjął spokojnie kapel
usz i otarł chustką czoło. Wymieniono pozdrowienie, padły pytania i odpowiedzi, dotyczące podróży, zdrowia i t. p., potem zwróciła się doń pani Betty.
— To prawdziwa niespodzianka, że widzimy pana, pastorze, w tym zapadłym kącie! — powiedziała. — Kiedyż pan przybył?
— Dawno już, a raczej niedawno, — odparł bo wszystko zależy od zapatrywania. Gdy wybije pierwsza, minie dokładnie trzy dni.
— Trzy dni? — spytała, zwracając się do Ranghildy. — Tedy przybyliście państwo razem?
— Tegoż samego dnia! — przyznał. — Czyż mogłem inaczej postąpić? Po głębokim namyśle uznałem nawet przyjazd za swój nieodzowny obowiązek.
— Jakto, obowiązek pański? — zdziwiła się pani Betty, a także panna Tönnesen poprosiła o objaśnienie.
— Pewny jestem, że mi panie przyznacie słuszność!
Oparł się zlekka o tył fotelu, założył na piersiach okryte pierścieniami palce i rzekł po chwili:
— Nie mogłem, zaprawdę, brać odpowiedzialność za puszczanie samej, bez opieki, osoby tych zalet i powierzchowności co panna Ranghilda do tak „pierwszorzędnego“ miejsca klimatycznego, któremu nadają niektórzy miano Ostendy północy. Jeśli uwzględnimy owo „dziko romantyczne otoczenie,“ na które spoglądamy właśnie, to pojąć nie trudno, że za obowiązek swój uznałem wziąć w opiekę niewinność, do czego uprawnia mnie zarówno stanowisko duchownego, wskazał białą swą krawatkę jak również siwiejące włosy. Musiałem tedy podążyć do owej współczesnej Sodomy.
— To wyjaśnienie nie wystarcza mi, panie pastorze! — powiedziała śmiało pani Betty. — Proszę o inne.
— Jakże możesz słuchać tych dzieciństw, moja droga! — zawołała panna Ranghilda, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciółki. — Pastor Petersen dostał rano zimną herbatę i popadł w nieznośny, przekorny nastrój.
Pastor udał, że nie słyszy. Miał zresztą dużo racji. Panna Ranghilda wyglądała nader ponętnie w jasnej sukni, z olbrzymiemi, balonowatemi rękawami i wielkim kapeluszu pasterskim z białego filcu, doskonale odbijającego od jej rudawych włosów. Trzymała się znakomicie, postać jej wyniosła była jak dawniej, szare oczy połyskiwały tak samo, a nawet zaokrągliła się nieco w latach ostatnich i nabrała nieco kokieterji. Przeżywała drugi rozkwit kobiety w zaczątkach lat trzydziestu i zdawała się czekać na coś stanowczego w życiu.
— Jeśli to paniom nie wystarcza, — powiedział pastor Petersen, — muszę dać oczywiście inne objaśnienie. Przyznam się tedy, że podobnie jak przyjaciółka nasza, panna Tönnesen, skłoniłem jednego z uczonych mężów medycyny, by mi wystawił świadectwo, iż nerwy moje potrzebują odpocząć przez czas dłuższy. A gdzież się to stać mogło lepiej jak nie w hotelu „Kattegatt,“ tak uroczo-pierwotnym i wygodnym, prawdziwie wzorowym zakładzie poprawczym... hm... dla nerwów. Dowiedziałem się też, że pani to właśnie, łaskawa konsulowo, zawdzięczamy odkrycie tego, naprawdę zacisznego kątka.
— Nie, — odparła pani Betty — pomysł jest brata mego.
— Dziękujemy tedy! — zawołała Ranghilda, kłaniając się uroczyście Emanuelowi. — Proszę wierzyć, panie Hansted, żem pana już kilka razy błogosławiła, zwłaszcza pierwszej nocy znalazłszy mysz w łóżku. Musiało panu huczeć w uszach strasznie.
Emanuel drgnął lekko na te słowa. Przez ciąg żartobliwej rozmowy oczy jego wędrowały ciągle pomiędzy Petersenem, a Ranghildą. Teraz atoli opanował się i spojrzał surowo na rozbawioną pannę.
— Zapomina pani — rzekł poważnie, — że, obierając tę miejscowość na letni pobyt, nie miałem powodu liczyć się z jej upodobaniami. Nie wiedziałem i przypuścić nawet nie mogłem, by pani na serjo miała aż tu przybyć w odwiedziny do siostry mojej. Co więcej, gdy raz była mowa o tym moim pomyśle, stanowczo odradzałem pani tę wycieczkę...
— Wszystkiego mi pan zawsze odradza! — przerwała z widocznem zniecierpliwieniem i obróciła się do reszty towarzystwa. — Wszak prawda, pastorze Petersen, że gdyby pan Hansted władał światem, nosilibyśmy do śmierci w ustach mleczne zęby...
Petersen pogroził jej palcem.
— Jest pani złośliwą osóbką! — powiedział, chwiejąc głową, potem zaś przybrał poprzednią postawę, przypominającą średniowiecznych świętych. Ale po czarnym jego surducie tańczyły wesoło kółka słonecznych promieni, a wokół głowy, barwy oślej sierści, ułożyły się gałązki jabłoni, tworząc coś w rodzaju wianka, tak że przypominał psotnego, w bachusowej służbie posiwiałego satyra.
Ostrzegam pana, panie kolego, przed panną Tönnesen! — powiedział Emanuelowi. — Miota na pana oszczerstwa straszne. Od czasu przyjazdu radowałem się myślą zagrania z panem w kręgle. Jest to bowiem jedyna rozrywka, jaką mi się udało odkryć w naszej Ostendzie. Dziś atoli spodobało się pannie Ranghildzie wmówić we mnie, że nie grasz pan w kręgle, a nawet uczuwasz wstręt do tego szlachetnego sportu.
— Panna Tönnesen miała w tym wypadku słuszność! — rzekł oschle Emanuel. — Proszę nie liczyć na mnie.
— Boże wielki! — zawołał. — A więc to prawda? Nie grasz pan w karty, nie pijesz, nie palisz, a w dodatku nie chcesz grać w kręgle... Jesteś pan tedy kompletny święty...?
— Drogi pastorze, czyżeś pan o tem nie wiedział zdawna? drwiła Ranghilda.
Emanuel pobladł i zagryzł wargi, ale nie rzekł nic.
— Muszę się tedy zdać na litość mego współpensjonarza, fabrykanta szczotek, Mickelsena! — westchnął pastor. — Ano, przyznać trzeba, że nieźle gra. Nawet lewe wandle wzbudzają we mnie podziw niemały...!
— Nie brak tu innych przyjemności, panie pastorze! — wtrąciła pani Betty, zdenerwowana zachowaniem brata, chcąc nadać inny tok rozmowie. — Okolica naprawdę bardzo piękna, pan zaś lubujesz się widokiem przyrody. Posiadasz pan równie, jak słyszałam, zamiłowanie do myśliwstwa.
— Dzięki serdeczne, łaskawa pani, za korzystne mniemanie o mnie. Jestem atoli zgoła prozaicznym człowiekiem! Nie zaprzeczam, że lubię czasem wygrzać się w trawie, czy uciąć sobie drzemkę pod cienistem wzgórzem, nad szeleszczącym strumykiem, zwłaszcza gdy można w pobliżu dostać potem kawy... Niestety nie odczuwam natury w sposób, tak zwany, wzniosły...! Wstyd mi, ale wyznaję, że niezdolny byłem wczoraj n. p. odczuć uroku ulewy. Spostrzegłem jeno rano, że lało podczas śniadania, a w porze obiadu nastąpiło oberwanie chmury, tak że woda przez komin lała się do zupy, co poznałem wyraźnie po jej smaku....
— Zupełnie to samo jest ze mną! — zawołała żywo Ranghilda. — Godzimy się wogóle w wielu punktach z pastorem Petersenem. Podałabym panu rękę, pastorze, gdybym jeno bliżej siedziała!
Pastor wstał uśmiechnięty wesoło i, zbliżywszy się, ucałował końce jej palców, tkwiących w cienkiej rękawiczce.
— Co za uprzejmość? — powiedziała zarumieniwszy się zlekka.
Oczy Emanuela zaczęły ponownie wędrować pomiędzy nimi, natomiast zakłopotana Betty pochyliła się nad robotą.
— Jak rzekłem, — powiedział Petersen, siadając znowu — jestem biedny prozaik i muszę prosić o przebaczenie lirycznie nastrojonego ducha czasów naszych. Niesposób mi sięgnąć wyży, kędy odprawują nadchmurne ćwiczenia gimnastyczne współcześni mi ludzie. Poprzestaję na roli widza... Ale przychodzi mi na myśl, że dzienniki zapowiadają na dni najbliższe wielkie zebranie, w słynnym uniwersytecie tutejszym. Jakże się pan zapatrujesz obecnie, pastorze, na swych dawnych współwyznawców? Prawda, że kapitalna to myśl odprawić co parę lat mały, prywatny sąd ostateczny nad ziemią, niebem i samym Panem Bogiem?
Emanuel postanowił nie mówić serjo z tym człowiekiem, zamruczał tedy coś jeno.
— Boję się tylko, czy będzie im sprzyjało szczęście i czy sąd wypadnie jak należy! — ciągnął dalej pastor. — Okazało się bowiem właśnie w czasach naszych, że ogromne skutki wyniknąć mogą z najdrobniejszej omyłki na tem polu. Czytałeś pan zapewne epokowe dzieło pastora Magensena o piekle i karach piekielnych? Pomyśl pan... przez dziewiętnaście wieków żyliśmy, my chrześcijanie, w ciągłym strachu wiekuistego potępienia. Przez tyle czasu dręczyła nas ta zmora, aż tu nagle zjawia się mąż światły i dowodzi jasno, jak dwa razy dwa cztery, że wszystko to jest wynikiem prostej pomyłki i złego zrozumienia jednego słowa, czy sylaby pierwotnego tekstu. Czyż nie jest to myśl przeraźna? Jakiś pobożny pustelnik pocił się lata całe nad wiernem oddaniem wszystkiego i nagle utknął na tem właśnie, ważkiem słowie. Cóż się stało? Czyż wszedł może znajomy, pytając o zdrowie, czy może mucha siadła mu na nosie?... Bęc! Fatalne słowo spadło na papier. A potężny Bóg, który niedawno przedtem zesłał na ziemię własnego syna celem odkupienia ludzi i dania im światła prawdy, patrzył spokojnie na ową fatalną pomyłkę, która ludzkość strąciła w ciemń nieświadomości na nowe dwa tysiące lat. Zaprawdę, ma rację przysłowie: mała przyczyna, wielki skutek... Ale widzę, drogi pastorze, że trzymasz laskę w dłoni... przerwał sam sobie wobec milczenia Emanuela czyż może tedy przeszkodziliśmy w przechadzce?
— Przyznaję, — odparł — że miałem zamiar wyjść.
— Doskonale! Pozwolę sobie tedy towarzyszyć panu kawałek drogi. Dobrze mi to zrobi przed kąpielą. O ile wiem, nie mogę dziś liczyć na łaskawą obecność pani... panno Tönnesen...?
— Zostanę z panią Torm! — powiedziała, dodając zaraz. — Słówko jeszcze, panie Hansted! Radabym byś mi pan uczynił przyjacielską przysługę. Rozkochałam się teraz formalnie we wrzosie, tej małej, bezwonnej roślince, będącej symbolem skromności, czy czegoś podobnego... Ach... czemuż pan znowu przybiera wyraz Jeremjasza... Chciałabym tylko dostać od pana pęczek wrzosów, oczywiście, o ile panu zerwanie ich nie przeszkodzi w deliberacjach nad lepszym porządkiem świata. Nie mam zaiste zamiaru naśladować owej muchy, o której mówił pan Petersen i stać się przyczyną nieszczęścia ludzkości w ciągu następnych dwudziestu wieków. Jeśliby to zagrażać miało, racz pan uważać prośbę mą za niebyłą.
Emanuel pobladł strasznie, a cienie pod oczyma jego uczyniły się wprost czarne. Ale znowu wspomniał słowa Zbawiciela: Gdy cię kto uderzy w prawy policzek... Zamilkł. Stał bez ruchu, spoglądając z wyrazem litości i smutku, a biła odeń siła ducha wielka.
Ale milczenie to i wzrok podnieciły tem więcej rozbrykaną pannę. Uczuła chęć zranić go głębiej jeszcze. Sytuacja stała się wprost groźną, gdy nagle wmieszał się pastor Petersen, mówiąc z niezwykłą powagą i nawet rozkazująco:
— Wpada pani w podniecenie, panno Tönnesen, i to zgoła niesłusznie. Wiadomo przecież, że pastor Hansted przybył tu wczoraj dopiero i dużo ma przed sobą zajęć. Czemużbym tedy ja nie miał zerwać pani kwiatów, wszakże uczynię to najchętniej.
— Prawda, tak najlepiej! — odparła. — Z panem zawsze bardzo łatwo dojść do końca można. Jesteś pan tak przemile ziemski. Dziękuję bardzo! Do miłego widzenia!

Po odejściu mężczyzn spędziły przyjaciółki jeszcze czas jakiś pod jabłonią, nie mówiąc nic do siebie. Podniecona Ranghilda chłodziła się zamkniętą parasolką, a pani Betty siedziała nad robotą pochylona i na serjo dotknięta.
— Czemuż się musicie ciągle kłócić? — spytała, nie podnosząc głowy.
— Kto? Ja i brat twój? Ach, to nasz zwyczaj z dawnych lat. Nic sobie z tego nie rób, droga Betty. Konwersujemy w ten sposób. Różnimy się zaś jak chyba nikt na świecie.
— To prawda.
— Dziwi cię to, widzę?
— Tak... trochę.
— Nie pojmuję... Wszakże sama mówiłaś mi, że rodzina twoja zgodzić się nie może z jego zapatrywaniami i sposobem życia...?
— To sprawa inna, Ranghildo. Ojciec nigdy nie mógł zrozumieć Emanuela, a i mnie trudno było nieraz nagiąć się ku jego poglądom. O Karolu, bracie mym, nie wspomnę nawet. Ale to nie dowód jeszcze, by nie szanować czyichś obcych nam zapatrywań.
— Zdaje mi się, że zaczynasz ulegać potrochu bratu, droga Betty.
— Jakże możesz tak nawet mówić!
— Tedy nie wspominajmy o tem. Zresztą brat twój, jak sama oświadczyłaś, zawsze miał skłonność do oryginalności...
— Emanuel jako syn matki mej różni się od reszty ludzi.
Pani Betty zarumieniła się mocno, pierwszy to bowiem raz wymienionem zostało między przyjaciółkami imię matki. Chciała atoli w ten sposób ochronić Emanuela od ustawicznych dokuczań Ranghildy.
— Ojciec— ciągnęła dalej — nie mógł się nigdy pogodzić z tem, by Emanuel został teologiem. Nie jest, niestety, zbyt religijny i chciał mieć syna prawnikiem. Ale Emanuel przyrzekł to matce i to od początku, jak twierdził mąż mój, spaczyło ich stosunek. Ojciec jest przesadnie zasadniczy, a Emanuel do uległych też się nie zalicza, o ile idzie o jego wierzenia.
— Masz rację... Wiesz, idąc tu rozmawialiśmy o twym bracie z pastorem Petersenem, który przypuszcza, że Emanuel miał pewien cel, lokując się tu na lato.
— Cel? Jakiżto cel? — spytała pani Betty, podnosząc głowę.
— Chce, zda się, nawiązać ponownie stosunki ze swymi dawnymi towarzyszami tu i z tamtej strony fiordu. Nie znalazł widać tego, czego się spodziewał w Kopenhadze.
— O czemże to mówisz?
— Droga Betty, nie bądźże tak zaraz uroczysta. Wiem z własnego doświadczenia jak to niemiło, gdy po powrocie ze wsi, gdzie się było osobą pierwszą, człowiek czuje się w mieście zapoznanym i niedocenionym.
Pani Betty odrzekła drżącym nieco głosem:
— Brat mój spędził półtora roku w stolicy dla celów własnego rozwoju duchowego. Nie należy podsuwać mu żadnych ambitnych zamiarów.
— Nie czynię tego wcale, droga Betty! Musisz atoli przyznać, że stosunki w waszej rodzinie panujące wywołują zdziwienie...
— Co przez to rozumiesz? — Wybacz... nie chcę być niedyskretną, ale pytanie samo się nasuwa. Jakże zapatruje się żona twego brata na tak długą rozłąkę z mężem?
— Oczywiście zgodziła się na nią i nawet sama zażądała tego dla dobra Emanuela.
Pani Betty zarumieniła się znowu, po raz to pierwszy bowiem dopiero wspomniały pomiędzy sobą o żonie brata. Podobnie jak inni żywiła nadzieję małżeństwa Ranghildy z Emanuelem i niepowodzenie przypisywała w znacznej mierze przyjaciółce.
— O tem więc rozmawialiście z pastorem Petersenem? s— pytała po krótkiem milczeniu. — Zdziwiłam się bardzo ujrzawszy go tutaj. Musiał się nagle zdecydować na podróż.
— Zapewne.
— Cóż go tu przywiodło? A może kocha się w tobie, Ranghildo?
— Nie wiem, nie pytałam bowiem o to.
— Lubisz jego towarzystwo? Jest zajmujący, prawda?
— O tak, bawi mnie. Jest to śmieszny błazenek... miły Boże, nie możemy przecież wszyscy chodzić ze zwieszonemi głowami, dumając nad naprawą świata!
— Powinnaś trochę uważać na siebie, Ranghildo! Pastor Petersen jest, mimo swego wieku, człowiekiem dość jeszcze niebezpiecznym, a posiada też sławę wielkiego kobieciarza.
Ranghilda roześmiała się.
— Droga Betty, to samo powiedzieć można o wszystkich mężczyznach. Czyż nie doświadczyłaś tego sama?
Pani Betty zmilczała, dotknięta potrochu tonem przyjaciółki. W czasie ostatnim uczuwała w stosunku z nią to samo zakłopotanie, jak w początkach, kiedy ją raziły zbyt prowincjonalne, jaskrawe toalety przyjaciółki. W cichości serca pomyślała, że jednak dobrze się stało, iż związek pomiędzy nią i Emanuelem nie doszedł do skutku.

Emanuel i pastor Petersen szli tymczasem, krocząc zwolna przegrzaną słońcem drogą, wijącą się pośród licznych nagich wzgórz, tworzących od zachodu zakończenie lądu. Krajobraz był pusty, w milczeniu słało się wrzosowisko, nigdzie nie zaszumiało drzewo, a na skraju nieboskłonu, na najwyższem wzgórzu, widniał sygnał morski w kształcie krzyża, zarysowany ciemno na jasnem niebie.
Petersen mówił ciągle, bo Emanuel nie odzyskał jeszcze równowagi po starciu z panną Ranghildą. Szedł z obróconą ku morzu głową, blady, zapatrzony w zwierciadlaną toń zatoki.
Żartobliwy pater nicował dalej sławetny związek przyjaciół ludu.
— Powiem panu, że pilnie czytuję wszystkie broszurki, ulotne świstki i zapoznaję się z wszystkiemi pociskami, jakie współcześnicy nasi miotają w niebo. Trzeba iść z czasem... nieprawdaż... chociaż to sprawia nieco trudu podstarzałemu adonisowi. Wszystko kroczy tak prędko... Kładziemy się w pełni wiary ugruntowanej na ostatnich badaniach wiedzy... a nazajutrz czytamy świstek, wzywający jednocześnie do wpłacenia prenumeraty, i dowiadujemy się, że zostaliśmy znacznie w tyle, bo wiedza wyśledziła tymczasem nowe tajemnice Boga, a rozwiązanie ostateczne wszystkich zagadek nastąpi w nowym kwartale. Czy nie sądzisz pan, że Wilhelm Pram, pastor Magensen i świta ich poczynają sobie zbyt gwałtownie? Wydają mi się uciekinierami z więzienia, którzy z radości, iż są wolni, zachowują się niby ludożercy. Odarli postać Chrystusa z całej boskości, a ponadto uczynili ze Zbawiciela zbuntowanego syna cieśli, socjalistę, obarczonego halucynacjami i wszelakiemi słabostkami ludzkiemi. Dokonuje się masowego mordu wszystkiego co piękne w chrześcijaństwie, rzucając nawet niewinne, małe aniołki w grób „urojeń fantazji.“ Wszystko jest wiedzą, powiedział djabeł i zgasił świece ołtarza wiatrem własnym. Pojmuję, że taka masakra miłą być może bezbożnikom i jawnym ateuszom, natomiast nie rozumiem, czemu to czynią chrześcijanie i gorliwi wyznawcy, redukujący wszystko do szkieletu historycznego, stwarzający z wiary rodzaj straszydła...
Emanuela zainteresowało po chwili, to co mówił pastor Petersen, bowiem kwestje owe nurtowały i jego samego. To też wbrew postanowieniu nierozmawiania z nim serjo, ozwał się mimowoli:
— I mnie, Bogu dzięki, otwarły się oczy na zamęt jaki powstaje, gdy się mierzy ziemskim łokciem rzeczy, istniejące jeno dla oczu duszy. Dlatego nie rozumiem sporu o wiarogodność opowieści biblijnych. Nawet to, co wiemy o męce Chrystusa Pana, nie jest dla nas ważne, przez to, że jest stwierdzonym faktem. Podobnie też nie obawa kar wieczystych normuje nasz stosunek do Boga, ale świadomość pełnienia świętej jego woli. Dziwi mnie twierdzenie powszechne, że życie inne zaczyna się dopiero po śmierci, bo przecież poczucie patrzenia w oblicze Pana i pewność jego obecności daje już w tem życiu ziemskiem prawdziwym dzieciom Boga szczęśliwość niebiańską. Tego nie zmieni żadne krytyczne badanie Biblji, ani cała wiedza, tego nic nam odebrać nie potrafi..
— Hm... oczywiście... — mruknął pastor.
— Ale bezcelowem byłoby pono ciągnąć dalej tę rozmowę, — dodał Emanuel, żałując swej otwartości — gdyż poglądy nasze różnią się tak dalece, że wszelkie porozumienie....
— To nic! — zawołał żywo Petersen. — Pomówmy szczerze! Wszakże chodzimy jeszcze po ziemi i podlegamy jej warunkom. Przypomina mi to nawet, że mam dla pana zlecenie, panie Hansted... czyli raczej zapytanie. Przed kilku dniami widziałem się z krewnym moim, pewnym dostojnikiem kapituły, którego pan znasz z domu ojca swego. W toku rozmowy wspomniał też o panu i wyraził żal z powodu odmowy pańskiej objęcia stanowiska w obrębie Kościoła oficjalnego. Czy pan trwasz dalej przy swojem?...
— Tak jest.
— Czyż nie dałbyś się pan namówić na objęcie nowej... dobrej plebanji?
— Nie.
— A czemużto?
— Gdyż nie mógłbym tego uczynić bez naruszenia stosunku prawdy do Boga, albo też do ludzi.
— Czyli uważasz pan naukę naszego Kościoła za fałszywą?
— Znalazłem w niej więcej zewnętrznych błahostek pogańskich, niż istotnej treści chrześcijaństwa.
— Posłuchaj mnie pan, panie pastorze Hansted! — zaczął Petersen stając i ujmując się pod boki. — Jestem dwadzieścia lat starszy od pana, przeto mam chyba prawo powiedzieć szczerze, co myślę. Chociaż nie uwierzysz pan może, dowiedz się jednak, że i ja w młodych latach przesiadywałem nad dziełami ludzi jak mistrz Eckehart, Jan Tauler, Sören Kirkegaard i wielu innych kanonizowanych salto mortalistów ducha, którzy przewracali ludziom w głowach i denerwowali ich. Pociłem się nad nimi, mam tedy za sobą doświadczenie, a mimo to, czy właśnie dlatego powiadam: Bacz, byś nie skręcił karku. Posłuchaj pan mej rady, weź bez skrupułów nową posadę z dobremi dochodami i zaprowadzonem gospodarstwem rolnem. To doskonale normuje rozsądny stosunek do życia! Ojciec pański, z którym mówiłem zanim pojechał do Karlsbadu, jest tego samego zdania. Zdaje mi się, że pan sam również odczuwasz potrzebę jakiejś realnej ostoi w życiu, osiągnięcia niezawisłości, a także że nie możesz być obojętny na zmartwienie ojca. Gdy posłuchasz mej rady, staruszek ucieszy się bardzo. Niewiele mu już życia zostało, schorzały jest i przygnębiony, a od pana jeno zależy uczynić mu miłemi ostatnie lata.
Emanuel milczał, zapatrzony w ziemię. Z samego początku zrozumiał, że to rodzina usiłuje w ten sposób ponownie myśli jego odwrócić od Boga i serce ogarnął mu smutek.
Pastor źle atoli zrozumiał jego milczenie i nastawał coraz to silniej. Szerokim gestem wskazał bujne łąki, widne ze wzgórza, na którem stali, aż po przeciwległy skraj wsi i powiedział:
— Spójrz pan i nie trwaj w zaślepieniu, jakoby ziemia nic nie była warta. Widzisz pan te tuczne krowy, stojące pośród traw i machające z zadowoleniem ogonami? Słyszysz ćwierkające w krzewach, siedzące na jajach ptaki? Spójrz na tłustą, polatującą obok nas pszczołę, która za moment wetknie kosmatą głowę w kielich kwiatu z łapczywością Niemca, co pije kufel piwa. Czemużbyśmy również i my ludzie nie mieli się wygodnie urządzić na ziemi? Wybij sobie skrupuły z głowy, drogi przyjacielu! Pożałujesz napewno, jeśli i tym jeszcze razem nie przyjmiesz życzliwego zaproszenia życia. Przyznam się, że krewny mój wspomniał o wakującej właśnie prebendzie, w sam raz jakby dla pana stworzonej. Prześliczna to okolica z lasem i jeziorem, doskonały budynek plebański, w staromodnym, romantycznym stylu, podobny do sandingskiego, z przepysznym ogrodem, gdzie dzieci używać mogą dowoli, oraz pierwszorzędne zabudowania gospodarcze i rodzajna gleba. Przytem sąsiednia plebanja, odległa zaledwo o dwadzieścia minut drogi, a ludność bardzo spokojna i potulna. Tem wzgardzić niesposób... wszak prawda? Cóż pan na to... Czyżbyś nie zechciał spróbować?
Emanuel milczał dalej, zapatrzony w ziemię. Słowa pastora, jego gest i pustynne wzgórze na którem stali, milczenie otaczające ich, oraz widok zielonej, rodzajnej równi... wszystko to przypominało mu ów moment, kiedy do Chrystusa przystąpił szatan, mówiąc: — Wszystko to dam tobie, jeśli uklękniesz i uczcisz mnie! — W tej chwili uświadomił sobie, że Bóg chce przez owego obcego człowieka wypróbować ponownie jego wierność i odwagę na dalszą drogę wiary, „ku zgorszeniu dzieci tego świata.“
Podniósł głowę, a wyraz twarzy jego był promienny i uduchowiony:
— Masz pan dobre chęci, panie pastorze, — powiedział ale jak już rzekłem, nie rozumiemy — się. Drogi nasze są inne i z każdym dniem rozchodzić się będą bardziej. Proszę to oświadczyć tym, którzy pana do mnie posłali. Powiedz im pan, że boleję nad tem, iż ich zasmucać muszę, a jednak raduję się w sercu swojem. Powiedz im pan jeszcze, że modlę się co dnia, byśmy się kiedyś spotkali przed obliczem Boga... A teraz pokój pański z tobą, panie pastorze!

