Ziemia obiecana (Pontoppidan, 1924)/Księga trzecia/Część pierwsza

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henrik Pontoppidan
Tytuł Ziemia obiecana
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det forjættede land
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA.

Wśród nawalnego deszczu toczyła się nowo wybudowaną drogą od stacji kolejowej w Sandinge wielka, stara dorożka. Był początek lipca, ale na niebie zwisły czarne, niskie chmury, jak w listopadzie. Woda lała się potokami, jak podczas oberwania chmury. Na wierzchu skórzanej budy zebrało się całe jezioro, rozchwiane nieregularnemi ruchami pojazdu. Po wszystkiem, począwszy od dwu, z tyłu przymocowanych kufrów, aż do wielkiego parasola, pod którym kuliła się siedząca na koźle obok woźnicy osoba płci żeńskiej, spływała woda. Był to rozpaczliwy widok.
Gdybyż przynajmniej pojazd raźniej się toczył! Sunął atoli powoli jak ślimak, ciągniony przez dwa chude, niby szkielety, konie, rozgniatając sumiennie kołami ciastowate błoto bagnistego gruntu, tak że zdało się, iż ma za zadanie, przedstawić obrazowo szkaradę pluty, pustynność okolicy, monotonję pól i nagość, sięgających aż do skraju widnokręgu wzgórz. Można było przypuszczać, że pod owym czarnym dachem pojazdu tkwi jakiś skórzasto-żółty hipochondryk o zapadłych oczach i wpatruje się tępo w ulewę, nie mając tyle energji, by ponaglić woźnicę, a także nie spiesząc się do miejsca przeznaczenia, gdzie go nie czeka żadna radość, ni niespodzianka.
Nagle ukazała się ponad rąbkiem fartucha, nakrywającego kolana podróżnych, różowa twarzyczka dziecięca... po chwili druga podobna, a w ślad za nią mała, krągła rączyna z rozczapierzonemi palcami, usiłująca schwytać spadające krople wody. Wydało się, że nagle wyjrzały z trumny dwie anielskie główki, których oczka lśniły, a z ust wybiegały okrzyki zachwytu, ile razy powóz mijał dom, przy którym pasło się nad rowem kilka owiec.
Starsza dziewczynka obróciła się w głąb i zawołała porywczo:
— Ojcze! Ciociu! Popatrzcież!...
Droga skręcała i opadała w dół, przez co w otworze budy zamajaczył widok rozległego pastwiska, płaskiego, jak woda, leżącego pośród jałowych zboczy. Stąd dostrzec było można poprzez zasłonę deszczu, na zielonej równi wieś Sandingę, o dużych, żółto malowanych zagrodach chłopskich i starym kościele z okrąglaków kamiennych. W pobliżu wznosiły się czerwone mury słynnego uniwersytetu miejscowego. Ogromny kompleks budynków czynił naprawdę imponujące wrażenie i wzbudzał w widzu myśl, że patrzy na jakiś wielki zakład państwowy, czy rządowy, czem szkoła ta do pewnego stopnia teraz już była.
Zbliżało się południe. Z wszystkich kominów wsi buchał kłębami brunatny dym, nisko pełzając po strzechach, a od domów dochodziło masowe gdakanie kur i kaczek, czekających jadła u drzwi kuchennych. Pojazd wtoczył się wreszcie w wieś, ale nie było widać ni jednego człowieka, jakby wszyscy wymarli, tylko od strony szkoły dolatywał chóralny, wrzaskliwy śpiew dzieci pod wodzą tremolującego upojnie basu nauczyciela.
Gdy powóz mijał budynek główny, zjawił się w drzwiach nauczyciel Povelsen we własnej osobie, wypełniając je całe swą personą. Trzymał w ręku śpiewnik i, nie przestając przewodzić chórowi, zagapił się na pojazd, wlepiając weń oczy, aż znikł w oparze deszczowej szarugi.
— Kto to jechał, Jergönie Hansen? — spytał grubego chłopa, który się ukazał w drzwiach szopy, po drugiej stronie drogi położonej.
Jörgen Hansen czyścił długo i starannie fajkę, zanim się zebrał na odpowiedź. Zrobił poważną minę, a potem rzekł tak czule, jakby szło o zwierzenie tajemnicy serdecznej:
— Ano... jak mi Bóg miły, nie wiem, Povelsenie. Coprawda, szkapy są Ole Olsena, wiesz, tego z górnej wsi...
— Tak i ja pomyślałem, szkapy są jego, a zaś nowy powóz to własność szynkarza. Ale idzie o to, kto siedział w środku?
— Ano, jak mi Bóg miły, nie wiem... nie wiem, Povelsenie... nie mogę tego wiedzieć. Może to byli letnicy, których się tam spodziewają we wsi... któż wie?
— Acha! Teraz już dobrze... to byli pewnie letnicy... Niedawno także przybyło kilku... Któryś cierpiał za nas rany...
Podjął na nowo melodje hymnu, śpiewanego przez dzieci, i wrócił do izby szkolnej.
Tymczasem stara landara człapała dalej płaską zupełnie drogą, wijącą się w kierunku północnym brzegiem małego potoczku, który przecinał rozległą równię. Wszędzie stały krase, czerwone krowy w długich, prostych szeregach. Nie ruszały się wcale, ale opuściwszy głowy, wygiąwszy grzbiet w łuk i przymknąwszy oczy, pozwalały cierpliwie spływać po sobie strugom wody. Niebawem powóz wjechał w jałowiznę, gdzie pasły się kudłate jałówki i byczki, na chudych łączkach, okrytych jeno mnóstwem jaskrawego kwiecia. W powietrzu krążyły, wrzeszcząc, mewy, świadczące o pobliżu morza, którego wybrzeże ukazało się też zaraz. Podróżni zobaczyli szereg małych chat rybackich, pokaźniejszych zagród chłopskich i wreszcie czerwoną dachówką kryty, tak zwany hotel sandingski.
Miejscowość ta zyskała w ostatnich latach pewnego rodzaju rozgłos, przynajmniej w dziennikach. Zbudowano kolej w tej części kraju, przez co zapadły dawniej kąt został jako tako połączony z resztą świata i stolicą. Okoliczność ta napełniła miejscowego szynkarza wielką pychą i postanowił pozyskać dla wioski sławę miejsca kąpielowego. Każdej wiosny jawiły się w dziennikach krzykliwe ogłoszenia, zwracające uwagę szanownej publiczności na ten „pierwszorzędny“ zakład kuracyjny, oraz ma romantycznie fantastyczną przyrodę tej miejscowości. Rezultat był taki, że sprytny szynkarz zdołał w istocie zwabić w latach ostatnich z tuzin postrzelonych Kopenhagczyków, którzy wałęsali się po wybrzeżu, a co wieczora stawali rzędem nad wodą, podziwiając nabożnie zachód słońca. Atoli landara nie zatrzymała się przed „Hotelem Kattegatt“, jak szumnie brzmiał tytuł szynkowni, ale skręciła na lewo, ku wielkiej i porządnie utrzymanej zagrodzie chłopskiej, już poza wsią niemal widniejącej. Wywieszona w tej chwili flaga oznajmiła, że oczekiwano tam gości.

O tem samem deszczowem południu odbywało się w „Sandingehus,“ malowniczej, w północnym stylu zbudowanej willi, opodal szkoły na stoku wzgórza stojącej, wielkie zebranie. Rezydowała tu znana, bogata wdowa, Lena Gilling, która letnią porą przenosiła tu ze stolicy swój specjalny dwór demokratyczny, w tym celu, by być bliżej miejsca działalności oświatowej, którą otaczała swą opieką.
Około pięćdziesięciu osób zebrało się w obszernej komnacie, przytykającej wprost do ogrodu. Byli to przeważnie obcy, przybyli w charakterze gości uniwersytetu, których nie brakło nigdy, a więc duchowni wraz z ubranemi z chłopska żonami, poważni, długo brodzi nauczyciele wiejscy i studenci-chłopi o skrofulicznie bladych twarzach i zaczerwienionych oczach. Napotkać można też było nauczycieli miejscowych, oraz bogatych chłopów z żonami. Odbył się jak zwykle wykład przedpołudniowy w uniwersytecie, teraz zaś, wprowadzonym przez Lene Gilling obyczajem, zebrano się w „Sandinghusie,“ by spędzić godziny południowe na pogadance przyjacielskiej przy fajeczce.
Owe pogadanki przeistaczały się jednak zawsze niemal w gwałtowne debaty na temat bieżących kwestyj społecznych, politycznych i religijnych. Stało się wprost koniecznością dla tych ludzi, rozwijać tu zapatrywania swe i budować cudowne horoskopy na przyszłość. Właśnie weszły na porządek dzienny tematy religijne, które przez lat kilka ustąpić musiały miejsca polityce. Chrześcijańscy bojownicy sprawy ludu, zawiedzeni w całym kraju w swych nadziejach ziemskich ziszczenia królestwa pokoju i sprawiedliwości, z tym większym zapałem rzucili się ku marzeniom o życiu pozagrobowem.
Zebranych zajmował dziś wyłącznie religijny problem, ściślej mówiąc, plan zorganizowania wielkiego zebrania, jakie chciano urządzić w auli uniwersytetu zaraz po żniwach. Mieli się stawić ludowi zwolennicy Kościoła z całego państwa w celu wzajemnego zbudowania i utwierdzenia w wierze.
Dążenie do podjęcia na nowo tego rodzaju ogólnych zebrań przyjacielskich dawno tkwiło we wszystkich, teraz zaś ożyło tem bardziej, albowiem nie ulegało dziś kwestji, że wolnomyślno-religijny kierunek utracił w czasach ostatnich w znacznej mierze swój dawny wpływ na ludność. Wymarli wszyscy wielcy wodzowie stronnictwa, a nawet kierowników wytrawniejszych brakło po różnych częściach kraju, natomiast pojawiło się na nowo i to w bardzo wielkich rozmiarach straszydło średniowieczne, ciemny pietyzm. Okręg po okręgu wpadał niemal bez oporu w szpony onych głosicieli kar piekielnych, tak jakby upokorzenie polityczne, jakiego doznał lud, obezwładniło mu zmysły, czyniąc zeń łup bezwolny absolutystów ducha, rządzących ogniem i mieczem.
