Ziemia obiecana (Pontoppidan, 1924)/Księga trzecia/Część czwarta

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henrik Pontoppidan
Tytuł Ziemia obiecana
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det forjættede land
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ CZWARTA.

Nadszedł wreszcie dzień wyczekiwany z takiem napięciem i niepokojem. We wszystkich pismach ludowych widniał w ciągu ostatniego miesiąca napis wielkiemi literami: Zebranie na uniwersytecie w Sandinge. Także poza kręgiem członków związku oświatowego wyczekiwano rezultatu obrad z zaciekawieniem, gdyż był on widomym znakiem prądu czasu i świadczyć musiał dowodnie o kierunku ludowego ruchu bieżącej chwili.
Już w przeddzień otwarcia zjeżdżać się zaczęli goście. Po każdym pociągu gościniec od stacji idący zalegały tumany kurzu, wznoszonego kołami nieskończonego korowodu przystrojonych flagami pojazdów. Zgłosiło się przeszło 500 pozamiejscowych uczestników, to też nie było mowy, by się wszyscy mogli pomieścić w uczelni, zwłaszcza na noc, gdyż obrady trwać miały dwa dni. Większa część rozlokowała się po domach sympatyzujących z ruchem wieśniaków, a i tak musiano użyć za sypialnie stodoły, szopy, a nawet strychy, gdzie umieszczono młodzież.
Wieczorem, gdy purpurowe słońce zapadało pod szafirowy nieboskłon, wyglądał plac przed szkołą na wielki, naprędce rozłożony obóz, pełen rozgwaru, zamieszania, pustych, lub ładownych wozów, wiązek słomy, siana i ludzi błądzących tu i owdzie, w celu zasięgnięcia informacji, znalezienia schrony, wystarania się o jadło i napitek i ulokowania swych tłumoków z pościelą.
Były tu najróżniejsze postaci i rozbrzmiewały wszystkie dialekty. Wielcy, ociężali Jutlandczycy z zachodu o wodo-jasnych oczach i mowie, której nikt nie rozumiał, mieszali się z żywymi, ruchliwymi mieszkańcami Fun, mówiąc, śmiejąc się i hałasując. Widać było stare kobiety z okolic Ribe, z węzełkami na plecach i połyskliwych czepcach na głowie, i małe kobietki z Farö, podobne beczkom, skutkiem grubych, sztywnych, odstających spódnic. Przeważali Zelandczycy różnych odcieni i wieku, dalej tłoczyli się Jutlandczycy z okolic Kallundborgi, Kölerczycy i dziarscy Stewenczycy, śmiejący się rozgłośnie. Byli tu starzy i młodzieńcy, chorzy, których znosić musiano z wozów, i kaleki kusztykające na kulach.
Mimo jednak rozmaitości łatwo było spostrzec wspólny rys ogólny. Poprzez ruch i gadaninę wyczuwało się wspólną wszystkim powagę i wysokie napięcie oczekiwania. Przypominało to sceny pielgrzymek świętojańskich do świętych źródeł, w zamierzchłych czasach, celem zdobycia cudotwórczej wody. Na wielu rozgorączkowanych twarzach widniał odblask chorej duszy, wijącej się w mękach wątpliwości chwili bieżącej i szukającej pożądliwie lekarstwa prawdy.
Na kamiennej tamie siedział mężczyzna i kobieta, oboje średnich lat i trzymali się za ręce. Poważny wyraz ich twarzy i cicha, skupiona postawa opowiadały całą historję.
Przybyli zdaleka, podróżowali dwa dni i jedną noc i siedzieli teraz oszołomieni zmęczeniem, obcy jacyś i dziwni w tem niezwykłem środowisku. Pochodzili z kresów Jutlandji, z zapadłej miejscowości nad samemi wrzosowiskami, gdzie życie płynie na twardej walce z jałowizną ziemi i surowością klimatu. Długiemi wieczorami w zimie, gdy burze szalały, kupili się wokół małej lampki, czytając sobie wzajem książki i pisma, dotyczące ruchu ludowego, a latem jeździli daleko, piaszczystemi drogami na zebrania związkowe i kościelne. Zawsze czuli się szczęśliwi, gdy mogli nasycić pożądanie oświecenia, obudzone w młodości przez sandingską uczelnię. W czasach atoli ostatnich niepokój ogarnął ich serca. Przede wszystkiem przeraził ich Wilhelm Pram swem namiętnem, a przekonywującem dowodzeniem. Przeczytawszy pierwszą jego mowę, zwalczającą objawienie słowa bożego w Biblji, nie mogli zasnąć, trapieni niespokojnemi myślami. Gorzej jeszcze podkopał ich poczciwą wiarę, niedługo potem, pastor Mogensen broszurą o piekle i karach wiekuistych. Przez trzy wieczory czytali jego słowa, nie będąc pewni, czy dobrze zrozumieli. Zadawali sobie wzajem pytanie, co zostaje z chrześcijaństwa, jeśli niema djabła, ani kary wiecznej, a przeto też nagrody wiekuistej, gdy nawet duchowni nie wiedzą nic, zdaje się, o życiu poza grobem, a wiara nie daje żadnej pewności odnośnie do rzeczy, których dostrzec nie można. Czemże jest tedy wiara? Zachwiało im się wszystko, a nie pomogło i to, że czytać przestali niebezpieczne słowa i przez czas pewien trzymali się zdala od zebrań. W osamotnieniu, w jakiem żyli, myśli nie dawały im spokoju i trapili się wątpliwościami, które wymagały koniecznie rozstrzygnięcia. Nie mogli znieść dłużej brzemienia niepewności. Mimo że byli biedni, ruszyli z domu, oddawszy mienie i dzieci w opiekę sąsiadom, i oto po długiej, uciążliwej podróży siedzieli tu, przepojeni pragnieniem zdobycia wyjaśnień, dojścia do poznania prawdy i odzyskania utraconego pokoju serc.

