Ziemia obiecana (Pontoppidan, 1924)/Księga trzecia/Część druga

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henrik Pontoppidan
Tytuł Ziemia obiecana
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det forjættede land
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA.

Dni następnych było pogodnie, śpiewały ptaki i pachniały skoszone łąki.
Co wieczora jednak kładł się na zachodniej stronie nieboskłonu szaro-fioletowy wał, słoniący słońce, tak że jeszcze przed zachodem widniało na niebie, niby ciemno-czerwony księżyc. O wczesnym ranku ogromny opar mgły leżał na łąkach, tak że nie widać było nic z jednego osiedla do drugiego. Słychać było natomiast zbiorowy ryk krów, pasących się na przenikniętych wilgocią równiach, a donośnie roznosił się po całej wsi najmniejszy łoskot, kłapanie drewniaków po bruku podwórza, czy płacz dziecka.
W godzinach tych zdawało się, że wszystko zapadło kędyś, pod ziemię, że ludzie stąpają omackiem po dnie szarego, łyskliwego morza, znagła wstawały olbrzymie cienie i równie szybko nikły. Bliskie nawet przedmioty dostrzegało się w niepewnych jeno, falistych konturach dziwacznej wielkości i kształtu. Tylko śpiewające w górze skowronki zwiastowały, że kędyś, wysoko jest świat inny z błękitnem niebem i jasnem słońcem.
Od strony uniwersytetu dolatywał chóralny śpiew półtorasta głosów dziewczęcych, którym towarzyszyło kilka basów męskich. Wychowanki zajęte były właśnie porządkowaniem swych małych, bielonych izdebek mieszkalnych, rozmieszczonych dwoma szeregami ponad salą wykładową, niby celki klasztoru. Ale i tej prostej czynności towarzyszyło śpiewanie, chichot i przeróżne oznaki wesela i uniesienia. Po robocie siadły dziewczęta na skraju łóżek, obejmując się wzajem, paplając i zwierzając się sobie. Niektóre stały samotne u okien z policzkiem opartym na dłoni, słuchając poryku bydła, brzękania wiader blaszanych i innych odgłosów, płynących z niedostrzegalnych nizin, co zdawały się dziwnie dalekie i nierzeczywiste.
Tymczasem rozeszła się wieść, że w dużej, narożnej sali odbywa się zebranie plotkarskie. Natalja Slagelser wprawiła jak zwykle wszystkie w podniecenie. Duża, kędzierzawa dziewczyna spacerowała po pokoju rozpłomieniona, czytając ostatnią wielką mowę Wilhelma Prama, wydrukowaną w dzisiejszym numerze pisma uniwersyteckiego, a słuchaczki siedzące wokół na łóżkach przerywały jej okrzykami sprzeciwu. Wrzała właśnie wojna prasowa pomiędzy Wilhelmem Pramem, a dyrektorem uczelni Sejlingiem na temat organizacji związku przyjaciół oświaty, a wszystkie uczennice trzymały się wiernie swego przełożonego. Natalja zdołała przeciągnąć na swą stronę tylko małą Zosię Landerslew i tak ją nastroiła, że dziewczyna złożyła podobno uroczyste ślubowanie, iż zerwie ze swym narzeczonym, jeśli w ciągu tygodnia nie wyprze się swej wiary w nadprzyrodzone objawienie Biblji.
Nagle rozległ się dzwonek, zwiastujący początek przedpołudniowego wykładu. Zerwały się wszystkie i za chwilę siedziało półtorasta dziewcząt rzędami w ławkach wielkiej sali dolnej, czekając w uroczystem skupieniu. Po odśpiewaniu pieśni wstąpił na katedrę młody nauczyciel, kandydat Schönberg i ciągnął dalej poprzedni wykład o duńskich baśniach ludowych, objaśniając je szczegółowo.

Nastał dzień parny, gorący, bezwietrzny, a niebo było tak połyskliwe, jakby spotniało. Słońce prażyło kamienie brukowe zagród włościańskich, wpędzając cienie pod same okapy dachów, gdzie siedziały rzędami wróble i strzepywały się od czasu do czasu, niby stare damy dręczone gorącem. Pies łańcuchowy leżał przed budą z wyciągniętemi łapami jakby martwy, kaczki pokusztykały na staw, a kury spały stojąco pod krzakami jałowca.. Nie słychać było ćwierkania ptaków.
Śpiewały one tylko w ogrodzie plebańskim, znajdując tam odrobinę cienia. Był to ogród, co się zowie o czterech morgach powierzchni, pełen nieprzeniknionych krzaków i stuletnich drzew, pod których potężnemi koronami chłód panował. To też huczało tu jak w kościele. Plebanja sama, był to czcigodny zabytek przeszłości, idylliczna, wiejska budowla, złożona z czterech długich, niskich, słomą krytych domów, bardzo niepozornie wyglądających, przy nowożytnych chłopskich dworkach. Ściany okrywał powój, mech dachy, a całość czarowała, jak zjawa z krainy baśni.
Mieszkał tu ośmdziesięcioletni pastor Momme, będący również czcigodnym zabytkiem dawnych, do legendarnych dziś zaliczanych czasów. Mały jak karzełek, w czarnej czapeczce na białych, długich włosach, iście duszpasterskim wyglądzie, był istną postacią z baśni, gdy siedział samotny, rozmarzony, pod potężnym pniem cienistego drzewa. Przybył do sandingskiej plebanji około pięćdziesięciu lat temu, a pamiętali to ludzie starzy i opowiadali o tem. Przedtem jeszcze zdarzyło się, że pewnego dnia znaleziono martwym starego pastora Jerrilda w okopconym pokoiku na poddaszu, gdzie siedział przez ciąg jednego całego pokolenia ludzkiego, zagrzebany pośród flaszek portweinu. Chłopi zanieśli spokojnie swego duszpasterza na miejsce wiekuistego spoczynku i, wyraziwszy pogląd, że mu tam najlepiej, wrócili do roboty codziennej. W kilka miesięcy potem zjawił się pośród wzgórz i tam, dziwny korowód. Na przedzie chwiały się dwa dostatnio wypakowane wozy, za niemi zaś oszklony, duży powóz, z którego okien wyglądało mnóstwo dużych i małych głów. Na koźle, obok woźnicy siedziało jeszcze dwu chłopców z powiewającą chorągwią. Wszyscy zaś krzyczeli: — Hurra — przed każdym mijanym domem. Chłopi sandingscy, na łąkach pracujący, pootwierali szeroko oczy i usta i pokiwali ku sobie z zakłopotaniem, poprzez rowy głowami, gdy cała ta kawalkada wtoczyła się w bramę plebanji z głośnym, potrójnym okrzykiem, oraz pieśnią „O Danjo, najpiękniejszy kraju świata.“
Długi czas nie mogli się oswoić ze swym nowym pastorem i zrazu przezwali go nawet „małpą.“ Nikt się też nie zjawił, gdy po raz pierwszy rozesłał zaproszenia na zebranie śpiewackie w ogrodzie. Nawykli wszyscy do zebrań po świetlicach przy kołowrotku, lub uczt i popijań, to też niechętnie patrzyli na nowatora. Ale po pewnym czasie poznano się na nim. Ten i ów porzucał karty i wódkę i cichaczem szedł na plebanje, gdzie czytano Biblję i śpiewano. Nastał czas przełomu, rodzaj duchowego wstrząsu, rodzice zaczęli kląć własne dzieci, a taki n. p. bogacz Ole Vemmelöw strzaskał kij na grzbiecie żony, znalazłszy raz w szufladzie komody nowy śpiewnik. Opór starszych wzmocnił jeno poczucie solidarności młodych i rozpłomienił ich zapał. Dobra nowina przeniknęła daleko poza granice gminy na drugą stronę fiordu i zdala przybywali ludzie by zobaczyć i usłyszeć, co się dzieje. W powietrzu drżał zew wołający o swobodę ducha, a w całym kraju rosło wszystko, pięło się ku górze, lśniło i tętniło nadzieją.