Zbudowany i wzmocniony tem spotkaniem ruszył Emanuel dalej pustkowiem. Ale myśli jego zwróciły się niebawem znowu ku ziemi. Zaczął rozmyślać, czemu przypisać ową niezwykłą życzliwość pastora Petersena, okazywaną wyraźnie w czasach ostatnich. Wyglądało to tak, jakby go chciał oddalić i zabezpieczyć się przed nim. Czyżby istniał jakiś stosunek pomiędzy nim, a Ranghildą? Zadawszy sobie to pytanie, stoczył się znowu w labirynt myśli, po którym błądził teraz dniem i nocą, przejęty niepokojem i troską.
I tej nocy myślał o Ranghildzie, leżąc: bezsennie i śledząc krętą ścieżkę, po której go Bóg wiódł do siebie. Wspomniał także ową chwilę upokorzenia kiedy raz, w Kopenhadze, oszołomiony, opuszczony i uwiedziony przez otoczenie, omal że nie zaprzepaścił duszy bożkom tej ziemi. Pewnego zimowego wieczoru po urodzinach szwagra, olśniony blaskiem kinkietów, wzburzony winem i zbyt obfitem jadłem, odprowadzał Ranghildę do domu. Zapatrzony w jej białe ramiona, chwycił jej dłoń i miał złożyć wyznanie miłosne. Odtrąciła go, a on poszedł, czując gorycz ogromną i kipiączkę krwi w żyłach. Zaświeciwszy zapałkę w swym pokoju, ujrzał głowę Chrystusa w cierniowej koronie i zadrżał. Wydało mu się, że powieki się uniosły, oczy Zbawiciela spojrzały nań z śmiertelnym smutkiem, a usta szepnęły: Czemuś mnie opuścił?
Od nocy tej zaczęła się nieubłagana walka duchowa, nie dająca mu spokoju. Walczył jak Jakób z Bogiem, wedle opowieści biblijnej, wołając rozpacznie: — Nie puszczę cię, aż mnie pobłogosławisz!
Czasem wydawało mu się, że bój skończony, że zwyciężył, zrzucił jarzmo grzechu. Nieraz pewny był, że może donieść Hansinie, iż nadszedł czas radości i że mogą się połączyć już na wieki w oczyszczonej miłości. Tak było owej nocy deszczowej. Leżał bezsenny, ale spokojny, wolny od bólu życia ziemskiego, zjednoczony z Bogiem. Dusza jego, niby zwierciadlana tafla wody, odbijała niebiańską światłość.
Nagłe spotkanie z Ranghildą rozpętało w nim demony żądzy cielesnej. Czuł, że serce jego tętni żywo na widok, iż idzie w towarzystwie innego mężczyzny. Nie chciał jednak żalić się i pociągać Boga do odpowiedzialności. Zrozumiał, że upadł tak nisko, iż podnieść się może po licznych dopiero doświadczeniach. Dumał jednak, dlaczego Bóg zapomocą tej lekkomyślnej kobiety karze właśnie jego, który nigdy nie miał przedtem sprośnej myśli i nie zgrzeszył przeciw szóstemu przykazaniu...
Idąc tak zadumany, zobaczył nagle na wrzosowisku małą lepiankę, stojącą o kilka kroków od niego, przy ścieżce. Obtargana kobieta rąbała trzaski, a obok niej siedział kaleka o przyprószonych siwizną włosach i gaworzył jak niemowlę.
Emanuel stanął mimowoli. Dawno już nie zetknął się z niezamaskowaną ludzką niedolą, to też osłupiał. Wspomniał chaty na bagniskach w dawnem miejscu pobytu i biedaków, których nędzę łagodził sam i przy pomocy innych. Zamyślił się. Jakże niedokładnie wiedział wówczas, co stanowi dobro człowieka!
Gdy go kobieta spostrzegła, zbliżył się i pozdrowił ją imieniem Pańskiem.
Ale miast odpowiedzieć, kobieta zaklęła i dała niedwuznacznie do poznania, że się z nim zadawać nie chce.
— Czemu klątwą odpowiadasz na moje pozdrowienie? — spytał łagodnie. — Nie przychodzę, niosąc zło, a chcąc zabrać dobro, jak powiada przysłowie. Jestem ci przyjacielem i dlatego ponownie pozdrawiam cię imieniem Pańskiem.
Kobieta spojrzała nań wkońcu, ale przeraził się wprost tego spojrzenia, bo złe było i zawistne. Teraz ją dopiero zobaczył lepiej. Wysoka, jak mężczyzna, tłusta, nalana, okryta w brudne łachy, okropnie się przedstawiała.
Zaszeleściły kroki i z domu wyjrzała stara, pochylona kobieta o olbrzymiej, nieforemnej głowie. W pokrytej zmarszczkami dłoni trzymała kij, drugą trzymając się drzwi. Poruszała łakomie ustami, jakby ssała własny język.
Emanuel zorjentował się nagle. Przypomniał sobie, że dawnemi czasy opowiadano w sandingskiej uczelni o pewnej kobiecie, zwanej „czarną Triną, która była postrachem okolicy, a tak zaciętą i złośliwą, że ani słowa, ani dary nie mogły wywołać w niej uczuć ludzkich. Wiedział też, że męża Triny zasypała ziemia, tak iż okaleczał ciężko. Otóż ją to właśnie miał przed sobą.
Po chwili milczenia ozwał się łagodnie jak przedtem:
— Czemużto nie weselisz się. Stoję oto i dumam, czemu nie czujesz szczęścia i wdzięczności dla Boga, mimo że zaliczasz się do onej rzeszy wybranych, którym Chrystus dał chrzestny znak swej miłości. Widzę iż jesteś biedna... prawda? Posiadasz zaledwo słomę pod głowę. Świat cię odtrącił, wyparł się ciebie, zostałaś samotną i obcą na ziemi... Czemuż się tedy nie weselisz?
Kobieta opuściła siekierę i patrzyła ze zdumieniem. Takim tonem nie przemawia się nigdy do nędzarzy.
— Czyż mnie nie rozumiesz? Czyż nieprawdą jest, że wy, nędzarze, otrzymaliście naprzód, jako dar to, ku czemu my bogatsi tak tęsknie wzdychamy, wlokąc w utrapieniach ciężkie brzemię życia, my, którzy jeszcze w godzinie śmierci czepiamy się prochu ziemi, jak skąpiec skarbu swego? Szczęśni jesteście, zaprawdę, nie czując innej żądzy prócz popędu utrzymania życia, związani z niem cienką jeno nicią, którą śmierć przetnie bez wielkiego bólu. Czemuż tedy nie radujesz się, Trino?
Kobieta zagapiła się nań, otwarłszy usta. Nie wiele zrozumiała ze słów jego, zdumiała się tylko, że ten zgoła obcy człowiek, który na niej takie uczynił wrażenie, nazwał ją po imieniu, jak znajomą.
Otarła spocone czoło ramieniem i mruknęła:
— Któż to jesteście, jeśli wiedzieć wolno?
— Jestem człowiek, który ci zazdrości, jeden z niewolników świata, który daremnie walczy, by zerwać łańcuchy. Jestem biedny, zbłąkany, który kaja się oto przed tobą z wielkiego grzechu. Oto zwiedziony przez ludzi chciałem, sądząc że dobrze czynię podobnych tobie szczęśliwców pozbawić daru Pana, ubóstwa, wyzwolenia duszy i odblasku niebiosów na ziemi, jak powiada Pismo. Zrozum mnie, a uczujesz litość. Po raz trzeci pozdrawiam cię imieniem Pańskiem. Wracaj, Trino, do domu i pochwal Pana! Ale nie zapomnij pomodlić się także za tych, którzy nie są tak szczęśliwi, by mieć zapewnione miejsce u progu nieba. Pomódl się za mnie!
Podał jej rękę.
Złośliwy uśmiech zjawił się na jej twarzy.
— To warjat! — pomyślała.
Ale nie mogła oprzeć się długo słodyczy jego spojrzenia, gestowi prośby, jakim wyciągnął dłoń, oraz urokowi całej jego postaci.
— Podajże mi rękę! powiedział.
Z wahaniem i niepewnością podała mu wkońcu swą ordynarną łapę.

Droga, którą szedł Emanuel, zwężała się ciągle, aż ujrzał przed sobą jeno podwójną kolej wozu, ciągnącą się żółtawem pasmem przez ciemne wrzosowisko. Wkońcu i ten ślad znikł i tylko ścieżka biegła w bezkreśną dal, ponad którą wyśpiewywał desperacko skowronek, jakby chciał usunąć tę smutną głuchość pustaci.
Dotarł wreszcie do celu, to jest do sygnału morskiego w kształcie krzyża na krańcu przylądka, opadającego stromo w fiord. Skały były tu poszarpane i niemal pionowe.
Widok ściele się zazwyczaj po morzu szeroko, więc i tu spojrzenie szło daleko poprzez rozstęp ujścia fiordu, aż do przeciwległego brzegu. Był to rozłóg pól uprawnych, poprzecinany długiemi, kamiennemi tamami, co wyglądały na zboczach wzgórz niby żebra. Na najwyższym wzniesieniu brzegu drugiego widać było Vejlby, a pośrodku wsi sterczały wyniosłe czuby drzew plebańskiego ogrodu, dalej na południe leżał skibberupski przylądek, z samotnym kościołem, niby wyspą wśród morza.
Emanuel zatrzymał się u podnoża sygnału i patrzył ku dawnemu osiedlu, a wargi mu drżały i łzy napełniały oczy. Tam był zakątek, koło którego myśli jego krążyły dniem i nocą, niby ptaki wokół gniazda. Rozeznał po chwili położenie poszczególnych przedmiotów wśród tam. Widział teraz każdy dom, drzewo, wzgórze i doznał wielkiego wzruszenia. Tam, w głębi biegła wzdłuż żywopłotu ścieżka, którą nieraz chadzał z Hansiną w pierwszym roku małżeństwa. Tam zaś... o Boże... był kościół, pod którym spoczywał syn jego snem wiecznym. Śliczny, kipiący życiem syn! Największa radość życia!... Tam znowu, kryło się poza wzgórzami Skibberup, gdzie mieszkała Hansina. Może przechadzała się właśnie, myśląc o nim... lub może siedziała u łoża starej, chorej Elzy dumając, co czyni. Z jakąż wyrazistością widział przed sobą stary, niski, zapadły dom, żółto malowany, o równie niskiej bramie, smarowanych mazią krokwiach, staromodną izbą o ciemnej, glinianej podłodze i małych szybkach, przez które padały, świętalne jakby, uroczyste smugi słońca. Ileż razy, śniąc napoły, stawał tam, pukając zlekka, jak znużony drogą wędrowiec, pielgrzym z sił opadający, który odbył długą, pokutną podróż i pragnie wygoić okrwawione nogi. Hansina wstaje cicho od łóżka matki, uchyla okienka i pyta, kto przybył. Gdy go zaś poznała, wychodzi, podaje mu obie dłonie i wita, mówiąc: Czekałam na cię! — Z radosnym uśmiechem tuli ją do piersi i by nie budzić chorej udają się do ogrodu. Tam siadają na skraju tamy, skąd widać roztocz łąk i gdzie spędzali wieczory narzeczeńskich czasów, rozmawiając o przyszłości. Siedzą tu znowu dłoń w dłoń pod gwiaździstą kopułą nieba, snując marzenia o tem, co będzie, wspominając też rzeczy minione i długą rozłąkę, która im dopiero pozwoliła się poznać i zbliżyć. Hansina prosi:
— Nie gniewaj się, że milczałam i pisałam pokrótce jeno. Nigdy, wierzaj, nie wątpiłam, że wrócisz do mnie. Czekałam tu na cię co dnia, a nocą nadsłuchiwałam twych stąpań. Pewna byłam, że zjawisz się tego samego dnia, w którym bój zostanie rozegrany!
Emanuel wrócił po kilku godzinach i zaraz poszedł do swego pokoju, niskiej, bielonej, chłopskiej izdebki, by napisać do Hansiny. Codzień niemal w tych latach posyłał jej długie, poufne listy, pełne szczegółów o sobie i dzieciach oraz szczerych zwierzeń z rozmaitych pokus. Zaledwo atoli wziął do rąk pióro doleciał go od strony ogrodu wesoły śmiech kobiecy.
Drgnął, bo wydało mu się, że to Ranghilda.
Spojrzał przez okno i zobaczył, że stoi przy furtce ogrodowej wraz z Betty i pastorem Petersenem, który, ku wielkiemu rozradowaniu dam rozpędzał muchy kąpielowym ręcznikiem. Cofnął się od okna, by go nie dostrzegli, i zobaczył jak po chwili pastor Petersen podał szarmancko ramię Ranghildzie, wiodąc ją dokądś z sobą.
Patrzył za nimi przygasłem spojrzeniem, złamany i nieruchomy, aż mu znikli z oczu. Potem pełen strachu padł na kolana, załamał ręce nad głową i jęknął w głos:

— Panie! Panie! Nie puszczę cię, póki mi nie pobłogosławisz!

CZĘŚĆ DRUGA.

Dni następnych było pogodnie, śpiewały ptaki i pachniały skoszone łąki.
Co wieczora jednak kładł się na zachodniej stronie nieboskłonu szaro-fioletowy wał, słoniący słońce, tak że jeszcze przed zachodem widniało na niebie, niby ciemno-czerwony księżyc. O wczesnym ranku ogromny opar mgły leżał na łąkach, tak że nie widać było nic z jednego osiedla do drugiego. Słychać było natomiast zbiorowy ryk krów, pasących się na przenikniętych wilgocią równiach, a donośnie roznosił się po całej wsi najmniejszy łoskot, kłapanie drewniaków po bruku podwórza, czy płacz dziecka.
W godzinach tych zdawało się, że wszystko zapadło kędyś, pod ziemię, że ludzie stąpają omackiem po dnie szarego, łyskliwego morza, znagła wstawały olbrzymie cienie i równie szybko nikły. Bliskie nawet przedmioty dostrzegało się w niepewnych jeno, falistych konturach dziwacznej wielkości i kształtu. Tylko śpiewające w górze skowronki zwiastowały, że kędyś, wysoko jest świat inny z błękitnem niebem i jasnem słońcem.
Od strony uniwersytetu dolatywał chóralny śpiew półtorasta głosów dziewczęcych, którym towarzyszyło kilka basów męskich. Wychowanki zajęte były właśnie porządkowaniem swych małych, bielonych izdebek mieszkalnych, rozmieszczonych dwoma szeregami ponad salą wykładową, niby celki klasztoru. Ale i tej prostej czynności towarzyszyło śpiewanie, chichot i przeróżne oznaki wesela i uniesienia. Po robocie siadły dziewczęta na skraju łóżek, obejmując się wzajem, paplając i zwierzając się sobie. Niektóre stały samotne u okien z policzkiem opartym na dłoni, słuchając poryku bydła, brzękania wiader blaszanych i innych odgłosów, płynących z niedostrzegalnych nizin, co zdawały się dziwnie dalekie i nierzeczywiste.
Tymczasem rozeszła się wieść, że w dużej, narożnej sali odbywa się zebranie plotkarskie. Natalja Slagelser wprawiła jak zwykle wszystkie w podniecenie. Duża, kędzierzawa dziewczyna spacerowała po pokoju rozpłomieniona, czytając ostatnią wielką mowę Wilhelma Prama, wydrukowaną w dzisiejszym numerze pisma uniwersyteckiego, a słuchaczki siedzące wokół na łóżkach przerywały jej okrzykami sprzeciwu. Wrzała właśnie wojna prasowa pomiędzy Wilhelmem Pramem, a dyrektorem uczelni Sejlingiem na temat organizacji związku przyjaciół oświaty, a wszystkie uczennice trzymały się wiernie swego przełożonego. Natalja zdołała przeciągnąć na swą stronę tylko małą Zosię Landerslew i tak ją nastroiła, że dziewczyna złożyła podobno uroczyste ślubowanie, iż zerwie ze swym narzeczonym, jeśli w ciągu tygodnia nie wyprze się swej wiary w nadprzyrodzone objawienie Biblji.
Nagle rozległ się dzwonek, zwiastujący początek przedpołudniowego wykładu. Zerwały się wszystkie i za chwilę siedziało półtorasta dziewcząt rzędami w ławkach wielkiej sali dolnej, czekając w uroczystem skupieniu. Po odśpiewaniu pieśni wstąpił na katedrę młody nauczyciel, kandydat Schönberg i ciągnął dalej poprzedni wykład o duńskich baśniach ludowych, objaśniając je szczegółowo.