Również w „Sandinghus’ie“ ruch panował wielki. Lud oblegał tłumnie właściwą widownię wielkich wydarzeń, zaś działacze i aktorzy zebrali się tu, za kulisami, u pani Gilling. Przybyły wszystkie niemal wybitniejsze osobistości zrzeszenia. Byli tu pastorzy, nauczyciele i posłowie parlamentarni, a znalazł się nawet jeden znany profesor akademji. Nie zaliczał on się, coprawda, do zwolenników ruchu, ale obecność jego wysoko podnoszono, gdyż świadczyła, że nawet wiedza ścisła daje wyraz uznania dla pracy społecznej związku oświaty ludowej. Wielkie wrażenie zrobił też, jak zawsze, Wilhelm Pram, młody jeszcze, a już słynny szeroko człowiek, posiadający wielki talent skupiania na sobie uwagi publicznej przy pomocy wymownej gestykulacji i innych sztuczek dramatycznych.
W pierwszej jednak linji wszyscy zajmowali się wieścią, że zebranie zaszczyci swą obecnością ekscelencja, nowy minister oświaty we własnej osobie, a może nawet przybędzie na pierwszy zaraz dzień obrad. Z zupełną słusznością uznano to wielkie, niebywałe odznaczenie za oznakę, że dokonał się w poglądach sfer rządowych zwrot na korzyść związków oświatowych chłopskich i wszyscy odrazu uczuli ogromną skłonność do zgodliwości i ustępstw. Sam nawet Pram okazał się wrażliwym na uprzejmość, okazaną przez niedawnych twórców zamachu stanu. Rzucił pośród zwolenników swych uwagę, że minister wie przynajmniej, jakie ma obowiązki jako urzędowy nadzorca Kościoła. Wszyscy zgodzili się na to, że należy koniecznie przeprowadzić porządną, fachową dyskusję przedłożonych kwestyj, unikając osobistych sporów i podniecenia.
Łącznie z tem wspomniano o Emanuelu Hanstedzie. Dowiedziano się, że zamierza zabrać głos w dyskusji i wszyscy radziby byli przeszkodzić temu, by nie ryzykować skandalu. Za fakt uznano, że ten biedaczysko jest nieuleczalnie umysłowo chory, a ojciec wniósł podanie o kuratelę i zamierza go umieścić w szpitalu warjatów. Zdawano sobie jednak sprawę, że wyraźny zakaz rozgoryczyłby jeszcze bardziej jego tutejszych biednych, naiwnych zwolenników i wzmógłby aureolę świętości, jaką otoczyli jego chorą głowę. Nie ulegało kwestji, iż wpływ jego wzrósł w czasach ostatnich bardzo. Nietylko biedni rybacy wiejscy, ale nawet wielu chłopów sandingskich uległo mu, widząc w nim nowego Mesjasza. Postanowiono tedy udawać objektywność i dać mu prawo głosu, z tem jednak, że nastąpi bezwzględne wykluczenie, gdyby w wyrazach, lub gestach przekroczył granicę.
Podczas, gdy się to wszystko działo, stary pastor Momme siedział w pustej plebanji. Proszono, by wziął jako gość honorowy udział w zebraniu, celem dekoracji podczas uroczystości otwarcia, ale odmówił. Niepodobna go było nawet skłonić, by przyjął licznych, zamiejscowych członków związku, jawiących się w ciągu popołudnia z powitaniem. Powiedział sobie, że nie rozumie nowego pokolenia, mimo, że mieni się jego spadkobiercą, był przytem znużony, potrzebował spokoju i pragnął tylko w ciszy modlić się do Boga o przebaczenie za to, że zmarnował życie.
Siedział w fotelu, przy oknie, a zachodzące słońce rzucało przez firankę czerwoną poświatę na wyschłą jego twarz. Otwarte okno wpuszczało do pokoju rozgwar uliczny, szmer głosów i rżenie koni, które to odgłosy miłe mu ongiś były jak świegot ptactwa o świcie. Teraz atoli słyszał w tem dźwięk dzwonu, zwiastującego koniec życia i zagasanie nadziei. Wydawało mu się, że przysposabia się pogrzeb, a niedługo spoczną w grobie zbutwiałe szczątki minionego czasu i jego własnego dzieła. Po drugiej stronie okna siedziała panna Katinka Gude, a druty jej błyskały bez ustanku.