W łonie stronnictwa przyjaciół wolności zapanowała gorączkowa niecierpliwość. Domagano się coraz natarczywiej, by „coś robić,“ a nawet podniosły się głosy heretyckie, wołające, że wyznawana przez partję idea chrześcijaństwa ma wielkie braki i, prawdę mówiąc, nie odpowiada już potrzebom człowieka współczesnego. Wszyscy reprezentanci partji, mówcy i pisarze jęli z wielką gorliwością i pracowitością poddawać rewizji obowiązujący dotąd światopogląd, a mieszkańcy kraju czekali z utęsknieniem zbawczego słowa, któreby rzuciło w proch reakcję kościelną i przywróciło świetlanej, wolnej koncepcji chrześcijaństwa dawną władzę nad duszami.
Pod tem to właśnie hasłem rozesłano do wybitnych przedstawicieli stronnictwa zaproszenie, by zjawili się w domu pani Gilling celem przeglądu rozmaitych zapatrywań i decyzji, w jaki sposób stworzyć jeden silny front przeciw wspólnemu wrogowi. Wielu też obcych przybyło z wyraźnym zamiarem zyskania wpływu na wybór tematów dyskusji przyszłego, ogólnego wiecu, oraz osób mówców.
Pośród tych obcych znalazł się wysoki bezbrody, czterdziestoletni mężczyzna i wokół niego skupili się wszyscy. Był to wsławiony w czasach ostatnich, liberalny kaznodzieja Wilhelm Pram, którego, młodzi zwłaszcza, zaczynali już uznawać za naczelnego wodza i odnowiciela religji. Sławnym stał się przez to, że pewnego razu podczas wielkiego soboru kościelnego, wobec dygnitarzy i biskupów wystąpił śmiało z wyznaniem, że wobec dokonanej przez naukę krytyki Biblji, mowy być już nie może o jakiemś objawieniu boskiem, a idea Chrystusowa i chrystjanizm mieszczą się jedynie w świadectwie żywej gminy chrześcijan. Nikt tedy nie ma obowiązku poddawać niewolniczo swych myśli i swego rozumu pod autorytet Biblji, ale wszyscy winni ją uważać poprostu za dzieło religijne, którego twierdzenia i wyobrażenia wolno przyjmować, lub odrzucać wedle osobistych potrzeb i upodobań każdego czytelnika. To oświadczenie wstrząsnęło zrazu i zastraszyło tych nawet z pośród zespołu liberalnego, którzy najdonośniej wołali o nowoczesne sformułowanie poglądów kościelnych. Ale sprawa przybrała inny obrót, kiedy władze kościelne uznały mowę Prama za dostateczny powód do usunięcia go z zajmowanego w państwowym Kościele stanowiska. Został męczennikiem i to spopularyzowało naukę jego i jej głosiciela jednocześnie. Grupa oświeconych chłopów pewnej arcyżyznej okolicy Laalandu obrała go swym prywatnym duszpasterzem, Pram zaś teraz dopiero jął szerzyć w pełni swe poglądy, przedstawiając je jako miecz płomienisty, który strzaska żelazne okowy martwej wiary w literę i sprawi, że odpadające coraz to bardziej od wiary prawdziwej klasy oświecone powrócą do tego chrześcijaństwa odnowionego i świetlanego.
Wydarzenie owo, a zwłaszcza obrót, jaki wzięło, dodało postępowym i śmielszym jednostkom stronnictwa otuchy do otrząśnięcia się z dogmatyzmu i przez czas dłuższy formalnie prześcigano się w wynajdywaniu nowych, ożywczych prawd. I tak wydał niedawno pewien, obecny i dziś, mały, modrooki człeczek, z włosami w anielskie loki skręconemi, sensacyjną broszurę pod tytułem: „Precz z piekielnemi karami. Udowodnił w niej z wielką naukowością, popartą gorącem uczuciem, że wiara w osobę djabła i wieczne potępienie stoi w rażącej sprzeczności zarówno z naszem wyobrażeniem o wszechdobroci bożej, jak też i wynikami najnowszych badań lingwistycznych nad przekładami Biblji.
Wszystkie te palące kwestje roztrząsano w komnacie pani Gilling, a na dworze lał bez ustanku deszcz, podobny do nieutulnego płaczu niebiosów. Dysputa zaogniała się coraz to bardziej, a największe wrażenie wywierał sam Wilhelm Pram na zebranych, którzy więcej niż w połowie i tak zaliczali się do jego zwolenników. Gospodyni, pani Gilling, przyłączyła się też niedawno do żądnej reform lewicy stronnictwa, a chociaż uczyniła to po długich wahaniach, to jednak stanowisko jej w partji doznało przez to znacznego wzmocnienia. Piękna jeszcze kobieta o małych, spadających na czoło loczkach, siedziała głęboko zasunięta w wyplatany fotel i spoglądała milcząc po zgromadzonych, swym słynnym, marzycielskim, łagodnym wzrokiem, który sprawił, że ją uznano jednogłośnie za najwyżej duchowo stojącą niewiastę Danji.
Panował nastrój bardzo podniosły i zgodny. Mówiono otwarcie, że to, co teraz ma zostać uczynione dla północnej Europy, jest końcowym aktem oczyszczenia Kościoła, jakie zapoczątkował Luter. Po wiekach dziewiętnastu miało zostać chrześcijaństwo uwolnionem ostatecznie od resztek naleciałości średniowiecznych i przybrać swą postać rzeczywistą, niepokalaną, dopiero teraz zdolną ogarnąć świat cały i wszystkie ludy, jak to zostało przyobiecane.

Jeden, co najmniej, atoli uczestnik zebrania żywił inne zapatrywanie. Pod oknem siedział ciemnowłosy mężczyzna w średnim wieku z przystrzyżoną brodą i patrzył w ogród. Przez całą debatę siedział niepostrzeżony i targał nerwowo brodę. Raz po raz przenosił spojrzenie na Prama, który wysoki i smukły stał pośród koła nabożnych słuchaczy z odwiniętemi połami surduta, palcami lewej ręki w kamizelce i wyciągniętą dramatycznym ruchem prawicą. Stał jak przystało triumfatorowi i wymownie perorował o kwestji objawienia i wiary w cuda, która, jego zdaniem winna była zostać głównym tematem rozpraw przyszłego ogólnego zebrania, a wreszcie sformułował ten punkt programu w zdaniu: Czego może się od religji domagać człowiek współczesny?
Siedzący na uboczu był to Sejling, nowy dyrektor uniwersytetu ludowego w Sandinge, który objął kierownictwo po zmarłym niedawno założycielu tej instytucji. Była to osobistość wybitna i ciesząca się wielkiem w stronnictwie uznaniem, czemu dano wyraz, powierzając mu pieczę nad największą i najulubieńszą uczelnią ludową kraju. Podziwiano jego wielkie zdolności jako prelegenta, ceniono piękne, przeduchowione wysłowienie, nadewszystko zaś wielką powagę moralną, którą tchnęła jego cała osobowość. Obok tego był jednak dziwnie nieobliczalny, niemal kapryśny. Wszyscy żyli w ciągłym strachu, nie wiedząc, co zrobić może lada moment, a także dlatego, że nigdy, pod żadnym warunkiem nie chciał wyrazić jasno swego zapatrywania na daną kwestję. Była to słabostka tego zresztą bardzo męskiego charakteru, a przypisywano ją ogólnie okoliczności, że miał to być człowiek uczucia wielkiego, zatopiony w sobie, wieczyście nieukojny duch, miotany niby samotny okręt falami myśli, po wzburzonem morzu czasów naszych.
Gdy Wilhelm Pram skończył, Sejling wstał, jakby powziął stanowczą decyzję, zapiął szczelnie surdut na szerokiej piersi, założył ręce na plecy i ze spokojnym wyrazem twarzy przystąpił do koła otaczającego mówcę.
— Chciałbym uczynić uwagę!-rzekł donośnie, przecinając bez ceremonji dyskusję, wywołaną mową Prama.
Na dźwięk głosu Sejlinga powstało w zgromadzeniu lekkie zaniepokojenie, on zaś zaczął od pochwały tego, co powiedział Pram, przyjaciel jego, którego płomiennych i żywotnych idei słucha zawsze z wielką przyjemnością. Po dojrzałej atoli rozwadze uważa, mówił dalej, za swój obowiązek podkreślić pewne niebezpieczeństwo, ukrywające się pośród licznych usiłowań, o jakich tu była mowa, na które nie dość zwraca się uwagi.
— Należy — ciągnął dalej — stwierdzić fakt, że chrystjanizm posiada jednych jeno wrogów, to jest nie-chrześcijan. Otóż w pewnych kołach chrześcijańskich zakorzenił się obyczaj wyciągania, otwartych, czy też zaciśniętych w pięści, mniejsza z tem rąk na wszystkie strony i to jest właśnie objaw źle pojętej gorliwości, która wprowadza jeno zamieszanie i bezład. Wilhelm Pram, omawiając stosunek człowieka współczesnego do wiary, zażądał, by wiara nie krępowała rozumu i nie stała w sprzeczności z wiedzą ścisłą, mnie zaś wydaje się to, jakby wyciągał pięść do inaczej usposobionych chrześcijan, a otwartą dłoń braterską do bezwyznaniowców i wolnomyślicieli wszelkiego rodzaju. Jest to, jak rzekłem, gorliwość, która zboczyła na manowce. Wielkiem i najważniejszem zadaniem religijnem czasów naszych jest, zdaniem mojem, nie wykopywanie rowów pomiędzy wierzącymi chrześcijanami, ale przeciwnie budowanie mostów, któreby umożliwiły kiedyś zjednoczenie całej owczarni Chrystusowej, co byłaby świadectwem wiary prawdziwej, czyniącej, że ślepi widzą, a głusi słyszą.
Słowa te wypowiedziane tonem poważnym i smutnym uczyniły pewne wrażenie, zwłaszcza na świeckiej części słuchaczy. Ale Wilhelm Pram, który tak dalece przejął się już rolą reformatora, że każdy sprzeciw uważał za osobistą obrazę, odparł namiętnie zarzut.