Teraz żył pastor Momme samotnie wraz z kuzynką swą Katinką Gude, a dawno minął czas, kiedy ogród plebanji sandingskiej odgrywał rolę w życiu wsi i okolicy, kiedy po starannie utrzymanych ścieżkach i trawnikach stąpały ciężko masy ludu, a pod czubami drzew rozbrzmiewały donośne śpiewy i natchnione mowy. Upłynęło tak dużo czasu, że zapomniano niemal, iż owo, cierniami opasane miejsce, to ziemia święta sprawy oświaty ludu, że pod grabem tym stał sam Grundtwig, głosząc ewangelję światła, a przemawiali po wiele razy Boten-Bojesen, Lindberg, Birkedol-Svejstrup, Frederik Borfod, Dines Pontoppidan i inni różnie zwani, wstępujący w ślady onego wielkiego jasnowidza, którzy bacznym rzeszom objaśniali jego obrazową mowę.
Ludność zapomniała prawie o istnieniu pastora Momma. Szczycono się nim, coprawda, pokazywano w chwilach uroczystych, jako żywego patrjarchę złotego wieku sprawy ludu, ale ogólnie twierdzono, że już za stary. Tu i owdzie rozbrzmiewały głosy, że nie zaliczał się nigdy do prawdziwych proroków, zaś na kazania jego uczęszczano z pewnem poświęceniem, gdyż nie było w nich śladu krytyki Biblji, ni wzmianki o tych ważkich problemach, które poruszały obecnie umysły.
Brak uznania nie osmucał jednak teraz żywego ongiś i uśmiechnionego oblicza starca. Rad był nawet, że może w spokoju zapomnienia dokończyć życia, bowiem nigdy nie miał ambicyj osobistych, żywiąc nader skromne o sobie i swej działalności mniemanie. Uznał za rzecz naturalną, że wybitniejsi, a więc dyrektor uniwersytetu, objęli dowództwo, a rozrost uniwersytetu i sława jego w całej okolicy napełniały go wielką dumą.
Pastor Momme miał w pełni dość życia, czuł, że się przeżył i przypadł mu w udziale smutny los dożycia wyroku nad sobą i swą epoką. Główną jego troską było, że oto w ośmdziesiątym roku stracił wiarę w sprawę, której się poświęcił. Długo walczył, zwąc się głupim starcem, i dodawał sobie otuchy twierdzeniem, że młode oczy lepiej widzą. Nic to nie pomagało jednak i patrząc na wzrastające pokolenie czuł, iż nie jest to plon bujnego posiewu ducha, jakiego się spodziewał. Najboleśniej dotykał go nagły rozrost pietyzmu w całym kraju, bowiem sądził, że ten skryty wróg wolnego kościoła zwyciężony został raz na zawsze. Dowiadywał się z dzienników o świeżym entuzjazmie, z jakim kupiono się wszędzie niemal wokoło głosicieli zabobonu, a w samej nawet okolicy byli tacy, którzy zrywali się przed świtem i, walcząc nieraz z wichurą, przepływali fiord, celem posłuchania vejlbijskich kaznodziei piekła. Zupełnie podobnie garnięto się w tejże Sandinge do propagatorów ewangelji światłości i swobody. Wobec owego zjawiska porywała starego pastora istna rozpacz i przygnębienie, nabierał przekonania, że walka ludzkiego ducha o poznanie prawdy to jeno bezowocne falowanie w górę i w dół, że Bóg niedostrzegalny drwi sobie z wysiłków, obalając wieże Babilonu, i że tak będzie po wiek wieków.
Pozostała mu jeszcze tylko nadzieja wszelkich rozczarowanych, to znaczy wiara w życie pozagrobowe. Dlatego to nawet czuł wdzięczność za to, iż go pozostawiono w ukryciu. Siedząc w oplecionym cierniami ogrodzie swoim, o kilka ledwo kroków od grobu, czuł się napoły w świecie duchów. Również i w dzisiejsze słoneczne popołudnie trwał w rozmarzeniu pod pamiętnym, czerwonym grabem, z rękami złożonemi na kolanach, zamkniętemi oczyma i duszą ogarnioną marzeniem o zaświatach.
Opodal spacerowała po ścieżce, wzdłuż żywopłotu kuzynka jego, panna Katinka Gude, będąca równie jak i zmarła żona pastora, przyrodnią siostrą Leny Gilling, niepodobna do niej zresztą. Trudno było nawet o większy kontrast pomiędzy tą piękną, uśmiechnioną, podziwianą ogólnie wdową, a niepozorną, pochyloną nieco starą panną o małej, szpakowatej, małpiej główce ze złośliwym wyrazem i ciągle migających drutach w ręku.
Katinka była od młodych lat kopciuszkiem rodziny, a przypominano sobie o niej tylko w wypadkach choroby i podobnych razach, kiedy musiano korzystać z jej pomocy i poświęcenia. Dom pastora ludny był zawsze i niespokojny, to też zwracano się do niej ciągle, tak że była niemal stale na plebanji. Nie zajmował jej ludowy ruch oświatowy, a stykała się z nim tyle tylko, że napełniał dom gośćmi. Cicha i oddana szarej pracy codziennej, pełniła obowiązki swej starszej, zajętej wyższemi sprawami siostry, a po jej śmierci pielęgnowała, chowała, żeniła, oraz zamąż wydawała dzieci i teraz oto została jedyną podporą starego szwagra.
Spacerując pod płotem i robiąc pilnie pończochę, spozierała raz po raz na siedzącego pod drzewem, który kulił się coraz to bardziej i pochylał. Wreszcie przystąpiła doń i rzekła po swojemu, stanowczym, urywanym tonem:
— Momme... nie siedź tu i nie śpij... Powinieneś iść do pokoju i położyć się.
Staruszka w samej rzeczy ogarnął lekki sen. Rozejrzał się pobladłemi oczyma, jakby musiał dopiero badać, w którym się zbudził świecie.
— Tak... prawda, pójdę zaraz! — zgodził się i opierając ręce o ławkę wstał.
— Pomogę ci! — rzekła Katinka, ujmując go pod ramię.
— Dziękuję, Cecylko! — powiedział. — Cóżeś mi to mówiła o naszym Fryderyku?
Staruszek, rozmarzony snem, myślał dotąd, że mówi do zmarłej żony i przyszedł do pełnej przytomności dopiero, znalazłszy się w pokoju.