I ona odciąć się nie mogła od życia wrącego w całej wsi, ale rozgwar ten był dla jej pozbawionych rezonansu uszu, zwykłym, jarmarcznym hałasem. Stara panna nader trzeźwo zapatrywała się na zebranie. Nie żywiła dlań żadnego szacunku, bowiem nie imponowali jej ludzie, ni w pojedynkę, ni w gromadzie, a zgoła już obojętną była na wszelkich pastorów, czy mówców ruchu ludowego. Z wyjątkiem brata i zmarłego dyrektora uczelni uważała wszystkich innych przywódców, od wielkiego Grundtviga, aż do proroków ostatnich czasów za coś w rodzaju przemysłowców „handlujących Bogiem,“ za protestanckich kramarzy odpustów, wystawiających na sprzedaż w sklepikach swych niebiańskie towary, starających się usilnie, by je dać po niższej od konkurenta cenie, z tem jednak, by zarobić nieźle.
W ciągu siedemdziesięciu lat życia poniosła stara dziwaczka niejedną stratę w wierze i doszła do przekonania, że nic bardziej w świecie zmienne, jak właśnie „to, czego jedynie człowiekowi potrzeba“ i nic nie jest bardziej znikome od „prawdy wiekuistej.“ Przekonała się, że ci, którzy liczą się z takiemi prawdami jak: dwa razy dwa cztery, albo: żelazo jest cięższe od drzewa, zawsze żyją wygodnie, zaś inni, zapatrzeni w niebo umierają w nędzy. Uznała, że przyczyną tego jest fatalne nieporozumienie, czy jakiś błąd przekładu Pisma, słowem kłamstwo odnośnie do życia zagrobowego.
— Katinko! zawołał starzec.
— Jestem przy tobie! — odparła.
— Opowiedz mi coś o Emanuelu Hanstedzie. Czy miałaś w dniach ostatnich jakieś wieści?
— Nie, nic ważnego... Ach, prawda. Podobno jest tu w okolicy dziewczyna siedemnastoletnia, która wygłasza o nim kazania, zwąc go Mesjaszem. O ile wiem, jest to siostrzenica żony lekarza z Kyndby, po drugiej stronie zatoki.
— Ach, trudno w to uwierzyć. Chociaż pomyśl, Katinko, coby to była za radość, gdyby mi Bóg pozwolił dożyć powrotu swego na ziemię.
Szwagierka nic nie odparła i siedzieli przez chwilę w milczeniu.
— Katinko! — zawołał ponownie.
— Co?
— Możebyś mi trochę poczytała. Taki jestem niespokojny czegoś.
— Dziś tak parny wieczór. Otworzę chyba kilka okien.
— O nie, nie czyń tego!
— Cóż ci przeczytać? Może ustęp z Biblji?
— E, nie. Wszakże to, jak dziś powiadają tylko zbiór starych podań.
— W takim razie coś z pieśni Grundtviga?
— Zdaje mi się, Katinko, że nie miałbym na to dość śmiałości. W ostatnich latach odpowiada mi lepiej Brorson. Często siedzę i nucę sobie którąś z jego pieśni kościelnych. Naprzykład choćby tę...
Zaczął śpiewać starczym, ale dość silnym głosem:

W pokorze udaj się do Pana,

Ugnij przed Chrystusem kolana,
Zbawiciel łaskawie ci skinie,

Róża się rozkwieci w dolinie.

Gdy skończył, powiedziała Katinka, zmieniając drut:
— Możeby było najlepiej, gdybyś się położył, Momme?
Wysilony śpiewem, siedział przez chwilę, dysząc ciężko.
— Masz rację, masz rację. Sen, to przecież najlepszy nasz pocieszyciel.
— Chodź, zaprowadzę cię.

Nazajutrz wisiały nad ziemią ciężkie chmury. Deszcz dawno nie padał, a co ranka rozdzierało słońce mgłę nocną promieniami, niby złotemi mieczami. Niebo było długo błękitne, a na gościńcu leżała gruba warstwa kurzu. Dziś słońce nie wyjrzało, ni na chwilę, a mimo to od rana upał panował wielki, podobny do suchego żaru piekarskiego pieca, wydzielanego, zdało się, wprost z wnętrza ziemi. Po polach leżało bydło, pokładłszy głowy ciężko w trawie, jaskółki trzepotały się niespokojnie, a powietrze miało dziwny zapach siarki.
Około południa szła powolnym krokiem panna Ranghilda Tönnesen, w stronę domu, zajmowanego przez Betty i Emanuela. Była zamyślona, nie wiedziała, gdzie się znajduje, i drgnęła na głos przyjaciółki, pozdrawiającej ją z poza żywopłotu ogrodowego.
Pani Betty miała gładką, czarną suknię i czarną, poranną koronkę na włosach. Drobna jej, szczupła figurka wyprostowana była dziś niezwyczajnie. Ramiona skrzyżowała pod piersiami.
— Czy masz na serjo zamiar odwiedzić nas dzisiaj? — spytała.
— Tak. Czy może przychodzę nie w porę?
— Tego nie powiedziałam przecież.
— Dlaczegóż pytałaś, droga moja? Czemu tak na mnie spoglądasz?
— Nie pokazałaś się od dwu dni. Cóż to za powód? Przyznaj się. Unikałaś nas w czasach ostatnich, Ranghildo. Zauważyłam to. Powiedz, czy i ty może zaliczasz się do spiskujących?
— Droga Betty, nie zaczynaj swarów! — rzekła Ranghilda znużonym głosem i weszła furtką. — Gorąco całkiem do tego nie usposabia. Ginę poprostu. Ty również wydajesz się zdenerwowaną... Przebacz, ale usiądę.