Nastał dzień parny, gorący, bezwietrzny, a niebo było tak połyskliwe, jakby spotniało. Słońce prażyło kamienie brukowe zagród włościańskich, wpędzając cienie pod same okapy dachów, gdzie siedziały rzędami wróble i strzepywały się od czasu do czasu, niby stare damy dręczone gorącem. Pies łańcuchowy leżał przed budą z wyciągniętemi łapami jakby martwy, kaczki pokusztykały na staw, a kury spały stojąco pod krzakami jałowca.. Nie słychać było ćwierkania ptaków.
Śpiewały one tylko w ogrodzie plebańskim, znajdując tam odrobinę cienia. Był to ogród, co się zowie o czterech morgach powierzchni, pełen nieprzeniknionych krzaków i stuletnich drzew, pod których potężnemi koronami chłód panował. To też huczało tu jak w kościele. Plebanja sama, był to czcigodny zabytek przeszłości, idylliczna, wiejska budowla, złożona z czterech długich, niskich, słomą krytych domów, bardzo niepozornie wyglądających, przy nowożytnych chłopskich dworkach. Ściany okrywał powój, mech dachy, a całość czarowała, jak zjawa z krainy baśni.
Mieszkał tu ośmdziesięcioletni pastor Momme, będący również czcigodnym zabytkiem dawnych, do legendarnych dziś zaliczanych czasów. Mały jak karzełek, w czarnej czapeczce na białych, długich włosach, iście duszpasterskim wyglądzie, był istną postacią z baśni, gdy siedział samotny, rozmarzony, pod potężnym pniem cienistego drzewa. Przybył do sandingskiej plebanji około pięćdziesięciu lat temu, a pamiętali to ludzie starzy i opowiadali o tem. Przedtem jeszcze zdarzyło się, że pewnego dnia znaleziono martwym starego pastora Jerrilda w okopconym pokoiku na poddaszu, gdzie siedział przez ciąg jednego całego pokolenia ludzkiego, zagrzebany pośród flaszek portweinu. Chłopi zanieśli spokojnie swego duszpasterza na miejsce wiekuistego spoczynku i, wyraziwszy pogląd, że mu tam najlepiej, wrócili do roboty codziennej. W kilka miesięcy potem zjawił się pośród wzgórz i tam, dziwny korowód. Na przedzie chwiały się dwa dostatnio wypakowane wozy, za niemi zaś oszklony, duży powóz, z którego okien wyglądało mnóstwo dużych i małych głów. Na koźle, obok woźnicy siedziało jeszcze dwu chłopców z powiewającą chorągwią. Wszyscy zaś krzyczeli: — Hurra — przed każdym mijanym domem. Chłopi sandingscy, na łąkach pracujący, pootwierali szeroko oczy i usta i pokiwali ku sobie z zakłopotaniem, poprzez rowy głowami, gdy cała ta kawalkada wtoczyła się w bramę plebanji z głośnym, potrójnym okrzykiem, oraz pieśnią „O Danjo, najpiękniejszy kraju świata.“
Długi czas nie mogli się oswoić ze swym nowym pastorem i zrazu przezwali go nawet „małpą.“ Nikt się też nie zjawił, gdy po raz pierwszy rozesłał zaproszenia na zebranie śpiewackie w ogrodzie. Nawykli wszyscy do zebrań po świetlicach przy kołowrotku, lub uczt i popijań, to też niechętnie patrzyli na nowatora. Ale po pewnym czasie poznano się na nim. Ten i ów porzucał karty i wódkę i cichaczem szedł na plebanje, gdzie czytano Biblję i śpiewano. Nastał czas przełomu, rodzaj duchowego wstrząsu, rodzice zaczęli kląć własne dzieci, a taki n. p. bogacz Ole Vemmelöw strzaskał kij na grzbiecie żony, znalazłszy raz w szufladzie komody nowy śpiewnik. Opór starszych wzmocnił jeno poczucie solidarności młodych i rozpłomienił ich zapał. Dobra nowina przeniknęła daleko poza granice gminy na drugą stronę fiordu i zdala przybywali ludzie by zobaczyć i usłyszeć, co się dzieje. W powietrzu drżał zew wołający o swobodę ducha, a w całym kraju rosło wszystko, pięło się ku górze, lśniło i tętniło nadzieją.
Teraz żył pastor Momme samotnie wraz z kuzynką swą Katinką Gude, a dawno minął czas, kiedy ogród plebanji sandingskiej odgrywał rolę w życiu wsi i okolicy, kiedy po starannie utrzymanych ścieżkach i trawnikach stąpały ciężko masy ludu, a pod czubami drzew rozbrzmiewały donośne śpiewy i natchnione mowy. Upłynęło tak dużo czasu, że zapomniano niemal, iż owo, cierniami opasane miejsce, to ziemia święta sprawy oświaty ludu, że pod grabem tym stał sam Grundtwig, głosząc ewangelję światła, a przemawiali po wiele razy Boten-Bojesen, Lindberg, Birkedol-Svejstrup, Frederik Borfod, Dines Pontoppidan i inni różnie zwani, wstępujący w ślady onego wielkiego jasnowidza, którzy bacznym rzeszom objaśniali jego obrazową mowę.
Ludność zapomniała prawie o istnieniu pastora Momma. Szczycono się nim, coprawda, pokazywano w chwilach uroczystych, jako żywego patrjarchę złotego wieku sprawy ludu, ale ogólnie twierdzono, że już za stary. Tu i owdzie rozbrzmiewały głosy, że nie zaliczał się nigdy do prawdziwych proroków, zaś na kazania jego uczęszczano z pewnem poświęceniem, gdyż nie było w nich śladu krytyki Biblji, ni wzmianki o tych ważkich problemach, które poruszały obecnie umysły.
Brak uznania nie osmucał jednak teraz żywego ongiś i uśmiechnionego oblicza starca. Rad był nawet, że może w spokoju zapomnienia dokończyć życia, bowiem nigdy nie miał ambicyj osobistych, żywiąc nader skromne o sobie i swej działalności mniemanie. Uznał za rzecz naturalną, że wybitniejsi, a więc dyrektor uniwersytetu, objęli dowództwo, a rozrost uniwersytetu i sława jego w całej okolicy napełniały go wielką dumą.
Pastor Momme miał w pełni dość życia, czuł, że się przeżył i przypadł mu w udziale smutny los dożycia wyroku nad sobą i swą epoką. Główną jego troską było, że oto w ośmdziesiątym roku stracił wiarę w sprawę, której się poświęcił. Długo walczył, zwąc się głupim starcem, i dodawał sobie otuchy twierdzeniem, że młode oczy lepiej widzą. Nic to nie pomagało jednak i patrząc na wzrastające pokolenie czuł, iż nie jest to plon bujnego posiewu ducha, jakiego się spodziewał. Najboleśniej dotykał go nagły rozrost pietyzmu w całym kraju, bowiem sądził, że ten skryty wróg wolnego kościoła zwyciężony został raz na zawsze. Dowiadywał się z dzienników o świeżym entuzjazmie, z jakim kupiono się wszędzie niemal wokoło głosicieli zabobonu, a w samej nawet okolicy byli tacy, którzy zrywali się przed świtem i, walcząc nieraz z wichurą, przepływali fiord, celem posłuchania vejlbijskich kaznodziei piekła. Zupełnie podobnie garnięto się w tejże Sandinge do propagatorów ewangelji światłości i swobody. Wobec owego zjawiska porywała starego pastora istna rozpacz i przygnębienie, nabierał przekonania, że walka ludzkiego ducha o poznanie prawdy to jeno bezowocne falowanie w górę i w dół, że Bóg niedostrzegalny drwi sobie z wysiłków, obalając wieże Babilonu, i że tak będzie po wiek wieków.
Pozostała mu jeszcze tylko nadzieja wszelkich rozczarowanych, to znaczy wiara w życie pozagrobowe. Dlatego to nawet czuł wdzięczność za to, iż go pozostawiono w ukryciu. Siedząc w oplecionym cierniami ogrodzie swoim, o kilka ledwo kroków od grobu, czuł się napoły w świecie duchów. Również i w dzisiejsze słoneczne popołudnie trwał w rozmarzeniu pod pamiętnym, czerwonym grabem, z rękami złożonemi na kolanach, zamkniętemi oczyma i duszą ogarnioną marzeniem o zaświatach.
Opodal spacerowała po ścieżce, wzdłuż żywopłotu kuzynka jego, panna Katinka Gude, będąca równie jak i zmarła żona pastora, przyrodnią siostrą Leny Gilling, niepodobna do niej zresztą. Trudno było nawet o większy kontrast pomiędzy tą piękną, uśmiechnioną, podziwianą ogólnie wdową, a niepozorną, pochyloną nieco starą panną o małej, szpakowatej, małpiej główce ze złośliwym wyrazem i ciągle migających drutach w ręku.
Katinka była od młodych lat kopciuszkiem rodziny, a przypominano sobie o niej tylko w wypadkach choroby i podobnych razach, kiedy musiano korzystać z jej pomocy i poświęcenia. Dom pastora ludny był zawsze i niespokojny, to też zwracano się do niej ciągle, tak że była niemal stale na plebanji. Nie zajmował jej ludowy ruch oświatowy, a stykała się z nim tyle tylko, że napełniał dom gośćmi. Cicha i oddana szarej pracy codziennej, pełniła obowiązki swej starszej, zajętej wyższemi sprawami siostry, a po jej śmierci pielęgnowała, chowała, żeniła, oraz zamąż wydawała dzieci i teraz oto została jedyną podporą starego szwagra.
Spacerując pod płotem i robiąc pilnie pończochę, spozierała raz po raz na siedzącego pod drzewem, który kulił się coraz to bardziej i pochylał. Wreszcie przystąpiła doń i rzekła po swojemu, stanowczym, urywanym tonem:
— Momme... nie siedź tu i nie śpij... Powinieneś iść do pokoju i położyć się.
Staruszka w samej rzeczy ogarnął lekki sen. Rozejrzał się pobladłemi oczyma, jakby musiał dopiero badać, w którym się zbudził świecie.
— Tak... prawda, pójdę zaraz! — zgodził się i opierając ręce o ławkę wstał.
— Pomogę ci! — rzekła Katinka, ujmując go pod ramię.
— Dziękuję, Cecylko! — powiedział. — Cóżeś mi to mówiła o naszym Fryderyku?
Staruszek, rozmarzony snem, myślał dotąd, że mówi do zmarłej żony i przyszedł do pełnej przytomności dopiero, znalazłszy się w pokoju.
Katinka, położywszy staruszka, wróciła do ogrodu, by skończyć zwykły spacer poobiedni, dwadzieścia razy wzdłuż żywopłotu. Stara panna nie wychylała się nigdy prawie poza ogród, a w rzadkich wypadkach, gdy to czyniła, nikła jej postać nie wywierała zbyt dodatniego wrażenia na ludność wsi. Nawet kobiety wiejskie krzywiły mimowoli usta do uśmiechu, patrząc, jak kroczy odziana w pozieleniałą ze starości mantylę z kapuzą i płaskie, zupełnie pozbawione obcasów, z boku sznurowane trzewiki.
Panna Katinka wiedziała, jak ją oceniają, przyjmowała to jednak ze zwykłą sobie obojętnością, nie wiele sobie robiąc z bliźnich i ich sądu. Nie nabrała szacunku dla ludzi, patrząc na tych, pośród których żyła, i na całe widowisko oświatowo-religijne. Zajmując w domu siostry stanowisko podrzędne, niemal pełniąc rolę służącej, przemykała niepostrzeżenie za kulisy i widziała tam, z jaką rutyną produkowali się bohaterowie wiary i mówcy, a po skończonem przedstawieniu zdejmowali wspaniały rynsztunek, z poza którego wyglądała zręcznie zamaskowana pycha osobista i chciwość, podawana wiernym jako nieustraszoność i poświęcenie.
Nie była tak ślepą i oderwaną od życia jak udawała i za jaką ją też miano. Z natury niezdolna do bezczynności, pełniła wokół siebie obowiązki samarytańskie, nie powodowana sercem, ale pędzona jakimś instynktem, a było na jej drodze dość bezbronnych i biednych rozbitków w tych właśnie niespokojnych czasach.
Naraz przestała ruszać drutami i podniosła głowę nadsłuchując. Zdawało jej się, że skrzypnęła furtka ogrodu.
I tak też było. Spostrzegła na końcu ścieżki wysokiego chłopa, kroczącego ze spuszczoną głową. Szedł, skradając się, a zmarszczki jego szarej twarzy tworzyły tak szczególny wyraz uśmiechu, że zaraz poznała tkacza Hansena. Zjawienie się jego było jej bardzo na rękę.
— Jak się macie... jak się macie! — zawołała, kiwając szybko głową, ale nie podając ręki, gdy się zbliżył i pozdrowił ją. — Przybyliście tedy tutaj... Hansie Jensenie... Cóż tu macie do roboty?
— Zawsze jest coś do roboty! — powiedział z wahaniem. — A żem już był we wsi, pomyślałem, — iż dobrze będzie zjawić się u pani, panno Katinko.
— Słusznie, Jensie Hansenie... Długi czas nie widziałam was. Usiądźmy tutaj.
Zajęła ławkę w altance, a Hansen siadł na krześle ogrodowem przy samem wyjściu.
Tkacz był w tym czasie opuszczony, utraciwszy znowu stanowisko przywódcy w Vejlby i Skibberupie. Stało się z nim to, co wówczas, gdy użył Emanuela Hansteda do wydalenia pastora Tönnesena. Złe moce, jakie wywołał, przerosły go i opanować się nie dały. Ruch wszczęty przezeń chytrze nabrał większej niźli to obliczył chyżości i cisnął go o ziemię.
Katinkę interesował zawsze ten przez ogół tak surowo sądzony człowiek. Nie znała, jak wszyscy zresztą, planów jego i nic ją nie obchodziły. Ale bawiła ją rozmowa z chłopem tak trzeźwo, jak ona sama myślącym. Niedowierzanie jego, tajemniczość, praktyczne, podstępne, chłodne obliczenia, zamilowanie do forteli, szybkich zwrotów, udawania i podglądania, miast otwartej walki, wszystko to nietylko jej nie odpychało, ale stanowiło niemal dowód niezwykle rozsądnego pojmowania życia i ludzi.
— No,... cóż tam nowego... u was... ha? — spytała, gdy siedział przed nią chwilę, nic nie mówiąc.
— Nic tak dalece, — odparł wszystko idzie po dawnemu. Mamy jak zawsze tyle djabelstwa i smrodu siarki, iż sądzić można, że piekielny ogień przepali chodaki. Powstała też u nas nowa religja.
— Tak? — mruknęła. — Jakże się zowie?
— To ci Domgaardjanie!
— Cóż to nowego? Domgaardjanie? Nie słyszałam nic o nich.
— O, naturalnie, bo to rzecz całkiem nowa. Wynalazł ją ten Niels Nilsen, czyli Domgaard, jak się mieni, który przez czas pewien był parobkiem u Emanuela Hansteda w Vejlby i ciągle pisał artykuły do gazet. Został potem mówcą misyjnym, a ciągle siedział nad książkami. Wkońcu wynalazł tę religję, która ma być pono doskonałą... tak powiadają ludzie.
— Cóż w niej jest nowego?
— No, proszę pani, to nie każdy zgadnie. Podobno jest tam jakaś inna formuła chrztu.
— Bóg, to cierpliwa osoba! — rzekła panna Katinka.
— Słuszne słowo, panno Gude! — przyznał tkacz i zamyślił się na chwilę. Potem na twarz mu wybiegł uśmiech i powiedział:
— A cóż słychać z tutejszym nowym prorokiem? Doszły nas dziwne wieści. Podobno zaczyna czynić cuda?
— Nic o tem nie słyszałam.
— Tak, tak... okiełznał pono tę waszą czarną Trinę... a to chybą cud prawdziwy. Także nawrócił od pijaństwa pewnego starca we wsi, a to w ten sposób, że przeszedł tylko obok niego, nie rzekłszy słowa.
— Opowiadają o tem! — przyznała.
— Zaprawdę, dziwne to czasy, w których żyjemy, panno Gude. Człowiek drapie się po głowie, nie wiedząc zgoła co ma myśleć.
Zaczęli rozmawiać o Emanuelu. Przebywał w tej okolicy parę zaledwo tygodni, a mówiono jeno o nim. Mimo odosobnienia w jakiem żył, podniecił pewną część ludności do formalnego powstania. Zrazu śmiano się z klasztornego życia jego i poszczenia nawet w pewne dni, by ujść pokus. Na uniwersytecie przebąkiwano wprost, że zwarjował. Nagle atoli zjawiła się w kościele czarna Trina i pewnej niedzieli przystąpiła do stołu Pańskiego. Rozniosło się, że Emanuel dokonał tego dziwnego nawrócenia i od tej chwili opinja zmieniła się całkiem. Dowiedziano się, że przybysz wywiera znaczny wpływ na biednych, mieszkających u skraju wsi rybaków, trzymających się dotąd zdala od ruchu oświatowego, i wielbiono jego pokorę, dobrowolne umartwienia i ubóstwo. Rozmawiał często z biedakami tymi, stojącymi nad brzegiem morza i suszącymi sieci, a chociaż słów jego nie rozumieli zawsze, to jednak dziwna postać jego, słodycz spojrzenia i ton głosu budziły w nich wrażenie, że zetknęli się z czemś nadprzyrodzonem. Odwiedzał też często biednych chorych, a siedząc u ich łoża, mówił o trapiącej ich chorobie, jak o łasce Boga, zwąc ją „pieszczotą bożą,“ która ich cieszyć i wdzięcznością napełniać winna. Szeroko opowiadano o wpływie jego na pewną kobietę w średnich latach, dotkniętą rakiem żołądka, której jęki i krzyki słychać było nocą w całej wsi. Po kilkakrotnych odwiedzinach Emanuela nietylko zmilkł straszny krzyk, ale przechodzący pod oknami chorej słyszeli, że śpiewa hymny dziękczynne, potęgujące się wraz z cierpieniem.
— Czy się udacie może do pastora Hansteda, Jensie Hansenie? — spytała panna Katinka. — Żyliście obaj swego czasu blisko.
Czerwono obwiedzione oczy tkacza zerknęły ku niej badawczo.
— Na nicby się to nie zdało! Ale co on ma na myśli, jak pani sądzi, panno Gude?
— Nie wiem.
— Czy może spekuluje na to wielkie zebranie oświatowców, jakie się tu ma odbyć?
— Doprawdy, nie wiem.
— Może zechce przy okazji przemówić?
— Możliwe.
— Więc pani nic o tem nie słyszała?
Zaczęli rozmawiać o bliskiem zebraniu, a tkacz wybadywał ją nieustannie co do tematów, jakie miano poruszyć, i osób mówców, czy są już wyznaczeni i czy będzie wolność dyskusji. Wkońcu dobył z kieszeni na piersiach złożoną gazetę, rozprostował ją, wygładził i po dobrej chwili rzekł:
— Jest tu coś, o co mam panią prosić, panno Gude.
— Cóż takiego?
— Jest tu małe słówko, którego nie rozumiem. Musi być łacińskie... może pani będzie łaskawa spojrzeć? Zaznaczyłem je paznogciem.
Podał jej dziennik.
Utopia — przeczytała Katinka — to słowo? — Czy to to słowo?
— Tak... utopja... tak. Cóż to może znaczyć, jeśli łaska?
— To oznacza rodzaj majaków sennych, coś nieosięgalnego... nieziszczalnego...
— Majaka... acha! I ja sobie tak myślałem! Utopja... Dziękuję stokrotnie, panno Gude! — powiedział, chowając z powrotem gazetę na piersiach.
— Czemuż wam tak na tem słówku zależy, Jensie Hansenie? — spytała Gude.
— Trzeba przecież rozumieć, co się czyta, panno
— Ale czy macie w tem specjalny cel?
Ach... jakże... poprostu chciałem wiedzieć... to nigdy nie może zaszkodzić...
— Czyście może chciał użyć tego słowa, na którem wam tak zależy?
— Ano, widzę, że pora wracać do domu! — zauważył tkacz i wstał, jakby nie dosłyszał pytania. — Dziękuję za wszystko serdecznie, panno Gude.
Panna Katinka roześmiała się w duchu. Znała tkacza na tyle, by wiedzieć, jak bezowocną byłoby rzeczą śledzić dalej myśli jego.
— Do widzenia, Jensie Hansenie! tylko, — rzekła podając mu tym razem rękę.

Emanuel wyszedł pewnego popołudnia z ogródka i stał przez chwilę zapatrzony w morze. Potem ruszył zwolna dalej w kierunku wzgórz wrzosowych na zachodzie.
Obserwowała to w milczeniu mała Sigrid, skryta za kępą sitowia morskiego. Gdy jej znikł z oczu, wstała, ustawiła się twarzą wprost ku słońcu, a zarazem dotknęła kieszeni bocznej.
— Tak, to prawda! — rzekła półgłosem.
Wiedziała teraz co chciała. Codziennie popołudniu ojciec szedł w odwiedziny do matki i babki.
Usiadła rozpłomieniona na kupce suchego sitowia i zamyśliła się.
Od dnia przybycia tutaj umysł ruchliwy dziecka nie przestawał zajmować się matką. W Kopenhadze mnóstwo rzeczy odwracało jej uwagę, tu jednak otoczyły ją wspomnienia dawne i nabrała przekonania, że matka być tu gdzieś musi w pobliżu. Ile razy zobaczyła wiejską kobietę, doznawała bicia serca i przerywała zabawę, pewna, że to ona nadchodzi. Czekała jej od rana do wieczora, wspominając obietnicę ciotki, że się tak stanie. W nader zręczny sposób wybadała służącą i wszystkich wokół, dlaczego nie wraca, ale nie dowiedziała się niczego.
Wczoraj dopiero ujęta pochlebstwem stara kucharka Ellen zdradziła jej, że matka mieszka niedaleko stąd, doglądając chorą babkę. Po dłuższem wypytywaniu dowiedziała się, że dom babki znajduje się w kierunku zachodzącego słońca i to nieco na bok, ale nie w stronie, gdzie mieści się kieszeń, jeno po przeciwnej. Właśnie tam udał się ojciec.
Tedy stara kucharka powiedziała prawdę.
Siedziała na sitowiu z głową na dłoni, rozważając sprawę, i czuła, że dojrzewa w niej postanowienie, które powzięła dnia poprzedniego i snuła przez część nocy. Uznała, że musi się wybrać w odwiedziny do matki bez wiedzy otoczenia, a teraz, znając drogę, nie bała się, że zabłądzi. Dagny chciała wziąć z sobą, choćby nawet płakała, a także lalkę Lizę. Postanowiła tedy wyprać i wyprasować bieliznę i suknię lalki, by się pięknie przedstawiła. Matka ucieszy się niemi napewno. Przede wszystkiem jednak tęskniła za chorą babką, za psem Wiernisiem, rudym kotem i dziadkiem. Nie dawała wiary słowom kucharki, jakoby zmarł.
Emanuel kroczył tymczasem wybrzeżem. Niebo zachmurzyło się nieco popołudniu, a morze stało nerwowo niespokojne, mimo bezwietrza.
Nad brzegiem leżało wciągnięte na piasek czółno, a wokół niego stali rybacy, którzy odkryli w niemej czci głowy, gdy ich mijał w znacznej odległości. Jeden z nich mocno czerwony i fioletowy na twarzy, co świadczyło, że nie zalicza się do abstynentów, zapomniał nawet wdziać czapki i stał zagapiony, wszyscy zaś odprowadzili go spojrzeniem, aż znikł wśród wzgórz wrzosowych.
Emanuel żył teraz samotniej jeszcze i bardziej pustelniczo niż przedtem. Niekiedy bał się wprost ludzi z powodu samej czci, jaką mu okazywali. Wiedział, że na to nie zasługuje i daleki jest od doskonałości, jaką mu przypisują. Świat go jeszcze trzymał w pazurach, musiał zwalczać ciągłe pokusy rozumu, po nocach zaś toczył boje z chuciami cielesnemi. Doznawał przygnębienia i troski go trapiły ziemskie, zwłaszcza szło mu o brak zabezpieczenia dla dzieci na przyszłość, bo ojciec wykonał swą pogróżkę i przestał go wspierać finansowo.
Postanowił tedy wyjechać stąd i mimo obietnicy danej Hansinie, że nie wróci do niej, aż serce jego zostanie oczyszczone, połączyć się z nią i odbudować wspólny dom z wiarą i nadzieją. Napisał jej to i chociaż nie dostał jeszcze odpowiedzi, czuł, że zrozumie, jak bardzo mu potrzeba jej pomocy, jak pragnie ręka w rękę z nią stoczyć ostateczną walkę o wyzwolenie.
Nie chciał nawet czekać na zebranie w uczelni, co było jego pierwotnym planem. Mimo wszystko, co zdziałał tutaj z łaski Boga, nie czuł się godnym przemawiać w jego imieniu, wyznając w pokorze ducha, że jest zbyt kruchem naczyniem i za słabym duchem, by móc zostać jego tłumaczem, mieczem ognistym jego gniewu i głosem miłosierdzia pośród pustyni. Nie uskarżał się jednak. Wesoło i z wdzięcznością rad był spędzić życie w cichem odosobnieniu, nieznany ludziom jeno Bogu, zapomniany przez świat, znikomy suchy liść, bezdźwięczny ton.
Dotarł do szczytu wzgórza, skąd słał się rozległy widok na fiord i przeciwległe wybrzeże. Stanął pod wielkim, podobnym do krzyża sygnałem morskim, jak to czynił codziennie, spoglądając w ojczyste strony i wznawiając tęsknotę za Hansiną. Z bijącem sercem patrzył w dal, gdzie pośród przesłonecznionego oparu popołudnia majaczył za fiordem daleki ląd.
Czuł, że musi wyrwać się z samotności, z sieci zniechęcenia, uciec od kobiety, będącej złym duchem jego życia, jawiącym się ciągle jak zamaskowane poselstwo grzechu, od tej bezwstydnej kobiety i jej pastora-gacha, których obecność zdawała się napełniać powietrze demoniczną żądzą cielesną. Zatęsknił do domu, do pokoju, ciszy, wypoczynku przy tej, która była dobrym duchem jego, kierowniczką po właściwej drodze, tej która go wspierała, ile razy się potknął. Nie wątpił, że znajdą gdzieś na wybrzeżu lepiankę, gdzie będą w stanie jako tako żyć. Odpędzał od siebie troskę, wszakże był młody jeszcze i silny, a ręce jego nie odwykły od motyki i łopaty. Skórę na dłoniach miał stwardniałą dotąd od siedmioletniej pracy w polu i stajni. Tak się stać musi! Odbuduje swój dom ku chwale Boga. Będą żyli, wolni jak ptacy tam, za wrzosowemi wzgórzami, śpiewając pochwalne hymny, niby skowronki podobłoczne o świcie. Zdało mu się, że w duszy jego brzmią harfy. Rozkoszna pieśń wolności tętniła w jego piersi. Już nie czuł strachu, cóż bowiem znaczyły ubóstwo, głód i cierpienie...

Modłów przywołane siłą,

Słowo boże już nakryło
Chrześcijanowi ucztę jego,
A anioły domu strzegą.

Brzmi w lepiance pieśń podzięki,
A aż w niebo lecą dźwięki.
Imię wielkie Zbawiciela

Dźwiga nas i uwesela.

Tymczasem wędrowali przez wrzosowisko pater Rüdersheimer i panna Ranghilda, żywo rozmawiając. On miał wielki kapelusz i różę w butonierce, ona zaś unosiła ponad lakierowane pantofelki jasną suknię w kwiaty, by nie zaczepiała się o ostre krzaki wrzosów.

Po raz pierwszy dopiero ruszyła w tę pustać i czuła się trochę nieswojo pośród głuszy ogromnego, samotnego rozłogu, gdzie hulał jeno wiatr, szemrząc tajemniczo.
— Strasznie tu! — powtarzała. — Nic dziwnego, że ludzie zabobonni twierdzą, iż mieszkają tu wszystkie złe duchy. Pełno być musi oczywiście we wrzosach jaszczurek, węży i żmij, oraz obrzydłego robactwa. Ciągle mi się wydaje, że mnie coś kąsa po nogach.
Mimo to jednak sama zaprojektowała ten spacer. Pater znający jej odrazę do tego, co zwała naturą w adamowym stroju, zdziwił się niemało, gdy podczas narad nad kierunkiem przechadzki wykrzyknęła: — Dziś pójdziemy aż na koniec pustyni! Całą tajemnicą było, że ujrzała ze swego okna Emanuela kroczącego ku wzgórzom i, dowiedziawszy się, że co dnia tam bywa, nie mogła powściągnąć chęci zobaczenia, co robi pośród duchów ciemności i zabobonu.
Przez cały niemial czas o nim wyłącznie rozmawiali. Wprawdzie pater usiłował, jak zawsze, zmienić temat, zatapiając się w ogólniki, lub cytując wesołe anegdoty z życia towarzyskiego, ale panna Ranghilda potrafiła zawsze zręcznie i w sposób naturalny zawrócić do punktu wyjścia.
Pater opowiadał właśnie długo o przyjęciu pożegnalnem u starego radcy Hansteda, gdzie spotkał nowego ministra oświaty, który mu podał na przywitanie półtora jeno palca, gdy panna Ranghilda wykrzyknęła nagle:
— Co słyszę? Pan byłeś więc naprawdę pośrednikiem w układach rodziny z Emanuelem Hanstedem.
— Jakich że to układach?
— Tak. Pani Torm opowiadała mi, że pan działałeś w tym kierunku.
— Hm! Tak mówiła pani Torm? Ano przyznam się tedy, że przed odjazdem swym do Karlsbadu prosił mnie radca Hansted, bym pomówił z synem i spróbował odwieść go od nieszczęsnej jego decyzji.
— Nie miałeś pan, widzę, szczęścia.
— Niestety, nie... Ale chciałem pani opowiedzieć coś o młodym człowieku, zajmującym właśnie stanowisko ministra oświaty...
— Ach! — zawołała. — Więc nawet wymowa pańska pozostała bez wpływu! To przedziwne. A w dodatku radca cofnął mu zasiłki. Cóż zrobi teraz? Trzeba przyznać, że w szaleństwie pastora Hansteda jest przynajmniej metoda. Pewna jestem, że wielkim jego męczeńskim celem jest skończyć żywot wraz z rodziną w przytułku biednych.
Pastor Petersen spojrzał na nią karcąco, potem rzekł z głęboką powagą, na jaką czasem zdobyć się umiał:
— Panno Tönnesen, sprawa wydaje mi się zbyt poważną, by z niej stroić żarty.
— To samo sądzę! — powiedziała dotknięta wyzywającym jego tonem. — Otacza nas codziennie tak nieznośne filisterstwo, że radziśmy czasem napotkać kogoś, kto śmie iść za swoją fantazją, nie poprosiwszy przedtem pokornie opinji, by mu na to pozwoliła.
— Hm... tak pani sądzi, panno Tönnesen? Inne jest moje zdanie. Nie mam ochoty pochwalać lekkomyślności dlatego jeno, że jest większa i niebezpieczniejsza od tego, co dostrzegamy zwykle u bliźnich naszych. Wiem, że dziś, w czasie wybujałości uczuć rozum nie cieszy się uznaniem. Bohater współczesny, to postrzeleniec, co tłucze głową w ścianę, kręci kark i potyka się o własne nogi, a my zowiemy to poetycznie tragicznym jego losem. Uważamy za niegodne mężczyzny, by był ostrożny, używał we właściwy sposób oczu i uszu i namyślał się nim zacznie działać. To wszystko pozostawiamy z pogardą duszom kramarskim i kołtuńskim... Czyż nie tak?
— Drogą środka stąpaj śmiele, bo od innych lepsza wiele! — zadeklamowała panna Tönnesen. — Wszak jest to pańska, prześliczna, ulubiona piosenka.
— Rzeczywiście, lubię ją! — zawołał pater gorąco. — Uważam, że nader to pożyteczna zasada w czasach, gdy chorobliwie interesują nas jeno wyjątkowe osobniki. Mamy skłonność pielęgnować, ze szkodą spraw ogólno-ludzkich, najdrobniejsze owe szczególnostki, każdą manje hodować i wyolbrzymiać i to czysto z obawy, by nie być jako inni. Przejaw to bardzo zły. Każdy chce być czemś odrębnem, samoistnem, mieć, jak się mówi, własną cechę. Wszakże minęły czasy dogmatów! Kto nie chce uchodzić za zwierzę, musi mieć własny pogląd na wszystko pomiędzy ziemią a niebem, na własną rękę rozwikłać zagadkę bytu i głosić własnej fabrykacji naukę o Bogu, niebie i życiu zagrobowem.
— Jakiż zapał, pastorze. Zresztą nie sądź pan, że chcę bronić Hansteda. Pozwoliłam sobie jeno na skromne stwierdzenie, iż ma odwagę żyć wedle swych teoryj. A pociągać musi każdego owa zgodność słów i czynów, której człowiek ten poświęca całe powodzenie swoje i byt materjalny... Nie idzie o to, czy przekonania jego mają wartość, czy jej nie posiadają.
— W moich oczach niema w tem nic pociągającego. Widzę tu jeno przykład, do jakich granic dojść może obłędna cześć dla swego własnego ja i straszna manja wielkości. To, co się wydaje odwagą i siłą ducha, jest w rzeczywistości jeno nieszczęsną słabością obumarłej woli. Wiem o tem dobrze z własnego doświadczenia, wiem, jak trudno jest pogodzić się z myślą zostania poprostu pastorem Petersenem, gdy się marzyło o roli proroka i świętego. Wiem dobrze, ile kosztuje przezwyciężenie siebie samego i ugięcie się pod prawo istotnego chrześcijaństwa, prawo równości i braterstwa, oraz upodobnienie się do swego otoczenia, zostania nie większym nie mniejszym, nie lepszym i nie gorszym niźli ono.
Panna Ranghilda wzruszyła ramionami i zmilczała, myśląc w duchu o lisie i winogronach. Męczyło ją już potrochu ciągłe towarzystwo pastora i cieszyła ją myśl, że niebawem wyjedzie. Przychylała się coraz to bardziej do opinji pani Betty, przyrównując go do czworonogów. Miał wzruszającą wierność pudla, ale nie posiadał sprytu tego zwierzęcia, które po jednym geście poznaje, że się go ma dość.
— Nie żywię zgoła szacunku — ciągnął dalej — dla dzieła przypadku, które zwiemy osobistem przekonaniem, to też nie urządziłbym wedle niego życia swego... Sądzę, przeciwnie...
Przerwał mu lekki okrzyk Ranghildy, która nagle przystanęła twierdząc, że ją coś ukąsiło w nogę.
Okazało się jednak, że była to jeno gałązka wrzosu, która, musnąwszy jej kostkę, rozwiązała sznurowadło pantofelka.
— Proszę się uspokoić! — zawołał pastor, rad z przerwy i możności zmiany tematu. — Życiu pani nic nie zagraża. Muszę tylko zostać lekarzem pani i podjąć niezbędną operację, mianowicie związać sznurowadło.
— Bardzo będę wdzięczną...
Dostojny galant kląkł przed nią po rycersku wśród drogi i zaczął manipulować, ale nie mógł dojść do końca, czy to z powodu grubych swych palców, czy też chęci jak najdłuższego delektowania się widokiem wąskiej stopki kobiecej w przejrzystej ponczoszce.
Nagle spostrzegła Ranghilda postać rysującą się w pewnej odległości ciemno na zachmurzonem już teraz niebie. Był to podobny do cienia mężczyzna, kroczący zwolna ze zwieszoną głową zboczem wzgórza, poza sygnałem morskim.
— Czy może za silnie ściągnąłem? — spytał pater, czując, że drgnęła.
— Nie, nie... — odparła, opanowując się szybko i nie spuszczając oczu z postaci majaczającej w dali, gdzie niebo spływało we mgle z ziemią.
Nie zdziwiła się widokiem Emanuela, ale działaniem jego niespodziewanem. Odpowiadał on doskonale onym pustym, milczącym rozłogom i samotnym wzgórzom zdala od świata położonym. Wydał jej się dziwnym, nieziemskim i niesłychanie stylowym. Czyliż jednak był to on sam? Czynił wrażenie bezcielesnego ducha i giganta jednocześnie. Rysował się majestatycznie na sino-szarem tle nieba, a postawa jego i krok nabrały w tem otoczeniu cech dostojeństwa wielkiego.
Pojęła teraz, dlaczego rybacy porównują go do Chrystusa sandingskiego kościoła. Nie brakło mu nawet nimbu. Dziwnym zbiegiem okoliczności słońce mieściło się za nim na wysokości jego głowy, przeświecając przez chmury bladą, matową tarczą.
— Teraz, zda się, dobrze związane! — zawołał pater, wstając po dokonaniu czynu.
Ranghilda stała jak skamieniała, chociaż postać Emanuela znikła pod horyzontem. Wpatrywała się w miejsce, kędy odszedł spojrzeniem, zrazu zdumionem, potem zaś przerażonem.
— Powiedz mi pan, pastorze... — zaczęła, kładąc drżącą dłoń na jego ramieniu, — ...powiedz mi pan, czy nagle zwarjowałam, czy tak jest w istocie. Spójrz pan i powiedz, żali widzisz także trzy słońca na niebie...?
— Co pani powiada? Trzy słońca?
— Tak!... Tu... tu... i tu!
— Prawda! Ma pani rację... ma pani zupełną rację... — wykrzyknął.
Tak było rzeczywiście. Po obu stronach słońca, w znacznej odeń odległości widniały na chmurach dwie świetlne plamy wielkości księżyca, nieco tylko bledsze od słońca i na brzegach tęczowo zabarwione.
— Jakieś czary są w tem wszystkiem! — krzyknęła, nie panując nad sobą. — Dokądże mnie to pan zawiodłeś? A cóż znaczy ten ogromny czarny krzyż? — wołała z coraz większem przestrachem, ujrzawszy sygnał morski na szczycie wzgórza, z którego zszedł Emanuel. — Wygląda to na Golgotę! Chodźmy stąd, słyszysz pan! Nie chcę tu być!
Panująca nad sobą we wszystkich okolicznościach życia, Ranghilda straciła teraz głowę. Pater starał się ją uspokoić, tłumacząc naturalny powód zjawiska, to też po chwili przyszła do siebie. Ale równowagę odzyskała dopiero wydostawszy się, oparta o jego ramię, ze „straszliwej pustyni.“ Gdy doszła do domu i opowiadała przygodę pani Betty, wówczas nawet jeszcze śmiech jej brzmiał nerwowo.