— Wszystko co mówisz, Sejling, to czysta sofisterja. Ten, kto jak my wierzy, że odnalazł prawdziwą wiarę Chrystusa, musi z konieczności uważać za przeciwników wszystkich nie dających temu wiary, bez względu, czy są chrześcijanami, czy nie. Pozatem jest obowiązkiem naszym pozyskać dla przekonań naszych wszystkich ludzi. To też nie podajemy, jak mówisz bezwyznaniowcom przyjaznej dłoni, ale otwieramy im ramiona, tak jak to przykazał sam Jezus Chrystus. Zresztą cóż znaczy nazwa? Gmina chrześcijańska winna przestać być jak dotąd lożą wolnomularską, do której wstęp obwarowany jest różnemi znakami i cudotwórczemi obrzędami. Nie! Wolny wstęp mieć muszą wszyscy. Czyż Chrystus był podejrzliwym kontrolerem, badającym czujnie wnętrze dusz ludzi, przychodzących słuchać nauki jego? Nie! Wpuszczał wszystkich, wszystkich... my zaś z radością winniśmy naśladować go w tem. Hasłem naszem jest: Na oścież otwórzmy drzwi Kościoła! Dzwony głosić winny znowu słowa Zbawiciela: Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy spracowani i obarczeni jesteście! Mamy dla wszystkich ochłodę i pokój... dla wszystkich!
Podczas tej lirycznej tyrady odetchnęli z ulgą wierni Wilhelma Prama, a gdy skończył, rozległ się pochwalny szmer, od którego zbladł dyrektor.
Zabrał teraz głos mały pastor Mogensen, stwierdzając, że podziela w zupełności pogląd Prama, z tem atoli zastrzeżeniem, że żaden prawdziwy chrześcijanin nie może żyć we wspólnocie duchowej z kimś, kto wierzy w osobowego djabła i wieczyste, piekielne kary.
— Należy prowadzić walkę, walkę eksterminacyjną z tą nieludzką i niechrześcijańską nauką — wrzeszczał w histerycznym ataku, jakiego dostawał zawsze, ile razy głosił swą naukę. Pewien, niepozbawiony dowcipu dostojnik pietystów powiedział o nim podobno, że go djabeł opętał od stóp do czubka głowy..
Przerwał mu dyrektor uniwersytetu niezbyt grzecznem spojrzeniem na pucołowatą figurkę, oraz uwagą, że ma już aż nadto tych wieczystych kar piekielnych.
— Przytem — dodał — żadna z wygłoszonych tu opinij nie zdołała zachwiać moich przekonań. Przeciwnie utwierdziłem się w nich silniej jeszcze i stanowczo odradzam, by kwestję postawioną przez Wilhelma Prama stawiać na porządku dziennym obrad zebrania ogólnego. Przyczyniłoby się to tylko do odepchnięcia od nas wielu, z którymi, mimo pewnych różnic poglądów, jesteśmy związani świętemi węzły braterstwa.
— To jeno straszaki! — zawołał Pram, wyciągając ramię. — Jeśli węzły, o których mówisz, nie wytrzymają zresztą próby siły, jaką jest prawda, niechże wówczas w imię boże pękną! Ale to nie zagraża wcale i ty, Sejling, sam wiesz o tem dobrze! Wszakże wczoraj wieczór, rozmawiając w tym samym pokoju, godziliśmy się z sobą. Powiedziałeś przecież sam, że przyszedł czas podniesienia sztandaru wolności ducha w łonie samego Kościoła.
— Musiałeś mnie zupełnie nie zrozumieć! — przerwał mu dyrektor, czerwieniejąc jednak mocno. — Nic takiego nie powiedziałem nigdy... nigdy!
Niepokój wśród zebranych wzrastał coraz to bardziej. Wszyscy przerazili się wielce samą tą złowrogą wróżbą starć, jakie nastąpić mogą na ogólnem zebraniu, a to tem więcej, że w czasach ostatnich namnożyło się mnóstwo odmiennych zapatrywań w łonie związku przyjaciół oświaty ludowej, a rozbieżność tę kryto starannie przed okiem przeciwników. Jednak w chwili, gdy spór dyrektora z Pramem zaczął wyradzać się w brzydką kłótnię osobistą, nastało w sali poruszenie, spowodowane przez bladego, wysokiego mężczyznę, który dotąd stał w ostatnich szeregach słuchaczy, teraz zaś wystąpił i poprosił słabym głosem, by mu pozwolono wypowiedzieć swe zdanie.
Człowiek ten, był to lubiany powszechnie, ale zarazem otaczany ogólnem pożałowaniem, kandydat seminarjalny Boserup, były nauczyciel uniwersytetu, teolog, który przez zbyt gorliwe studja krytyczne i zgłębiania filozoficzne doszedł do utraty wiary w prawdy chrześcijańskie. Postać jego świadczyła wymownie, jak bolesną mu była ta strata, jak go dręczyły wątpliwości, a ponadto sam mawiał, że dusza jego spoczywa w trumnie. Żałowały go zwłaszcza kobiety, on zaś mimo odstępstwa swego ustawicznie jawił się tam, gdzie rozbrzmiewały słowa wiary. Dlatego też nie tracono nadziei, że kiedyś wróci oczyszczony próbą do gminy i wielkie przykładano znaczenie do faktu, że pociągał go właśnie pogląd tego koła liberalistów religijnych. Upatrywano w tem oczywisty dowód, że również i inni zbłąkani i zwątpiali dostrzegą to światło prawdziwej, czystej wiary i pójdą ku niebu drogą wytyczoną przez tę właśnie duchową gromadę.
Gdy miał zacząć, nastała zupełna cisza. Spojrzenia zawisły na ustach jego, on zaś stał z uśmiechem boleściwym na bladej, chrystusowatej twarzy swej i dusił w chudych dłoniach chustkę.
— Nie bez wahania — powiedział — pozwoliłem sobie zabrać głos w tak zacnem kole, do którego się już właściwie nie zaliczam. Odczuwam atoli niezbędną potrzebę wyrażenia radości z powodu tego, co usłyszałem. Przytem z przedziwnem uczuciem ulgi patrzę na usuwanie w czasach naszych z drogiej mi niegdyś ścieżki Kościoła niejednego z wielu kamieni, o które potykali się tyle razy ludzie wierzący. Mnie samemu dogmat objawienia był fatalną zaporą, to też z niewysłowioną wdzięcznością dziękuję Wilhelmowi Pramowi za jego słowa. Nakoniec muszę wyrazić, że osobiście żywię wielką nadzieję w powodzenie owej pracy oczyszczenia, rozpoczętej właśnie, i ufam, że wyniki jej dadzą pokój i szczęście wielu ludziom.
Po tej mowie zatriumfowali znowu stronnicy Prama. Otoczono mówcę, ściskano mu dłoń. Ale dyrektor nie dał za wygranę i zażądał ponownie głosu. Podczas ponownej, zaciekłej dysputy okazało się, że ma więcej, niż się zrazu wydawało zwolenników w tej sali. Przyznali się doń przede wszystkiem długobrodzi nauczyciele wiejscy, dotąd milczący biernie. Pod wrażeniem zuchwałych wystąpień przeciwników, zwłaszcza studentów-chłopów, rozindyczyli się i zaczęli przemawiać. Przez chwilę zdawało się, że krótkie, skromne słowa Boserupa będą hasłem do wielkiej bitwy, nagle atoli myśli wszystkich poszły w odmiennym zgoła kierunku.
Pani Gilling doznawała zawsze trochę strachu, gdy dysputujący podnosili głosy, tem więcej też była dziś zaniepokojona i szukała sposobu uśmierzenia burzy. Spojrzawszy przypadkiem w okno, zobaczyła starą, rozklekotaną kolasę, przedzierającą się właśnie z trudem przez rozmokłą równię.
— A to co takiego? — zawołała nagle, a na dźwięk jej głosu wszyscy natychmiast ścichli. — Któż z was zgadnie, drodzy przyjaciele, kto to jedzie?
Wszyscy zagapili się w okno, śledząc spojrzeniem kierunek jej palca. Ale nikt odgadnąć nie był w stanie.
— To Emanuel Hansted! — zawołała.
— Emanuel Hansted? — krzyknięto chórem.
— Dowiedziałam się dziś rano, że wynajął mieszkanie letnie u Ole Olsena. Przepędzi tu pewnie lato z rodziną swą, to jest z dziećmi i siostrą, żoną generalnego konsula Torma.
Wieść ta musiała wzbudzić zdumienie nielada, to też przeciwnicy zapomnieli na chwilę o różnicach poglądów. Emanuel Hansted było to wyrodne dziecko gminy liberalnych chrześcijan. Swego czasu wydawało się, że ziści ideał Kościoła po myśli ewangelji urządzonego, ale nagle wywołał w kołach ludowych ogromne przygnębienie, albowiem ni stąd, ni zowąd, przerwał swą działalność i wyjechał, zaś pozostawiona w stanie wielkiego zamieszania gmina wpadła w szpony pietystów. Rozgoryczenie nań było tem jeszcze większe, że łączono ów nagły wyjazd z wznowieniem znajomości z pewną damą, córką poprzedniego proboszcza, u którego był kapelanem, człowieka najokropniej reakcyjnie usposobionego, znanego z zacofania kierownika seminarjum duchownego, Tönnesena. Wiedziano też, że żona Hansteda nie pojechała z nim i dziećmi do Kopenhagi, ale przez czas jakiś przebywała u przyjaciółki, potem zaś wróciła do rodzicielskiego domu, celem pielęgnowania chorej matki. Pani Gilling nie mogła wywiedzieć się nigdy na pewno, jaki był stosunek męża do żony, a taż sama ciemń osłaniała także inne plany i sprawy Emanuela. Wiedziano tylko, że spędził półtora roku w domu ojca w zupełnej samotności. Bezpośrednio po jego przybyciu do stolicy zarzuciły nań sieci reakcyjne sfery kościelne, ofiarując tłustą prebendę. Tak pono schwytać chciano syna znanego dyrektora kancelarji ministerjalnej. Ale te pogłoski ścichły niebawem. Ostatnia wieść głosiła, że odmówił wstąpienia w służbę Kościoła państwowego wbrew usilnym prośbom krewnych i przyjaciół. Podawano za powód, napół żartem zresztą, mistyczne objawienie, jakie miał pewnej nocy, i głoszono, że nosi się z planami przewrotu zupełnego w chrześcijaństwie.