Zajęła miejsce na ławce pod jabłonią, pani Betty zaś stała dalej. Cerę miała ziemistą i wyraz wyczerpania w twarzy, a oczy jej tylko świeciły.
— Powiedz jedno tylko, — zaczęła — czy prawdą jest, że pastor Petersen przyjechał znowu?
— Tak, przybył wczoraj. Nabrał ochoty wziąć udział w zebraniu sandingskiem i zostanie tu przez dwa dni tylko. Sądziłam zresztą, że go tu zastanę. Przed południem poszedł do uniwersytetu posłuchać odczytu i umówiliśmy się tu zejść, bowiem oświadczył, że was odwiedzi.
— Tak? Ma tu przyjść? Więc jest aż tak zuchwały. Wszakże nie zaprzeczysz, Ranghildo, że zalicza się do spiskowców. Pewna jestem nawet, że to główny aktor. On to właśnie podburzył ojca!
— Jesteś, zda mi się, na całkiem fałszywej drodze, Betty. Wczoraj rozmawialiśmy właśnie o twym bracie i doznałam wrażenia, że nietylko nie wiedział dotąd nic o kroku twej rodziny, ale go wcale nie pochwala...
— Brońże go, broń! Wszakże to twój przyjaciel i kawaler! — zawołała Betty i zaczęła chodzić po ścieżce, ciągle nienaturalnie wyprostowana z rękami pod piersią. — Zawsze byłaś wrogo dla Emanuela usposobioną, ignorowałaś go, rada, by go miano za nic. Teraz złość cię bierze, bo widzisz swą omyłkę.
— Wiesz co, Betty, to śmieszne wprost, co mówisz. Zapominasz, że przed dwoma jeszcze tygodniami sama potępiałaś postępowanie brata twego. Jeśli mamy rzecz brać zasadniczo, to właśnie ty dałaś powód, że ojciec i brat Karol, czy ktoś inny zresztą może, jęli się tak ostrych środków.
— Co? Ja?... Co pleciesz?
— Sądzę, że własny twój sposób przedstawienia sprawy musiał zadecydować o postępowaniu rodziny.
— Chyba sama w to nie wierzysz, Ranghildo! Jak śmiesz twierdzić coś podobnego? Przyznaję otwarcie, że długi czas nie rozumiałam Emanuela, że nawet teraz trudno mi go często pojąć. Ale nigdy, przenigdy nie przepuszczałam, by mogło dojść do czegoś takiego. Jakże można człowieka jak Emanuel pozbawiać wolności, zamykać, robić zeń obłąkańca? Nie dopuszczę za nic! Dopóki znajduje się pod moim dachem, mam prawo zabrać głos. Od dziś nie rozstaniemy się już nigdy!
Zaczęła znowu spacerować i przez czas pewien panowało milczenie pośród przyjaciółek.
— Brat twój jest teraz pewnie na zebraniu? — spytała Ranghilda po chwili, jakby z wysiłkiem.
— Więc cię to jeszcze interesuje? Nie, niema go tam.
Ranghilda rzuciła jej spiesznie spojrzenie.
— Czyż nie będzie dzisiaj przemawiał?
— Będzie, ale dopiero wieczór, podczas walnej dyskusji.
— Ach tak! Czy sądzisz, że jest w tem coś prawdy, że jak mnie doszło, mogą go nie dopuścić do głosu?
— Nie ośmielą się na to! Cóżby to zresztą pomogło? Niesposób przecież przeszkodzić, by sobie gdzieindziej znalazł słuchaczy. W dniu, kiedy wystąpi publicznie, skupią się wokoło niego tysiące. Pewna tego jestem!
W tej chwili krzyknął ktoś na ulicy i ponad furtką ukazała się czerwona twarz pastora Petersena.
— Dzieńdobry paniom! — zawołał. — Przepraszam panią, pani konsulowo, — dodał, zwracając się do Betty — że ośmielam się po raz drugi tego lata napadać panią i to w taki skwar w dodatku!
Betty przyjęła go z taką jeno dozą uprzejmości, by nie być niegrzeczną. Siadła na ławce przy Ranghildzie, wskazując mu fotel, w którym siedział za pierwszą bytnością.
— Słyszałam, — powiedziała — że pan pastor był na zebraniu?
— Tak. Stamtąd właśnie wracam.
— Było pewnie dużo osób?
— Mnóstwo! Jedni wchodzili drugim na ramiona, by lepiej słyszeć. Tego rodzaju turnieje przekonań stały się ulubioną zabawką ludu w czasach naszych. Było tam gorąco w obu tego wyrazu znaczeniach! Panu Bogu musiało dziś mocno dzwonić w uszach, bo nie szczędzono wcale staruszka. Zwłaszcza Wilhelm Pram i inni biegli w Piśmie zalewali mu sadła za skórę! Dawali nawet do poznania, że może całkiem zostać usunięty z placu boju, o ile dobrowolnie nie zrzeknie się handlu tajemnicami, które nie imponują dziś nikomu. Oświeceni, współcześni ludzie domagali się od religji jasnej, wyraźnej na wszystko odpowiedzi, bez wybiegów i dwuznaczności....
Mówił zwykłym, żartobliwym tonem, ale czuło się, że kipiał gniewem.