Nie rzadkie w tych stronach i przelotne zjawisko przyrody, które napędziło takiego strachu Ranghildzie, było w samej rzeczy groźną zapowiedzią burzy, a żeglarze uważali je za jedną z najniebezpieczniejszych oznak, pojawiającą się bezpośrednio po świcie, lub tuż przed zachodem. Zazwyczaj powietrze bywa wówczas ciepłe, a morze przez czas dłuższy przedtem spokojne. Czekając na pierwsze uderzenie, morze śni leniwo. Cios pada nagle, błyskawicznie, liny statków wydają jęk krótki i znów zapada cisza, martwe, niesamowite milczenie, a woda drży niespokojnie. Za chwilę toń zaczyna wrzeć, a kto żyw na statku musi zwijać żagle i zabijać gwoździami wszystkie luki, zanim nadejdzie nowy wysłannik burzy w otoczeniu wielkich, grzywiastych fal na całym widnokręgu.
Na wybrzeżu tłumnie w chwilach takich. Mieszkańcy lepianek, zbudowanych z wodorostów, mający drogich swych na morzu, wyglądają znaków burzy na ziemi i niebie i, gdy kot zacznie miauczeć, a wichr w kominie zawyje jak pies, węszący trupa, kobiety wychodzą na próg, a przysłoniwszy oczy, wpatrują się we fale. Ukazują się sparci na lasce starcy i patrzą też, coś mrucząc do siebie. Pierwsze, ciemne chmury płyną niby stado orłów spokojnie po niebie, ale niebawem wznoszą się na skraju horyzontu cięższe, czarne masy. Tymczasem morze pokryła już piana ruchliwa i otulił ciemny płaszcz oparu. W tej chwili dopiero rzuca się na świat burza z siłą, od której drżą wieże kościelne.
Hansina siedziała tego wieczora jak zawsze przy matce, zajęta przędziwem przy świetle cienkiej łojówki, zastępującej podczas krótkich, letnich wieczorów zimową lampę. Niska chata chłopska pozostała taką, jaką była dawniej. Dochowano z całą troskliwością cynowe talerze pod pułapem, obramione makaty z datą roku 1798, fotel pod piecem i stuletnie złoża zapasów gospodarczych. Teraz, po powrocie Hansiny wyglądało to wprost na demonstrację.
Jednego tylko zbrakło. Oto puste było miejsce na ławie, w końcu stołu dębowego, zajmowane zawsze przez Andersa Jörgena, który siadywał tu w zaśniedziałych okularach na kartoflastym nosie, sylabizując dziennik. Staruszka napadła tak zwana „febra Matki Boskiej Gromnicznej“ i uprzątnęła w ciągu dni paru.
Mimo jego śmierci i długiej choroby starej Elzy, nie zmieniły się jednak zwyczaje i obyczaje domu. Hansina objęła teraz rządy, wiernie strzegąc tradycji. Odzyskała pewność siebie, stanąwszy na rodzimym gruncie, i porwana instynktem czyn
u gospodarzyła jak matka w najlepszych czasach swych. Było roboty co niemiara. Zaniedbano wiele skutkiem ślepoty ojca i choroby matki, a nawet zadłużyli się znacznie, gdyż dzierżawa skończyła się wraz ze śmiercią Jörgena i musieli ją odnawiać, co spowodowało znaczne koszta. Ziemię uprawiał teraz Ole Krystjan, mający już dwadzieścia cztery lat, za niski nieco, podobnie jak Hansina, ale zdrów i silny. Silnie nim wstrząsnęło, gdy był wyrostkiem, dziwne zamężcie siostry i niedola jej bardzo go ujęła za serce. Był cichy, skupiony w sobie, a uważano go niemal za dziwaka, gdyż siedział ciągle w domu, unikając ludzi.
Hansina również nie zadawała się z nikim we wsi, że zaś Elza, mimo swej choroby, nie chciała pogodzić się z nowymi panami sytuacji w gminie, tedy cisza nastała w ruchliwym dotąd domostwie. Tak zwani „święci“ uważali je niemal za miejsce nieczyste i, gdy mijali dom, udając się parami na nabożeństwo w domu zbornym, rozprawiali zawsze głośno o grzechu pychy, cytując słowa Siracha, twierdzącego, że jest ona źródłem wszelkiego zła.
Hansina była sama, bo Ole poszedł spać do stajni. Na stole leżała książka, którą czytała przed zmrokiem, a z poza czerwonej firanki alkowy dochodziło pojękiwanie starej, śpiącej Elzy, której brakło tchu. Huczała burza, tłukąc w bramę i wstrząsając wiązaniem dachu.
Myśli jej po pracowitym dniu błąkały po manowcach, cofały się wstecz, krążąc dokoła dzieci i Emanuela, którego imienia nie wymawiano nigdy w tej izbie, tak by je mogła słyszeć matka. Marzenia te o dawnych czasach, wabne i pociągające mąciły jej duszę, budząc niepokój i wątpliwości. W czasach ostatnich sypiać nie mogła, myśląc jak blisko są jej dzieci. Musiała też zebrać wszystkie siły, wyczytawszy w liście Emanuela, że zamierza rychło wracać, nie chciała bowiem, by matka i Ole zauważyli jej zmieszanie.
I dziś myśli jej były trwożne i niespokojne. Łomot bramy i świst wichru po dachu zbudziły w niej wspomnienie innej, równie burzliwej nocy... z przed dwu lat, kiedy to syn jej położył się do łóżka, by zeń już nie wstać. Była wówczas również sama z troskami swemi. Pamiętała to dobrze. Siedziała w wielkiej sali, otwarłszy drzwi do sypialni, by lepiej słyszeć okrzyki dziecka, jakie wydawało przez sen. Emanuel wrócił około jedenastej. Wszedł wesoły, wyprostowany, piękny, w długim, przemokłym płaszczu ze zgaszoną przez wiatr latarnią i laską w ręku. Zapamiętała to dobrze, bowiem była to ostatnia noc ich współżycia, w ciągu której zaznali trochę pokoju i szczęścia. Od tej chwili zaczął się rozpad. Ze śmiercią chłopca stracił Emanuel radosną nadzieję, a raczej pewność bezwzględną, że mu towarzyszy błogosławieństwo boże, co go ratowało dotąd we wszelkich przeciwnościach.
Trzymając motek przędzy w rękach, podniosła głowę, nadsłuchując.
Cóż to? Ktoś otwierał bramę podwórza... A może jeno wiatr oderwał klapę bramy?... Nie... Posłyszała ostrożne stąpanie idącego nie w chodakach, ale butach.
Zbladła.
— To Emanuel! — błysło jej w myśli.
Wstała i czując, że się chwieje, ujęła poręcz krzesła. On szedł rzeczywiście... Słyszała go na schodach... wreszcie zapukał.
Nie, widzieć go nie chciała, nie miał do tego prawa!...
Ktoś podniósł w tej chwili po cichu w górę klamkę i w otworze półotwartych drzwi ukazały się głowa i piersi tkacza Hansena.
— Dobry wieczór, Hansino! — powiedział, nie wchodząc do izby. — Przechodziłem pod domem i, zobaczywszy światło, chciałem spytać co u was słychać. Jakże się ma matka?
Hansina odparła spokojnie napozór:
— Ciągle tak samo. Leży cicho, jęczy trochę i drzemie. To dla niej najlepsze. Ale proszę wejdźże, Hansenie, jeśli wola!
— Hm... trochę późno! — zauważył, rozglądając się wokół.
— A późno! — odparła, czyszcząc drżącą jeszcze dłonią knot świecy. Potem siadła i wzięła do rąk motek.
Tkacz zamknął wreszcie za sobą drzwi, wytarł pod piecem nos palcami i zajął miejsce na ławie u górnego końca stołu.
W alkowie ucichło w tej chwili, a ręka staruszki starała się omackiem rozsunąć firanki. Ale próba nie powiodła się i zaraz wróciło urywane pojękiwanie.
— Przynoszę ci pozdrowienie z Sandingi! — rzekł tkacz, ocierając palce w czerwono-kratkowaną chustkę i opierając łokcie na kolanach. — Zrobiłem tam małą wycieczkę, by się dowiedzieć co słychać, bowiem mnóstwo doszło stamtąd w czasach ostatnich dziwnych wieści.
Nastała cisza.
— Coś niesłychanego, co on... to znaczy Emanuel... tam wyprawia... Uczynił nowy cud, uleczył pijanicę na skraju wsi, nad morzem.
— Tak? — rzekła krótko.
— Musiał ci o tem, myślę pisać, bo wszakże dostajesz od niego ciągle listy...
— Nie wspomniał o tem.
— Oczywiście... wie, że ludzie niepotrzebnie robią tyle hałasu. Nie masz pojęcia, jakie panuje podniecenie! Cóż w tem zresztą dziwnego?
Znowu nastała cisza.
— Czyś był w Sandindze, by widzieć się z Emanuelem? — spytała wkońcu.
Tkacz patrzył na nią przez chwilę, przymknąwszy jedno oko. Zdawał się rozważać, co jej ma powiedzieć.
— Nie widziałem go wcale... — rzekł nie mówiłem z nim, ale widziałem twe dzieci, Hansino.
Hansina drgnęła.
— Jedna... Sigrid jej na imię, prawda... siedziała na kamieniu nad wodą, a pod płotem ogrodu stała Dagny i płakało biedactwo. Radbym był zresztą pomówić z Emanuelem. Wkońcu musimy bowiem przyznać my, Skibberupacy, żeśmy z nim nie postąpili jak należy. Przyszedłem do przekonania, że jak pokazały czasy ostatnie, miał w niejednym rację. Zwłaszcza spostrzegłem, jak mi to nieraz przychodziło już do głowy, że Emanuel posiada wielki dar proroczego odgadywania przyszłości... Cóż ty na to, Hansino?
Milczała dalej.
Zaczął tedy opowiadać! Powziął zamiar pozyskać ją w sposób ostrożny dla ułożonego już planu, opartego o zasadę: zło złem zwalczać trzeba. Chciał poprostu wywołać ponownie we wsi nastrój przychylny dla Emanuela i użyć go jako lekarstwo niebiańskie. Chciał zniweczyć rozwielmożnione szaleństwo pietystycznę przez doprowadzenie go do samobójstwa. Ale Hansina nie odpowiadała, przeto uznał, że nie należy nalegać, wstał i pożegnał ją.
Siedziała długo jeszcze po jego odejściu z motkiem na kolanach, z głową opartą na dłoni, zapatrzona w pustą izbę. Czerwonawa poświata zetlonego knota padała na jej ostro zarysowaną twarz, czyniąc wyrazistszemi i surowszemi jeszcze cienie wokół ust i zapadłych oczu.
Słowa tkacza, dotyczące dzieci, zbudziły w jej sercu ponownie troskę macierzyńską i wyrzuty sumienia. Mimo to była zupełnie pewną siebie. Przechodziła myślą wszystkie te kwestje, które ją absorbowały w ciągu całego lata, a ze zdwojoną siłą trapiły dniem i nocą po ostatnim liście Emanuela. Pytała się w duchu, czy dzieci, a zwłaszcza Sigrid, gdy wróci, nie znudzi się rychło życiem wiejskiem i nie zatęskni do ruchliwości szerokiego świata? Tak, niezawodnie. Zło stało się już i byłoby podwójnym grzechem wobec dzieci wyrywanie ich z gleby, w którą już zapuściły korzenie. Nie dało się już naprawić to, czem zgrzeszyła w momencie oszołomienia, dając córki ze swych rąk. Jedyną rzeczą, jaką dla nich uczynić mogła, było chronienie samej siebie, by im zostać mogła ostatnią ucieczką, na wypadek rozbicia się łodzi, w której płynęły. Któż wie, co się stanie? Może chwila ta bliską była nawet!
A Emanuel? Nigdy nie stali dalej od siebie niż właśnie teraz. Z listów widziała, że spodziewa się ją znaleźć taką, jaką była przy rozstaniu. Nie wiedział nic o tem, co przeżyła tam, daleko, nad pełnem morzem, w krainie Skallingów, pośród ludzi silnych i prostych. Nie wiedział też nic, co w niej zaszło w ciągu długiego roku opuszczenia, kiedy to odnalazła samą siebie. Nie znał owego uczucia wstydu, wywołanego rozpamiętywaniem minionego życia, a zwłaszcza chwil, po których Emanuel zachował właśnie najlepsze wspomnienia.
Postanowiła niewzruszalnie, że muszą się rozstać. Nie chciała go widzieć, nie chciała dać się wciągać w nowe przejścia. Nie myślała wcale ryzykować owego pokoju, który okupiła drogo. Pogrzebała już czcze marzenia młodości. Życie nauczyło ją, że szczęście polega na tem, iż się tkwi we własnym gruncie, choćby był nie wiedzieć jak mały, jałowy i pozbawiony słońca. Nie odczuwała nigdzie, nawet tam, pośród obcych, nad morzem, bez męża i dzieci, takiego wydziedziczenia z wszystkiego, jak właśnie w plebanji vejlbijskiej, gdzie cierpiała i czuła zamęt ducha.

I dla Emanuela najlepszą była rozłąka zupełna. Sądziła, że przyjdzie do rozumu i pozna sam siebie, gdy mu to wszystko napisze wyraźnie, jasno i bez możności nieporozumień. Chciała, by się ożenił z panną Tönnesen, pragnęła tego szczerem sercem. Wówczas dzieci miałyby własny dom, a nawet i ona sama znalazłaby odrobinę szczęścia... to jest spokoju ostatecznego. Myślałaby w ciszy i samotności o wszystkich trojgu, co dnia polecając ich opiece Boga.

CZĘŚĆ TRZECIA.