Katinka, położywszy staruszka, wróciła do ogrodu, by skończyć zwykły spacer poobiedni, dwadzieścia razy wzdłuż żywopłotu. Stara panna nie wychylała się nigdy prawie poza ogród, a w rzadkich wypadkach, gdy to czyniła, nikła jej postać nie wywierała zbyt dodatniego wrażenia na ludność wsi. Nawet kobiety wiejskie krzywiły mimowoli usta do uśmiechu, patrząc, jak kroczy odziana w pozieleniałą ze starości mantylę z kapuzą i płaskie, zupełnie pozbawione obcasów, z boku sznurowane trzewiki.
Panna Katinka wiedziała, jak ją oceniają, przyjmowała to jednak ze zwykłą sobie obojętnością, nie wiele sobie robiąc z bliźnich i ich sądu. Nie nabrała szacunku dla ludzi, patrząc na tych, pośród których żyła, i na całe widowisko oświatowo-religijne. Zajmując w domu siostry stanowisko podrzędne, niemal pełniąc rolę służącej, przemykała niepostrzeżenie za kulisy i widziała tam, z jaką rutyną produkowali się bohaterowie wiary i mówcy, a po skończonem przedstawieniu zdejmowali wspaniały rynsztunek, z poza którego wyglądała zręcznie zamaskowana pycha osobista i chciwość, podawana wiernym jako nieustraszoność i poświęcenie.
Nie była tak ślepą i oderwaną od życia jak udawała i za jaką ją też miano. Z natury niezdolna do bezczynności, pełniła wokół siebie obowiązki samarytańskie, nie powodowana sercem, ale pędzona jakimś instynktem, a było na jej drodze dość bezbronnych i biednych rozbitków w tych właśnie niespokojnych czasach.
Naraz przestała ruszać drutami i podniosła głowę nadsłuchując. Zdawało jej się, że skrzypnęła furtka ogrodu.
I tak też było. Spostrzegła na końcu ścieżki wysokiego chłopa, kroczącego ze spuszczoną głową. Szedł, skradając się, a zmarszczki jego szarej twarzy tworzyły tak szczególny wyraz uśmiechu, że zaraz poznała tkacza Hansena. Zjawienie się jego było jej bardzo na rękę.
— Jak się macie... jak się macie! — zawołała, kiwając szybko głową, ale nie podając ręki, gdy się zbliżył i pozdrowił ją. — Przybyliście tedy tutaj... Hansie Jensenie... Cóż tu macie do roboty?
— Zawsze jest coś do roboty! — powiedział z wahaniem. — A żem już był we wsi, pomyślałem, — iż dobrze będzie zjawić się u pani, panno Katinko.
— Słusznie, Jensie Hansenie... Długi czas nie widziałam was. Usiądźmy tutaj.
Zajęła ławkę w altance, a Hansen siadł na krześle ogrodowem przy samem wyjściu.
Tkacz był w tym czasie opuszczony, utraciwszy znowu stanowisko przywódcy w Vejlby i Skibberupie. Stało się z nim to, co wówczas, gdy użył Emanuela Hansteda do wydalenia pastora Tönnesena. Złe moce, jakie wywołał, przerosły go i opanować się nie dały. Ruch wszczęty przezeń chytrze nabrał większej niźli to obliczył chyżości i cisnął go o ziemię.
Katinkę interesował zawsze ten przez ogół tak surowo sądzony człowiek. Nie znała, jak wszyscy zresztą, planów jego i nic ją nie obchodziły. Ale bawiła ją rozmowa z chłopem tak trzeźwo, jak ona sama myślącym. Niedowierzanie jego, tajemniczość, praktyczne, podstępne, chłodne obliczenia, zamilowanie do forteli, szybkich zwrotów, udawania i podglądania, miast otwartej walki, wszystko to nietylko jej nie odpychało, ale stanowiło niemal dowód niezwykle rozsądnego pojmowania życia i ludzi.
— No,... cóż tam nowego... u was... ha? — spytała, gdy siedział przed nią chwilę, nic nie mówiąc.
— Nic tak dalece, — odparł wszystko idzie po dawnemu. Mamy jak zawsze tyle djabelstwa i smrodu siarki, iż sądzić można, że piekielny ogień przepali chodaki. Powstała też u nas nowa religja.
— Tak? — mruknęła. — Jakże się zowie?
— To ci Domgaardjanie!
— Cóż to nowego? Domgaardjanie? Nie słyszałam nic o nich.
— O, naturalnie, bo to rzecz całkiem nowa. Wynalazł ją ten Niels Nilsen, czyli Domgaard, jak się mieni, który przez czas pewien był parobkiem u Emanuela Hansteda w Vejlby i ciągle pisał artykuły do gazet. Został potem mówcą misyjnym, a ciągle siedział nad książkami. Wkońcu wynalazł tę religję, która ma być pono doskonałą... tak powiadają ludzie.
— Cóż w niej jest nowego?
— No, proszę pani, to nie każdy zgadnie. Podobno jest tam jakaś inna formuła chrztu.
— Bóg, to cierpliwa osoba! — rzekła panna Katinka.
— Słuszne słowo, panno Gude! — przyznał tkacz i zamyślił się na chwilę. Potem na twarz mu wybiegł uśmiech i powiedział:
— A cóż słychać z tutejszym nowym prorokiem? Doszły nas dziwne wieści. Podobno zaczyna czynić cuda?
— Nic o tem nie słyszałam.
— Tak, tak... okiełznał pono tę waszą czarną Trinę... a to chybą cud prawdziwy. Także nawrócił od pijaństwa pewnego starca we wsi, a to w ten sposób, że przeszedł tylko obok niego, nie rzekłszy słowa.
— Opowiadają o tem! — przyznała.
— Zaprawdę, dziwne to czasy, w których żyjemy, panno Gude. Człowiek drapie się po głowie, nie wiedząc zgoła co ma myśleć.
Zaczęli rozmawiać o Emanuelu. Przebywał w tej okolicy parę zaledwo tygodni, a mówiono jeno o nim. Mimo odosobnienia w jakiem żył, podniecił pewną część ludności do formalnego powstania. Zrazu śmiano się z klasztornego życia jego i poszczenia nawet w pewne dni, by ujść pokus. Na uniwersytecie przebąkiwano wprost, że zwarjował. Nagle atoli zjawiła się w kościele czarna Trina i pewnej niedzieli przystąpiła do stołu Pańskiego. Rozniosło się, że Emanuel dokonał tego dziwnego nawrócenia i od tej chwili opinja zmieniła się całkiem. Dowiedziano się, że przybysz wywiera znaczny wpływ na biednych, mieszkających u skraju wsi rybaków, trzymających się dotąd zdala od ruchu oświatowego, i wielbiono jego pokorę, dobrowolne umartwienia i ubóstwo. Rozmawiał często z biedakami tymi, stojącymi nad brzegiem morza i suszącymi sieci, a chociaż słów jego nie rozumieli zawsze, to jednak dziwna postać jego, słodycz spojrzenia i ton głosu budziły w nich wrażenie, że zetknęli się z czemś nadprzyrodzonem. Odwiedzał też często biednych chorych, a siedząc u ich łoża, mówił o trapiącej ich chorobie, jak o łasce Boga, zwąc ją „pieszczotą bożą,“ która ich cieszyć i wdzięcznością napełniać winna. Szeroko opowiadano o wpływie jego na pewną kobietę w średnich latach, dotkniętą rakiem żołądka, której jęki i krzyki słychać było nocą w całej wsi. Po kilkakrotnych odwiedzinach Emanuela nietylko zmilkł straszny krzyk, ale przechodzący pod oknami chorej słyszeli, że śpiewa hymny dziękczynne, potęgujące się wraz z cierpieniem.