— Coprawda, dodać trzeba, że niektórzy brali w obronę starowinę i tłumaczyli. Odznaczył się tu zwłaszcza zaszczytnie dyrektor Sejling, występując śmiało w roli adwokata. Wygłosił świetną mowę, twierdząc, że słowa oskarżonego w wielokrotnie wzmiankowanej książce, zwanej Biblją, są przynajmniej w zasadniczych punktach zupełnie wiarogodne. Komuś sprytnemu przyszło w najgorętszej fazie walki na myśl postawić wniosek głosowania nad tą kwestią... Ha... prawda... genjalny pomysł! Pan Bóg, przedmiotem balotażu! O, zaprawdę, żyjemy w czasach postępu. Pewny jestem, że niezadługo decydować będziemy o sprawach zaziemskich zapomocą liczenia głów, albo kładzenia pasjansu.
— Jakże był wynik głosowania? — spytała Ranghilda.
— Nie mogę udzielić wyjaśnienia w tej sprawie, gdyż nie czekałem na koniec. Wyznaję szczerze, że wolałem odejść. Może jest to tchórzliwość, ale się do niej poczuwam.
— Nie rozumiem, — powiedziała pani Betty wojowniczo — dlaczego właśnie pan, panie pastorze, czujesz niechęć do tego rodzaju postępowania. Wszakże zawsze podkreślasz pan swe umiłowanie zdrowego rozsądku.
— Tak, łaskawa pani. Właśnie dlatego, że jestem wielbicielem zdrowego rozsądku, hołduję w małem, czy wielkiem starej, mądrej maksymie, że należy zostawić w spokoju kamień, którego podnieść nie można. Sam razu jednego omal się nie rozchorowałem z wysiłku, przeto wdzięczność odczuwam dla tych, którzy mi zdjęli z pleców brzemię. Miły Boże! Czemuż to ludzie niweczą ustawicznie własne szczęście, czyniąc awanturnicze wycieczki po chmurach. Skąd że bierze się ta chętka wśliźnięcia się chytrze w wieczność, skoro na jej drzwiach widnieje napis: — Niepowołanym wstęp wzbroniony! — Chociaż jestem duchownym, na widok takiego, zarażonego teologją zebrania z żalem wielkim wspominam te dawne czasy, kiedy po wsiach uprawiano ziemię, tuczono krowy, a religijne potrzeby zaspakajano nabożeństwem w niedzielę i trzykrotną komunją w ciągu roku. Umiano wówczas żyć, to znaczy rozumiano życie. Dźwigali wszyscy bez szemrania brzemię bytu, to też brali również żywy udział w jego radościach. Starzy grywali w kręgle i spijali piwko, młodzież zaś tańczyła na klepisku, mając srebrne sprzączki u trzewików i wstążki u czapek. Ach, jakież to były szczęsne czasy!...
— Nie każdemu odpowiada taki ideał życia! — powiedziała ostro pani Betty.
— To prawda. Przekonałem się i przekonywam co dnia lepiej, że niesposób głosić ponęt niewinnych radości życia w epoce egzaltacji, uznającej jeno krańcowość, szalone wybryki, lub samobójczą askezę. To się dziś podziwia i oscyluje pomiędzy jednem, a drugiem. Wszystko, by było jeszcze dobrze, gdyby ludzie zgodzili się na jakiś jeden ideał. Ale dziś tyle jest światopoglądów ile osób, chcących się czemś odznaczyć. Powietrze naszego stulecia przepełnione jest zdumiewającemi prawdami, obietnicami i proroctwami. Gdy jeno biedny jakiś krawiec powie kilka nowych głupstw na jakiemś zebraniu, zaraz myślą sobie słuchacze: A, któż wie, może to jest właśnie zbawcze słowo, na które czekamy?
Ranghilda zaniepokoiła się, widząc, że Betty siedzi jak na żarzących węglach i zaciska ręce na kolanach. Wstała szybko, pożegnała przyjaciółkę i poszła, a pastor Petersen z nią.

Po opołudniu siedzieli Emanuel i Betty na sofie w jego pokoju. W ostatnich tygodniach postarzał się nie do poznania. Wyszczuplał bardziej jeszcze, policzki i oczy mu zapadły w głąb, a długie, nieczesane włosy i broda wisiały na ramionach i piersi.
Od dwudziestu czterech godzin nie jadł nic, to też przed chwilą doznał lekkiego omdlenia, gdy wracał z siostrą z ogrodu.
— Jakże się czujesz? Czy ci trochę lepiej? — spytała troskliwie, gładząc go po ramieniu.
— Dziękuję, już minęło. Czuję się dobrze.
— Nie chcę cię nudzić, Emanuelu, ale możebyś zjadł coś posilnego?
Uśmiechnął się zlekka.
— To zbyteczne, Betty. Duch boży podtrzyma mnie i sił doda.
W tej chwili stanęła w drzwiach służąca.
— Proszę pani! — rzekła.
Betty wstała żywo.
— Co się stało? Mów ciszej! Nie przeszkadzaj!
— Czy pani nie widziała dzieci?
— Nie. Są pewnie w ogrodzie.
— Niema ich. Nie możemy ich znaleźć.
— Poszukajcie dobrze obie i zatrzymajcie w pokoju. Niech siedzą cicho. Nie przeszkadzaj nam.
— Która godzina, Betty? — spytał, gdy doń wróciła.