Pani Betty przechadzała się niespokojnie po ścieżce ogrodu, ubrana mimo zbliżającego się już południa w szlafroczek, mając pęk kluczy u paska i koronkowe nakrycie na głowie. Co chwila wychylała się poza furtkę, spozierając na wszystkie strony, kilka razy wychodziła nawet z ogrodu i patrzyła z troską w oczach ku dalekim wzgórzom poza wsią, z niewielkiej wyniosłości, leżącej opodal domu.
Wracając zobaczyła dziewczynki, ukryte w kącie poza stodołą. Sigrid pracowała tam całe przedobiedzie, piorąc i rozwieszając na sznurkach bieliznę lalki. Także i mała Dagny miała co niemiara roboty, jednak nie pracowała z ochotą. Co chwila mała tłuściocha wkładała palce w usta i pomrukiwała, gdy siostra nagliła ją do pracy, tajemniczym szeptem wykładała jej swe plany, albo też, potrząsając nią i dając jej kuksy, wpajała dosadnie, że nie śmie ciotce, ani nikomu innemu zdradzić, co się tutaj dzieje.
Zobaczywszy ciotkę, Dagny niejasne miała jeno poczucie winy, natomiast Sigrid zaczerwieniła się jak burak aż po czoło.
— Bawimy się tak ładnie! zawołała radosnym tonem, jakim dzieci zawsze pokrywają wyrzut sumienia.
Ale pani Betty, zajęta własnemi myślami, nie zauważyła niczego. Przechodząc upomniała je tylko jak zwykle, by nie powalały sukienek, i wróciła do ogrodu.
W drodze spotkała Angelikę, która jej powiedziała:
— Proszę pani, przyszedł pewien człowiek i chce się widzieć z panem.
— Powiedz mu, że pana pastora niema. Cóż to za człowiek?
— Nie znam go. Był tu już raz dawniej, ale równie nie zastał pana.
— Przeproś go tedy i powiedz, by się zgłosił, jeśli chce, za godzinę. Sądzę, że do tej pory pan pastor wróci do domu.
Siadła na ławce w cieniu jabłoni, swem ulubionem w ciągu całego lata miejscu, i podjąwszy robotę, zaczęła poruszać mechanicznie drutami dla uspokojenia nerwów. Blada i wyczerpana, miała oczy czerwone z niewyspania i wzburzona była trwającem całą już dobę napięciem, tak że ciało jej było jakby naelektryzowane.
Nie widziała Emanuela od popołudnia ubiegłego dnia, to jest od czasu, kiedy mu doręczyła list pocztą nadesłany, zaadresowany niewprawnem pismem żony jego. Spostrzegła, że brat czeka zdawna na tę odpowiedź, mającą zadecydować o przyszłości. List wydał jej się dziwnie niesamowity, jakby mieścił wieść smutną. Dotąd nie przyszła jej na myśl możliwość zerwania stosunku Emanuela z żoną, teraz zaczęła się o to bać, a późniejsze wydarzenia potwierdziły jej domysły.
Emanuel nie pokazał się przez cały wieczór. Zamknięty w swym pokoju, nikogo wpuścić nie chciał, ani służącej z kolacją, ani dzieci, chcących mu powiedzieć dobranoc. Pani Betty zrezygnowała też z rozmowy z nim, a nie mogąc zasnąć, słyszała przez całą noc jak chodził tam i z powrotem po pokoju. Owo nieustanne chodzenie wzbudziło w niej smutne wspomnienia przeszłości. Przypomniała sobie, że matka ich tak wędrowała bez końca po całych dniach i nocach, nie zatrzymując się ni na chwilę. Chodziła tak jeszcze w nocy, poprzedzającej dzień śmierci. To też tak straszliwym wydał jej się odgłos kroków brata, że leżała w łóżku drżąca i spotniała ze strachu. Dopiero o świcie, gdy wszystko ucichło, zdołała zasnąć.
Zaraz z rana dowiedziała się od służącej, że Emanuel wyszedł o wschodzie słońca i, jak to widziała z poza firanki, udał się przez wieś, w stronę zachodnich wzgórz. Teraz była jedenasta, to znaczy blisko przez dobę nic nie miał w ustach.
Nie śmiała pomyśleć o tem, co nastąpi, jeśli mu zamkniętym zostanie powrót do domu. Stał się wprost niedołężny, tak że w czasach ostatnich traktowała go jak małoletnie dziecko, dbając o jedzenie, ubranie i wszystko, pewna, że zapomniałby nawet zmienić bieliznę, gdyby mu nie przypomniała.
Nagle drgnęła, posłyszawszy kroki na drodze. Zwolna uchyliła się furtka ogrodu i wszedł Emanuel, zupełnie zatopiony w siebie. Gdy ją spostrzegł, przystanął.
— A to ty? — spytał głucho. — A gdzież dzieci? — dodał po chwili.
— Bawią się poza stodołą. Czy je zawołać?
— Ej nie... niech się bawią. Jestem trochę znużony.
Usiadł obok niej ciężko.
Przygnębiona milczała długo, wkońcu jednak rzekła:
— Był tu jakiś człowiek do ciebie, zdaje się ten sam, który cię już raz nie zastał.
— Któż to, Betty?
— Nie wiem. Jakiś obcy, a Angelika nie zna go również.
Jakby zbudzony teraz dopiero zwrócił się ku niej.
— Nie zna go, powiadasz? Jakież to dziwne...?
— Czemu dziwne, Emanuelu? Wszakże nieraz przybywali tu do ciebie ludzie nieznani.
— Ach tak... prawda!
Pani Betty chciała wyczytać coś pewnego z jego twarzy i zyskać potwierdzenie przeczuć co do niepomyślnej treści listu. Ale Emanuel był wprawdzie bardzo blady i głęboko wzruszony, nie widać było po nim jednak przygnębienia, jeno uroczysty, podniosły nastrój.
Z błyskiem nadziei pomyślała, że może uczyniła pomyłkę.
— Wyszedłeś dziś bardzo wcześnie, — mówiła dziewczyna. Czy dobrze spałeś w nocy?
Skinął mechanicznie głową, nie słysząc jej wcale, i siedział dalej, oparłszy policzek na jednej dłoni, drugą zaś ująwszy laskę.
— Powiedz mi, Betty, — ozwał się nakoniec tonem, jakby mówił napoły do siebie — powiedz mi, czy pamiętasz godziny zmierzchu, z dawnych czasów, gdyśmy jeszcze byli dziećmi?
— Godziny zmierzchu?
— Tak... musisz pamiętać. Matka siadywała w fotelu, w zielonym gabinecie, gdzie padało z ulicy światło latarni, my zaś wokół na stołkach, lub na kolanach jej. Opowiadała nam wówczas bajki o rycerzach i królewiczach, którzy udawali się w świat daleki dla szerzenia nauki chrystusowej pośród pogańskich ludów.
— Byłam wówczas taka mała, Emanuelu. Ledwo pamiętam te czasy, kiedy matka była jeszcze zdrowa.
— A, prawda... prawda! Ja miałem kilka lat więcej. Przypominam sobie, że w czasach tych zaczynałem rozczytywać się w baśniach i kronikach. Chciałem zostać żołnierzem i wojownikiem i pojąć nie mogłem, czemu matka chce, bym został plebanem. Gdym ją spytał o to pewnego wieczoru, pogładziła mnie po głowie i powiedziała: — Zdaje mi się, że to Bóg dla ciebie przeznaczył, chłopcze! — Słowa te wywarły na mnie takie wrażenie, że dnia tego po raz pierwszy zacząłem z własnego popędu czytać Biblję.
— O tak... wiem... matka miała wielki na ciebie wpływ.
— Innym znów razem przyszedł do matki przyjaciel jej, pastor Hagensen, i rozmawiali o tem, jak należy kierować wyborem zawodu dzieci, czy o czemś podobnem... nie pamiętam już. Wkońcu wskazała matka na mnie i spytała: — Jaki zawód, zdaniem pańskiem, obierze syn mój? — Musiałem się zbliżyć, pastor wziął mnie pod brodę, przyglądał mi się przez chwilę, potem zaś (pamiętam jak dziś) położył mi dłoń na głowie i rzekł: — Zostaniesz mężem Kościoła! Jestem przekonany, że tak będzie! — A miałem wówczas trzynaście lat.
— Skąd ci właśnie dziś to przychodzi na myśl, Emanuelu? — spytała.
— Co powiadasz? — rzekł zdziwiony, podnosząc głowę i patrząc na nią. Zapomniał zupełnie z kim rozmawia. — Tak,... tak...dodał, — opierając znów policzek na dłoni Powiem ci coś, Betty. Dużo minęło lat od czasu mego wyświęcenia, a w dziecięcym już wieku przeznaczeniem to mojem było. Mimo wszystko jednak, aż do dziś wątpiłem, czy jestem powołany.
Pani Betty złożyła robotę na kolanach.
— Powołany? — spytała. — Nie rozumiem cię, Emanuelu.
— Czy jestem naprawdę powołany... przez Boga... wiesz?
Pani Betty zaprzeczyła głową.
— Nie rozumiem.
— Ach tak, więc i ty zaliczasz się do tych, którzy sądzą, że ornat i peleryna stanowią duchownego, a złożenie egzaminu uznają za zgodę Boga na głoszenie słowa jego. Ja jednak przekonałem się, że Bóg sam sobie wybiera sługi swe, doświadczając wybrańców długo i szkoląc w sposób surowy. Wszak pamiętasz, Betty, legendę, którą ci niedawno opowiadałem, o owym człowieku w Judei, który przez cały ciąg życia szukał Boga i kroczył ścieżkami jego „ku zgorszeniu dzieciom świata.“ Pan zaś zadawał mu ranę po ranie, aż został na ziemi bezdomnym i opuszczonym, jak ptak nad falami morza. Wówczas dopiero pojął wolę Boga i poszedł do świątyni, gdzie mu się ukazał Pan, przykazując mu wydać wyrok na lud nieposłuszny. O opowieści tej myślałem często w ostatnich czasach. Jest to niejako zwierciadło mego życia. Wiem i czuję, że i mnie Bóg wołał długo i nadaremnie i że i mnie musiał karzącą dłonią swą odebrać wszystko, wszystko... aż do ostatniej nadziei i schrony, zanim znalazłem odwagę zrozumienia go w pełni.
— Cóż to znaczy?... Czy twoja...?
— Tak, Betty, jestem teraz na ziemi bezdomny, jak mewa na falach, nie mam żony, nie mam domu. Jestem sam z małemi dziećmi memi.
Robota zesunęła się z kolan pani Betty. Załamała dłonie i spojrzała na brata przerażona.
— I to... to... nazywasz powołaniem? — jękła.
Emanuel potwierdził skinieniem.
— Tak... czuję... że Bóg mnie teraz zawołał do siebie, kazał oddać mu się niepodzielnie. Ja zaś złożyłem życie w ręce jego.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Pani Betty pochyliła głowę i złożyła na kolanach ręce. Uzyskawszy pewność, straciła resztki sił, a również i Emanuel nie mógł dłużej panować nad sobą. Zapatrzone w dal, wielkie oczy jego napełniły się łzami, a gdy mówił, głos jego brzmiał, jak tłumiony płacz.
— Dziwi mnie to i nie dziwi wcale, gdyż wiem, od początku Bóg miał plan swój co do mnie. Nie jest to pycha. Nie miałem się nigdy za większego i lepszego od innych, chyba przeciwnie... Ale sam Chrystus powiedział: — Siła moja wielką jest w słabym! — Teraz atoli, gdy się już stało, pojąć nie mogę, że Bóg uznał mnie za godnego wyboru. Dziś rano... dziś rano... posłyszałem głos jego... wstałem z łóżka i pośród rozłogu pól stanąłem twarzą w twarz z Panem moim! Zdawało mi się, że padnę martwy od mocy ducha jego i nie śmiałem podnieść oczu na jego oblicze. Dostrzegł mój strach i przytulił mnie do łona...
Urwał nagle pod wpływem wzruszenia. Głos mu drżał od wspomnienia przeżytej grozy, drżał z zimna, a łzy płynęły mu po policzkach.
Siedzieli znowu przez chwilę, milcząc.
— Cóż zamierzasz teraz uczynić, Emanuelu? — spytała pani Betty.
— Wykonam pracę, jaką mi zadał Pan. Nic więcej nie wiem. Wola moja jest w jego ręku.
— Ale co postanowiłeś czynić? Czy wrócisz do funkcyj pastorskich... co myślisz robić teraz?
— Nie wiem.
— Czy zamierzasz podróżować, jako kaznodzieja prywatny? A cóż się stanie z dziećmi?
— Nie wiem nic. Prosiłem tylko Boga o znak, bym mógł się przygotować.
Pani Betty straciła resztki panowania nad sobą. W przystępie dzikiego strachu padła bratu na szyję, wołając:
— Emanuelu! Emanuelu! Przyjdźże raz do siebie... posłuchaj mnie! Nie wiesz sam, co mówisz... nie mów nic! Słuchaj mnie, wszakże jestem siostra twoja! To straszne, Emanuelu... Przyjdźże raz do przytomności... Słuchaj, pomyśl o przyszłości, o dzieciach, o nas wszystkich. Zastanów się. Lada dzień możesz znaleźć się na ulicy, bez dachu nad głową, ani kawałka chleba dla dzieci swych. Ojciec nie chce ci już pomagać, a nawet nie może. Ja ledwo sama żyję. Wiesz, jak mało zostało mi po mężu. Cóż poczniesz? Nie sprowadzaj nieszczęścia na wszystkich nas, Emanuelu! Nie, nie mów nic! Musisz raz wysłuchać całej prawdy. Tyle narobiłeś już złego! Wszakże z twego powodu ojciec jest chory i zrozpaczony. Wszyscy martwimy się tobą bardzo, Emanuelu. Widziałam sama, jak ojciec płakał przez ciebie. Zastanówże się raz! Od dziesięciu lat trwoży nas postępowanie twoje! Czyż to nie dosyć, czyż nigdy nie będziemy mogli wspomnieć cię bez wstydu... Ach, Emanuelu, gdybyś wiedział...
Nie była w stanie mówić dłużej. Porwał ją spazmatyczny płacz. W przystępie rozpaczy ukryła twarz na piersiach brata.
Emanuel pogładził łagodnie jest włosy.
— Uspokój się, droga siostro! — powiedział. — Sama dla siebie, jak należy dobrą nie jesteś, dlaczegóż byś się tedy mną gorszyć miała? Pomyśl, wszakże Chrystus ukazał nam prawdziwą drogę do radości wiekuistej, on, który nie miał na czem skłonić głowy swojej.
— Jak możesz tak mówić! — przerwała mu porwana gniewem, odskakując odeń. — To zuchwalstwo! Czy Bóg poto dał ci dom, schronę i rodzinę, byś wszystko to zniweczył? Czy ci dał żonę i dzieci poto byś...
Nie mogła skończyć. Emanuel położył jej dłoń na ramieniu i spojrzał smutno w oczy.
— Betty, — rzekł — czyżby nie było lepiej, byś uczyniła sąd nad sobą miast obwiniać drugich? I ciebie też doświadczył Bóg! Wszakże miał i co do ciebie plany swe, skoro dwukrotnie zapukał ręką śmierci do drzwi twoich. Przybył spytać, czy jesteś gotowa przyjąć go... jego samego. Otwórz serce twoje. Pomyśl, Bóg zabrał ci dziecko i męża, a ponadto bogactwo, zaszczyty, stanowisko i podziw świata... Czyś mu za to podziękowała? Czyś zrozumiała, że w ten sposób zdjął z ciebie jedno brzemię po drugiem, ukazując drogę do ojcowskiego serca swego? Jeśli tak nie jest, to biada ci, Betty! Czas najwyższy... Czy nie czujesz, że zbliża się dzień Sądu? Czy nie dostrzegasz, że świat się chwieje w posadach i że błogosławieństwo boże zdjęte zostało z ludzkości, a demony roją się, jak robaki w padlinie? Czyż zbrodnie nie chodzą dziś nago po ulicach? Czyż pycha i żądza pomsty nie zatruła dusz wszystkich? Wszakże stan jeden powstaje przeciw drugiemu i naród przeciw narodowi! Nienawiść rozgorzała płomieniem w całym kraju, a krwiożerczość ryczy paszczami dział. Duch boży uciekł nawet z samego domu Boga, z jego, krwią ochrzczonej gminy. Samowola i pycha biją się o pierwsze miejsce w Kościele. Zaprawdę, powiadam ci, bliski jest już dzień Sądu! Biada temu kogo potępi.
Wyprostował się i podniósł dłoń groźnie w niebo. Ale nagle złamał mu się głos, opuścił ramię i rzekł łagodnie i pojednawczo:
Daj mi rękę, droga siostro! Narazie nie rozumiesz mnie, ale wierzę niezłomnie, że i dla ciebie wybije godzina. Wówczas pojmiesz pełna przerażenia, że ten kto kocha życie, utracić je musi. Znam duszę twą, Betty. Pójdziesz w moje ślady... Przyrzeknij mi to!
Uczyniła, co chciał, gdy jednak odszedł, poszła w gęstwę leszczyny, gdzie jej nikt nie mógł widzieć, i załamała rozpacznie ręce.

Sigrid i mała Dagny siedziały na wybrzeżu i bawiły się. Przed samym obiadem zawołano je do ojca, który, ku zdumieniu obu, podnosił je w górę raz po razu, całując czule w oczy i policzki. Zdumienie ich wzrosło jeszcze, gdy się dowiedziały po jedzeniu, że mają się ubrać, bo pójdą z ojcem na przechadzkę. Czegoś takiego nie zapamiętały dotąd i choć miały już na głowach wielkie, helgolandzkie kapelusze, nie chciały wierzyć, by to była prawda. Emanuel wziął dziewczynki za ręce i powiódł przez pola i zielone łąki nad brzeg strumienia, gdzie zbierały kwiatki i podziwiały odbicia chmur i ptaków w wodzie.
Uczuł potrzebę zaczerpnąć raz jeszcze pełną piersią radość życia, zanim godzina jego uderzy. Powiedział sobie, że wykorzysta czas, poprzedzający chwilę wezwania, na spokojnem, pogodnem życiu z dziećmi. Wiedział, że rychło nadejdą dni mozołu i przygotował się na to, że od dnia, w którym Bóg ustami jego przemówi do świata, rozpocznie się nieubłagalna i nieustanna walka, w której trzeba będzie dać życie.
Ubrany w długi surdut i płaski kapelusz, kroczył wesoły, nucąc piosenkę, zrywał kwiatki i przysłuchiwał się bujającym wysoko na niebie skowronkom. Wkońcu siadł z dziećmi nad strumykiem, wił im wianki i opowiadał o maleńkich elfach, gotujących w kielichach kwiatów rosę i robiących miód. Owa dziecięca zabawa tak go samego wkrótce zajęła, że nie spostrzegł, iż Dagny podczas opowiadania zdrzemnęła się, a Sigrid wcale nie ma zainteresowanego wyrazu twarzy.
Wrócił po kilku godzinach do domu, niosąc cierpliwie w ramionach śpiące dziecko, z uwieszoną u poły surduta zmordowaną Sigrid.
Niedługo potem znalazł się samotny na wybrzeżu, tuż nad wodą i stał zapatrzony w niebo i wodę. Czując, że krótki mu jeno czas zostaje, patrzył smętnie wzruszony na starych przyjaciół swych, na srebrzyste mewy i wodził spojrzeniem po załomach brzegu, o złoconego słońcem.
Doznał tak silnego wrażenia, tak go ujęło piękno krajobrazu, że łzy poczuł w oczach. Nigdy jeszcze może nie zachwycała go do tego stopnia natura, będąca odblaskiem niebiańskich rozkoszy. Wiedział, czemu to się dzieje. Oto wzniósł się wkońcu ponad wszystko, co przemija, patrzył po raz pierwszy w życiu na świat oczyma człowieka, który świat ten przezwyciężył, po raz pierwszy, poprzez to co ziemskie dojrzał wiekuistość.
— O — westchnął — czemuż ludzie nie patrzą zmysłami duszy, czemuż nie dostrzegają wszędzie, gdzie są, niebieskich widnokręgów? Gdyby tak uczynili, posłyszeliby śpiew aniołów w powietrzu, a dźwięk każdy byłby im echem cudnych harmonij przedwiecza.
— Dzieńdobry! — posłyszał za sobą.
Obrócił się. Na wybrzeżu stała panna Ranghilda w swym wielkim kapeluszu, z wachlarzem u paska.
— Dzieńdobry! — powtórzyła nieco potulniej wobec tego, że Emanuel nie odpowiadał, ani nie witał jej. — Przykro mi, że panu przerywam kontemplację, ale pragnę dowiedzieć się, jak się ma siostra pańska. Byłam właśnie u was, ale służąca oświadczyła, że Betty leży i nie przyjmuje nikogo. Czyżby była chora? Źle wyglądała w dniach ostatnich. Boję się na serjo o nią.
Emanuel stał i milczał. Na jej widok ogarnęło go zdumienie wielkie. Wydało mu się, że już niemiernie długo nie myślał o niej wcale. Pokusę, jaką go przez tyle czasu napawało jej każde zjawienie się, uważał teraz za jakiś dawny, męczący sen. Tak, teraz nakoniec czuł się wolnym. Zgasł płomień cielesnej chuci palący go ongiś, a raczej nie zgasł, ale przeistoczył się, wyszlachetniał i stopił w jedno z wielkiem, gorącem zarzewiem miłości bliźniego, tlejącem teraz w jego duszy i wypełniającem ją całą.
— Proszę się nie. obawiać! — rzekł, podchodząc do niej zwolna. — Sądzę, przeciwnie, że Betty jest na najlepszej drodze do zupełnego ozdrowienia.
Miał poważny wyraz twarzy, w oczach zaś jego połyskał niejako odblask zaziemskiego światła, w które patrzył przed chwilą.
— A cóż z panią słychać, panno Tönnesen? — spytał po chwili.
— Ze mną? Dziękuję! Ot, tak sobie — odparła z nienaturalnem ożywieniem i zaczęła się wachlować, bo przystąpił tak blisko, że czuła oddech jego na twarzy. — Mam apetyt, śpię dobrze, czuję się zdrową. Czegóż chcieć można jeszcze?
— Zaprawdę, małe ma pani wymagania, panno Tönnesen — zauważył. — Nie pytam atoli o ciało pani.
— Acha? Racz pan tedy pozdrowić ode mnie Betty. Muszę wracać do domu, panie pastorze.
— Panno Tönnesen! — zawołał, gdy odeszła już parę kroków. — Czy mógłbym przez chwilę pomówić z panią? Proszę pozwolić towarzyszyć sobie.
Stanęła, a pierś jej zafalowała.
— I owszem, ale tylko do furtki ogrodowej. Wie pan dobrze, że dbam o formy!
— W kilku słowach da się wyrazić, to co mam powiedzieć.
Uszli kilkanaście kroków wzdłuż wybrzeża, gdy Emanuel zaczął:
— Jak pani sądzi, panno Tönnesen, mnie się zdaje, że mamy jeszcze z sobą porachunki?
— Porachunki? Nie wiem o tem nic a nic!
— Wszakże musi pani pamiętać ową wygwieżdżoną noc zimową, gdybyśmy razem wracali z pewnego przyjęcia, po wystawnej uczcie, której luksus wyciskał, wierzę w to, łzy z oczu aniołów.
— Co pan powiada? Cóż to mogła być za uczta niesłychana?
— Więc pani naprawdę nie pamięta?
— Chyba ma pan na myśli ostatni obchód urodzin swego szwagra? Przypominam sobie, żeś pan się uparł odprowadzić mnie do domu, chociaż się wymawiałam.
— Właśnie o tym wieczorze myślę.
Zaniepokojona, roześmiała się nerwowo.
— Zawsześ pan ten sam, panie Hansted! — rzekła. — Jakże można w tak czarnych barwach przedstawiać małe, niewinne zebranie. Wszak było ledwo kilka osób z rodziny. Wszyscy nosili jeszcze żałobę po małym Kaju. Pamiętam przynajmniej, że damy były ubrane czarno, ja także.
— Tak. Pani także, a przez jedwab widne były białe ramiona pani.
— Zapominasz się pan, panie pastorze! — powiedziała karcąco. — Zresztą pocóż mówić o takich dawnych, obojętnych historjach?
— Tak, panno Tönnesen, jak rzekłem, zamykam dziś rachunki.
— Mnie pan nic nie winien! — zawołała żywo. — Nawet wyjaśnienia.
— Przeciwnie, winienem je pani. Winienem pani dużo więcej, niż sądzisz sama. Teraz mogę to powiedzieć, mam nawet obowiązek, bowiem onego wieczoru Bóg rozstrzygnął los mój, a pani, panno Tönnesen byłaś narzędziem w jego ręku.
Stanął i wpatrzył się w nią płomiennem spojrzeniem, przelśnionem świętym zapałem.
— Proszę powiedzieć, czy miała pani wówczas to samo wrażenie?
— Nie rozumiem pana wcale! — powiedziała, ogarnięta coraz to większym niepokojem, i przyspieszyła kroku.
— O, rozumie mnie pani dobrze! Teraz powiem wszystko otwarcie, panno Ranghildo! Teraz, jak sądzę, nadeszła chwila zapłaty. Zostałaś pani sama, bo towarzysz odjechał i teraz pragnę, byś mnie pani przez chwilę posłuchała. Czemuż się pani tak niecierpliwi? Wiem dobrze, że się pani nie podobam. Ale to nic, radbym uzyskać jeno dostęp do duszy pani. I to się stanie. Może nie dziś, nie jutro, ale napewno wówczas, kiedy wybije moja godzina!
— Niema celu mówić o tych sprawach, panie Hansted. Mamy tak rozbieżne zapatrywania, jak pan wie...
— Jest cel! Jest napewno, a ja umiem być cierpliwym!
— Proszę pana, przybyliśmy do furtki ogrodu, przeto, przepraszam bardzo... Musimy się rozstać... Do widzenia!
— Panno Tönnesen! Słowo jeszcze tylko!
— Cóż takiego? — spytała, obrzucając go napoły gniewnem, napoły trwożnem spojrzeniem.
— Czy pani gniewa się na mnie?
— Ale, skądżeby też?
— Czemuż tedy nie poda mi pani ręki na pożegnanie? Proszę, uczyń to pani! Bardzo proszę!
Ranghilda zbladła. Toczyła z sobą straszną walkę. Od wyciągniętej pokornie dłoni Emanuela biła moc, której się oprzeć nie była w stanie.
— Jesteś pan dzieciak! — powiedziała, spuszczając oczy i podając mu rękę. — No... już dobrze... prawda?
Emanuel nie puszczał drżącej jej rączki i rzekł głosem głuchym, wezbranym namiętnością:
— Panno Ranghildo! Teraz panią mam, mam i nie puszczę, dopóki nie staniesz się prawdziwem bożem dziecięciem! Nie patrz pani gniewnie. Proszę, błagam, daruj mi pani duszę swoją, byśmy oboje połączyć się mogli w niebiańskiej rozkoszy u tronu ojca mego przedwiecznego. Uczyń to, Ranghildo, siostro moja!
— Odejdź pan! — krzyknęła ochrypłym, rozkazującym tonemi, wyrwawszy mu dłoń, wpadła do ogrodu.

Gdy niedługo potem Emanuel wrócił do domu, powiedziała mu służąca, że człowiek, który doń przychodził już dwa razy, zjawił się znowu i czeka w jego pokoju. Na widok jego wstał z twardej sofy, stojącej pod dłuższą ścianą jakiś człowiek. Emanuel był w takim nastroju, że długo trwało, zanim poznał tkacza Hansena. Nie przypominał zresztą dawnego, nieprzejednanego wroga, gdyż stał zmieszany, z przekrzywioną głową niepewny, czy ma podać rękę, czy nie.
Jeśli kiedykolwiek żywił Emanuel przeciw komuś gniew, to w pierwszej linji przeciw temu właśnie człowiekowi. Krew mu się burzyła na wspomnienie podstępu, z jakim zażegnął płomyk niezgody w gminie, oraz bezwzględności, z jaką go prześladował potem, gdy już pożar ogarnął wszystko. Na widok tkacza uczuł potrzebę skruchy z powodu, iż tak długo żywił nieprzyjazne dlań uczucia, mimo że był to przecież bliźni jego, brat i dziecię boże, jak i on sam.
— Witam cię! — zawołał życzliwie, podając mu rękę. — Przybywasz jak zawołany!
— Zawołany? — spytał tkacz, nastawiając uszy.
— No tak, przyjacielu drogi, nie rozumiesz mnie jeszcze! Nie wiesz bowiem, że pomiędzy mną a przeszłością zapadła zasłona. Teraz spozieram w przyszłość tylko! Chodźże, siadaj, pogadamy!
Tkacz siedział, trąc kapelusz rękawem, zdawało się, że mu cięży to, z czem przybył, i nie może znaleźć stosownego wstępu. Mówili przez chwilę o stosunkach panujących we Vejlby i Skibberupie, a wkońcu poruszyli sprawę bliskiego zebrania w sandingskim uniwersytecie. Nakoniec ozwał się Hansen:
— Muszę ci powiedzieć wprost, że oddawna już nie jestem zadowolony z... toku spraw duchowych w czasach obecnych. Sądzę, że każdy chrześcijanin, podobnie jak ja, boleć musi nad babilońskiem poprostu zamieszaniem, jakie panuje w Kościele. Ta niezgoda trapi mnie bardzo i często wpadam w rozpacz, myśląc, co będzie dalej.
Emanuel skinął potakująco.
— Prawdę mówisz, Jensie Hansenie.
— W czasach ostatnich, myśląc o bliskiem zebraniu naszem, dumałem, czyby nie zjawił się człowiek, obdarzony taką siłą ducha, by zdołał połączyć w jedno rozpadłe członki gminy bożej w naszym kraju. To też, powiem otwarcie, zachodziłem tu, do ciebie, bowiem pewny jestem, że człowiekiem takim jesteś ty, Emanuelu!
Bolesny, tajemniczy uśmiech przemknął po ustach Emanuela.
— Dlaczegoż tak pewny tego jesteś, Jensie Hansenie? — spytał.
Słyszałem przecież, co się tu działo... A zresztą przyszedłem do przekonania, żem cię źle swego czasu ocenił i należycie nie zrozumiał... To powiadam szczerze. Przytem w tych dniach uczułem coś jakby nakaz coś, coby nazwać można głosem wnętrznym, bym siadł do łodzi, przejechał na tę stronę i pomówił z tobą...
— Głos, powiadasz?
— Tak, wnętrzny głos, który się ciągle odtąd we mnie odzywał, tak że nie zaznałem spokoju, pókim go nie posłuchał. Zdawało mi się, że jest to rzecz wielkiej wagi. Ilem razy wspomniał z troską o tem zebraniu, coś mi mówiło: Emanuel jest powołany, on posiada moc!
Emanuel przestał go słuchać. Wzburzony bardzo pochylił się, myśląc:
— Oto jest znak!

Dreszcz świętego uniesienia przeszedł jego ciało.

CZĘŚĆ CZWARTA.