Nic też dziwnego, że zjawienie się jego, w tej zwłaszcza okolicy, wywołało mnóstwo pytań i frasunku, z uwagi na mające się odbyć wielkie zebranie, a sprawa osięgła punkt kulminacyjny, gdy pani Gilling oświadczyła, że również i panna Tönnesen przybyła do Sandingi i od kilku dni mieszka w hotelu. Zachodzono w głowę, co to wszystko może znaczyć, aż rzecz zakończył Wilhelm Pram, nie lubiący, by się kimś innym poza nim zbyt długo zajmowano. Oświadczył, że tajemnica Hansteda nie istnieje wogóle, a ten napoły zwarjowany człowiek sam poprostu nie wie, czego chce.
Po takiej konkluzji wrócono z nowym zapałem do roztrząsania kwestji objawienia i stosunku chrześcijanina do niezaprzeczalnych wyników krytycznych studiów Biblji.

Nazajutrz świeciło słońce. Kapryśne niebo lipcowe od wczesnego zaraz ranka rozbłysło przepysznym lazurem, jakby chciało wynagrodzić krzywdę, jaką ludziom przez kilka dni poprzednich swemi jesiennemi kaprysami czyniło. Lato było teraz w pełni rozkwitu.
Na ławce małego, zacisznego ogródka chłopskiej zagrody, przed którą się wczoraj zatrzymała stara kolasa, siedziała w cieniu rozłożystej jabłoni młoda konsulowa Torm. Blada, szczupła kobieta nosiła ciężką żałobę. W ciągu dwu lat ostatnich śmierć dwa razy zapukała do jej drzwi. Zanim jeszcze zdążyła przeboleć stratę dziecka, dostał nagle mąż, w jej ramionach, późną nocą, po obfitej wieczerzy a taku apoplektycznego i zmarł w kilka dni potem.
Dziś jednak nie trapiły ją własne smutki. Siedziała z robotą szydełkową na kolanach zadumana i patrzyła na krągłe plamy słońca, wędrujące po trawniku, pełna niepokoju o brata Emanuela, który jej nieraz przysparzał ciężkich trosk.
Stosunek rodzeństwa, które nie widziało się tak długo, był teraz bardzo bliski. Znękana przejściami moralnemi znalazła pani Betty w Emanuelu podporę religijną i pociechę, jakiej dać jej nie mógł ojciec, ani też młodszy, rozmiłowany w życiu brat, porucznik gwardji. Stał się jej spowiednikiem, któremu zwierzała się z wszystkiego i trzymała kurczowo. A jednak rozumieli się przez pół jeno. Odpychało ją to i gniewało nawet, że upornie wzbraniał się pogodzić z życiem i towarzyskiem środowiskiem, do którego należał z urodzenia i wychowania. Nie mogła kroczyć wraz z nim dziwnemi ścieżkami jego, mimo siostrzanej gotowości.
Na wale, brzeżącym ogród, siedziała starsza córeczka Emanuela, sześcioletnia Sigrid. Na głowie miała helgolandzki, wielki kapelusz, kryjący jej loki, a w fartuszku piastowała mnóstwo kwiatów polnych bez szypułek. Dziewczynka, zazwyczaj ruchliwa i hałaśliwa była dziś niezwykle cicha i skupiona, nie ruszała się z miejsca, od czasu do czasu tylko zerkając chytrze w stronę ciotki.
Ten uroczysty nastrój ogarnął Sigrid od chwili, kiedy kolasa wjechała w ulicę wioski. Przez cały zmierzch dnia zeszłego siedziała cicho przy oknie. dziecinnego pokoju, patrząc na deszcz, nie chcąc jeść, ani bawić się z małą Dagny. Gdy zaś służąca spytała, czy nie słaba, udała, że jej nic nie jest, i w przystępie swawolnej wesołości zaczęła tańczyć z siostrą po pokoju.
Siedziała teraz i udawała, że się bawi kwiatkami, a rzucała ciągle skryte spojrzenia na ciotkę. Nagle wstała, zesunęła kwiatki na ziemię i, założywszy ręce na plecy, zaczęła kroczyć zwolna przez trawnik... aż do ławki ciotki. Tutaj uklękła i objęła ramionami jej kolana.
— Ciociu! — powiedziała zcicha, skubiąc kłębuszek nici szydełkowej roboty.
— Co, drogie dziecko? — spytała pani Betty, zatopiona jeszcze w myślach.
— Ciociu! Gdzie mama?—
Pani Betty drgnęła. Dawno już nie słyszała tego pytania, które ją w początkach dręczyło i kłopotało ciągle.
— Skądze ci to pytanie nagle przyszło? — spytała.
— Oo... — odrzekła Sigrid, spoglądając teraz, ufnie i otwarcie. — Śniło mi się tej nocy tak dużo o mamie... i o dawnym domu naszym... Widziałam mamę najwyraźniej, ciociu! Widziałam nawet jej czarny pieprzyk na policzku... wiesz? Śniła mi się też babcia. Darowała mi obwarzanek lukrowany. Jak myślisz, ciociu, czy mama wnet wróci z podróży?
Pani Betty zaniepokoiła się. Patrzyła w dobroduszne oczy dziecka, nie wiedząc co mówić.
— Powiedz mi, Sigrid, — rzekła — czy śnisz często o mamie?
Sigrid obracała chwilę w zakłopotaniu kłębek na kolanach ciotki.
— Doprawdy, nie wiem! — odparła tonem nibyto obojętnym, w którym jednak wyczuć było można, że nie mówi prawdy.
Pani Betty wahała się przez chwilę, potem pogładziła liczko dziecka i powiedziała:
— Bądź jeno cierpliwa, Sigrid, a mama wróci niedługo.
— Niedługo? — spytała szeroko otwierając oczy.
— Tak mi się wydaje... Ale teraz idź i przyprowadź Dagny. Słyszę jej głos w podwórzu.
— Dagny wyszła na podwórze? — wrzasła Sigrid jak zawsze porywczo, jakby w jednej chwili zagasło w niej wspomnienie matki. — Zaraz zobaczymy!
Wichrem wybiegła z ogrodu.
Pani Betty patrzyła za nią zdumiona, potem zaś wstrząsnęła głową. Nie mogła zrozumieć tego dziecka i niemal żałowała teraz, że powiedziała coś, na co nie miała upoważnienia. Należało jednak jakoś przysposobić dzieci na powrót matki, w co sama nie wątpiła teraz. Emanuel nie mówił o tem, coprawda wprost, ale po różnych szczegółach zmiarkowała, że zamyśla wznowić pożycie małżeńskie i na serjo zbliżyć się do swych dawnych przyjaciół. Opowiadał jej o wielkiem zebraniu, jakie ma się w ciągu lata odbyć w pobliżu, i przypuszczała, że ma zamiar tutaj po raz pierwszy złożyć publiczne wyznanie swej koncepcji chrześcijaństwa, którą, jak sądził, odnalazł.
Od strony podwórza zabrzmiał rozkazujący głos Sigrid, a w chwilę później dziewczynka wróciła z małą Dagny, która dziś właśnie skończyła trzy lata. Mała, pyzata tłuściocha miała pod pachą i na ramieniu mnóstwo nowych zabawek, a ponadto ciągła za sobą niewielkiego konika na kółkach. Ale mimo tych bogatych darów nie była w humorze i, gdy zadąsana stanęła przy ciotce, oświadczyła energicznie, pociągnąwszy ją za rękaw, że chce iść do ojca.
Panią Betty dziwić zaczęła długa nieobecność Emanuela. Wiedziała, że wstał dawno, wczesnym bowiem rankiem słyszała, jak chodził po pokoju, obyczajem swym. W tejże chwili rozległy się kroki męskie i w drzwiach domu, wychodzących na ogród, ukazał się Emanuel w szerokoskrzydlnym kapeluszu filcowym, z laską dębową w ręku.
Wyglądał jak dawniej, był ubrany skromnie, biednie niemal, tylko wychudł bardzo, tak że policzki utworzyły pod oczyma wielkie doły. Jasne oczy błyszczały jak zawsze, a wydały się jaśniejsze jeszcze skutkiem ciemnych kół, któremi były otoczone. Włosy miał długie i gęste, niemal sięgające kołnierza, a bujna, rudawa broda spływała falą na ciemną odzież jego.
— Jakto? zawołał zdziwiony i rozejrzał się wkoło. — To dziś, widzę, świeci słońce!
— Drogi braciszku! — powiedziała pani Betty, patrząc nań frasobliwie z ponad roboty. — Dopiero teraz to zauważyłeś? Musiałeś być zajęty książką, lub czemś innem. Pamiętaj, że lekarz zabronił ci wysiadywać długo w pokoju.
Uśmiechnięty zbliżył się do ławki przez trawnik.
— Dzień dobry malcy! — rzekł do dzieci, które doń przybiegły zaraz, i położył z błogosławieństwem dłonie na ich główkach. — Czy się wam dobrze spało w tym obcym domu? Tak... tak... Wiesz co, droga Betty, nie krzątaj się koło śniadania dla mnie. Angelika dała mi już szklankę mleka i kawałek chleba. Muszę się trochę rozejrzyć po okolicy. Rzeczywiście zajęty byłem książką. Przedziwna to, mała książeczka... i przedziwny zbieg okoliczności...
— Emanuelu... zapominasz, widzę... — rzekła siostra, wskazując oczyma na małą solenizantkę dzisiejszą, Dagny, która stała na trawniku z palcem w ustach, bardzo przygnębiona, z jasnemi oczyma pełnemi łez.
— Ach Dagny! Dziecinko moje! — zawołał, biorąc ją na ręce, tuląc do siebie i całując w policzki. — Niechże cię Bóg błogosławi! Nie myśl, że zapomniałem o twych urodzinkach. Naprawdę nie... Znalazłaś pewnie przy łóżeczku podarek... ach tak, widzę go! A ciocia obdarzyła cię też sowicie... Tak, tak, dziecinko, podziękuj za wszystko Bozi... Ale widzę, że idzie właśnie po was Angelika!
Postawił dziecko na ziemi, a obie dziewczynki podbiegły do służącej, która je przyszła zawołać do jedzenia.
Emanuel siadł obok siostry na ławce i, podumawszy chwilę, podjął na nowo:
— Mówiłem ci o tej książce, Betty. Wyobraź sobie, to jedna ze starych książek matki. Nie pojmuję, skąd się tu z nami wzięła, gdyż nie widziałem jej dotąd i nie znam. Czyż to nie dziwne? Wydaje się, że umyślnie mi została zesłana... nieprawdaż?
— Musiała się zaplątać między inne, które zabrałeś z domu. Było przecież dużo książek matki.