— Czy się udacie może do pastora Hansteda, Jensie Hansenie? — spytała panna Katinka. — Żyliście obaj swego czasu blisko.
Czerwono obwiedzione oczy tkacza zerknęły ku niej badawczo.
— Na nicby się to nie zdało! Ale co on ma na myśli, jak pani sądzi, panno Gude?
— Nie wiem.
— Czy może spekuluje na to wielkie zebranie oświatowców, jakie się tu ma odbyć?
— Doprawdy, nie wiem.
— Może zechce przy okazji przemówić?
— Możliwe.
— Więc pani nic o tem nie słyszała?
Zaczęli rozmawiać o bliskiem zebraniu, a tkacz wybadywał ją nieustannie co do tematów, jakie miano poruszyć, i osób mówców, czy są już wyznaczeni i czy będzie wolność dyskusji. Wkońcu dobył z kieszeni na piersiach złożoną gazetę, rozprostował ją, wygładził i po dobrej chwili rzekł:
— Jest tu coś, o co mam panią prosić, panno Gude.
— Cóż takiego?
— Jest tu małe słówko, którego nie rozumiem. Musi być łacińskie... może pani będzie łaskawa spojrzeć? Zaznaczyłem je paznogciem.
Podał jej dziennik.
Utopia — przeczytała Katinka — to słowo? — Czy to to słowo?
— Tak... utopja... tak. Cóż to może znaczyć, jeśli łaska?
— To oznacza rodzaj majaków sennych, coś nieosięgalnego... nieziszczalnego...
— Majaka... acha! I ja sobie tak myślałem! Utopja... Dziękuję stokrotnie, panno Gude! — powiedział, chowając z powrotem gazetę na piersiach.
— Czemuż wam tak na tem słówku zależy, Jensie Hansenie? — spytała Gude.
— Trzeba przecież rozumieć, co się czyta, panno
— Ale czy macie w tem specjalny cel?
Ach... jakże... poprostu chciałem wiedzieć... to nigdy nie może zaszkodzić...
— Czyście może chciał użyć tego słowa, na którem wam tak zależy?
— Ano, widzę, że pora wracać do domu! — zauważył tkacz i wstał, jakby nie dosłyszał pytania. — Dziękuję za wszystko serdecznie, panno Gude.
Panna Katinka roześmiała się w duchu. Znała tkacza na tyle, by wiedzieć, jak bezowocną byłoby rzeczą śledzić dalej myśli jego.
— Do widzenia, Jensie Hansenie! tylko, — rzekła podając mu tym razem rękę.

Emanuel wyszedł pewnego popołudnia z ogródka i stał przez chwilę zapatrzony w morze. Potem ruszył zwolna dalej w kierunku wzgórz wrzosowych na zachodzie.
Obserwowała to w milczeniu mała Sigrid, skryta za kępą sitowia morskiego. Gdy jej znikł z oczu, wstała, ustawiła się twarzą wprost ku słońcu, a zarazem dotknęła kieszeni bocznej.
— Tak, to prawda! — rzekła półgłosem.
Wiedziała teraz co chciała. Codziennie popołudniu ojciec szedł w odwiedziny do matki i babki.
Usiadła rozpłomieniona na kupce suchego sitowia i zamyśliła się.
Od dnia przybycia tutaj umysł ruchliwy dziecka nie przestawał zajmować się matką. W Kopenhadze mnóstwo rzeczy odwracało jej uwagę, tu jednak otoczyły ją wspomnienia dawne i nabrała przekonania, że matka być tu gdzieś musi w pobliżu. Ile razy zobaczyła wiejską kobietę, doznawała bicia serca i przerywała zabawę, pewna, że to ona nadchodzi. Czekała jej od rana do wieczora, wspominając obietnicę ciotki, że się tak stanie. W nader zręczny sposób wybadała służącą i wszystkich wokół, dlaczego nie wraca, ale nie dowiedziała się niczego.
Wczoraj dopiero ujęta pochlebstwem stara kucharka Ellen zdradziła jej, że matka mieszka niedaleko stąd, doglądając chorą babkę. Po dłuższem wypytywaniu dowiedziała się, że dom babki znajduje się w kierunku zachodzącego słońca i to nieco na bok, ale nie w stronie, gdzie mieści się kieszeń, jeno po przeciwnej. Właśnie tam udał się ojciec.
Tedy stara kucharka powiedziała prawdę.
Siedziała na sitowiu z głową na dłoni, rozważając sprawę, i czuła, że dojrzewa w niej postanowienie, które powzięła dnia poprzedniego i snuła przez część nocy. Uznała, że musi się wybrać w odwiedziny do matki bez wiedzy otoczenia, a teraz, znając drogę, nie bała się, że zabłądzi. Dagny chciała wziąć z sobą, choćby nawet płakała, a także lalkę Lizę. Postanowiła tedy wyprać i wyprasować bieliznę i suknię lalki, by się pięknie przedstawiła. Matka ucieszy się niemi napewno. Przede wszystkiem jednak tęskniła za chorą babką, za psem Wiernisiem, rudym kotem i dziadkiem. Nie dawała wiary słowom kucharki, jakoby zmarł.
Emanuel kroczył tymczasem wybrzeżem. Niebo zachmurzyło się nieco popołudniu, a morze stało nerwowo niespokojne, mimo bezwietrza.
Nad brzegiem leżało wciągnięte na piasek czółno, a wokół niego stali rybacy, którzy odkryli w niemej czci głowy, gdy ich mijał w znacznej odległości. Jeden z nich mocno czerwony i fioletowy na twarzy, co świadczyło, że nie zalicza się do abstynentów, zapomniał nawet wdziać czapki i stał zagapiony, wszyscy zaś odprowadzili go spojrzeniem, aż znikł wśród wzgórz wrzosowych.
Emanuel żył teraz samotniej jeszcze i bardziej pustelniczo niż przedtem. Niekiedy bał się wprost ludzi z powodu samej czci, jaką mu okazywali. Wiedział, że na to nie zasługuje i daleki jest od doskonałości, jaką mu przypisują. Świat go jeszcze trzymał w pazurach, musiał zwalczać ciągłe pokusy rozumu, po nocach zaś toczył boje z chuciami cielesnemi. Doznawał przygnębienia i troski go trapiły ziemskie, zwłaszcza szło mu o brak zabezpieczenia dla dzieci na przyszłość, bo ojciec wykonał swą pogróżkę i przestał go wspierać finansowo.