Nadszedł wreszcie dzień wyczekiwany z takiem napięciem i niepokojem. We wszystkich pismach ludowych widniał w ciągu ostatniego miesiąca napis wielkiemi literami: Zebranie na uniwersytecie w Sandinge. Także poza kręgiem członków związku oświatowego wyczekiwano rezultatu obrad z zaciekawieniem, gdyż był on widomym znakiem prądu czasu i świadczyć musiał dowodnie o kierunku ludowego ruchu bieżącej chwili.
Już w przeddzień otwarcia zjeżdżać się zaczęli goście. Po każdym pociągu gościniec od stacji idący zalegały tumany kurzu, wznoszonego kołami nieskończonego korowodu przystrojonych flagami pojazdów. Zgłosiło się przeszło 500 pozamiejscowych uczestników, to też nie było mowy, by się wszyscy mogli pomieścić w uczelni, zwłaszcza na noc, gdyż obrady trwać miały dwa dni. Większa część rozlokowała się po domach sympatyzujących z ruchem wieśniaków, a i tak musiano użyć za sypialnie stodoły, szopy, a nawet strychy, gdzie umieszczono młodzież.
Wieczorem, gdy purpurowe słońce zapadało pod szafirowy nieboskłon, wyglądał plac przed szkołą na wielki, naprędce rozłożony obóz, pełen rozgwaru, zamieszania, pustych, lub ładownych wozów, wiązek słomy, siana i ludzi błądzących tu i owdzie, w celu zasięgnięcia informacji, znalezienia schrony, wystarania się o jadło i napitek i ulokowania swych tłumoków z pościelą.
Były tu najróżniejsze postaci i rozbrzmiewały wszystkie dialekty. Wielcy, ociężali Jutlandczycy z zachodu o wodo-jasnych oczach i mowie, której nikt nie rozumiał, mieszali się z żywymi, ruchliwymi mieszkańcami Fun, mówiąc, śmiejąc się i hałasując. Widać było stare kobiety z okolic Ribe, z węzełkami na plecach i połyskliwych czepcach na głowie, i małe kobietki z Farö, podobne beczkom, skutkiem grubych, sztywnych, odstających spódnic. Przeważali Zelandczycy różnych odcieni i wieku, dalej tłoczyli się Jutlandczycy z okolic Kallundborgi, Kölerczycy i dziarscy Stewenczycy, śmiejący się rozgłośnie. Byli tu starzy i młodzieńcy, chorzy, których znosić musiano z wozów, i kaleki kusztykające na kulach.
Mimo jednak rozmaitości łatwo było spostrzec wspólny rys ogólny. Poprzez ruch i gadaninę wyczuwało się wspólną wszystkim powagę i wysokie napięcie oczekiwania. Przypominało to sceny pielgrzymek świętojańskich do świętych źródeł, w zamierzchłych czasach, celem zdobycia cudotwórczej wody. Na wielu rozgorączkowanych twarzach widniał odblask chorej duszy, wijącej się w mękach wątpliwości chwili bieżącej i szukającej pożądliwie lekarstwa prawdy.
Na kamiennej tamie siedział mężczyzna i kobieta, oboje średnich lat i trzymali się za ręce. Poważny wyraz ich twarzy i cicha, skupiona postawa opowiadały całą historję.
Przybyli zdaleka, podróżowali dwa dni i jedną noc i siedzieli teraz oszołomieni zmęczeniem, obcy jacyś i dziwni w tem niezwykłem środowisku. Pochodzili z kresów Jutlandji, z zapadłej miejscowości nad samemi wrzosowiskami, gdzie życie płynie na twardej walce z jałowizną ziemi i surowością klimatu. Długiemi wieczorami w zimie, gdy burze szalały, kupili się wokół małej lampki, czytając sobie wzajem książki i pisma, dotyczące ruchu ludowego, a latem jeździli daleko, piaszczystemi drogami na zebrania związkowe i kościelne. Zawsze czuli się szczęśliwi, gdy mogli nasycić pożądanie oświecenia, obudzone w młodości przez sandingską uczelnię. W czasach atoli ostatnich niepokój ogarnął ich serca. Przede wszystkiem przeraził ich Wilhelm Pram swem namiętnem, a przekonywującem dowodzeniem. Przeczytawszy pierwszą jego mowę, zwalczającą objawienie słowa bożego w Biblji, nie mogli zasnąć, trapieni niespokojnemi myślami. Gorzej jeszcze podkopał ich poczciwą wiarę, niedługo potem, pastor Mogensen broszurą o piekle i karach wiekuistych. Przez trzy wieczory czytali jego słowa, nie będąc pewni, czy dobrze zrozumieli. Zadawali sobie wzajem pytanie, co zostaje z chrześcijaństwa, jeśli niema djabła, ani kary wiecznej, a przeto też nagrody wiekuistej, gdy nawet duchowni nie wiedzą nic, zdaje się, o życiu poza grobem, a wiara nie daje żadnej pewności odnośnie do rzeczy, których dostrzec nie można. Czemże jest tedy wiara? Zachwiało im się wszystko, a nie pomogło i to, że czytać przestali niebezpieczne słowa i przez czas pewien trzymali się zdala od zebrań. W osamotnieniu, w jakiem żyli, myśli nie dawały im spokoju i trapili się wątpliwościami, które wymagały koniecznie rozstrzygnięcia. Nie mogli znieść dłużej brzemienia niepewności. Mimo że byli biedni, ruszyli z domu, oddawszy mienie i dzieci w opiekę sąsiadom, i oto po długiej, uciążliwej podróży siedzieli tu, przepojeni pragnieniem zdobycia wyjaśnień, dojścia do poznania prawdy i odzyskania utraconego pokoju serc.

Również w „Sandinghus’ie“ ruch panował wielki. Lud oblegał tłumnie właściwą widownię wielkich wydarzeń, zaś działacze i aktorzy zebrali się tu, za kulisami, u pani Gilling. Przybyły wszystkie niemal wybitniejsze osobistości zrzeszenia. Byli tu pastorzy, nauczyciele i posłowie parlamentarni, a znalazł się nawet jeden znany profesor akademji. Nie zaliczał on się, coprawda, do zwolenników ruchu, ale obecność jego wysoko podnoszono, gdyż świadczyła, że nawet wiedza ścisła daje wyraz uznania dla pracy społecznej związku oświaty ludowej. Wielkie wrażenie zrobił też, jak zawsze, Wilhelm Pram, młody jeszcze, a już słynny szeroko człowiek, posiadający wielki talent skupiania na sobie uwagi publicznej przy pomocy wymownej gestykulacji i innych sztuczek dramatycznych.
W pierwszej jednak linji wszyscy zajmowali się wieścią, że zebranie zaszczyci swą obecnością ekscelencja, nowy minister oświaty we własnej osobie, a może nawet przybędzie na pierwszy zaraz dzień obrad. Z zupełną słusznością uznano to wielkie, niebywałe odznaczenie za oznakę, że dokonał się w poglądach sfer rządowych zwrot na korzyść związków oświatowych chłopskich i wszyscy odrazu uczuli ogromną skłonność do zgodliwości i ustępstw. Sam nawet Pram okazał się wrażliwym na uprzejmość, okazaną przez niedawnych twórców zamachu stanu. Rzucił pośród zwolenników swych uwagę, że minister wie przynajmniej, jakie ma obowiązki jako urzędowy nadzorca Kościoła. Wszyscy zgodzili się na to, że należy koniecznie przeprowadzić porządną, fachową dyskusję przedłożonych kwestyj, unikając osobistych sporów i podniecenia.
Łącznie z tem wspomniano o Emanuelu Hanstedzie. Dowiedziano się, że zamierza zabrać głos w dyskusji i wszyscy radziby byli przeszkodzić temu, by nie ryzykować skandalu. Za fakt uznano, że ten biedaczysko jest nieuleczalnie umysłowo chory, a ojciec wniósł podanie o kuratelę i zamierza go umieścić w szpitalu warjatów. Zdawano sobie jednak sprawę, że wyraźny zakaz rozgoryczyłby jeszcze bardziej jego tutejszych biednych, naiwnych zwolenników i wzmógłby aureolę świętości, jaką otoczyli jego chorą głowę. Nie ulegało kwestji, iż wpływ jego wzrósł w czasach ostatnich bardzo. Nietylko biedni rybacy wiejscy, ale nawet wielu chłopów sandingskich uległo mu, widząc w nim nowego Mesjasza. Postanowiono tedy udawać objektywność i dać mu prawo głosu, z tem jednak, że nastąpi bezwzględne wykluczenie, gdyby w wyrazach, lub gestach przekroczył granicę.
Podczas, gdy się to wszystko działo, stary pastor Momme siedział w pustej plebanji. Proszono, by wziął jako gość honorowy udział w zebraniu, celem dekoracji podczas uroczystości otwarcia, ale odmówił. Niepodobna go było nawet skłonić, by przyjął licznych, zamiejscowych członków związku, jawiących się w ciągu popołudnia z powitaniem. Powiedział sobie, że nie rozumie nowego pokolenia, mimo, że mieni się jego spadkobiercą, był przytem znużony, potrzebował spokoju i pragnął tylko w ciszy modlić się do Boga o przebaczenie za to, że zmarnował życie.
Siedział w fotelu, przy oknie, a zachodzące słońce rzucało przez firankę czerwoną poświatę na wyschłą jego twarz. Otwarte okno wpuszczało do pokoju rozgwar uliczny, szmer głosów i rżenie koni, które to odgłosy miłe mu ongiś były jak świegot ptactwa o świcie. Teraz atoli słyszał w tem dźwięk dzwonu, zwiastującego koniec życia i zagasanie nadziei. Wydawało mu się, że przysposabia się pogrzeb, a niedługo spoczną w grobie zbutwiałe szczątki minionego czasu i jego własnego dzieła. Po drugiej stronie okna siedziała panna Katinka Gude, a druty jej błyskały bez ustanku.
I ona odciąć się nie mogła od życia wrącego w całej wsi, ale rozgwar ten był dla jej pozbawionych rezonansu uszu, zwykłym, jarmarcznym hałasem. Stara panna nader trzeźwo zapatrywała się na zebranie. Nie żywiła dlań żadnego szacunku, bowiem nie imponowali jej ludzie, ni w pojedynkę, ni w gromadzie, a zgoła już obojętną była na wszelkich pastorów, czy mówców ruchu ludowego. Z wyjątkiem brata i zmarłego dyrektora uczelni uważała wszystkich innych przywódców, od wielkiego Grundtviga, aż do proroków ostatnich czasów za coś w rodzaju przemysłowców „handlujących Bogiem,“ za protestanckich kramarzy odpustów, wystawiających na sprzedaż w sklepikach swych niebiańskie towary, starających się usilnie, by je dać po niższej od konkurenta cenie, z tem jednak, by zarobić nieźle.
W ciągu siedemdziesięciu lat życia poniosła stara dziwaczka niejedną stratę w wierze i doszła do przekonania, że nic bardziej w świecie zmienne, jak właśnie „to, czego jedynie człowiekowi potrzeba“ i nic nie jest bardziej znikome od „prawdy wiekuistej.“ Przekonała się, że ci, którzy liczą się z takiemi prawdami jak: dwa razy dwa cztery, albo: żelazo jest cięższe od drzewa, zawsze żyją wygodnie, zaś inni, zapatrzeni w niebo umierają w nędzy. Uznała, że przyczyną tego jest fatalne nieporozumienie, czy jakiś błąd przekładu Pisma, słowem kłamstwo odnośnie do życia zagrobowego.
— Katinko! zawołał starzec.
— Jestem przy tobie! — odparła.
— Opowiedz mi coś o Emanuelu Hanstedzie. Czy miałaś w dniach ostatnich jakieś wieści?
— Nie, nic ważnego... Ach, prawda. Podobno jest tu w okolicy dziewczyna siedemnastoletnia, która wygłasza o nim kazania, zwąc go Mesjaszem. O ile wiem, jest to siostrzenica żony lekarza z Kyndby, po drugiej stronie zatoki.
— Ach, trudno w to uwierzyć. Chociaż pomyśl, Katinko, coby to była za radość, gdyby mi Bóg pozwolił dożyć powrotu swego na ziemię.
Szwagierka nic nie odparła i siedzieli przez chwilę w milczeniu.
— Katinko! — zawołał ponownie.
— Co?
— Możebyś mi trochę poczytała. Taki jestem niespokojny czegoś.
— Dziś tak parny wieczór. Otworzę chyba kilka okien.
— O nie, nie czyń tego!
— Cóż ci przeczytać? Może ustęp z Biblji?
— E, nie. Wszakże to, jak dziś powiadają tylko zbiór starych podań.
— W takim razie coś z pieśni Grundtviga?
— Zdaje mi się, Katinko, że nie miałbym na to dość śmiałości. W ostatnich latach odpowiada mi lepiej Brorson. Często siedzę i nucę sobie którąś z jego pieśni kościelnych. Naprzykład choćby tę...
Zaczął śpiewać starczym, ale dość silnym głosem:

W pokorze udaj się do Pana,

Ugnij przed Chrystusem kolana,
Zbawiciel łaskawie ci skinie,

Róża się rozkwieci w dolinie.

Gdy skończył, powiedziała Katinka, zmieniając drut:
— Możeby było najlepiej, gdybyś się położył, Momme?
Wysilony śpiewem, siedział przez chwilę, dysząc ciężko.
— Masz rację, masz rację. Sen, to przecież najlepszy nasz pocieszyciel.
— Chodź, zaprowadzę cię.

Nazajutrz wisiały nad ziemią ciężkie chmury. Deszcz dawno nie padał, a co ranka rozdzierało słońce mgłę nocną promieniami, niby złotemi mieczami. Niebo było długo błękitne, a na gościńcu leżała gruba warstwa kurzu. Dziś słońce nie wyjrzało, ni na chwilę, a mimo to od rana upał panował wielki, podobny do suchego żaru piekarskiego pieca, wydzielanego, zdało się, wprost z wnętrza ziemi. Po polach leżało bydło, pokładłszy głowy ciężko w trawie, jaskółki trzepotały się niespokojnie, a powietrze miało dziwny zapach siarki.
Około południa szła powolnym krokiem panna Ranghilda Tönnesen, w stronę domu, zajmowanego przez Betty i Emanuela. Była zamyślona, nie wiedziała, gdzie się znajduje, i drgnęła na głos przyjaciółki, pozdrawiającej ją z poza żywopłotu ogrodowego.
Pani Betty miała gładką, czarną suknię i czarną, poranną koronkę na włosach. Drobna jej, szczupła figurka wyprostowana była dziś niezwyczajnie. Ramiona skrzyżowała pod piersiami.
— Czy masz na serjo zamiar odwiedzić nas dzisiaj? — spytała.
— Tak. Czy może przychodzę nie w porę?
— Tego nie powiedziałam przecież.
— Dlaczegóż pytałaś, droga moja? Czemu tak na mnie spoglądasz?
— Nie pokazałaś się od dwu dni. Cóż to za powód? Przyznaj się. Unikałaś nas w czasach ostatnich, Ranghildo. Zauważyłam to. Powiedz, czy i ty może zaliczasz się do spiskujących?
— Droga Betty, nie zaczynaj swarów! — rzekła Ranghilda znużonym głosem i weszła furtką. — Gorąco całkiem do tego nie usposabia. Ginę poprostu. Ty również wydajesz się zdenerwowaną... Przebacz, ale usiądę.
Zajęła miejsce na ławce pod jabłonią, pani Betty zaś stała dalej. Cerę miała ziemistą i wyraz wyczerpania w twarzy, a oczy jej tylko świeciły.
— Powiedz jedno tylko, — zaczęła — czy prawdą jest, że pastor Petersen przyjechał znowu?
— Tak, przybył wczoraj. Nabrał ochoty wziąć udział w zebraniu sandingskiem i zostanie tu przez dwa dni tylko. Sądziłam zresztą, że go tu zastanę. Przed południem poszedł do uniwersytetu posłuchać odczytu i umówiliśmy się tu zejść, bowiem oświadczył, że was odwiedzi.
— Tak? Ma tu przyjść? Więc jest aż tak zuchwały. Wszakże nie zaprzeczysz, Ranghildo, że zalicza się do spiskowców. Pewna jestem nawet, że to główny aktor. On to właśnie podburzył ojca!
— Jesteś, zda mi się, na całkiem fałszywej drodze, Betty. Wczoraj rozmawialiśmy właśnie o twym bracie i doznałam wrażenia, że nietylko nie wiedział dotąd nic o kroku twej rodziny, ale go wcale nie pochwala...
— Brońże go, broń! Wszakże to twój przyjaciel i kawaler! — zawołała Betty i zaczęła chodzić po ścieżce, ciągle nienaturalnie wyprostowana z rękami pod piersią. — Zawsze byłaś wrogo dla Emanuela usposobioną, ignorowałaś go, rada, by go miano za nic. Teraz złość cię bierze, bo widzisz swą omyłkę.
— Wiesz co, Betty, to śmieszne wprost, co mówisz. Zapominasz, że przed dwoma jeszcze tygodniami sama potępiałaś postępowanie brata twego. Jeśli mamy rzecz brać zasadniczo, to właśnie ty dałaś powód, że ojciec i brat Karol, czy ktoś inny zresztą może, jęli się tak ostrych środków.
— Co? Ja?... Co pleciesz?
— Sądzę, że własny twój sposób przedstawienia sprawy musiał zadecydować o postępowaniu rodziny.
— Chyba sama w to nie wierzysz, Ranghildo! Jak śmiesz twierdzić coś podobnego? Przyznaję otwarcie, że długi czas nie rozumiałam Emanuela, że nawet teraz trudno mi go często pojąć. Ale nigdy, przenigdy nie przepuszczałam, by mogło dojść do czegoś takiego. Jakże można człowieka jak Emanuel pozbawiać wolności, zamykać, robić zeń obłąkańca? Nie dopuszczę za nic! Dopóki znajduje się pod moim dachem, mam prawo zabrać głos. Od dziś nie rozstaniemy się już nigdy!
Zaczęła znowu spacerować i przez czas pewien panowało milczenie pośród przyjaciółek.
— Brat twój jest teraz pewnie na zebraniu? — spytała Ranghilda po chwili, jakby z wysiłkiem.
— Więc cię to jeszcze interesuje? Nie, niema go tam.
Ranghilda rzuciła jej spiesznie spojrzenie.
— Czyż nie będzie dzisiaj przemawiał?
— Będzie, ale dopiero wieczór, podczas walnej dyskusji.
— Ach tak! Czy sądzisz, że jest w tem coś prawdy, że jak mnie doszło, mogą go nie dopuścić do głosu?
— Nie ośmielą się na to! Cóżby to zresztą pomogło? Niesposób przecież przeszkodzić, by sobie gdzieindziej znalazł słuchaczy. W dniu, kiedy wystąpi publicznie, skupią się wokoło niego tysiące. Pewna tego jestem!
W tej chwili krzyknął ktoś na ulicy i ponad furtką ukazała się czerwona twarz pastora Petersena.
— Dzieńdobry paniom! — zawołał. — Przepraszam panią, pani konsulowo, — dodał, zwracając się do Betty — że ośmielam się po raz drugi tego lata napadać panią i to w taki skwar w dodatku!
Betty przyjęła go z taką jeno dozą uprzejmości, by nie być niegrzeczną. Siadła na ławce przy Ranghildzie, wskazując mu fotel, w którym siedział za pierwszą bytnością.
— Słyszałam, — powiedziała — że pan pastor był na zebraniu?
— Tak. Stamtąd właśnie wracam.
— Było pewnie dużo osób?
— Mnóstwo! Jedni wchodzili drugim na ramiona, by lepiej słyszeć. Tego rodzaju turnieje przekonań stały się ulubioną zabawką ludu w czasach naszych. Było tam gorąco w obu tego wyrazu znaczeniach! Panu Bogu musiało dziś mocno dzwonić w uszach, bo nie szczędzono wcale staruszka. Zwłaszcza Wilhelm Pram i inni biegli w Piśmie zalewali mu sadła za skórę! Dawali nawet do poznania, że może całkiem zostać usunięty z placu boju, o ile dobrowolnie nie zrzeknie się handlu tajemnicami, które nie imponują dziś nikomu. Oświeceni, współcześni ludzie domagali się od religji jasnej, wyraźnej na wszystko odpowiedzi, bez wybiegów i dwuznaczności....
Mówił zwykłym, żartobliwym tonem, ale czuło się, że kipiał gniewem.
— Coprawda, dodać trzeba, że niektórzy brali w obronę starowinę i tłumaczyli. Odznaczył się tu zwłaszcza zaszczytnie dyrektor Sejling, występując śmiało w roli adwokata. Wygłosił świetną mowę, twierdząc, że słowa oskarżonego w wielokrotnie wzmiankowanej książce, zwanej Biblją, są przynajmniej w zasadniczych punktach zupełnie wiarogodne. Komuś sprytnemu przyszło w najgorętszej fazie walki na myśl postawić wniosek głosowania nad tą kwestią... Ha... prawda... genjalny pomysł! Pan Bóg, przedmiotem balotażu! O, zaprawdę, żyjemy w czasach postępu. Pewny jestem, że niezadługo decydować będziemy o sprawach zaziemskich zapomocą liczenia głów, albo kładzenia pasjansu.
— Jakże był wynik głosowania? — spytała Ranghilda.
— Nie mogę udzielić wyjaśnienia w tej sprawie, gdyż nie czekałem na koniec. Wyznaję szczerze, że wolałem odejść. Może jest to tchórzliwość, ale się do niej poczuwam.
— Nie rozumiem, — powiedziała pani Betty wojowniczo — dlaczego właśnie pan, panie pastorze, czujesz niechęć do tego rodzaju postępowania. Wszakże zawsze podkreślasz pan swe umiłowanie zdrowego rozsądku.
— Tak, łaskawa pani. Właśnie dlatego, że jestem wielbicielem zdrowego rozsądku, hołduję w małem, czy wielkiem starej, mądrej maksymie, że należy zostawić w spokoju kamień, którego podnieść nie można. Sam razu jednego omal się nie rozchorowałem z wysiłku, przeto wdzięczność odczuwam dla tych, którzy mi zdjęli z pleców brzemię. Miły Boże! Czemuż to ludzie niweczą ustawicznie własne szczęście, czyniąc awanturnicze wycieczki po chmurach. Skąd że bierze się ta chętka wśliźnięcia się chytrze w wieczność, skoro na jej drzwiach widnieje napis: — Niepowołanym wstęp wzbroniony! — Chociaż jestem duchownym, na widok takiego, zarażonego teologją zebrania z żalem wielkim wspominam te dawne czasy, kiedy po wsiach uprawiano ziemię, tuczono krowy, a religijne potrzeby zaspakajano nabożeństwem w niedzielę i trzykrotną komunją w ciągu roku. Umiano wówczas żyć, to znaczy rozumiano życie. Dźwigali wszyscy bez szemrania brzemię bytu, to też brali również żywy udział w jego radościach. Starzy grywali w kręgle i spijali piwko, młodzież zaś tańczyła na klepisku, mając srebrne sprzączki u trzewików i wstążki u czapek. Ach, jakież to były szczęsne czasy!...
— Nie każdemu odpowiada taki ideał życia! — powiedziała ostro pani Betty.
— To prawda. Przekonałem się i przekonywam co dnia lepiej, że niesposób głosić ponęt niewinnych radości życia w epoce egzaltacji, uznającej jeno krańcowość, szalone wybryki, lub samobójczą askezę. To się dziś podziwia i oscyluje pomiędzy jednem, a drugiem. Wszystko, by było jeszcze dobrze, gdyby ludzie zgodzili się na jakiś jeden ideał. Ale dziś tyle jest światopoglądów ile osób, chcących się czemś odznaczyć. Powietrze naszego stulecia przepełnione jest zdumiewającemi prawdami, obietnicami i proroctwami. Gdy jeno biedny jakiś krawiec powie kilka nowych głupstw na jakiemś zebraniu, zaraz myślą sobie słuchacze: A, któż wie, może to jest właśnie zbawcze słowo, na które czekamy?
Ranghilda zaniepokoiła się, widząc, że Betty siedzi jak na żarzących węglach i zaciska ręce na kolanach. Wstała szybko, pożegnała przyjaciółkę i poszła, a pastor Petersen z nią.

Po opołudniu siedzieli Emanuel i Betty na sofie w jego pokoju. W ostatnich tygodniach postarzał się nie do poznania. Wyszczuplał bardziej jeszcze, policzki i oczy mu zapadły w głąb, a długie, nieczesane włosy i broda wisiały na ramionach i piersi.
Od dwudziestu czterech godzin nie jadł nic, to też przed chwilą doznał lekkiego omdlenia, gdy wracał z siostrą z ogrodu.
— Jakże się czujesz? Czy ci trochę lepiej? — spytała troskliwie, gładząc go po ramieniu.
— Dziękuję, już minęło. Czuję się dobrze.
— Nie chcę cię nudzić, Emanuelu, ale możebyś zjadł coś posilnego?
Uśmiechnął się zlekka.
— To zbyteczne, Betty. Duch boży podtrzyma mnie i sił doda.
W tej chwili stanęła w drzwiach służąca.
— Proszę pani! — rzekła.
Betty wstała żywo.
— Co się stało? Mów ciszej! Nie przeszkadzaj!
— Czy pani nie widziała dzieci?
— Nie. Są pewnie w ogrodzie.
— Niema ich. Nie możemy ich znaleźć.
— Poszukajcie dobrze obie i zatrzymajcie w pokoju. Niech siedzą cicho. Nie przeszkadzaj nam.
— Która godzina, Betty? — spytał, gdy doń wróciła.
— Dochodzi czwarta. Jeszcze masz trzy godziny do rozpoczęcia posiedzenia dyskusyjnego. Powiem ci otwarcie, mój drogi... nie bierz mi za złe... ale nie pójdę na zebranie. Nie mam odwagi... taka masa ludzi... za wiele by mnie to kosztowało...
Emanuel pogładził w milczeniu jej rękę.
— Powiedz mi co... pragnę, byś mi powiedział, o czem będziesz mówił dzisiaj, Emanuelu?
— Powiem to, czem mnie Bóg natchnie, nic więcej.
Odpowiedź ta zaniepokoiła panią Betty.
— Wszakżeby dobrze było namyśleć się trochę, może nawet porobić notatki. Nie nawykłeś przemawiać na tak wielkich zebraniach, wobec tylu osób.
Spojrzał na nią z łagodnym wyrzutem i potrząsnął głową.
— Troszczysz się o wiele, Betty — rzekł — a jednego ci tylko potrzeba!
— Nie rozumiem cię, Emanuelu.
— Jeszcze mnie nie rozumiesz! — odparł, przesuwając dłoń litośnie po jej włosach i policzku. — Ale ponieważ kochasz mnie, opowiem ci o cudownem zjawisku, jakie miałem przed chwilą.
— Zjawisku?
— Tak! Widziałem matkę. Niedawno to się stało, gdym siedział w ogrodzie. Dusza moja niespokojna była i pełna strachu. Nagle zobaczyłem świetlaną postać. Zbliżyła się, objęła za głowę i pocałowała w czoło Błogosławię cię!— powiedziała.
Betty złożyła ręce na piersiach i patrzyła nań przerażona.
— Emanuelu! krzyknęła.
— Uspokój się, siostro! Musimy być pokorni. Czemże się niepokoisz? Czyż nie czułaś nieraz w samotności, że cię otaczają duchy? Czyż nie dodaje otuchy myśl, że niebo jest tak blisko nas? Czyż to nie rozkosz wiedzieć, że co dnia nurzamy się w niewidzialnej jego wspaniałości, a uczynić nam trzeba jeden jeno, mały krok, gdy zjawi się śmierć wybawcza, otworzy więzienie ziemskie i rzuci zgrzebną odzież niewolnika w grób, na łup robakom?
Betty siedziała nieruchoma, milcząca.
— O tak, Emanuelu! — zawołała nagle w ekstazie i chwyciła jego rękę.