— Tak... oczywiście. Ale możesz sobie wyobrazić, jak byłem wzruszony, gdy niespodzianie zobaczyłem pismo i podpis matki. W książce znalazłem zakładkę, pewnie tam gdzie przestała po raz ostatni. Zacząłem czytać. Dziwna to rzecz z tą naszą drogą matką. Zdarzyło mi się już nieraz w życiu, że kiedy mnie otoczyły ciemności i nie miałem drogi wyjścia, lub potrzebowałem utwierdzenia w wierze... zawsze w takich razach matka podawała mi z poza grobu dłoń pomocną, kierowała mną, lub dawała w jakiś sposób znak. Tej nocy, gdym leżał, spać nie mogąc..
— Nie spałeś? — spytała patrząc nań badawczo, a z frasunkiem.
— Ej, nic wielkiego! To pewnie skutek podróży, czy nowego otoczenia... Ale chciałem ci powiedzieć... kiedy tak leżałem, nadsłuchując deszczu, wiatru i piania kogutów o północy, tych wszystkich odgłosów znanych tak dobrze, a nie słyszanych od kiedy porzuciłem Vejlby, plebanje i Hansine... zbudziły się we mnie dawne uczucia, przyszły wierne wspomnienia, poruszając serce i umysł. Zdawało mi się, że przeżywam wszystko na nowo, nie fragmentarycznie... urywkami, niedokładnie, ale jako ciągłą, jednolitą całość. Jakby ze szczytu wysokiej wieży ujrzałem całą, przebytą drogę i zrozumiałem jasno, jak nigdy jeszcze, dlaczego dotknęła mnie ręka boża, kazała się zatrzymać i spojrzeć wstecz, w siebie samego. Tak, Bóg był dobry dla mnie! Kroczyłem śmiało, pełen wiary w siebie i wydawało mi się, że wstępuję w ślady Chrystusa. Nie wiedziałem wcale, że posuwam się właśnie w kierunku odwrotnym, że tkwię jeno w zewnętrznych rzeczach, doczesnych sprawach ludzkich, namiętnościach, pokusach nienasyconych pożądaniach, miast zapukać do onej małej furtki serca, którą wskazał nam Zbawiciel, mówiąc: Królestwo moje nie z tego świata.
Wstał i wyjrzał poza płot ogrodu ku równi pastwisk rozległych, u skraju których różowiły się widne ledwo mury sandingskiej uczelni. Stał długo z podniesioną głową, a pani Betty skuliła się nad robotą znowu, wbrew woli swej porwana słowami brata. Słuchała go, rozumiejąc dobrze dopiero po długiej chwili, gdy odszedł, i jak zawsze przeraziła ją wprost niedostępna ludziom skrajność jego myśli.
— Zapomniałeś mi opowiedzieć o książce matki! — ozwała się, gdy milczał.
— Oczem? Ach, o książce matki! — rzekł z roztargnieniem i zaczął chodzić tam i z powrotem, założywszy ręce i laskę na plecy. — Prawda. Jest to zresztą jeno mały zbiorek opowieści religijnych. Historyjka, którą matka założyła, opowiada o pewnym pobożnym człowieku w Judei, który był pono przez całe życie przedmiotem drwin dla sąsiadów i znajomych, z powodu swej miłości głębokiej dla Boga. Mimo tego dziecięcego wprost stosunku do Stwórcy nie wiodło mu się wcale w doczesnem życiu. Stracił żonę i dzieci, a sam dotknięty został trądem. Wkońcu, tak mówi opowieść, burza zniszczyła mu winnicę, a dom spalił piorun. Człowieków, czytamy w zakończeniu, poszedł do świątyni, ugiął kolana i złożył dzięki Bogu, ku zgorszeniu dzieciom świata. Tak! Ku zgorszeniu dzieciom świata! Słowa te matka podkreśliła... Prawda, że warte są zapamiętania? Gdy oszołomi nas gadanina ludzi i zaczynamy bać się własnej wiary naszej i pytamy sami siebie, czy świat nie ma może słuszności, czy to, co czynimy, nie jest może szaleństwem, wówczas bardzo dobrze nam zrobi, gdy przypomnimy sobie owego nabożnego człowieka z Judei, który tak głęboko rozumiał istotę miłości bożej... Któż to jednak nadchodzi? — przerwał sobie sam na widok dwu osób, damy w białej sukni z białą parasolką i czarno ubranego mężczyzny w szerokim, słomkowym kapeluszu.
— Co? — spytała pani Betty, podnosząc głowę. — Ach, to Ranghilda Tönnesen!
— Tak! Poznaje ją! —odparł i w tej chwili przez twarz jego przemknął cień niepokoju. — Któż to jej towarzyszy?
— Nie wiem... Ach tak... wydaje mi się, że to pewnie pastor Petersen.
— Czy Petersen tu mieszka?
— Zapewne. Nawet bardzo możliwe. W ostatnich czasach, jak spostrzegłam, są ciągle razem.
— A, tak? — powiedział, niepewnym jakby głosem. — Pastor Petersen jest podobno wielkim lubownikiem kobiet. Czy sądzisz, że tu wstąpią?
— Prawdopodobnie.
Emanuel zawahał się na chwilę. Radby był pozostawić gości samej Betty. Ale poznali go już z oddali, dama zaczęła powiewać parasolką, zaś mężczyzna machał kapeluszem.

Pani Betty wstała, by przyjąć gości u furtki ogrodowej. Spodziewała się odwiedzin Ranghildy, natomiast zdziwił ją, a nawet przeraził widok jej towarzysza w tych stronach.
Pastor Petersen był to pięćdziesięcioletni mężczyzna o byczym karku, o pełnej, wygolonej i ruchliwej, tak zwanej aktorskiej twarzy. Gdyby nie miał czarnego surduta i białej krawatki, można by go wziąć za odtwórcę jakiejś małej rólki w trupie teatralnej, tem więcej, że cała postać, zwłaszcza czerwona twarz świadczyła, że jest wielkim zwolennikiem dobrego jadła i napitku. Zwano go p„ater Rüdersheimer“ i pod tem imieniem słynął szeroko. Rozpowiadał poufnie, z pewną nawet dumą, że pierwszorzędni kopenhascy restauratorzy zwali go najlepszym swym klijentem. Nie był zresztą pastorem stołecznym, ale miał tłustą plebanję tuż pod miastem. Był bezdzietnym wdowcem, to też niemal codziennie widywano go w Kopenhadze, gdzie się cieszył sławą nieprześcignionego światowca. W ostatnich latach bywał stale na przyjęciach zmarłego obecnie generalnego konsula Torma i z tej racji zapraszano go też czasem do Hanstedów. Ale tu nie darzono go wielką sympatją, mimo że wiedziano, iż zalicza się do najsurowszych wyznawców dawnych poglądów religijnych, do ortodoksów i w parafji swej zwalcza bezlitośnie wszelkie sekciarstwo.
Damy siadły na ławce pod jabłonią, a pastor Petersen zajął miejsce naprzeciwko nich w wyplatanym fotelu. Emanuel natomiast stał dalej, zabarykadowany formalnie zupełnem milczeniem, co czynił zawsze wobec niepożądanych gości.
Pater Rüdersheimer udał, że nie spostrzega wcale chłodnego przyjęcia. Zdjął spokojnie kapel
usz i otarł chustką czoło. Wymieniono pozdrowienie, padły pytania i odpowiedzi, dotyczące podróży, zdrowia i t. p., potem zwróciła się doń pani Betty.
— To prawdziwa niespodzianka, że widzimy pana, pastorze, w tym zapadłym kącie! — powiedziała. — Kiedyż pan przybył?
— Dawno już, a raczej niedawno, — odparł bo wszystko zależy od zapatrywania. Gdy wybije pierwsza, minie dokładnie trzy dni.
— Trzy dni? — spytała, zwracając się do Ranghildy. — Tedy przybyliście państwo razem?
— Tegoż samego dnia! — przyznał. — Czyż mogłem inaczej postąpić? Po głębokim namyśle uznałem nawet przyjazd za swój nieodzowny obowiązek.
— Jakto, obowiązek pański? — zdziwiła się pani Betty, a także panna Tönnesen poprosiła o objaśnienie.
— Pewny jestem, że mi panie przyznacie słuszność!
Oparł się zlekka o tył fotelu, założył na piersiach okryte pierścieniami palce i rzekł po chwili:
— Nie mogłem, zaprawdę, brać odpowiedzialność za puszczanie samej, bez opieki, osoby tych zalet i powierzchowności co panna Ranghilda do tak „pierwszorzędnego“ miejsca klimatycznego, któremu nadają niektórzy miano Ostendy północy. Jeśli uwzględnimy owo „dziko romantyczne otoczenie,“ na które spoglądamy właśnie, to pojąć nie trudno, że za obowiązek swój uznałem wziąć w opiekę niewinność, do czego uprawnia mnie zarówno stanowisko duchownego, wskazał białą swą krawatkę jak również siwiejące włosy. Musiałem tedy podążyć do owej współczesnej Sodomy.
— To wyjaśnienie nie wystarcza mi, panie pastorze! — powiedziała śmiało pani Betty. — Proszę o inne.
— Jakże możesz słuchać tych dzieciństw, moja droga! — zawołała panna Ranghilda, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciółki. — Pastor Petersen dostał rano zimną herbatę i popadł w nieznośny, przekorny nastrój.
Pastor udał, że nie słyszy. Miał zresztą dużo racji. Panna Ranghilda wyglądała nader ponętnie w jasnej sukni, z olbrzymiemi, balonowatemi rękawami i wielkim kapeluszu pasterskim z białego filcu, doskonale odbijającego od jej rudawych włosów. Trzymała się znakomicie, postać jej wyniosła była jak dawniej, szare oczy połyskiwały tak samo, a nawet zaokrągliła się nieco w latach ostatnich i nabrała nieco kokieterji. Przeżywała drugi rozkwit kobiety w zaczątkach lat trzydziestu i zdawała się czekać na coś stanowczego w życiu.