— Dochodzi czwarta. Jeszcze masz trzy godziny do rozpoczęcia posiedzenia dyskusyjnego. Powiem ci otwarcie, mój drogi... nie bierz mi za złe... ale nie pójdę na zebranie. Nie mam odwagi... taka masa ludzi... za wiele by mnie to kosztowało...
Emanuel pogładził w milczeniu jej rękę.
— Powiedz mi co... pragnę, byś mi powiedział, o czem będziesz mówił dzisiaj, Emanuelu?
— Powiem to, czem mnie Bóg natchnie, nic więcej.
Odpowiedź ta zaniepokoiła panią Betty.
— Wszakżeby dobrze było namyśleć się trochę, może nawet porobić notatki. Nie nawykłeś przemawiać na tak wielkich zebraniach, wobec tylu osób.
Spojrzał na nią z łagodnym wyrzutem i potrząsnął głową.
— Troszczysz się o wiele, Betty — rzekł — a jednego ci tylko potrzeba!
— Nie rozumiem cię, Emanuelu.
— Jeszcze mnie nie rozumiesz! — odparł, przesuwając dłoń litośnie po jej włosach i policzku. — Ale ponieważ kochasz mnie, opowiem ci o cudownem zjawisku, jakie miałem przed chwilą.
— Zjawisku?
— Tak! Widziałem matkę. Niedawno to się stało, gdym siedział w ogrodzie. Dusza moja niespokojna była i pełna strachu. Nagle zobaczyłem świetlaną postać. Zbliżyła się, objęła za głowę i pocałowała w czoło Błogosławię cię!— powiedziała.
Betty złożyła ręce na piersiach i patrzyła nań przerażona.
— Emanuelu! krzyknęła.
— Uspokój się, siostro! Musimy być pokorni. Czemże się niepokoisz? Czyż nie czułaś nieraz w samotności, że cię otaczają duchy? Czyż nie dodaje otuchy myśl, że niebo jest tak blisko nas? Czyż to nie rozkosz wiedzieć, że co dnia nurzamy się w niewidzialnej jego wspaniałości, a uczynić nam trzeba jeden jeno, mały krok, gdy zjawi się śmierć wybawcza, otworzy więzienie ziemskie i rzuci zgrzebną odzież niewolnika w grób, na łup robakom?
Betty siedziała nieruchoma, milcząca.
— O tak, Emanuelu! — zawołała nagle w ekstazie i chwyciła jego rękę.

Upał wzrastał ciągle w ciągu dnia, a zaraz popołudniu zamroczyło się tak, że w izbach można było ledwo zobaczyć, która godzina na zegarze. Raptowne uderzenia wiatru szły po wyschłych polach, otulając całą okolicę w chmurę kurzu, podobną popiołowi. Piały po osiedlach koguty, jaskółki tłukły się ponad drogami, zdjęte śmiertelną trwogą, a od czasu do czasu rozbrzmiewało dudnienie dalekiego grzmotu.
Około zachodu słońca ukazała się na zachodnim nieboskłonie czarno-sina masa chmur, podobna olbrzymiemu, nieforemnemu słoniowi nieba, sunąc coraz to wyżej po płomienisto-czerwonym widnokręgu. W tym czasie wypełniła się ponownie wielka sala wykładowa aż do ostatniego miejsca i mimo gorąca i obecności ekscelencji, pana ministra oświaty, wznowiono z nieosłabłą gwałtownością przedpołudniowy opór. „Biegli w Piśmie“, rozgorzeli zapałem bojowym, ponieśli przy głosowaniu w kwestji nadprzyrodzonego pochodzenia Biblji poważną klęskę. Wilhelm Pram oświadczył wprost, że zatknie pośród gminy chorągiew buntu i wezwie wszystkich wolnych duchem mężczyzn i kobiety do otwartej walki z tymi, którzy przez nikczemność poddali rozum pod autorytet niewolnictwa ducha. To wyzwanie rozpłomieniło przeciwników i teraz słychać było już nietylko mówcę, ale chór wielogłosy jego zwolenników. Na trybunie jawiły się jedna po drugiej dziwne zaiste postaci, wszystkie zaś pałały żądzą wyznawania, objawiania, obiecywania i reformowania.
Wokół trybuny siedzieli honorowi goście zebrania i specjalnie zaproszeni mówcy, pośród nich zaś słynny pastor Mogensen, niezmordowany pogromca kar piekielnych, zwany popularnie w obozie przeciwników „narwanym djabłem,“ obok zaś niego smutny niedowiarek, kandydat Boserup. Uwagę powszechną zwracał oczywiście młody minister, siedzący przy pani Gilling, silący się na dostojną minę, ile razy go co do osób mówców informowali ustawieni w tyle wyfraczeni nauczyciele uniwersytetu ludowego.
Na trybunie, obok mówców zajął miejsce dyrektor Sejling, przewodniczący zebrania. Siedział poważny, nieruchomy, z rękami założonemi na piersi i miną surową i świadomą siebie, co go czyniło postrachem obu zarówno partyj. Zrazu był chwiejny podczas zebrań publicznych i to przynosiło ujmę jego popularności, ale w czasach ostatnich, mianowicie, gdy pośród młodzieży coraz większego nabierał znaczenia Pram, stał się nad wyraz pewny siebie i nieugięty. Był, jak ogólnie wiedziano, przywódcą konserwatywnej frakcji związku i powiadano, że jego to dziełem był przyjazd ministra. Krok to był sprytnie obmyślony, gdyż spowodował odrazu zniżkę akcji opozycji na przedpołudniowem posiedzeniu, umożliwiając uchwalenie boskiego pochodzenia Biblji, przygniatającą większością głosów.