Postanowił tedy wyjechać stąd i mimo obietnicy danej Hansinie, że nie wróci do niej, aż serce jego zostanie oczyszczone, połączyć się z nią i odbudować wspólny dom z wiarą i nadzieją. Napisał jej to i chociaż nie dostał jeszcze odpowiedzi, czuł, że zrozumie, jak bardzo mu potrzeba jej pomocy, jak pragnie ręka w rękę z nią stoczyć ostateczną walkę o wyzwolenie.
Nie chciał nawet czekać na zebranie w uczelni, co było jego pierwotnym planem. Mimo wszystko, co zdziałał tutaj z łaski Boga, nie czuł się godnym przemawiać w jego imieniu, wyznając w pokorze ducha, że jest zbyt kruchem naczyniem i za słabym duchem, by móc zostać jego tłumaczem, mieczem ognistym jego gniewu i głosem miłosierdzia pośród pustyni. Nie uskarżał się jednak. Wesoło i z wdzięcznością rad był spędzić życie w cichem odosobnieniu, nieznany ludziom jeno Bogu, zapomniany przez świat, znikomy suchy liść, bezdźwięczny ton.
Dotarł do szczytu wzgórza, skąd słał się rozległy widok na fiord i przeciwległe wybrzeże. Stanął pod wielkim, podobnym do krzyża sygnałem morskim, jak to czynił codziennie, spoglądając w ojczyste strony i wznawiając tęsknotę za Hansiną. Z bijącem sercem patrzył w dal, gdzie pośród przesłonecznionego oparu popołudnia majaczył za fiordem daleki ląd.
Czuł, że musi wyrwać się z samotności, z sieci zniechęcenia, uciec od kobiety, będącej złym duchem jego życia, jawiącym się ciągle jak zamaskowane poselstwo grzechu, od tej bezwstydnej kobiety i jej pastora-gacha, których obecność zdawała się napełniać powietrze demoniczną żądzą cielesną. Zatęsknił do domu, do pokoju, ciszy, wypoczynku przy tej, która była dobrym duchem jego, kierowniczką po właściwej drodze, tej która go wspierała, ile razy się potknął. Nie wątpił, że znajdą gdzieś na wybrzeżu lepiankę, gdzie będą w stanie jako tako żyć. Odpędzał od siebie troskę, wszakże był młody jeszcze i silny, a ręce jego nie odwykły od motyki i łopaty. Skórę na dłoniach miał stwardniałą dotąd od siedmioletniej pracy w polu i stajni. Tak się stać musi! Odbuduje swój dom ku chwale Boga. Będą żyli, wolni jak ptacy tam, za wrzosowemi wzgórzami, śpiewając pochwalne hymny, niby skowronki podobłoczne o świcie. Zdało mu się, że w duszy jego brzmią harfy. Rozkoszna pieśń wolności tętniła w jego piersi. Już nie czuł strachu, cóż bowiem znaczyły ubóstwo, głód i cierpienie...

Modłów przywołane siłą,

Słowo boże już nakryło
Chrześcijanowi ucztę jego,
A anioły domu strzegą.

Brzmi w lepiance pieśń podzięki,
A aż w niebo lecą dźwięki.
Imię wielkie Zbawiciela

Dźwiga nas i uwesela.

Tymczasem wędrowali przez wrzosowisko pater Rüdersheimer i panna Ranghilda, żywo rozmawiając. On miał wielki kapelusz i różę w butonierce, ona zaś unosiła ponad lakierowane pantofelki jasną suknię w kwiaty, by nie zaczepiała się o ostre krzaki wrzosów.

Po raz pierwszy dopiero ruszyła w tę pustać i czuła się trochę nieswojo pośród głuszy ogromnego, samotnego rozłogu, gdzie hulał jeno wiatr, szemrząc tajemniczo.
— Strasznie tu! — powtarzała. — Nic dziwnego, że ludzie zabobonni twierdzą, iż mieszkają tu wszystkie złe duchy. Pełno być musi oczywiście we wrzosach jaszczurek, węży i żmij, oraz obrzydłego robactwa. Ciągle mi się wydaje, że mnie coś kąsa po nogach.
Mimo to jednak sama zaprojektowała ten spacer. Pater znający jej odrazę do tego, co zwała naturą w adamowym stroju, zdziwił się niemało, gdy podczas narad nad kierunkiem przechadzki wykrzyknęła: — Dziś pójdziemy aż na koniec pustyni! Całą tajemnicą było, że ujrzała ze swego okna Emanuela kroczącego ku wzgórzom i, dowiedziawszy się, że co dnia tam bywa, nie mogła powściągnąć chęci zobaczenia, co robi pośród duchów ciemności i zabobonu.
Przez cały niemial czas o nim wyłącznie rozmawiali. Wprawdzie pater usiłował, jak zawsze, zmienić temat, zatapiając się w ogólniki, lub cytując wesołe anegdoty z życia towarzyskiego, ale panna Ranghilda potrafiła zawsze zręcznie i w sposób naturalny zawrócić do punktu wyjścia.
Pater opowiadał właśnie długo o przyjęciu pożegnalnem u starego radcy Hansteda, gdzie spotkał nowego ministra oświaty, który mu podał na przywitanie półtora jeno palca, gdy panna Ranghilda wykrzyknęła nagle:
— Co słyszę? Pan byłeś więc naprawdę pośrednikiem w układach rodziny z Emanuelem Hanstedem.
— Jakich że to układach?
— Tak. Pani Torm opowiadała mi, że pan działałeś w tym kierunku.
— Hm! Tak mówiła pani Torm? Ano przyznam się tedy, że przed odjazdem swym do Karlsbadu prosił mnie radca Hansted, bym pomówił z synem i spróbował odwieść go od nieszczęsnej jego decyzji.
— Nie miałeś pan, widzę, szczęścia.
— Niestety, nie... Ale chciałem pani opowiedzieć coś o młodym człowieku, zajmującym właśnie stanowisko ministra oświaty...
— Ach! — zawołała. — Więc nawet wymowa pańska pozostała bez wpływu! To przedziwne. A w dodatku radca cofnął mu zasiłki. Cóż zrobi teraz? Trzeba przyznać, że w szaleństwie pastora Hansteda jest przynajmniej metoda. Pewna jestem, że wielkim jego męczeńskim celem jest skończyć żywot wraz z rodziną w przytułku biednych.
Pastor Petersen spojrzał na nią karcąco, potem rzekł z głęboką powagą, na jaką czasem zdobyć się umiał:
— Panno Tönnesen, sprawa wydaje mi się zbyt poważną, by z niej stroić żarty.
— To samo sądzę! — powiedziała dotknięta wyzywającym jego tonem. — Otacza nas codziennie tak nieznośne filisterstwo, że radziśmy czasem napotkać kogoś, kto śmie iść za swoją fantazją, nie poprosiwszy przedtem pokornie opinji, by mu na to pozwoliła.