Upał wzrastał ciągle w ciągu dnia, a zaraz popołudniu zamroczyło się tak, że w izbach można było ledwo zobaczyć, która godzina na zegarze. Raptowne uderzenia wiatru szły po wyschłych polach, otulając całą okolicę w chmurę kurzu, podobną popiołowi. Piały po osiedlach koguty, jaskółki tłukły się ponad drogami, zdjęte śmiertelną trwogą, a od czasu do czasu rozbrzmiewało dudnienie dalekiego grzmotu.
Około zachodu słońca ukazała się na zachodnim nieboskłonie czarno-sina masa chmur, podobna olbrzymiemu, nieforemnemu słoniowi nieba, sunąc coraz to wyżej po płomienisto-czerwonym widnokręgu. W tym czasie wypełniła się ponownie wielka sala wykładowa aż do ostatniego miejsca i mimo gorąca i obecności ekscelencji, pana ministra oświaty, wznowiono z nieosłabłą gwałtownością przedpołudniowy opór. „Biegli w Piśmie“, rozgorzeli zapałem bojowym, ponieśli przy głosowaniu w kwestji nadprzyrodzonego pochodzenia Biblji poważną klęskę. Wilhelm Pram oświadczył wprost, że zatknie pośród gminy chorągiew buntu i wezwie wszystkich wolnych duchem mężczyzn i kobiety do otwartej walki z tymi, którzy przez nikczemność poddali rozum pod autorytet niewolnictwa ducha. To wyzwanie rozpłomieniło przeciwników i teraz słychać było już nietylko mówcę, ale chór wielogłosy jego zwolenników. Na trybunie jawiły się jedna po drugiej dziwne zaiste postaci, wszystkie zaś pałały żądzą wyznawania, objawiania, obiecywania i reformowania.
Wokół trybuny siedzieli honorowi goście zebrania i specjalnie zaproszeni mówcy, pośród nich zaś słynny pastor Mogensen, niezmordowany pogromca kar piekielnych, zwany popularnie w obozie przeciwników „narwanym djabłem,“ obok zaś niego smutny niedowiarek, kandydat Boserup. Uwagę powszechną zwracał oczywiście młody minister, siedzący przy pani Gilling, silący się na dostojną minę, ile razy go co do osób mówców informowali ustawieni w tyle wyfraczeni nauczyciele uniwersytetu ludowego.
Na trybunie, obok mówców zajął miejsce dyrektor Sejling, przewodniczący zebrania. Siedział poważny, nieruchomy, z rękami założonemi na piersi i miną surową i świadomą siebie, co go czyniło postrachem obu zarówno partyj. Zrazu był chwiejny podczas zebrań publicznych i to przynosiło ujmę jego popularności, ale w czasach ostatnich, mianowicie, gdy pośród młodzieży coraz większego nabierał znaczenia Pram, stał się nad wyraz pewny siebie i nieugięty. Był, jak ogólnie wiedziano, przywódcą konserwatywnej frakcji związku i powiadano, że jego to dziełem był przyjazd ministra. Krok to był sprytnie obmyślony, gdyż spowodował odrazu zniżkę akcji opozycji na przedpołudniowem posiedzeniu, umożliwiając uchwalenie boskiego pochodzenia Biblji, przygniatającą większością głosów.
Gorąco w sali stało się wprost niemożliwem do zniesienia. Mimo pootwieranych drzwi i okien kilka kobiet zemdlało. Wiszące wysoko u pułapu lampy dawały teraz tak nikłe światło, że część sali zaległ ponury mrok. Od czasu do czasu rozlegały się coraz to bliższe grzmoty.
Nagle powstało zamieszanie u bocznych drzwi. Ludzie zaczęli usuwać się i po chwili wszedł Emanuel.
Z trybuny przemawiał właśnie jakiś nauczyciel wiejski, nikt go atoli nie słuchał. Wszyscy zapatrzyli się w wątłą postać, stojącą u drzwi z opuszczoną głową i skrzyżowanemi na piersiach rękami. Nawet ci, którzy go nigdy nie widzieli, domyślili się kto to. W głębi sali zaczęto wychodzić na ławki, by go zobaczyć, a z ust do ust krążyły ciche pytania i odpowiedzi.
Jeden tylko człowiek stał niemy. W rogu sali tkwił tkacz Hansen, kryjąc w czerwonych rękach dolną część judaszowskiej twarzy swojej.
Gdy nauczyciel wreszcie skończył i wygadało się jeszcze kilku, ogłoszono z trybuny, że głos ma Emanuel Hansted. W tej chwili weszła na ławkę pod oknem młoda dziewczyna w czerni, a jednocześnie wstało z miejsc kilkanaście obtarganych figur, pośród nich zaś „czarna Trina,“ której obecność odrazu wzbudziła zaniepokojenie kierowników posiedzenia, zwłaszcza frakowców, zebranych przy ministrze. Była to Gerda i delegacja zwolenników Emanuela.
Gdy się zbliżył do trybuny, Gerda wyciągnęła ekstatycznym gestem ramiona i zawołała głośno, przenikliwie:
— Hosanna! Błogosławiony ten, który przychodzi w imię Pańskie!—
Hosanna! Hosanna! — powtórzyli chórem obszarpańcy, a głosy ich zabrzmiały szorstko i ponuro.
Zakotłowało na sali. Spozierano po sobie, ku przewodniczącemu i także trwożliwie zwracano oczy na ministra. Sejling chwycił momentalnie dzwonek, ale w tejże chwili na trybunie stanął Emanuel i zapadła grobowa cisza.
Trwała przeszło minutę i zdało się, że słychać szum skrzydeł anielskich. Emanuel podobniejszy był do ducha, niźli człowieka. Chudy, szaro blady, jaskrawo oświetlony od góry dwoma lampionami, wyglądał jak trup. Cienie oczu i policzków uczyniły się czarne, długie, szkieletowate ręce leżały płasko na piersiach, a spojrzenie skierowane było w górę.
Wszyscy wstrzymali oddech. Sam nawet minister, zapomniawszy o dostojeństwie, otworzywszy usta i wybałuszywszy oczy, patrzył poprzez szkła binokli, które nasadził, by lepiej widzieć. Doszło do tego, że również Wilhelm Pram przybrał wyraz zdradzający, iż stracił równowagę umysłu. Emanuel podniósł ramiona i zawołał słabym, drżącym głosem:
— Mów panie... czeka sługa twój!
W tej chwili śmignęła błyskawica i zahuczał potężny grzmot, a wszystkich przebiegł dreszcz grozy.
Emanuel stał z wzniesionemi rękami i zamkniętemi oczyma, ale ni jedno słowo nie padło z białych warg jego. Widziano, że drży całem ciałem, a pot mu spływa z czoła. Nagle zachwiał się, padł, nakrył twarz dłońmi i, jęcząc i płacząc, zawołał:
— Boże mój, Boże... czemuś mnie opuścił?
W tej chwili westchnienie ulgi przebiegło zebranych. Zdawało się, że uwolnieni zostali od ściskającej gardło trwogi, że radowali się świadomością, iż mają przed sobą nie proroka i posłańca bożego, ale biednego jeno szaleńca. Przewodniczący Sejling wstał i za jego inicjatywą sprowadzono Emanuela ostrożnie z trybuny, potem zaś, przy pełnym współczucia udziale zebranych, wywiedziono z sali.
Z sieni jeszcze dolatywało przez chwilę desperackie zawodzenie jego.
Ulżyło się wszystkim i na wniosek, któregoś z mówców zaintonowano pieśń celem uspokojenia umysłów. Mimo to minęło dość czasu nim zatarto jako tako wrażenie tą sceną wywołane. W dodatku rozpętała się na dobre burza, grzmoty warczały, a zmieszany z gradem deszcz jął dzwonić po szybach.

W mieszkaniu pani Betty panowało również zaniepokojenie wielkie. Spowodowały je dzieci. Sigrid wykorzystała zamieszanie dnia tego i wykonała na własną rękę długo żywiony plan odnalezienia matki. Wraz z Dagny, lalką Lizą i małym wózkiem, mieszczącym pakunki, mianowicie dwa jabłka, skarbonkę i tabliczkę łupkową, wybrała się popołudniu na gościniec, przez nikogo nie spostrzeżona. Ale niedaleko dotarła mała karawana. Jedyny przewodnik, to jest słońce nie pokazało się dnia tego, przytem uparta Dagny zaczęła niebawem ryczeć, by wracały do domu, a gdy wkońcu koło wózka rozbiło się o kamień, mężna Sigrid straciła otuchę i siadła nad rowem bezradna. Tutaj znalazły dzieci służące.
Pani Betty rozgniewała się na dobre. Będąc podniecona, palnęła takie kazanie, że nawet Sigrid przeraziła się i zaczęła płakać.
Pani Betty spacerowała teraz gorączkowo po nędznej, licho oświetlonej izdebce chłopskiej, czekając powrotu Emanuela. Nie pojmowała, czemu go dotąd niema. Dochodziła dziesiąta, a wiedziała że deszcz go powstrzymać nie zdoła. Zniecierpliwiona jęła sobie samej czynić wyrzuty, iż z nim nie poszła. Przytem samotność trwożyła ją w tej chwili wielce. Burza wzmagała się z każdą minutą, a deszcz lał potopem.
Ktoś idzie!... Nareszcie... Nie, to nie jego krok...
— Ranghildo! zawołała, gdy się drzwi otwarły. — To ty... na taką pogodę? Boże wielki... jakże wyglądasz!
— Dobry wieczór! — powiedziała zadyszana, zdejmując wielki szal, którym się okryła od stóp do głowy. — Nie bój się! Chciałam tylko, mimochodem spytać co u was słychać.
— Skądże wracasz? Przemokłaś do nitki! Ranghildo! Przecież nie byłaś na zebraniu?
— Dlaczegożby nie... byłam! — powiedziała, siląc się na obojętność, ale głos jej drżał, a wyraz twarzy przejawiał lęk i niepokój. — Napadła mnie chętka zobaczyć, jak to wygląda.
— Któż cię zaprowadził? Chyba nie poszłaś sama?
— Właśnie, poszłam sama, cóż w tem dziwnego. Czy brat twój nie wrócił jeszcze do domu?
Betty osłupiała na dobrą chwilę.
— Ranghildo! — krzyknęła nagle, obejmując przyjaciółkę. — Ty kochasz Emanuela! Widzę to po tobie! Kochasz go... kochasz!
Ranghilda spróbowała wyrwać się, ale siły jej nie dopisały i wyczerpana padła na krzesło.
— Uspokój się, Betty! — rzekła, dysząc ciężko. — Odpowiedz! Czy i przyciskając rękę do serca brat twój wrócił?
— Nie. Czy zebranie skończone? Mów...
— Więc rzeczywiście nie wrócił dotąd?
— Nie! Czemuż pytasz o jedno w kółko? Czemu tak na mnie patrzysz? Czy się co złego stało? Widzę to po tobie! Ranghildo, mów co się stało?
Więc nic nie wiesz?
— Co?
— Że brat twój na zebraniu... zachorował...
— Zachorował? Emanuel chory? A gdzież jest?
— Jakiś człowiek ze szkoły odprowadzał go do domu, ale podczas, gdy wstąpił do jednego z domów, by mu przynieść szklankę wody, Emanuel ruszył dalej i odtąd nie wiedziano, gdzie się obraca.
W tej chwili właśnie wędrował przez puste wzgórze, krocząc wolno z wzrokiem w ziemię wbitym. Nie uświadamiał sobie deszczu, myśli jego stanęły, duch został porażony. Nie wiedział nawet, że idzie.
Z przeżyć całego wieczoru pozostało mu jeno wspomnienie ogromnego huku, niby przeraźnego krzyku tysiąca ust, a pozatem zwidywało mu się morze płomieni, z pośród którego fal wyłaniało się oblicze Boga, otoczone białemi cherubinami, trzymającemi długie, złote trąby sądu ostatecznego, których mocarne tony wstrząsały ziemię.
Nagle stanął. Nie zachodzie mignęła błyskawica i na moment zaczernił się wyraźnie sygnał morski, odbity od jaskrawego tła chmur.
Emanuel zadrżał. Ujrzał wiszące na krzyżu tym ciało i zbolałą twarz w koronie cierniowej. Twarz ta miała jego własne rysy. Tak... tak..., pomyślał, ukrzyżowali go, przeszyli mu pierś włócznią, osmagali, a potem ukrzyżowali. Tak jest, szedł teraz oto przez krainę śmierci.
Oprzytomniała go powoli obawa ciemności. Rozejrzał się trwożnie i w świadomości jego świtać zaczęło.
— Deszcz pada! — rzekł głośno.
W tej chwili przypomniał sobie wszystko, co zaszło, usiadł na mokrych wrzosach i zapłakał jak dziecko.
Nie chciał wracać. Nie mógł już teraz żyć pośród ludzi. Jął modlić się gorąco, prosząc Boga, by go wyrwał z niedoli życia i dał pokój znękanej duszy jego na swem łonie.

— O kochany ojcze! — błagał. — Nie każ mi już cierpieć dłużej! Weź mnie do nieba! Nie mam na ziemi przytułku. Ulituj się! Weź mnie na łono swoje!...

CZĘŚĆ PIĄTA.

Nastrój, panujący dnia następnego na przedobiedniem posiedzeniu, nosił zrazu cechę sceny wczorajszej z Emanuelem, bo wszyscy zostawali pod jej wrażeniem. Dopiero nad ranem znalazła go półżywego ekspedycja, wysłana pod przewodnictwem pastora Petersena na poszukiwanie około północy. Wiedziano, że posłano po urzędnika policyjnego i lekarza i że go mają zaraz przewieźć do szpitala.
Zwrot w usposobieniu ogółu wywołał tkacz Hansen. Siedział wczoraj w kątku i milcząco uniżył się przed klęską, jaką poniósł sam przy tej okazji. Starał się nakłonić Emanuela do wystąpienia w nadziei, że odniesie niejaki sukces, a wiedział, że Skibberupacy nie zapomnieli dotąd przeszłości i bacznie śledzą wszystko, co się dzieje w Sandinge.
Nie miał wielkiego, co prawda, zaufania do tego fortelu wojennego. Ten wytrawny, a tyle razy pobity bojownik zwolna zatracał wiarę w powodzenie sprawy, stanowiącej dlań istotną treść życia. Leżąc na słomie samotny w domu, przywodził sobie na pamięć ową rzecz, która zatruła mu życie, owo źródło, z którego czerpał gorzką wodę pomsty w ciągu lat czterdziestu. Żywo stanął mu przed oczyma ów dzień, kiedy będąc pastuchem patrzył na katowanie ojca swego przez właściciela wsi. Widział wszystko, brunatne pola, schylonego u pługa ojca, konie z których unosiła się para, młodego panicza, żółty kij jego, przerażoną minę ojca, podniesione ramię, którem się zasłaniał, wiernopoddańcze, psie spojrzenie... Wszystko to wżarło mu się w duszę jak piętno niewolnika. Wzniósł dnia tego w górę chłopięcą pięść swoją i poprzysiągł zemstę. Ale miast dożyć zadosyćuczynienia dla siebie i swego stanu, widział, że karność wzrasta z dnia na dzień, a nikczemność płaszczy się coraz bardziej.
Postanowił tedy zaprzestać walki. Nic zrobić nie można było z ludem, który przyjął maksymę: Im bardziej po warjacku, tem lepiej. Poprosił o głos po to jeno, by dać folgę sercu po raz ostatni i wyrazić rodzaj pożegnania swym byłym przyjaciołom i zwolennikom.
Zrazu niebardzo zważano nań, gdy stanął na trybunie. Większość nie wiedziała, kim jest, a trzeźwy, nawet rozwlekły sposób mówienia wywołał z początku pewne zniecierpliwienie. Ale niebawem nastawiono uszu. Cóż to? Wszakże człowiek ten mówił o polityce, o zamachu stanu, o ograniczeniu ruchu wolnościowego...
Powstało na sali zaniepokojenie. Spozierano ukradkiem na ministra i na potężnego dyrygenta koncertu, który też wstał i ujął dzwonek, gotów interwenjować.
W tejże chwili prześliznął się mówca, jak kot ku właściwemu tematowi, wrócił do kar piekielnych i życia pozagrobowego.
Ale zaledwo ustało przerażenie, a przewodniczący usiadł z powrotem, mówca zaraz ruszył na zabronione ścieżki. Zaczął mówić o ubezpieczeniu na starość ludzi biednych, o nauczaniu ludu i nieodpowiedniej już dziś ustawie o przytułkach.
Sejling zadzwonił silnie.
— Muszę wezwać mówcę — zawołał — by nie odstępował od tematu. Wzbronione jest wszelkie mieszanie się do polityki! — potem dodał przy potakującym szmerze zebranych: — Nie jest to dysputa karczemna, ale poważne rozstrząsanie kwestyj duchowych.
— Proszę o przebaczenie! — rzekł słodziutko Hansen. — Sądziłem, że dobrze łącznie z tem poruszyć pewne sprawy, leżące nam na sercu, albowiem właśnie dziś mamy zaszczyt gościć tutaj osobę tak dostojną, jak ekscelencja pan minister. Otóż odnośnie do kar wiekuistych... — przeskoczył głośno zaraz, widząc że przewodniczący chwyta za dzwonek — odnośnie do tych kar, sądzę, że to wyłączna sprawa Pana Boga, my zaś mamy jeno obowiązek troszczyć się o swe życie doczesne.
— Kończyć! Kończyć! — wołano z różnych stron.
Mówił dalej, nie zważając na coraz częstsze okrzyki i zręcznie wymijając interwencję przewodniczącego, zwymyślał związek za to, że zaprzepaszcza sprawę ludu, miast dążyć do zwycięstwa, a przywódcy jego przywdziewają suknie miejskie i nabierają pańskich poglądów. Mówił o „uniwersyteckiej manji wielkości,“ nie wartającej więcej niż pyszałkostwo studentów, i szyderczo nazwał religijne przekonania związkowców „religją obszarników,“ dostępną jeno tym, którzy mogą odparzać sobie pośladki na szkolnej ławie.
Niepokój sali zmienił się w tumult zupełny i przewodniczący Sejling miał właśnie interwenjować, gdy z przedniej ławy przed trybuną wstał Wilhelm Pram i zwrócony do zebranych zawołał:
— Czuję się powołanym zaprotestować przeciw słowom tego mówcy. Mimo, że jestem w opozycji do wielu spraw dotyczących naszego życia związkowego, to jednak, a raczej dlatego właśnie, oświadczam, że wyrazy, jakie tu padły, są niewłaściwe, a nawet nieprzyzwoite.
— Słusznie! Słusznie! — zawołała jednogłośnie cała sala, zaś przewodniczący Sejling zbladł i zaczął nerwowo szukać dzwonka.
— Sprawy poruszone przez mówcę nie stanowią tematu obrad, — ciągnął dalej Pram coraz ogniściej — i nie nasza to rzecz je roztrząsać. Przeciwnie! Za dużo zmarnowaliśmy w czasach niedawnych jeszcze sił i zdolności, pominęli zbyt wiele spraw ważnych dla rzeczy, które... koniec końcem może nawet rozstrzygnąć się nie dadzą. Uczuwamy szczere współczucie dla wydziedziczonych społeczeństwa, winniśmy czynić każdy z osobna ile może dla złagodzenia niedoli, zapobieżenia niedostatkom i załatania jakoś braków urządzeń społecznych. Atoli każde dzieło ludzkie jest niedoskonałe i nietylko bezcelową rzeczą jest, ale wprost zuchwalstwem chcieć je uczynić absolutnie dobrem. Myśl, jakoby na ziemi dało się stworzyć raj idealny, jest. to chimera, owoc uroczych marzeń, złuda...
— Marzeń... — powtórzył tkacz z chytrym uśmiechem.
— Tak, marzeń, czyli wyobrażeń bez treści, bez możności...
— Uto... utopja! — spróbował wmieszać się tkacz.
— Problem nierozwiązalny, fantazja, którą się niema co zajmować!
— To dziwne! rzekł tkacz. — Ale te same słowa wyczytałem niedawno w jednym, arcykonserwatywnym, wprost ultra-reakcyjnym dzienniku. Nigdybym nie przypuszczał, że je pan pastor potwierdzi?
— Nie wolno tu mówić o polityce! — odrzucił Pram.
— Nie mówię też o niej. Nie może mi tylko pomieścić się w głowie, by można zwać to fantazją i wprost głupstwem, jeśli ktoś chce biedakom dopomóc do równouprawnienia z resztą ludzi, dać im prawa i wymierzyć sprawiedliwość. Natomiast za nader proste uważa się rozprawianie o wielkich problematach świata, dotyczących ziemi i nieba. Nie jestem, dzięki Bogu, wolnomyślicielem, czy innym niedowiarkiem i wystarcza mi dziecięca wiara moja. Ale mimo to muszę powiedzieć, że powinnibyśmy chyba trochę mniej mieszać się do spraw Boga, a wówczas oszczędzimy dużo sił i czasu dla załatwienia rzeczy ziemskich, a bardzo pilnych, które teraz usuwamy jako nierozwiązalne na bok. Taki jest mój skromny pogląd na rzecz.
— Jakże jeszcze długo wolno będzie człowiekowi temu rozprawiać o rzeczach nie będących w programie obrad? — zawołał Pram wzburzonym głosem do przewodniczącego.
— Kończyć! Kończyć! — zahuczało wokół.
Z pozoru całkiem spokojny wystąpił Sejling i rzekł:
— Muszę zwrócić uwagę Wilhelmowi Pram, że ja zebraniem kieruję i dokonam swego zadania bez jego pomocy.
— Ależ mówcy muszą się trzymać tematu!
— Tak! Precz ze stronniczością! — ryknął z głębi jakiś młody głos. Na sali zawrzało, powstał zgiełk nieopisany. Nikt nie chciał słuchać, mówili zaś wszyscy jeden przez drugiego, zaś Hansen uśmiechniony szelmowsko ześliznął się z trybuny bezgłośnie i odszedł do domu.