Gorąco w sali stało się wprost niemożliwem do zniesienia. Mimo pootwieranych drzwi i okien kilka kobiet zemdlało. Wiszące wysoko u pułapu lampy dawały teraz tak nikłe światło, że część sali zaległ ponury mrok. Od czasu do czasu rozlegały się coraz to bliższe grzmoty.
Nagle powstało zamieszanie u bocznych drzwi. Ludzie zaczęli usuwać się i po chwili wszedł Emanuel.
Z trybuny przemawiał właśnie jakiś nauczyciel wiejski, nikt go atoli nie słuchał. Wszyscy zapatrzyli się w wątłą postać, stojącą u drzwi z opuszczoną głową i skrzyżowanemi na piersiach rękami. Nawet ci, którzy go nigdy nie widzieli, domyślili się kto to. W głębi sali zaczęto wychodzić na ławki, by go zobaczyć, a z ust do ust krążyły ciche pytania i odpowiedzi.
Jeden tylko człowiek stał niemy. W rogu sali tkwił tkacz Hansen, kryjąc w czerwonych rękach dolną część judaszowskiej twarzy swojej.
Gdy nauczyciel wreszcie skończył i wygadało się jeszcze kilku, ogłoszono z trybuny, że głos ma Emanuel Hansted. W tej chwili weszła na ławkę pod oknem młoda dziewczyna w czerni, a jednocześnie wstało z miejsc kilkanaście obtarganych figur, pośród nich zaś „czarna Trina,“ której obecność odrazu wzbudziła zaniepokojenie kierowników posiedzenia, zwłaszcza frakowców, zebranych przy ministrze. Była to Gerda i delegacja zwolenników Emanuela.
Gdy się zbliżył do trybuny, Gerda wyciągnęła ekstatycznym gestem ramiona i zawołała głośno, przenikliwie:
— Hosanna! Błogosławiony ten, który przychodzi w imię Pańskie!—
Hosanna! Hosanna! — powtórzyli chórem obszarpańcy, a głosy ich zabrzmiały szorstko i ponuro.
Zakotłowało na sali. Spozierano po sobie, ku przewodniczącemu i także trwożliwie zwracano oczy na ministra. Sejling chwycił momentalnie dzwonek, ale w tejże chwili na trybunie stanął Emanuel i zapadła grobowa cisza.
Trwała przeszło minutę i zdało się, że słychać szum skrzydeł anielskich. Emanuel podobniejszy był do ducha, niźli człowieka. Chudy, szaro blady, jaskrawo oświetlony od góry dwoma lampionami, wyglądał jak trup. Cienie oczu i policzków uczyniły się czarne, długie, szkieletowate ręce leżały płasko na piersiach, a spojrzenie skierowane było w górę.
Wszyscy wstrzymali oddech. Sam nawet minister, zapomniawszy o dostojeństwie, otworzywszy usta i wybałuszywszy oczy, patrzył poprzez szkła binokli, które nasadził, by lepiej widzieć. Doszło do tego, że również Wilhelm Pram przybrał wyraz zdradzający, iż stracił równowagę umysłu. Emanuel podniósł ramiona i zawołał słabym, drżącym głosem:
— Mów panie... czeka sługa twój!
W tej chwili śmignęła błyskawica i zahuczał potężny grzmot, a wszystkich przebiegł dreszcz grozy.
Emanuel stał z wzniesionemi rękami i zamkniętemi oczyma, ale ni jedno słowo nie padło z białych warg jego. Widziano, że drży całem ciałem, a pot mu spływa z czoła. Nagle zachwiał się, padł, nakrył twarz dłońmi i, jęcząc i płacząc, zawołał:
— Boże mój, Boże... czemuś mnie opuścił?
W tej chwili westchnienie ulgi przebiegło zebranych. Zdawało się, że uwolnieni zostali od ściskającej gardło trwogi, że radowali się świadomością, iż mają przed sobą nie proroka i posłańca bożego, ale biednego jeno szaleńca. Przewodniczący Sejling wstał i za jego inicjatywą sprowadzono Emanuela ostrożnie z trybuny, potem zaś, przy pełnym współczucia udziale zebranych, wywiedziono z sali.
Z sieni jeszcze dolatywało przez chwilę desperackie zawodzenie jego.
Ulżyło się wszystkim i na wniosek, któregoś z mówców zaintonowano pieśń celem uspokojenia umysłów. Mimo to minęło dość czasu nim zatarto jako tako wrażenie tą sceną wywołane. W dodatku rozpętała się na dobre burza, grzmoty warczały, a zmieszany z gradem deszcz jął dzwonić po szybach.