— Hm... tak pani sądzi, panno Tönnesen? Inne jest moje zdanie. Nie mam ochoty pochwalać lekkomyślności dlatego jeno, że jest większa i niebezpieczniejsza od tego, co dostrzegamy zwykle u bliźnich naszych. Wiem, że dziś, w czasie wybujałości uczuć rozum nie cieszy się uznaniem. Bohater współczesny, to postrzeleniec, co tłucze głową w ścianę, kręci kark i potyka się o własne nogi, a my zowiemy to poetycznie tragicznym jego losem. Uważamy za niegodne mężczyzny, by był ostrożny, używał we właściwy sposób oczu i uszu i namyślał się nim zacznie działać. To wszystko pozostawiamy z pogardą duszom kramarskim i kołtuńskim... Czyż nie tak?
— Drogą środka stąpaj śmiele, bo od innych lepsza wiele! — zadeklamowała panna Tönnesen. — Wszak jest to pańska, prześliczna, ulubiona piosenka.
— Rzeczywiście, lubię ją! — zawołał pater gorąco. — Uważam, że nader to pożyteczna zasada w czasach, gdy chorobliwie interesują nas jeno wyjątkowe osobniki. Mamy skłonność pielęgnować, ze szkodą spraw ogólno-ludzkich, najdrobniejsze owe szczególnostki, każdą manje hodować i wyolbrzymiać i to czysto z obawy, by nie być jako inni. Przejaw to bardzo zły. Każdy chce być czemś odrębnem, samoistnem, mieć, jak się mówi, własną cechę. Wszakże minęły czasy dogmatów! Kto nie chce uchodzić za zwierzę, musi mieć własny pogląd na wszystko pomiędzy ziemią a niebem, na własną rękę rozwikłać zagadkę bytu i głosić własnej fabrykacji naukę o Bogu, niebie i życiu zagrobowem.
— Jakiż zapał, pastorze. Zresztą nie sądź pan, że chcę bronić Hansteda. Pozwoliłam sobie jeno na skromne stwierdzenie, iż ma odwagę żyć wedle swych teoryj. A pociągać musi każdego owa zgodność słów i czynów, której człowiek ten poświęca całe powodzenie swoje i byt materjalny... Nie idzie o to, czy przekonania jego mają wartość, czy jej nie posiadają.
— W moich oczach niema w tem nic pociągającego. Widzę tu jeno przykład, do jakich granic dojść może obłędna cześć dla swego własnego ja i straszna manja wielkości. To, co się wydaje odwagą i siłą ducha, jest w rzeczywistości jeno nieszczęsną słabością obumarłej woli. Wiem o tem dobrze z własnego doświadczenia, wiem, jak trudno jest pogodzić się z myślą zostania poprostu pastorem Petersenem, gdy się marzyło o roli proroka i świętego. Wiem dobrze, ile kosztuje przezwyciężenie siebie samego i ugięcie się pod prawo istotnego chrześcijaństwa, prawo równości i braterstwa, oraz upodobnienie się do swego otoczenia, zostania nie większym nie mniejszym, nie lepszym i nie gorszym niźli ono.
Panna Ranghilda wzruszyła ramionami i zmilczała, myśląc w duchu o lisie i winogronach. Męczyło ją już potrochu ciągłe towarzystwo pastora i cieszyła ją myśl, że niebawem wyjedzie. Przychylała się coraz to bardziej do opinji pani Betty, przyrównując go do czworonogów. Miał wzruszającą wierność pudla, ale nie posiadał sprytu tego zwierzęcia, które po jednym geście poznaje, że się go ma dość.
— Nie żywię zgoła szacunku — ciągnął dalej — dla dzieła przypadku, które zwiemy osobistem przekonaniem, to też nie urządziłbym wedle niego życia swego... Sądzę, przeciwnie...
Przerwał mu lekki okrzyk Ranghildy, która nagle przystanęła twierdząc, że ją coś ukąsiło w nogę.
Okazało się jednak, że była to jeno gałązka wrzosu, która, musnąwszy jej kostkę, rozwiązała sznurowadło pantofelka.
— Proszę się uspokoić! — zawołał pastor, rad z przerwy i możności zmiany tematu. — Życiu pani nic nie zagraża. Muszę tylko zostać lekarzem pani i podjąć niezbędną operację, mianowicie związać sznurowadło.
— Bardzo będę wdzięczną...
Dostojny galant kląkł przed nią po rycersku wśród drogi i zaczął manipulować, ale nie mógł dojść do końca, czy to z powodu grubych swych palców, czy też chęci jak najdłuższego delektowania się widokiem wąskiej stopki kobiecej w przejrzystej ponczoszce.
Nagle spostrzegła Ranghilda postać rysującą się w pewnej odległości ciemno na zachmurzonem już teraz niebie. Był to podobny do cienia mężczyzna, kroczący zwolna ze zwieszoną głową zboczem wzgórza, poza sygnałem morskim.
— Czy może za silnie ściągnąłem? — spytał pater, czując, że drgnęła.
— Nie, nie... — odparła, opanowując się szybko i nie spuszczając oczu z postaci majaczającej w dali, gdzie niebo spływało we mgle z ziemią.
Nie zdziwiła się widokiem Emanuela, ale działaniem jego niespodziewanem. Odpowiadał on doskonale onym pustym, milczącym rozłogom i samotnym wzgórzom zdala od świata położonym. Wydał jej się dziwnym, nieziemskim i niesłychanie stylowym. Czyliż jednak był to on sam? Czynił wrażenie bezcielesnego ducha i giganta jednocześnie. Rysował się majestatycznie na sino-szarem tle nieba, a postawa jego i krok nabrały w tem otoczeniu cech dostojeństwa wielkiego.
Pojęła teraz, dlaczego rybacy porównują go do Chrystusa sandingskiego kościoła. Nie brakło mu nawet nimbu. Dziwnym zbiegiem okoliczności słońce mieściło się za nim na wysokości jego głowy, przeświecając przez chmury bladą, matową tarczą.
— Teraz, zda się, dobrze związane! — zawołał pater, wstając po dokonaniu czynu.
Ranghilda stała jak skamieniała, chociaż postać Emanuela znikła pod horyzontem. Wpatrywała się w miejsce, kędy odszedł spojrzeniem, zrazu zdumionem, potem zaś przerażonem.
— Powiedz mi pan, pastorze... — zaczęła, kładąc drżącą dłoń na jego ramieniu, — ...powiedz mi pan, czy nagle zwarjowałam, czy tak jest w istocie. Spójrz pan i powiedz, żali widzisz także trzy słońca na niebie...?
— Co pani powiada? Trzy słońca?
— Tak!... Tu... tu... i tu!
— Prawda! Ma pani rację... ma pani zupełną rację... — wykrzyknął.
Tak było rzeczywiście. Po obu stronach słońca, w znacznej odeń odległości widniały na chmurach dwie świetlne plamy wielkości księżyca, nieco tylko bledsze od słońca i na brzegach tęczowo zabarwione.
— Jakieś czary są w tem wszystkiem! — krzyknęła, nie panując nad sobą. — Dokądże mnie to pan zawiodłeś? A cóż znaczy ten ogromny czarny krzyż? — wołała z coraz większem przestrachem, ujrzawszy sygnał morski na szczycie wzgórza, z którego zszedł Emanuel. — Wygląda to na Golgotę! Chodźmy stąd, słyszysz pan! Nie chcę tu być!