— Jeśli to paniom nie wystarcza, — powiedział pastor Petersen, — muszę dać oczywiście inne objaśnienie. Przyznam się tedy, że podobnie jak przyjaciółka nasza, panna Tönnesen, skłoniłem jednego z uczonych mężów medycyny, by mi wystawił świadectwo, iż nerwy moje potrzebują odpocząć przez czas dłuższy. A gdzież się to stać mogło lepiej jak nie w hotelu „Kattegatt,“ tak uroczo-pierwotnym i wygodnym, prawdziwie wzorowym zakładzie poprawczym... hm... dla nerwów. Dowiedziałem się też, że pani to właśnie, łaskawa konsulowo, zawdzięczamy odkrycie tego, naprawdę zacisznego kątka.
— Nie, — odparła pani Betty — pomysł jest brata mego.
— Dziękujemy tedy! — zawołała Ranghilda, kłaniając się uroczyście Emanuelowi. — Proszę wierzyć, panie Hansted, żem pana już kilka razy błogosławiła, zwłaszcza pierwszej nocy znalazłszy mysz w łóżku. Musiało panu huczeć w uszach strasznie.
Emanuel drgnął lekko na te słowa. Przez ciąg żartobliwej rozmowy oczy jego wędrowały ciągle pomiędzy Petersenem, a Ranghildą. Teraz atoli opanował się i spojrzał surowo na rozbawioną pannę.
— Zapomina pani — rzekł poważnie, — że, obierając tę miejscowość na letni pobyt, nie miałem powodu liczyć się z jej upodobaniami. Nie wiedziałem i przypuścić nawet nie mogłem, by pani na serjo miała aż tu przybyć w odwiedziny do siostry mojej. Co więcej, gdy raz była mowa o tym moim pomyśle, stanowczo odradzałem pani tę wycieczkę...
— Wszystkiego mi pan zawsze odradza! — przerwała z widocznem zniecierpliwieniem i obróciła się do reszty towarzystwa. — Wszak prawda, pastorze Petersen, że gdyby pan Hansted władał światem, nosilibyśmy do śmierci w ustach mleczne zęby...
Petersen pogroził jej palcem.
— Jest pani złośliwą osóbką! — powiedział, chwiejąc głową, potem zaś przybrał poprzednią postawę, przypominającą średniowiecznych świętych. Ale po czarnym jego surducie tańczyły wesoło kółka słonecznych promieni, a wokół głowy, barwy oślej sierści, ułożyły się gałązki jabłoni, tworząc coś w rodzaju wianka, tak że przypominał psotnego, w bachusowej służbie posiwiałego satyra.
Ostrzegam pana, panie kolego, przed panną Tönnesen! — powiedział Emanuelowi. — Miota na pana oszczerstwa straszne. Od czasu przyjazdu radowałem się myślą zagrania z panem w kręgle. Jest to bowiem jedyna rozrywka, jaką mi się udało odkryć w naszej Ostendzie. Dziś atoli spodobało się pannie Ranghildzie wmówić we mnie, że nie grasz pan w kręgle, a nawet uczuwasz wstręt do tego szlachetnego sportu.
— Panna Tönnesen miała w tym wypadku słuszność! — rzekł oschle Emanuel. — Proszę nie liczyć na mnie.
— Boże wielki! — zawołał. — A więc to prawda? Nie grasz pan w karty, nie pijesz, nie palisz, a w dodatku nie chcesz grać w kręgle... Jesteś pan tedy kompletny święty...?
— Drogi pastorze, czyżeś pan o tem nie wiedział zdawna? drwiła Ranghilda.
Emanuel pobladł i zagryzł wargi, ale nie rzekł nic.
— Muszę się tedy zdać na litość mego współpensjonarza, fabrykanta szczotek, Mickelsena! — westchnął pastor. — Ano, przyznać trzeba, że nieźle gra. Nawet lewe wandle wzbudzają we mnie podziw niemały...!
— Nie brak tu innych przyjemności, panie pastorze! — wtrąciła pani Betty, zdenerwowana zachowaniem brata, chcąc nadać inny tok rozmowie. — Okolica naprawdę bardzo piękna, pan zaś lubujesz się widokiem przyrody. Posiadasz pan równie, jak słyszałam, zamiłowanie do myśliwstwa.
— Dzięki serdeczne, łaskawa pani, za korzystne mniemanie o mnie. Jestem atoli zgoła prozaicznym człowiekiem! Nie zaprzeczam, że lubię czasem wygrzać się w trawie, czy uciąć sobie drzemkę pod cienistem wzgórzem, nad szeleszczącym strumykiem, zwłaszcza gdy można w pobliżu dostać potem kawy... Niestety nie odczuwam natury w sposób, tak zwany, wzniosły...! Wstyd mi, ale wyznaję, że niezdolny byłem wczoraj n. p. odczuć uroku ulewy. Spostrzegłem jeno rano, że lało podczas śniadania, a w porze obiadu nastąpiło oberwanie chmury, tak że woda przez komin lała się do zupy, co poznałem wyraźnie po jej smaku....
— Zupełnie to samo jest ze mną! — zawołała żywo Ranghilda. — Godzimy się wogóle w wielu punktach z pastorem Petersenem. Podałabym panu rękę, pastorze, gdybym jeno bliżej siedziała!
Pastor wstał uśmiechnięty wesoło i, zbliżywszy się, ucałował końce jej palców, tkwiących w cienkiej rękawiczce.
— Co za uprzejmość? — powiedziała zarumieniwszy się zlekka.
Oczy Emanuela zaczęły ponownie wędrować pomiędzy nimi, natomiast zakłopotana Betty pochyliła się nad robotą.
— Jak rzekłem, — powiedział Petersen, siadając znowu — jestem biedny prozaik i muszę prosić o przebaczenie lirycznie nastrojonego ducha czasów naszych. Niesposób mi sięgnąć wyży, kędy odprawują nadchmurne ćwiczenia gimnastyczne współcześni mi ludzie. Poprzestaję na roli widza... Ale przychodzi mi na myśl, że dzienniki zapowiadają na dni najbliższe wielkie zebranie, w słynnym uniwersytecie tutejszym. Jakże się pan zapatrujesz obecnie, pastorze, na swych dawnych współwyznawców? Prawda, że kapitalna to myśl odprawić co parę lat mały, prywatny sąd ostateczny nad ziemią, niebem i samym Panem Bogiem?
Emanuel postanowił nie mówić serjo z tym człowiekiem, zamruczał tedy coś jeno.
— Boję się tylko, czy będzie im sprzyjało szczęście i czy sąd wypadnie jak należy! — ciągnął dalej pastor. — Okazało się bowiem właśnie w czasach naszych, że ogromne skutki wyniknąć mogą z najdrobniejszej omyłki na tem polu. Czytałeś pan zapewne epokowe dzieło pastora Magensena o piekle i karach piekielnych? Pomyśl pan... przez dziewiętnaście wieków żyliśmy, my chrześcijanie, w ciągłym strachu wiekuistego potępienia. Przez tyle czasu dręczyła nas ta zmora, aż tu nagle zjawia się mąż światły i dowodzi jasno, jak dwa razy dwa cztery, że wszystko to jest wynikiem prostej pomyłki i złego zrozumienia jednego słowa, czy sylaby pierwotnego tekstu. Czyż nie jest to myśl przeraźna? Jakiś pobożny pustelnik pocił się lata całe nad wiernem oddaniem wszystkiego i nagle utknął na tem właśnie, ważkiem słowie. Cóż się stało? Czyż wszedł może znajomy, pytając o zdrowie, czy może mucha siadła mu na nosie?... Bęc! Fatalne słowo spadło na papier. A potężny Bóg, który niedawno przedtem zesłał na ziemię własnego syna celem odkupienia ludzi i dania im światła prawdy, patrzył spokojnie na ową fatalną pomyłkę, która ludzkość strąciła w ciemń nieświadomości na nowe dwa tysiące lat. Zaprawdę, ma rację przysłowie: mała przyczyna, wielki skutek... Ale widzę, drogi pastorze, że trzymasz laskę w dłoni... przerwał sam sobie wobec milczenia Emanuela czyż może tedy przeszkodziliśmy w przechadzce?
— Przyznaję, — odparł — że miałem zamiar wyjść.
— Doskonale! Pozwolę sobie tedy towarzyszyć panu kawałek drogi. Dobrze mi to zrobi przed kąpielą. O ile wiem, nie mogę dziś liczyć na łaskawą obecność pani... panno Tönnesen...?
— Zostanę z panią Torm! — powiedziała, dodając zaraz. — Słówko jeszcze, panie Hansted! Radabym byś mi pan uczynił przyjacielską przysługę. Rozkochałam się teraz formalnie we wrzosie, tej małej, bezwonnej roślince, będącej symbolem skromności, czy czegoś podobnego... Ach... czemuż pan znowu przybiera wyraz Jeremjasza... Chciałabym tylko dostać od pana pęczek wrzosów, oczywiście, o ile panu zerwanie ich nie przeszkodzi w deliberacjach nad lepszym porządkiem świata. Nie mam zaiste zamiaru naśladować owej muchy, o której mówił pan Petersen i stać się przyczyną nieszczęścia ludzkości w ciągu następnych dwudziestu wieków. Jeśliby to zagrażać miało, racz pan uważać prośbę mą za niebyłą.
Emanuel pobladł strasznie, a cienie pod oczyma jego uczyniły się wprost czarne. Ale znowu wspomniał słowa Zbawiciela: Gdy cię kto uderzy w prawy policzek... Zamilkł. Stał bez ruchu, spoglądając z wyrazem litości i smutku, a biła odeń siła ducha wielka.
Ale milczenie to i wzrok podnieciły tem więcej rozbrykaną pannę. Uczuła chęć zranić go głębiej jeszcze. Sytuacja stała się wprost groźną, gdy nagle wmieszał się pastor Petersen, mówiąc z niezwykłą powagą i nawet rozkazująco:
— Wpada pani w podniecenie, panno Tönnesen, i to zgoła niesłusznie. Wiadomo przecież, że pastor Hansted przybył tu wczoraj dopiero i dużo ma przed sobą zajęć. Czemużbym tedy ja nie miał zerwać pani kwiatów, wszakże uczynię to najchętniej.
— Prawda, tak najlepiej! — odparła. — Z panem zawsze bardzo łatwo dojść do końca można. Jesteś pan tak przemile ziemski. Dziękuję bardzo! Do miłego widzenia!

Po odejściu mężczyzn spędziły przyjaciółki jeszcze czas jakiś pod jabłonią, nie mówiąc nic do siebie. Podniecona Ranghilda chłodziła się zamkniętą parasolką, a pani Betty siedziała nad robotą pochylona i na serjo dotknięta.