W mieszkaniu pani Betty panowało również zaniepokojenie wielkie. Spowodowały je dzieci. Sigrid wykorzystała zamieszanie dnia tego i wykonała na własną rękę długo żywiony plan odnalezienia matki. Wraz z Dagny, lalką Lizą i małym wózkiem, mieszczącym pakunki, mianowicie dwa jabłka, skarbonkę i tabliczkę łupkową, wybrała się popołudniu na gościniec, przez nikogo nie spostrzeżona. Ale niedaleko dotarła mała karawana. Jedyny przewodnik, to jest słońce nie pokazało się dnia tego, przytem uparta Dagny zaczęła niebawem ryczeć, by wracały do domu, a gdy wkońcu koło wózka rozbiło się o kamień, mężna Sigrid straciła otuchę i siadła nad rowem bezradna. Tutaj znalazły dzieci służące.
Pani Betty rozgniewała się na dobre. Będąc podniecona, palnęła takie kazanie, że nawet Sigrid przeraziła się i zaczęła płakać.
Pani Betty spacerowała teraz gorączkowo po nędznej, licho oświetlonej izdebce chłopskiej, czekając powrotu Emanuela. Nie pojmowała, czemu go dotąd niema. Dochodziła dziesiąta, a wiedziała że deszcz go powstrzymać nie zdoła. Zniecierpliwiona jęła sobie samej czynić wyrzuty, iż z nim nie poszła. Przytem samotność trwożyła ją w tej chwili wielce. Burza wzmagała się z każdą minutą, a deszcz lał potopem.
Ktoś idzie!... Nareszcie... Nie, to nie jego krok...
— Ranghildo! zawołała, gdy się drzwi otwarły. — To ty... na taką pogodę? Boże wielki... jakże wyglądasz!
— Dobry wieczór! — powiedziała zadyszana, zdejmując wielki szal, którym się okryła od stóp do głowy. — Nie bój się! Chciałam tylko, mimochodem spytać co u was słychać.
— Skądże wracasz? Przemokłaś do nitki! Ranghildo! Przecież nie byłaś na zebraniu?
— Dlaczegożby nie... byłam! — powiedziała, siląc się na obojętność, ale głos jej drżał, a wyraz twarzy przejawiał lęk i niepokój. — Napadła mnie chętka zobaczyć, jak to wygląda.
— Któż cię zaprowadził? Chyba nie poszłaś sama?
— Właśnie, poszłam sama, cóż w tem dziwnego. Czy brat twój nie wrócił jeszcze do domu?
Betty osłupiała na dobrą chwilę.
— Ranghildo! — krzyknęła nagle, obejmując przyjaciółkę. — Ty kochasz Emanuela! Widzę to po tobie! Kochasz go... kochasz!
Ranghilda spróbowała wyrwać się, ale siły jej nie dopisały i wyczerpana padła na krzesło.
— Uspokój się, Betty! — rzekła, dysząc ciężko. — Odpowiedz! Czy i przyciskając rękę do serca brat twój wrócił?
— Nie. Czy zebranie skończone? Mów...
— Więc rzeczywiście nie wrócił dotąd?
— Nie! Czemuż pytasz o jedno w kółko? Czemu tak na mnie patrzysz? Czy się co złego stało? Widzę to po tobie! Ranghildo, mów co się stało?
Więc nic nie wiesz?
— Co?
— Że brat twój na zebraniu... zachorował...
— Zachorował? Emanuel chory? A gdzież jest?
— Jakiś człowiek ze szkoły odprowadzał go do domu, ale podczas, gdy wstąpił do jednego z domów, by mu przynieść szklankę wody, Emanuel ruszył dalej i odtąd nie wiedziano, gdzie się obraca.
W tej chwili właśnie wędrował przez puste wzgórze, krocząc wolno z wzrokiem w ziemię wbitym. Nie uświadamiał sobie deszczu, myśli jego stanęły, duch został porażony. Nie wiedział nawet, że idzie.
Z przeżyć całego wieczoru pozostało mu jeno wspomnienie ogromnego huku, niby przeraźnego krzyku tysiąca ust, a pozatem zwidywało mu się morze płomieni, z pośród którego fal wyłaniało się oblicze Boga, otoczone białemi cherubinami, trzymającemi długie, złote trąby sądu ostatecznego, których mocarne tony wstrząsały ziemię.
Nagle stanął. Nie zachodzie mignęła błyskawica i na moment zaczernił się wyraźnie sygnał morski, odbity od jaskrawego tła chmur.
Emanuel zadrżał. Ujrzał wiszące na krzyżu tym ciało i zbolałą twarz w koronie cierniowej. Twarz ta miała jego własne rysy. Tak... tak..., pomyślał, ukrzyżowali go, przeszyli mu pierś włócznią, osmagali, a potem ukrzyżowali. Tak jest, szedł teraz oto przez krainę śmierci.
Oprzytomniała go powoli obawa ciemności. Rozejrzał się trwożnie i w świadomości jego świtać zaczęło.
— Deszcz pada! — rzekł głośno.
W tej chwili przypomniał sobie wszystko, co zaszło, usiadł na mokrych wrzosach i zapłakał jak dziecko.
Nie chciał wracać. Nie mógł już teraz żyć pośród ludzi. Jął modlić się gorąco, prosząc Boga, by go wyrwał z niedoli życia i dał pokój znękanej duszy jego na swem łonie.
— O kochany ojcze! — błagał. — Nie każ mi już cierpieć dłużej! Weź mnie do nieba! Nie mam na ziemi przytułku. Ulituj się! Weź mnie na łono swoje!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henrik Pontoppidan i tłumacza: Franciszek Mirandola.