Panująca nad sobą we wszystkich okolicznościach życia, Ranghilda straciła teraz głowę. Pater starał się ją uspokoić, tłumacząc naturalny powód zjawiska, to też po chwili przyszła do siebie. Ale równowagę odzyskała dopiero wydostawszy się, oparta o jego ramię, ze „straszliwej pustyni.“ Gdy doszła do domu i opowiadała przygodę pani Betty, wówczas nawet jeszcze śmiech jej brzmiał nerwowo.

Nie rzadkie w tych stronach i przelotne zjawisko przyrody, które napędziło takiego strachu Ranghildzie, było w samej rzeczy groźną zapowiedzią burzy, a żeglarze uważali je za jedną z najniebezpieczniejszych oznak, pojawiającą się bezpośrednio po świcie, lub tuż przed zachodem. Zazwyczaj powietrze bywa wówczas ciepłe, a morze przez czas dłuższy przedtem spokojne. Czekając na pierwsze uderzenie, morze śni leniwo. Cios pada nagle, błyskawicznie, liny statków wydają jęk krótki i znów zapada cisza, martwe, niesamowite milczenie, a woda drży niespokojnie. Za chwilę toń zaczyna wrzeć, a kto żyw na statku musi zwijać żagle i zabijać gwoździami wszystkie luki, zanim nadejdzie nowy wysłannik burzy w otoczeniu wielkich, grzywiastych fal na całym widnokręgu.
Na wybrzeżu tłumnie w chwilach takich. Mieszkańcy lepianek, zbudowanych z wodorostów, mający drogich swych na morzu, wyglądają znaków burzy na ziemi i niebie i, gdy kot zacznie miauczeć, a wichr w kominie zawyje jak pies, węszący trupa, kobiety wychodzą na próg, a przysłoniwszy oczy, wpatrują się we fale. Ukazują się sparci na lasce starcy i patrzą też, coś mrucząc do siebie. Pierwsze, ciemne chmury płyną niby stado orłów spokojnie po niebie, ale niebawem wznoszą się na skraju horyzontu cięższe, czarne masy. Tymczasem morze pokryła już piana ruchliwa i otulił ciemny płaszcz oparu. W tej chwili dopiero rzuca się na świat burza z siłą, od której drżą wieże kościelne.
Hansina siedziała tego wieczora jak zawsze przy matce, zajęta przędziwem przy świetle cienkiej łojówki, zastępującej podczas krótkich, letnich wieczorów zimową lampę. Niska chata chłopska pozostała taką, jaką była dawniej. Dochowano z całą troskliwością cynowe talerze pod pułapem, obramione makaty z datą roku 1798, fotel pod piecem i stuletnie złoża zapasów gospodarczych. Teraz, po powrocie Hansiny wyglądało to wprost na demonstrację.
Jednego tylko zbrakło. Oto puste było miejsce na ławie, w końcu stołu dębowego, zajmowane zawsze przez Andersa Jörgena, który siadywał tu w zaśniedziałych okularach na kartoflastym nosie, sylabizując dziennik. Staruszka napadła tak zwana „febra Matki Boskiej Gromnicznej“ i uprzątnęła w ciągu dni paru.
Mimo jego śmierci i długiej choroby starej Elzy, nie zmieniły się jednak zwyczaje i obyczaje domu. Hansina objęła teraz rządy, wiernie strzegąc tradycji. Odzyskała pewność siebie, stanąwszy na rodzimym gruncie, i porwana instynktem czyn
u gospodarzyła jak matka w najlepszych czasach swych. Było roboty co niemiara. Zaniedbano wiele skutkiem ślepoty ojca i choroby matki, a nawet zadłużyli się znacznie, gdyż dzierżawa skończyła się wraz ze śmiercią Jörgena i musieli ją odnawiać, co spowodowało znaczne koszta. Ziemię uprawiał teraz Ole Krystjan, mający już dwadzieścia cztery lat, za niski nieco, podobnie jak Hansina, ale zdrów i silny. Silnie nim wstrząsnęło, gdy był wyrostkiem, dziwne zamężcie siostry i niedola jej bardzo go ujęła za serce. Był cichy, skupiony w sobie, a uważano go niemal za dziwaka, gdyż siedział ciągle w domu, unikając ludzi.
Hansina również nie zadawała się z nikim we wsi, że zaś Elza, mimo swej choroby, nie chciała pogodzić się z nowymi panami sytuacji w gminie, tedy cisza nastała w ruchliwym dotąd domostwie. Tak zwani „święci“ uważali je niemal za miejsce nieczyste i, gdy mijali dom, udając się parami na nabożeństwo w domu zbornym, rozprawiali zawsze głośno o grzechu pychy, cytując słowa Siracha, twierdzącego, że jest ona źródłem wszelkiego zła.
Hansina była sama, bo Ole poszedł spać do stajni. Na stole leżała książka, którą czytała przed zmrokiem, a z poza czerwonej firanki alkowy dochodziło pojękiwanie starej, śpiącej Elzy, której brakło tchu. Huczała burza, tłukąc w bramę i wstrząsając wiązaniem dachu.
Myśli jej po pracowitym dniu błąkały po manowcach, cofały się wstecz, krążąc dokoła dzieci i Emanuela, którego imienia nie wymawiano nigdy w tej izbie, tak by je mogła słyszeć matka. Marzenia te o dawnych czasach, wabne i pociągające mąciły jej duszę, budząc niepokój i wątpliwości. W czasach ostatnich sypiać nie mogła, myśląc jak blisko są jej dzieci. Musiała też zebrać wszystkie siły, wyczytawszy w liście Emanuela, że zamierza rychło wracać, nie chciała bowiem, by matka i Ole zauważyli jej zmieszanie.
I dziś myśli jej były trwożne i niespokojne. Łomot bramy i świst wichru po dachu zbudziły w niej wspomnienie innej, równie burzliwej nocy... z przed dwu lat, kiedy to syn jej położył się do łóżka, by zeń już nie wstać. Była wówczas również sama z troskami swemi. Pamiętała to dobrze. Siedziała w wielkiej sali, otwarłszy drzwi do sypialni, by lepiej słyszeć okrzyki dziecka, jakie wydawało przez sen. Emanuel wrócił około jedenastej. Wszedł wesoły, wyprostowany, piękny, w długim, przemokłym płaszczu ze zgaszoną przez wiatr latarnią i laską w ręku. Zapamiętała to dobrze, bowiem była to ostatnia noc ich współżycia, w ciągu której zaznali trochę pokoju i szczęścia. Od tej chwili zaczął się rozpad. Ze śmiercią chłopca stracił Emanuel radosną nadzieję, a raczej pewność bezwzględną, że mu towarzyszy błogosławieństwo boże, co go ratowało dotąd we wszelkich przeciwnościach.
Trzymając motek przędzy w rękach, podniosła głowę, nadsłuchując.
Cóż to? Ktoś otwierał bramę podwórza... A może jeno wiatr oderwał klapę bramy?... Nie... Posłyszała ostrożne stąpanie idącego nie w chodakach, ale butach.
Zbladła.
— To Emanuel! — błysło jej w myśli.
Wstała i czując, że się chwieje, ujęła poręcz krzesła. On szedł rzeczywiście... Słyszała go na schodach... wreszcie zapukał.