— Czemuż się musicie ciągle kłócić? — spytała, nie podnosząc głowy.
— Kto? Ja i brat twój? Ach, to nasz zwyczaj z dawnych lat. Nic sobie z tego nie rób, droga Betty. Konwersujemy w ten sposób. Różnimy się zaś jak chyba nikt na świecie.
— To prawda.
— Dziwi cię to, widzę?
— Tak... trochę.
— Nie pojmuję... Wszakże sama mówiłaś mi, że rodzina twoja zgodzić się nie może z jego zapatrywaniami i sposobem życia...?
— To sprawa inna, Ranghildo. Ojciec nigdy nie mógł zrozumieć Emanuela, a i mnie trudno było nieraz nagiąć się ku jego poglądom. O Karolu, bracie mym, nie wspomnę nawet. Ale to nie dowód jeszcze, by nie szanować czyichś obcych nam zapatrywań.
— Zdaje mi się, że zaczynasz ulegać potrochu bratu, droga Betty.
— Jakże możesz tak nawet mówić!
— Tedy nie wspominajmy o tem. Zresztą brat twój, jak sama oświadczyłaś, zawsze miał skłonność do oryginalności...
— Emanuel jako syn matki mej różni się od reszty ludzi.
Pani Betty zarumieniła się mocno, pierwszy to bowiem raz wymienionem zostało między przyjaciółkami imię matki. Chciała atoli w ten sposób ochronić Emanuela od ustawicznych dokuczań Ranghildy.
— Ojciec— ciągnęła dalej — nie mógł się nigdy pogodzić z tem, by Emanuel został teologiem. Nie jest, niestety, zbyt religijny i chciał mieć syna prawnikiem. Ale Emanuel przyrzekł to matce i to od początku, jak twierdził mąż mój, spaczyło ich stosunek. Ojciec jest przesadnie zasadniczy, a Emanuel do uległych też się nie zalicza, o ile idzie o jego wierzenia.
— Masz rację... Wiesz, idąc tu rozmawialiśmy o twym bracie z pastorem Petersenem, który przypuszcza, że Emanuel miał pewien cel, lokując się tu na lato.
— Cel? Jakiżto cel? — spytała pani Betty, podnosząc głowę.
— Chce, zda się, nawiązać ponownie stosunki ze swymi dawnymi towarzyszami tu i z tamtej strony fiordu. Nie znalazł widać tego, czego się spodziewał w Kopenhadze.
— O czemże to mówisz?
— Droga Betty, nie bądźże tak zaraz uroczysta. Wiem z własnego doświadczenia jak to niemiło, gdy po powrocie ze wsi, gdzie się było osobą pierwszą, człowiek czuje się w mieście zapoznanym i niedocenionym.
Pani Betty odrzekła drżącym nieco głosem:
— Brat mój spędził półtora roku w stolicy dla celów własnego rozwoju duchowego. Nie należy podsuwać mu żadnych ambitnych zamiarów.
— Nie czynię tego wcale, droga Betty! Musisz atoli przyznać, że stosunki w waszej rodzinie panujące wywołują zdziwienie...
— Co przez to rozumiesz? — Wybacz... nie chcę być niedyskretną, ale pytanie samo się nasuwa. Jakże zapatruje się żona twego brata na tak długą rozłąkę z mężem?
— Oczywiście zgodziła się na nią i nawet sama zażądała tego dla dobra Emanuela.
Pani Betty zarumieniła się znowu, po raz to pierwszy bowiem dopiero wspomniały pomiędzy sobą o żonie brata. Podobnie jak inni żywiła nadzieję małżeństwa Ranghildy z Emanuelem i niepowodzenie przypisywała w znacznej mierze przyjaciółce.
— O tem więc rozmawialiście z pastorem Petersenem? s— pytała po krótkiem milczeniu. — Zdziwiłam się bardzo ujrzawszy go tutaj. Musiał się nagle zdecydować na podróż.
— Zapewne.
— Cóż go tu przywiodło? A może kocha się w tobie, Ranghildo?
— Nie wiem, nie pytałam bowiem o to.
— Lubisz jego towarzystwo? Jest zajmujący, prawda?
— O tak, bawi mnie. Jest to śmieszny błazenek... miły Boże, nie możemy przecież wszyscy chodzić ze zwieszonemi głowami, dumając nad naprawą świata!
— Powinnaś trochę uważać na siebie, Ranghildo! Pastor Petersen jest, mimo swego wieku, człowiekiem dość jeszcze niebezpiecznym, a posiada też sławę wielkiego kobieciarza.
Ranghilda roześmiała się.
— Droga Betty, to samo powiedzieć można o wszystkich mężczyznach. Czyż nie doświadczyłaś tego sama?
Pani Betty zmilczała, dotknięta potrochu tonem przyjaciółki. W czasie ostatnim uczuwała w stosunku z nią to samo zakłopotanie, jak w początkach, kiedy ją raziły zbyt prowincjonalne, jaskrawe toalety przyjaciółki. W cichości serca pomyślała, że jednak dobrze się stało, iż związek pomiędzy nią i Emanuelem nie doszedł do skutku.

Emanuel i pastor Petersen szli tymczasem, krocząc zwolna przegrzaną słońcem drogą, wijącą się pośród licznych nagich wzgórz, tworzących od zachodu zakończenie lądu. Krajobraz był pusty, w milczeniu słało się wrzosowisko, nigdzie nie zaszumiało drzewo, a na skraju nieboskłonu, na najwyższem wzgórzu, widniał sygnał morski w kształcie krzyża, zarysowany ciemno na jasnem niebie.
Petersen mówił ciągle, bo Emanuel nie odzyskał jeszcze równowagi po starciu z panną Ranghildą. Szedł z obróconą ku morzu głową, blady, zapatrzony w zwierciadlaną toń zatoki.
Żartobliwy pater nicował dalej sławetny związek przyjaciół ludu.
— Powiem panu, że pilnie czytuję wszystkie broszurki, ulotne świstki i zapoznaję się z wszystkiemi pociskami, jakie współcześnicy nasi miotają w niebo. Trzeba iść z czasem... nieprawdaż... chociaż to sprawia nieco trudu podstarzałemu adonisowi. Wszystko kroczy tak prędko... Kładziemy się w pełni wiary ugruntowanej na ostatnich badaniach wiedzy... a nazajutrz czytamy świstek, wzywający jednocześnie do wpłacenia prenumeraty, i dowiadujemy się, że zostaliśmy znacznie w tyle, bo wiedza wyśledziła tymczasem nowe tajemnice Boga, a rozwiązanie ostateczne wszystkich zagadek nastąpi w nowym kwartale. Czy nie sądzisz pan, że Wilhelm Pram, pastor Magensen i świta ich poczynają sobie zbyt gwałtownie? Wydają mi się uciekinierami z więzienia, którzy z radości, iż są wolni, zachowują się niby ludożercy. Odarli postać Chrystusa z całej boskości, a ponadto uczynili ze Zbawiciela zbuntowanego syna cieśli, socjalistę, obarczonego halucynacjami i wszelakiemi słabostkami ludzkiemi. Dokonuje się masowego mordu wszystkiego co piękne w chrześcijaństwie, rzucając nawet niewinne, małe aniołki w grób „urojeń fantazji.“ Wszystko jest wiedzą, powiedział djabeł i zgasił świece ołtarza wiatrem własnym. Pojmuję, że taka masakra miłą być może bezbożnikom i jawnym ateuszom, natomiast nie rozumiem, czemu to czynią chrześcijanie i gorliwi wyznawcy, redukujący wszystko do szkieletu historycznego, stwarzający z wiary rodzaj straszydła...
Emanuela zainteresowało po chwili, to co mówił pastor Petersen, bowiem kwestje owe nurtowały i jego samego. To też wbrew postanowieniu nierozmawiania z nim serjo, ozwał się mimowoli:
— I mnie, Bogu dzięki, otwarły się oczy na zamęt jaki powstaje, gdy się mierzy ziemskim łokciem rzeczy, istniejące jeno dla oczu duszy. Dlatego nie rozumiem sporu o wiarogodność opowieści biblijnych. Nawet to, co wiemy o męce Chrystusa Pana, nie jest dla nas ważne, przez to, że jest stwierdzonym faktem. Podobnie też nie obawa kar wieczystych normuje nasz stosunek do Boga, ale świadomość pełnienia świętej jego woli. Dziwi mnie twierdzenie powszechne, że życie inne zaczyna się dopiero po śmierci, bo przecież poczucie patrzenia w oblicze Pana i pewność jego obecności daje już w tem życiu ziemskiem prawdziwym dzieciom Boga szczęśliwość niebiańską. Tego nie zmieni żadne krytyczne badanie Biblji, ani cała wiedza, tego nic nam odebrać nie potrafi..
— Hm... oczywiście... — mruknął pastor.
— Ale bezcelowem byłoby pono ciągnąć dalej tę rozmowę, — dodał Emanuel, żałując swej otwartości — gdyż poglądy nasze różnią się tak dalece, że wszelkie porozumienie....
— To nic! — zawołał żywo Petersen. — Pomówmy szczerze! Wszakże chodzimy jeszcze po ziemi i podlegamy jej warunkom. Przypomina mi to nawet, że mam dla pana zlecenie, panie Hansted... czyli raczej zapytanie. Przed kilku dniami widziałem się z krewnym moim, pewnym dostojnikiem kapituły, którego pan znasz z domu ojca swego. W toku rozmowy wspomniał też o panu i wyraził żal z powodu odmowy pańskiej objęcia stanowiska w obrębie Kościoła oficjalnego. Czy pan trwasz dalej przy swojem?...
— Tak jest.
— Czyż nie dałbyś się pan namówić na objęcie nowej... dobrej plebanji?
— Nie.
— A czemużto?
— Gdyż nie mógłbym tego uczynić bez naruszenia stosunku prawdy do Boga, albo też do ludzi.
— Czyli uważasz pan naukę naszego Kościoła za fałszywą?
— Znalazłem w niej więcej zewnętrznych błahostek pogańskich, niż istotnej treści chrześcijaństwa.