Wieczorem, o zachodzie słońca siedzieli na ławce w hotelowym ogródku Ranghilda i pastor Petersen. Wyczerpani byli oboje przygodami dnia i nocy. Zwłaszcza Ranghilda doznała wprost wstrząsu. Siedziała skulona, zawinięta w wielki szal i wyglądała niemal staro.
Pater mówił sam. Opowiadał o demonstracjach, urządzonych przez zwolenników Emanuela, gdy odjeżdżał z gospody karetą pod opieką lekarza i drugiego jeszcze człowieka. Nie milczeli już teraz jak na zebraniu, a to dlatego, że rozpuszczono pogłoskę iż woda, której się miał napić, stojąc na trybunie, była zatruta. Pewni byli, że przeciwnicy chcieli go się w ten sposób pozbyć, teraz zaś gdy plan upadł, chcą go zamknąć, by nie mógł mówić. Przez cały dzień było przed domem zbiegowisko. Mężczyźni i kobiety stali, domagając się błogosławieństwa. Odznaczyła się tu zwłaszcza „czarna Trina.“ Dobijała się wraz z kilku rybakami do domu, a ile razy ujrzała urzędnika policji w oknie, podnosiła groźnie pięść, zowiąc go Piłatem. Około południa zebrało się z pięćdziesiąt osób, czyli cała niemal ludność wioski rybackiej. Nawet tych, którzy nie uznawali, lub wyszydzali Emanuela, porwał ogólny ruch, tak że z trudem jeno zdołał policjant i wójt miejscowy odeprzeć tłum zapomocą kijów. Gdy kareta stanęła pod drzwiami, zjawiła się matka z chorem dzieckiem w ramionach, chcąc by je Emanuel dotknął ręką. Wójt nie mógł jej dać rady. Wrzeszczała, że go musi zobaczyć, a gdy pojazd ruszył, chwytała się kół, wołając że musi uratować od śmierci jej dziecko.
— O, tak — powiedziała w zadumie panna Ranghilda, gdy skończył — wywierał on wpływ wielki i przedziwny na umysły niektórych ludzi.
— Jest to wpływ, który naiwność upiększa łatwo wiernością, a ogarnia niestety dusze chwiejne, czyniąc z ludzi jak Emanuel Hansted, najniebezpieczniejsze dla społeczeństwa osoby.
— Tak go pan na serjo sądzisz? Przecież szkodził zawsze głównie samemu sobie.
— To przyznać trzeba. Całe zło leży w tem, że bierzemy zbyt poważnie zjawiska tego rodzaju, miast patrzyć na nie ze strony humorystycznej. W gruncie rzeczy jest to może największy brak człowieka współczesnego, że nie odczuwa śmieszności. Całe życie Emanuela Hansteda to właściwie farsa z mnóstwem płytkich scen. Z zupełnem prawem można by na grobie jego kiedyś napisać: — Tu spoczywa następca Don Quichota, nazwiskiem Emanuel Hanstedt, który urodzony, by być uczciwym kapłanem, miał się za proroka i świętego. Dlatego ubierał się w odzież pastuszą, a każdy pomysł swój brał za specjalne wołanie niebiosów. Zniszczył, co mu tylko wpadło w rękę, opuścił żonę, zaniedbał dzieci, a mimo to do ostatniej chwili uważał się za wybrańca Opatrzności, który ma przygotować tysiąc letnie królestwo boże na ziemi i ogłosić sąd boży nad rodzajem ludzkim.
— Surowy to sąd. Zapominasz pan, że był synem swej matki.
— Racja! A w dodatku matkę i syna usprawiedliwia fakt, że byli dziećmi wynaturzonej epoki, tak dziwacznej, że za głupotę i naiwność winnaby otrzymać premję. W epoce tej podziwiają wszyscy, niby zaziemski genjusz, każdą szaloną ideję, każde lamentowanie histeryczne i wszelkie ekscentryczne wybryki. Jeśli Pan Bóg w dniu Sądu uwzględniać zechce usprawiedliwienia winowajców, to Emanuelowi przysługiwać mogą okoliczności łagodzące, albowiem był on płodem wyolbrzymiałej pokracznie uczuciowości czasów naszych i owego lirycznego procesu rozkładowego, który spowoduje niebawem zatratę naszego społeczeństwa.
— Dziwią mnie słowa pańskie. Czyżto ma być obraz czasów naszych, epoki kolei, telegrafów, rewolucji i tingel-tanglu?
— Tak pani, to odwrotna strona obrazu. Tak wygląda reakcja wywabiona z zakamarków przez tegoż właśnie czynnego, praktycznego ducha tętniącego silnie życia. Odrodzenie romantyki i wynalazek maszyny parowej pochodzą z jednego roku. Zresztą nie łudźmy się. Czujemy dobrze, że krążą we krwi naszej rozliczne, średniowieczne uczucia. Czy pani sama, panno Tönnesen, może z ręką na sercu powiedzieć, iż jesteś od tego wolną? Weźmy naprzykład ruchliwego kupczyka, lub pozornie najmniej uczuciowego światowca i poskrobmy go trochę, a zaraz ukaże nam się marzyciel i nastrojowiec. Któż z nas, oprze się o zmroku, w samotni, przy kominku, lub na oświeconem księżycem morzu owej wabliwej grze niebezpiecznych marzeń, fantazji, czy przeraźnych uderzeń trwogi, które są wspomnieniami dawnych cel klasztornych, lub lasów prawiecznych?
— Tak, masz pan zupełną słuszność. Ale cóż w tem złego?
— Niema nic, oczywiście. Ojciec niebieski dał swym dzieciom różne zabawki dla pociechy, a więc rozkosze zmysłowe, zachwyt sztuki, ponęty fantazji itp. Kto jednak chce tem żywić ducha swego, czyni jak dziecko, co zjadło balon i dostało kurczów żołądka. A któż śmie powiedzieć, że nie ulegał owej dziecięcej skłonności? Wszak powiadają co dnia, że marzenie to najwyższa radość, szczęście, że to prawdziwa ojczyzna człowieka! Nie oszukujmy samych siebie! Śnimy dotąd jeszcze sen średniowiecza,... a raczej znajdujemy się w stanie półjawy, przeżywając ową niebezpieczną chwilę, w której sen i rzeczywistość łączą się z sobą dziwnie, zamieniając często role. Ludzie współcześni to istoty podwójne, o duszy dziennej i nocnej, które toczą z sobą walkę. Stąd pochodzi nasza sympatja i jednoczesna niechęć do pewnych rzeczy, czy osób, słowem sprzeczność ustawiczna uczuć, charakterystyczna dla naszego czasu. Co pani mówi doświadczenie, panno Tönnesen?
Mówiąc to, patrzył na nią badawczo, a ona bez słowa spuściła oczy. W duszy uznawała, co mówił. Dziś właśnie zrozumiała w głębi serca swój stosunek do Emanuela, ową dziwną mieszaninę pogardy, współczucia, nienawiści i prawdziwej skłonności, jakie w niej budził. Wspominając, jak żyli dawniej w vejlbijskiej plebanji, przeraziła się, bowiem spostrzegła, że i ona sama, ona sama uległa potędze szaleństwa i urokowi naiwności, o których wspomniał pater.
Pastor ciągnął dalej:
— Wiem oczywiście, że podobno w czasach naszych nastąpił przełom. Słyszałem o nowatorach wiedzy, literatury i sztuki. Ale nie udało mi się dotąd odkryć, co ma zostać właśnie przełamane i przekształcone, a także co spowodowało ów przełom. Widzę ciągle dalej, że wielbi się zabobonnie naszą anormalnie rozwiniętą uczuciowość, że histerycznie hołduje się namiętności i przesadza w fantazji. Co więcej, zauważyłem że w latach ostatnich wzmogło się to wszystko w sposób niesamowity, a grzyb liryzmu przeniknął do szpiku kości ludowi. Udowodniło to teraz religijne opętanie, jak przedtem polityczne w sposób nader smutny. Nawiasem mówiąc, dzisiejsze posiedzenie w uniwersytecie skończyło się zupełnym chaosem. Wilhelm Pram i zwolennicy jego zagrażali wprost wystąpieniem ze związku, bowiem nie odpowiada już duchowi czasu. W ten sposób szczury uciekają z chwiejącej się wieży Babelu. Ale pani wygląda na znużoną, panno Ranghildo. Może lepiej przestać mówić. Powinna by się pani położyć i wypocząć.
— To nic. Siedzę tu, słucham i dziwię się, że to wszystko mówi kapłan chrześcijański i kaznodzieja. Pojąć mi trudno jak pan, mąż zaufania Kościoła, możesz pogodzić z tem swojem stanowiskiem takie i podobne nieraz wygłaszane poglądy!
— Proszę byś szczerą, panno Tönnesen. Pani sądzi napewno, że jestem obłudnikiem, drwiącym w gruncie z wszystkiego co boskie, podstępną kanalją, która bierze udział w komedji Kościoła, resztę zostawiając Bogu. Wiem dobrze, że tak się zapatruje ogół na patra Rüdersheimera!
— Być może. Ale ja nigdy tego nie powiedziałam, ani nie pomyślałam. Nie rozumiem tylko, jak pan przy poglądach swoich możesz być przedstawicielem nauki, opartej przede wszystkiem o uczuciowość człowieka i posługującej się zarówno liryką, jak i mistyką. Pozatem jesteś pan bardziej od innych ortodoksyjny i zwalczasz przemocą niemal w parafji swej każdy odruch swobodniejszy!
— Podobnie jak ojciec pani! Czyliż zachodzi tu sprzeczność? Może pani ma zresztą słuszność, ale tem się nie troszczę. W każdym razie osobiście nie pozwalam sobie krytykować tego, co uważam za swą religję, gdyż w takim razie przestałoby to już być dla mnie religją. Czyż zresztą w istocie nie da się wcale pogodzić ze zdrowym, prostym rozumem to, co stanowi bezwzględny, pełen zaufania stosunek do odziedziczonej wiary, stosunek wykluczający wszelki zakus czynienia poprawek? Widziałem jak ojciec mój na zasadzie tej właśnie wiary patrzył spokojnie w oczy śmierci po życiu burzliwem i wcale nie nienagannem. To samo uczyniła matka, zaznawszy w życiu wielu cierpień i niedostatków. To też nie sądzę, by ludzie tak na poczekaniu mogli zmienić to, co przez tysiące lat było ostoją ich szczęścia i pokoju. Nie mówię tu o duchach silnych, samotnych tytanach, wspominanych w historji, którzy pod okiem Boga dochodzą zagadnień świata. Nie znam ich i nie sądzę. Wiem jeno z własnego doświadczenia, że my, ludzie przeciętni, mamy jedno tylko przykazanie i jeden jest tylko dla nas ratunek, mianowicie wierzyć bezwzględnie, bez wahania, nie zmieniając nawet części słowa Pisma. Nie rozumiem zresztą, jak można wierzyć, a jednocześnie odczuwać chęć korygowania nieustannego i poprawiania swej wiary. Już lepiej rozumiem epokę, która paliła swych kacerzy i niedowiarków, bez żadnego sentymentu. Prawdziwy wybraniec nie lękał się stosu i nie musiano patrzyć jak dziś na nikczemne grzebanie w religji, co czyni pierwszy lepszy błazen, postępując z wiarą, jak z jajecznicą. Wówczas nie mogło się zdarzyć, by lada renomista teologiczny zawracał głowy wiernym swej parafji, traktując słowo boże wedle własnej fantazji. Wspominałem pani już, żem w młodości zbłądził na te ścieżki, po których tylu dziś zdąża do zupełnej rozpaczy. Wkroczyłem nawet na ową ciernistą drogę, gdzie zginął Emanuel Hansted, uniesiony zuchwałą myślą, że bolesna ta wędrówka zastrzeżona jest istotnym wybrańcom, których naśladować byle krawiec nie może. Ale dzięki Bogu, ocalił mnie zdrowy, chłopski rozsądek, opanował wybryki serca, zaś zdrowa, prostacza krew ścierpieć nie mogła samodręczenia się bezcelowego i bezbożnego. Przy boku mej młodej, pełnej życia żony, której dusza przebywa w niebie, nauczyłem się, zanim było za późno, dziękować Bogu za każdy dzień życia. Ach, były to dobre, szczęsne czasy. Czerpię dotąd nieraz otuchę w owych wspomnieniach i krzepię z nich nadzieję. Stają mi przed oczyma te urocze święta młodości, niezapomniane, wiejskie poranki niedzielne, kiedy dzwony niosły po polach i duszach uroczyście nastrojonych dźwięki pokoju, a z otwierających się bram zagród wyjeżdżały strojne rodziny, w błyszczących pojazdach, starannie wyczyszczonemi końmi, i zmierzały do kościoła nie po to, by usłyszeć wymownego kaznodzieję, ale by wznowić szczerem sercem stare przymierze i zebrać się jako dzieci społem na łonie ojca. Pragnę, by wróciło to skupienie duszy i ta równowaga umysłu, bowiem bardzo nam ich potrzeba. Uważam za pierwszy dziś obowiązek kaznodziei, by uczył, jak należy w sposób najlepszy używać życie i kochać je, bez zuchwastwa i strachu, we wdzięczności i zadowoleniu, co jest obowiązkiem naszym wobec tego, który je dał. Dlatego nic mnie bardziej nie mierzi, od grasujących teraz tak gęsto indywiduów, produkujących się ze smętkiem i ponurą bezdomnością. Nienawidzę zuchwalców, podających życie za długą mękę na krzyżu. Są to bezkrwiste draby współczesne, ciągle chorujące na nudności, co chodzą, czując chęć zwymiotować dusze swoje, wywnętrzać się do dna i składać wyznania. Nie wiedzą tylko, czy mają to uczynić na łonie Boga, czy ulicznicy. Ile razy spotkam takiego szubrawca, żółć mnie zalewa i nabieram chęci skoczyć mimo siwych włosów moich na stół i z całej piersi krzyknąć, niech żyje życie!
— Czemuż pan tedy nie uczynisz tak? — wołała Ranghilda, zarumieniona i porwana jego zapałem. — Czemu nie krzykniesz pan tego głośno, by kraj cały posłyszał? Dlaczego siedzisz tu i szepczesz mi te rzeczy do ucha? Milczałeś pan wczoraj na zebraniu, a była to właśnie doskonała sposobność.
— Pani marzy, panno Ranghildo! Liryka panią owładła! Widzisz mnie w duchu rycerzem przełamującym szranki i pokonywującym lud. Czyż jednak sądzi pani naprawdę, że mógłbym konkurować z Wilhelmem Pramem i innymi ludowymi aktorami? Musiałbym chyba przebyć kurs dramatyczny, oraz obmyśleć sobie efektowny kostjum proroczy. W sukniach codziennych nie czyni się zaprawdę wrażenia na publiczności.
— Masz pan w samej rzeczy rację.
— Tak mi się wydaje. Sam jestem wprawdzie kaznodzieją, ale boję się niezmiernie słowa i jego oszołamiającej, obezwładniającej potęgi. Za nic na świecie nie mówiłbym, nawiązując do małej osoby swojej, górnolotnie o powołaniu, misji i t. p. rzeczach. A jednak muszę powiedzieć, że uważam za skromne zadanie swoje zarówno jako kapłan, jak i człowiek, przyczyniać się po cichu do tego, by ludzi uświadamiać, by ich przywodzić do pełnej, jasnej świadomości. Coprawda, niebardzo mi się szczęści, ale trudno. Nie mogę się powstrzymać na widok człowieka, pędzącego ku zgubie. Jestem podobny trochę do niańki. Niech mi to służy za usprawiedliwienie, jeśli czasem znudzę kogoś niepowołaną i nie będącą na czasie gorliwością, której przezwyciężyć nie mogę. Ale znowu zapomniałem, że pani znużona! Słońce przytem zaszło, muszę już odejść!
Wstał z ławki.
— Musisz pan naprawdę jechać? — spytała.
— Pora na to w istocie. Powóz czeka, a zresztą nie mam nic tu do roboty. Zegnam panią, panno Tönnesen! Proszę, niech pani, zwłaszcza pani, przebaczy mi tak długi pobyt mój tutaj. Wyznaj pani, że pragnęłaś, bym jechał, gdzie pieprz rośnie. Widziałem to dobrze, mimo, że z pani chytra dyplomatka... Sądzę jednak, że się pani nie gniewa?
Uścisnęła mu w milczeniu dłoń.
— Zegnam panią! — dodał. — Zobaczymy się pewnie niedługo w Kopenhadze. Czy długo tu pani jeszcze zostanie?
— Dopóki Betty nie wyjedzie. Nie mogę jej teraz opuszczać. Zresztą mnóstwo trzeba będzie załatwić spraw przed odjazdem.
— Proszę ją pozdrowić ode mnie. Szkoda, że się nie mogę pożegnać osobiście, ale i panią Betty zobaczę niedługo w stolicy. Do widzenia, do widzenia panno Tönnesen.
— Adieu! — powiedziała Ranghilda. — Dziękuję panu za wszystko! — dodała, gdy odszedł parę kroków.
Obrócił się uśmiechnięty i przycisnął do piersi kapelusz.
— Służka najuniżeńszy łaskawej pani! Zawsze gotów... zawsze...

Pewnego dżdżystego dnia jesiennego, w kilka miesięcy potem, wił się korowód pogrzebny krętą drogą, wiodącą od granicy Skibberupu do starego, samotnego kościoła, sterczącego na przylądku wysoko nad fiordem. Odprowadzano Emanuela na wieczny spoczynek.
Mimo, że rodzina chciała, by się to odbyło zupełnie cicho i bez rozgłosu, nadciągnął z Vejlby i Skibberupu wcale okazały orszak, a droga czerniła się od pojazdów i idących pieszo. Nie wzięli udziału jeno najzatrwardzialsi z pomiędzy „oświeconych,“ bowiem wiedziano, że na życzenie Hansiny nie będzie mowy nad grobem.
Ukazały się te same oblicza, które otaczały Emanuela dawniej, bo nieszczęścia jego wymazały z serc wspomnienie minionych starć i sporów. Przybył nawet ów „wiking“, cieśla z olbrzymią brodą, ale kroczył na samym końcu pochodu, jakby chciał zaznaczyć, że nie z własnej jeno znajduje się tu woli. Wyraz jego świadczył, że po długiej dopiero walce wnętrznej wziął udział w pogrzebie. Zaliczał się teraz do przysięgłych zwolenników głosicieli piekła i miał wielkie znaczenie w gminie, z powodu wysokiego stanu swego „oświecenia.“ Tkacz Hansen przyłączył się doń żartem, co go niewymownie żenowało. Kilka razy próbował odczepić się i zmieniał miejsce w pochodzie. Ale tkacz trzymał go się stale i radował z serca wrażeniem, jakie na wszystkich czyniło to koleżeństwo.
Zjawił się też były weterynarz Aggerbölle, będący dziś jeno cieniem samego siebie. Blady, z zapadniętemi policzkami, w nędznym surducie i zmiętym cylindrze, ale zawsze wyprostowany i dziarski, kroczył, nasadziwszy binokle, przez które spoglądały martwo, wielkie jego, ogłupiałe oczy. Srogo przez los prześladowany człowiek był teraz mieszkańcem przytułku biednych, ale za nic nie przyznałby się był do tego. Z litości, a może bardziej jeszcze z nieprzezwyciężonego szacunku dla tego, co zwał swą rangą, pozwolono mu zostać w dawnem domostwie, a zapomogę gminną doręczano mu w sposób jak najoględniejszy. Twierdził też uparcie i sam w to wreszcie uwierzył, że kierownik przytułku zawiaduje tylko jego funduszami, i przyznawał co najwyżej, że czasem otrzymuje podarki, przeciw czemu buntuje się co prawda jego honor, ale nie może odmówić przyjęcia ich ze względu na ukochane dzieci swoje.
Do osób nie biorących udziału w ceremonji których brak dostrzeżono zaraz, zaliczali się w pierwszej linji kupiec Villing i jego żona. Nie mieli odwagi narazić się swym „oświeconym“ klijentom, przeto zostali w domu, mimo że Villing żałował niezmiernie okazji, gdzie mógł reprezentować, być wzniosłym, oraz wzruszać słuchaczy rozprawianiem na temat śmierci i dziwnych kolei życia. Zapobiegliwym małżonkom wiodło się już od dłuższego czasu znakomicie, a wytrwała wiara Villinga w wyższość fachowości została nagrodzona i odniosła triumf.
Gmina, zajęta wyższemi kwestjami ducha, nie mogła jak należy pilnować stworzonego dawniej przez Hansena konsumu, który miał uniezależnić chłopów. To też sklep Villinga stał się napowrót punktem zbornym, gdzie pełno było od rana do wieczora i gdzie musiał zajść co najmniej raz na dzień każdy Vejlbijczyk celem spędzenia bodaj godzinki na plotkach i paleniu tytoniu.
Z rodziny Emanuela przybyła tylko pani Betty i brat Karol, oficer gwardji, ubrany po cywilnemu. Ojciec nie odważył się na uciążliwą podróż. Zesłabł już bardzo i obawiano się, że nie przeżyje zimy.
Na własne życzenie Emanuela pochowano go na skibberupskim cmentarzu, nad samotnym fiordem. Zawsze z miłością wyrażał się o tem miejscu i pragnął lec obok swego syna, na łonie ciszy uroczystej, przerywanej jeno szumem fal i krzykiem mew. O starym kościele, z którym związane były najszczęśliwsze chwile jego życia, snuł ciągłe fantazje podczas ostatniej choroby. W chwilach świadomości opowiadał pielęgniarce o swym ślubie, o licznym strojnym orszaku, biskupie, który doń wyszedł w pełnym ornacie, oraz powrocie nocą do domu, kiedy się wzgórza podnosiły na kolumnach z płomieni. Chciał również szczegółowo rozpowiadać o plebanji Vejlbijskiej, ale pielęgniarka powstrzymywała go, bowiem wspomnienia te wstrząsały nim zbyt silnie. Płakiwał często desperacko, albo trwał w niemej rozpaczy, dumając o zmarnowanem szczęściu. Wkońcu pragnął już tylko zobaczyć żonę i dzieci swe, ale gdy prośb jego, za zbliżeniem się śmierci wysłuchano i posłano po rodzinę, było już za późno. Zmarł tejże nocy. Ostatnim wysiłkiem zlecił, by powiedziano odeń Hansinie, że jej dziękuje i błogosławi ją. Ująwszy dłoń pielęgniarki, wydał w ostatniem długiem, bolesnem tchnieniu duszę, o świcie, kiedy poza zapuszczonemi storami szpitala wstawał złoty i zwycięski dzień nowy.
Orszakowi pogrzebnemu, wijącemu się długim wężem, tętnił monotonnie basowy dzwon, o jednym jeno tonie, a jednak zdolny wyrazić wszystkie drgnienia serca ludzkiego, od najsłoneczniejszej radości godziny zaślubin, aż do bólu rozstania. Otwarto bramę cmentarną, zawrzeszczały nad wybrzeżem spłoszone mewy, jakby darzyły przyjaciela ostatniem pożegnaniem, i korowód skręcił pomiędzy stare, zniszczałe groby.
Zatrzymano się tam, gdzie leżał Anders Jörgen, zdobną w kwiaty trumnę postawiono na ziemi, a oczy wszystkich zaczęły szukać mimowoli Hansiny. Stała w szatach wdowich, trzymając za rękę Sigrid, która łkając kryła twarz w sukni matki. Hansina była zupełnie spokojna, tylko skutkiem przejść lat ostatnich postarzała się nieco i wyglądała dziwnie małą w czarnem odzieniu.
Po skończeniu hymnu przystąpił do grobu jeden z miejscowych głosicieli kar piekielnych.
Był to niski, przysadkowaty człek z czarną, gęstą brodą, krwistemi wargami i fanatycznie podejrzliwemi oczyma. Pracował gorliwie przy zasypywaniu grobu, a że nie mógł wypowiedzieć mowy, przeciągał tak zwaną „cichą modlitwę“ do nieskończoności, aż ten i ów niecierpliwszy, wdziawszy kapelusz, umykał co prędzej.
Na tem zakończono obrzęd, a orszak rozpłynął się zwolna.

Mineło lat kilka od tego dnia. Dotąd jeszcze władał pastor Mogensen. Był panem życia i śmierci w Vejlby i Skibberupie, a nawet poza granice parafji do Sandingi sięgała jego władza.
Dyrektor szkoły Sejling również nie próżnował. W miarę zanikania wpływu związku oświaty ludowej na szerokie masy, starał się pozyskać dlań uznanie sfer wyższych i pod tym względem szczęściło mu się bardzo. Tak dawniej wyśmiewane zrzeszenie w tej chwili było niemal modne w wykwintnym świecie, a formuła chrześcijaństwa, jaką wyznawało, stała się niemal religją państwową. Nic też dziwnego, że niedawno otrzymał dyrektor Sejling wysoki order.
Niespodziane to powodzenie zagroziło ruiną frakcji Wilhelma Prama. Pierwszą renegatką stała się pani Gilling. Zaraz po zaszczytnej bytności ministra oświaty w Sandindze doszła do przekonania, że działała za szybko, dając poparcie stronnictwu reformistów. Sympatyczny niedowiarek, kandydat Boserup, znalazł nakoniec schronę przed trapiącemi go wątpliwościami. Odrodzony i oczyszczony wrócił syn marnotrawny na łono macierzy i przyjął w pokorze ducha, stojące długo w stajni tuczne cielę w postaci tłustej parafji.
Wkońcu uznał również poczciwy pastor Mogensen i to bez żadnych osobistych kalkulacyj nawet z boleścią, że winien porzucić krańcowe swe stanowisko. Wyznał w najświeższej, sensacyjnej broszurze swej o karach piekielnych, że to, co dotąd twierdził, polegało na błędzie tłumaczenia. Najnowsze badania językowe stwierdziły nieodwołalnie, że ów sporny punkt Biblji należy przyjąć w znaczeniu zgodnem z ujęciem, jakie mu daje Kościół urzędowy.
Sam Wilhelm Pram zwalcza, coprawda, dalej z niesłabnącą siłą autorytet Kościoła i wiarę w boskie pochodzenie Biblji, oraz jej nieomylność, ale nawet zwolennicy jego zaczynają twierdzić, że jest potrochu nudny i nie ziszcza nadziei, jakie w nim położono. Niedawno został też napadnięty w jednem z pism przez własnego stronnika i obwiniony o to, że „powtarza jedno w kółko.“
Tymczasem płynie dzień za dniem cicho i monotonnie w małej zagrodzie skibberupskiej, gdzie niepodzielnie władają po śmierci starej Elzy Hansina i brat jej. W bramie wisi ciągle jeszcze ta sama, zardzewiała latarnia, kręcąca się na sznurze, jak to bywało za lat dziecięcych Hansiny i Ole Krystjana. Ale po ogrodzie, polach i stajni buja teraz nowe pokolenie, dorastająca Sigrid i mała Dagny, obie rumiane i wesołe.
Zdarza się czasem, co prawda, że Sigrid, gdy nadejdzie zmierzch, albo coś jej nie w smak, siada w kątku i duma o Kopenhadze, ale matka nie pozwala jej nigdy zatapiać się w takie nastroje, zjawia się zaraz i zmusza córkę do roboty. Już jest tak duża, że musi być użyteczna. Ma w swej opiece kury, małe prosiątka, owce i cielęta, a Hansina nie puszcza płazem żadnego zaniedbania.
Z mieszkańcami wsi nie łączą ich ściślejsze stosunki. Czasem zajrzy któryś ze starych przyjaciół i pogwarzy chwilę o nowościach, jawi się nawet tkacz Hansen. Pokonany ostatecznie, człeczysko żyje teraz cicho, spokojnie, tkactwem zarabiając na życie i unikając wszelkiej agitacji. Powiadają, coprawda, że utrzymuje stosunki ze Svendem-piwkiem i Piotrem-sznapsem, oraz resztą niesamowitego rodu z lepianek nad bagnem, ale gdy go o to spytać, udaje, że nie słyszy i zaczyna mówić o czem innem.
Każdej soboty, gdy tylko pozwala na to pogoda, udają się Hansina i dzieci z grabiami i polewaczką na cmentarz, celem utrzymania w porządku grobów rodzinnych. Dzieciom wycieczki owe stały się czemś w rodzaju rozrywki, poprzedzającej obchód niedzieli. Dla Hansiny zaś, chwile spędzane u grobu rodziców, męża i syna, są chwilami modlitwy i skupienia cotygodniowego. Wtedy to odnajduje w wspomnieniach wszystko, czego jej odmówiło życie. Teraz dopiero, gdy niema Emanuela i może o nim myśleć bez niepokoju, troski i goryczy, teraz dopiero, zda się, posiada go w pełni, może darzyć zaufaniem i miłością. Nawet „chłopak“ ożył dla niej niejako teraz, kiedy znikły cienie przeszłości.
Inni jeszcze ludzie przychodzą na grób Emanuela. Często jawi się kilka czółen, pełnych czarno ubranych mężczyzn i kobiet. Płyną fiordem, przybijają do wielkich głazów, a mężczyźni wynoszą kobiety na ląd. Kroczą w milczeniu ku cmentarzowi i stoją długo i nieruchomo nad grobem, zatopieni w modlitwie.
Są to przyjaciele Emanuela z rybackiej wioski pod Sandingą, oddający mu formalnie cześć pośmiertną. Utworzyli osobny związek, sektę, żyjącą wspomnieniem o nim i rozważaniem jego działalności. Zwą go jagnięciem bożem i jak słychać coraz większą jest ich liczba. Żyją cicho, zgodnie i starają się w pokorze serca naśladować go we wszystkiem. Zbierają się każdej niedzieli, by wspólnie o nim rozmawiać, budować się słowami jego i słuchać opowiadań o jego przedziwnem życiu. Wkońcu, przynajmniej raz w roku odbywają wspólnie, albo każdy z osobna pielgrzymkę na jego grób.
Krąży już dosyć legend o jego urodzeniu i kolejach życia. Podobno pobożna matka Emanuela miała, w czasie, gdy go nosiła pod sercem, pewnej nocy widzenie. Uczuła na głowie swej dotknięcie rąk bożych i usłyszała głos mówiący w ciemności: — Urodzisz ludziom wybawcę! — Dalej opowiadają, że chłopcem będąc, często pościł i codziennie rozdawał własne jadło biednym na ulicy. Odnośnie do tych i innych podań panuje już dziś pewna niezgodność, natomiast wszyscy twierdzą, że bezwątpienia umarł jako ofiara prześladowań świata, zaś jeden z członków sekty, były nauczyciel, zajęty jest właśnie spisywaniem z ustych podań obszernej relacji o męczeństwie Emanuela, w tym celu, by życie jego i czyny zachowane zostały potomności na wieczną pamiątkę.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henrik Pontoppidan i tłumacza: Franciszek Mirandola.