Nie, widzieć go nie chciała, nie miał do tego prawa!...
Ktoś podniósł w tej chwili po cichu w górę klamkę i w otworze półotwartych drzwi ukazały się głowa i piersi tkacza Hansena.
— Dobry wieczór, Hansino! — powiedział, nie wchodząc do izby. — Przechodziłem pod domem i, zobaczywszy światło, chciałem spytać co u was słychać. Jakże się ma matka?
Hansina odparła spokojnie napozór:
— Ciągle tak samo. Leży cicho, jęczy trochę i drzemie. To dla niej najlepsze. Ale proszę wejdźże, Hansenie, jeśli wola!
— Hm... trochę późno! — zauważył, rozglądając się wokół.
— A późno! — odparła, czyszcząc drżącą jeszcze dłonią knot świecy. Potem siadła i wzięła do rąk motek.
Tkacz zamknął wreszcie za sobą drzwi, wytarł pod piecem nos palcami i zajął miejsce na ławie u górnego końca stołu.
W alkowie ucichło w tej chwili, a ręka staruszki starała się omackiem rozsunąć firanki. Ale próba nie powiodła się i zaraz wróciło urywane pojękiwanie.
— Przynoszę ci pozdrowienie z Sandingi! — rzekł tkacz, ocierając palce w czerwono-kratkowaną chustkę i opierając łokcie na kolanach. — Zrobiłem tam małą wycieczkę, by się dowiedzieć co słychać, bowiem mnóstwo doszło stamtąd w czasach ostatnich dziwnych wieści.
Nastała cisza.
— Coś niesłychanego, co on... to znaczy Emanuel... tam wyprawia... Uczynił nowy cud, uleczył pijanicę na skraju wsi, nad morzem.
— Tak? — rzekła krótko.
— Musiał ci o tem, myślę pisać, bo wszakże dostajesz od niego ciągle listy...
— Nie wspomniał o tem.
— Oczywiście... wie, że ludzie niepotrzebnie robią tyle hałasu. Nie masz pojęcia, jakie panuje podniecenie! Cóż w tem zresztą dziwnego?
Znowu nastała cisza.
— Czyś był w Sandindze, by widzieć się z Emanuelem? — spytała wkońcu.
Tkacz patrzył na nią przez chwilę, przymknąwszy jedno oko. Zdawał się rozważać, co jej ma powiedzieć.
— Nie widziałem go wcale... — rzekł nie mówiłem z nim, ale widziałem twe dzieci, Hansino.
Hansina drgnęła.
— Jedna... Sigrid jej na imię, prawda... siedziała na kamieniu nad wodą, a pod płotem ogrodu stała Dagny i płakało biedactwo. Radbym był zresztą pomówić z Emanuelem. Wkońcu musimy bowiem przyznać my, Skibberupacy, żeśmy z nim nie postąpili jak należy. Przyszedłem do przekonania, że jak pokazały czasy ostatnie, miał w niejednym rację. Zwłaszcza spostrzegłem, jak mi to nieraz przychodziło już do głowy, że Emanuel posiada wielki dar proroczego odgadywania przyszłości... Cóż ty na to, Hansino?
Milczała dalej.
Zaczął tedy opowiadać! Powziął zamiar pozyskać ją w sposób ostrożny dla ułożonego już planu, opartego o zasadę: zło złem zwalczać trzeba. Chciał poprostu wywołać ponownie we wsi nastrój przychylny dla Emanuela i użyć go jako lekarstwo niebiańskie. Chciał zniweczyć rozwielmożnione szaleństwo pietystycznę przez doprowadzenie go do samobójstwa. Ale Hansina nie odpowiadała, przeto uznał, że nie należy nalegać, wstał i pożegnał ją.
Siedziała długo jeszcze po jego odejściu z motkiem na kolanach, z głową opartą na dłoni, zapatrzona w pustą izbę. Czerwonawa poświata zetlonego knota padała na jej ostro zarysowaną twarz, czyniąc wyrazistszemi i surowszemi jeszcze cienie wokół ust i zapadłych oczu.
Słowa tkacza, dotyczące dzieci, zbudziły w jej sercu ponownie troskę macierzyńską i wyrzuty sumienia. Mimo to była zupełnie pewną siebie. Przechodziła myślą wszystkie te kwestje, które ją absorbowały w ciągu całego lata, a ze zdwojoną siłą trapiły dniem i nocą po ostatnim liście Emanuela. Pytała się w duchu, czy dzieci, a zwłaszcza Sigrid, gdy wróci, nie znudzi się rychło życiem wiejskiem i nie zatęskni do ruchliwości szerokiego świata? Tak, niezawodnie. Zło stało się już i byłoby podwójnym grzechem wobec dzieci wyrywanie ich z gleby, w którą już zapuściły korzenie. Nie dało się już naprawić to, czem zgrzeszyła w momencie oszołomienia, dając córki ze swych rąk. Jedyną rzeczą, jaką dla nich uczynić mogła, było chronienie samej siebie, by im zostać mogła ostatnią ucieczką, na wypadek rozbicia się łodzi, w której płynęły. Któż wie, co się stanie? Może chwila ta bliską była nawet!
A Emanuel? Nigdy nie stali dalej od siebie niż właśnie teraz. Z listów widziała, że spodziewa się ją znaleźć taką, jaką była przy rozstaniu. Nie wiedział nic o tem, co przeżyła tam, daleko, nad pełnem morzem, w krainie Skallingów, pośród ludzi silnych i prostych. Nie wiedział też nic, co w niej zaszło w ciągu długiego roku opuszczenia, kiedy to odnalazła samą siebie. Nie znał owego uczucia wstydu, wywołanego rozpamiętywaniem minionego życia, a zwłaszcza chwil, po których Emanuel zachował właśnie najlepsze wspomnienia.
Postanowiła niewzruszalnie, że muszą się rozstać. Nie chciała go widzieć, nie chciała dać się wciągać w nowe przejścia. Nie myślała wcale ryzykować owego pokoju, który okupiła drogo. Pogrzebała już czcze marzenia młodości. Życie nauczyło ją, że szczęście polega na tem, iż się tkwi we własnym gruncie, choćby był nie wiedzieć jak mały, jałowy i pozbawiony słońca. Nie odczuwała nigdzie, nawet tam, pośród obcych, nad morzem, bez męża i dzieci, takiego wydziedziczenia z wszystkiego, jak właśnie w plebanji vejlbijskiej, gdzie cierpiała i czuła zamęt ducha.
I dla Emanuela najlepszą była rozłąka zupełna. Sądziła, że przyjdzie do rozumu i pozna sam siebie, gdy mu to wszystko napisze wyraźnie, jasno i bez możności nieporozumień. Chciała, by się ożenił z panną Tönnesen, pragnęła tego szczerem sercem. Wówczas dzieci miałyby własny dom, a nawet i ona sama znalazłaby odrobinę szczęścia... to jest spokoju ostatecznego. Myślałaby w ciszy i samotności o wszystkich trojgu, co dnia polecając ich opiece Boga.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henrik Pontoppidan i tłumacza: Franciszek Mirandola.