— Posłuchaj mnie pan, panie pastorze Hansted! — zaczął Petersen stając i ujmując się pod boki. — Jestem dwadzieścia lat starszy od pana, przeto mam chyba prawo powiedzieć szczerze, co myślę. Chociaż nie uwierzysz pan może, dowiedz się jednak, że i ja w młodych latach przesiadywałem nad dziełami ludzi jak mistrz Eckehart, Jan Tauler, Sören Kirkegaard i wielu innych kanonizowanych salto mortalistów ducha, którzy przewracali ludziom w głowach i denerwowali ich. Pociłem się nad nimi, mam tedy za sobą doświadczenie, a mimo to, czy właśnie dlatego powiadam: Bacz, byś nie skręcił karku. Posłuchaj pan mej rady, weź bez skrupułów nową posadę z dobremi dochodami i zaprowadzonem gospodarstwem rolnem. To doskonale normuje rozsądny stosunek do życia! Ojciec pański, z którym mówiłem zanim pojechał do Karlsbadu, jest tego samego zdania. Zdaje mi się, że pan sam również odczuwasz potrzebę jakiejś realnej ostoi w życiu, osiągnięcia niezawisłości, a także że nie możesz być obojętny na zmartwienie ojca. Gdy posłuchasz mej rady, staruszek ucieszy się bardzo. Niewiele mu już życia zostało, schorzały jest i przygnębiony, a od pana jeno zależy uczynić mu miłemi ostatnie lata.
Emanuel milczał, zapatrzony w ziemię. Z samego początku zrozumiał, że to rodzina usiłuje w ten sposób ponownie myśli jego odwrócić od Boga i serce ogarnął mu smutek.
Pastor źle atoli zrozumiał jego milczenie i nastawał coraz to silniej. Szerokim gestem wskazał bujne łąki, widne ze wzgórza, na którem stali, aż po przeciwległy skraj wsi i powiedział:
— Spójrz pan i nie trwaj w zaślepieniu, jakoby ziemia nic nie była warta. Widzisz pan te tuczne krowy, stojące pośród traw i machające z zadowoleniem ogonami? Słyszysz ćwierkające w krzewach, siedzące na jajach ptaki? Spójrz na tłustą, polatującą obok nas pszczołę, która za moment wetknie kosmatą głowę w kielich kwiatu z łapczywością Niemca, co pije kufel piwa. Czemużbyśmy również i my ludzie nie mieli się wygodnie urządzić na ziemi? Wybij sobie skrupuły z głowy, drogi przyjacielu! Pożałujesz napewno, jeśli i tym jeszcze razem nie przyjmiesz życzliwego zaproszenia życia. Przyznam się, że krewny mój wspomniał o wakującej właśnie prebendzie, w sam raz jakby dla pana stworzonej. Prześliczna to okolica z lasem i jeziorem, doskonały budynek plebański, w staromodnym, romantycznym stylu, podobny do sandingskiego, z przepysznym ogrodem, gdzie dzieci używać mogą dowoli, oraz pierwszorzędne zabudowania gospodarcze i rodzajna gleba. Przytem sąsiednia plebanja, odległa zaledwo o dwadzieścia minut drogi, a ludność bardzo spokojna i potulna. Tem wzgardzić niesposób... wszak prawda? Cóż pan na to... Czyżbyś nie zechciał spróbować?
Emanuel milczał dalej, zapatrzony w ziemię. Słowa pastora, jego gest i pustynne wzgórze na którem stali, milczenie otaczające ich, oraz widok zielonej, rodzajnej równi... wszystko to przypominało mu ów moment, kiedy do Chrystusa przystąpił szatan, mówiąc: — Wszystko to dam tobie, jeśli uklękniesz i uczcisz mnie! — W tej chwili uświadomił sobie, że Bóg chce przez owego obcego człowieka wypróbować ponownie jego wierność i odwagę na dalszą drogę wiary, „ku zgorszeniu dzieci tego świata.“
Podniósł głowę, a wyraz twarzy jego był promienny i uduchowiony:
— Masz pan dobre chęci, panie pastorze, — powiedział ale jak już rzekłem, nie rozumiemy — się. Drogi nasze są inne i z każdym dniem rozchodzić się będą bardziej. Proszę to oświadczyć tym, którzy pana do mnie posłali. Powiedz im pan, że boleję nad tem, iż ich zasmucać muszę, a jednak raduję się w sercu swojem. Powiedz im pan jeszcze, że modlę się co dnia, byśmy się kiedyś spotkali przed obliczem Boga... A teraz pokój pański z tobą, panie pastorze!

Zbudowany i wzmocniony tem spotkaniem ruszył Emanuel dalej pustkowiem. Ale myśli jego zwróciły się niebawem znowu ku ziemi. Zaczął rozmyślać, czemu przypisać ową niezwykłą życzliwość pastora Petersena, okazywaną wyraźnie w czasach ostatnich. Wyglądało to tak, jakby go chciał oddalić i zabezpieczyć się przed nim. Czyżby istniał jakiś stosunek pomiędzy nim, a Ranghildą? Zadawszy sobie to pytanie, stoczył się znowu w labirynt myśli, po którym błądził teraz dniem i nocą, przejęty niepokojem i troską.
I tej nocy myślał o Ranghildzie, leżąc: bezsennie i śledząc krętą ścieżkę, po której go Bóg wiódł do siebie. Wspomniał także ową chwilę upokorzenia kiedy raz, w Kopenhadze, oszołomiony, opuszczony i uwiedziony przez otoczenie, omal że nie zaprzepaścił duszy bożkom tej ziemi. Pewnego zimowego wieczoru po urodzinach szwagra, olśniony blaskiem kinkietów, wzburzony winem i zbyt obfitem jadłem, odprowadzał Ranghildę do domu. Zapatrzony w jej białe ramiona, chwycił jej dłoń i miał złożyć wyznanie miłosne. Odtrąciła go, a on poszedł, czując gorycz ogromną i kipiączkę krwi w żyłach. Zaświeciwszy zapałkę w swym pokoju, ujrzał głowę Chrystusa w cierniowej koronie i zadrżał. Wydało mu się, że powieki się uniosły, oczy Zbawiciela spojrzały nań z śmiertelnym smutkiem, a usta szepnęły: Czemuś mnie opuścił?
Od nocy tej zaczęła się nieubłagana walka duchowa, nie dająca mu spokoju. Walczył jak Jakób z Bogiem, wedle opowieści biblijnej, wołając rozpacznie: — Nie puszczę cię, aż mnie pobłogosławisz!
Czasem wydawało mu się, że bój skończony, że zwyciężył, zrzucił jarzmo grzechu. Nieraz pewny był, że może donieść Hansinie, iż nadszedł czas radości i że mogą się połączyć już na wieki w oczyszczonej miłości. Tak było owej nocy deszczowej. Leżał bezsenny, ale spokojny, wolny od bólu życia ziemskiego, zjednoczony z Bogiem. Dusza jego, niby zwierciadlana tafla wody, odbijała niebiańską światłość.
Nagłe spotkanie z Ranghildą rozpętało w nim demony żądzy cielesnej. Czuł, że serce jego tętni żywo na widok, iż idzie w towarzystwie innego mężczyzny. Nie chciał jednak żalić się i pociągać Boga do odpowiedzialności. Zrozumiał, że upadł tak nisko, iż podnieść się może po licznych dopiero doświadczeniach. Dumał jednak, dlaczego Bóg zapomocą tej lekkomyślnej kobiety karze właśnie jego, który nigdy nie miał przedtem sprośnej myśli i nie zgrzeszył przeciw szóstemu przykazaniu...
Idąc tak zadumany, zobaczył nagle na wrzosowisku małą lepiankę, stojącą o kilka kroków od niego, przy ścieżce. Obtargana kobieta rąbała trzaski, a obok niej siedział kaleka o przyprószonych siwizną włosach i gaworzył jak niemowlę.
Emanuel stanął mimowoli. Dawno już nie zetknął się z niezamaskowaną ludzką niedolą, to też osłupiał. Wspomniał chaty na bagniskach w dawnem miejscu pobytu i biedaków, których nędzę łagodził sam i przy pomocy innych. Zamyślił się. Jakże niedokładnie wiedział wówczas, co stanowi dobro człowieka!
Gdy go kobieta spostrzegła, zbliżył się i pozdrowił ją imieniem Pańskiem.
Ale miast odpowiedzieć, kobieta zaklęła i dała niedwuznacznie do poznania, że się z nim zadawać nie chce.
— Czemu klątwą odpowiadasz na moje pozdrowienie? — spytał łagodnie. — Nie przychodzę, niosąc zło, a chcąc zabrać dobro, jak powiada przysłowie. Jestem ci przyjacielem i dlatego ponownie pozdrawiam cię imieniem Pańskiem.
Kobieta spojrzała nań wkońcu, ale przeraził się wprost tego spojrzenia, bo złe było i zawistne. Teraz ją dopiero zobaczył lepiej. Wysoka, jak mężczyzna, tłusta, nalana, okryta w brudne łachy, okropnie się przedstawiała.
Zaszeleściły kroki i z domu wyjrzała stara, pochylona kobieta o olbrzymiej, nieforemnej głowie. W pokrytej zmarszczkami dłoni trzymała kij, drugą trzymając się drzwi. Poruszała łakomie ustami, jakby ssała własny język.
Emanuel zorjentował się nagle. Przypomniał sobie, że dawnemi czasy opowiadano w sandingskiej uczelni o pewnej kobiecie, zwanej „czarną Triną, która była postrachem okolicy, a tak zaciętą i złośliwą, że ani słowa, ani dary nie mogły wywołać w niej uczuć ludzkich. Wiedział też, że męża Triny zasypała ziemia, tak iż okaleczał ciężko. Otóż ją to właśnie miał przed sobą.
Po chwili milczenia ozwał się łagodnie jak przedtem:
— Czemużto nie weselisz się. Stoję oto i dumam, czemu nie czujesz szczęścia i wdzięczności dla Boga, mimo że zaliczasz się do onej rzeszy wybranych, którym Chrystus dał chrzestny znak swej miłości. Widzę iż jesteś biedna... prawda? Posiadasz zaledwo słomę pod głowę. Świat cię odtrącił, wyparł się ciebie, zostałaś samotną i obcą na ziemi... Czemuż się tedy nie weselisz?
Kobieta opuściła siekierę i patrzyła ze zdumieniem. Takim tonem nie przemawia się nigdy do nędzarzy.
— Czyż mnie nie rozumiesz? Czyż nieprawdą jest, że wy, nędzarze, otrzymaliście naprzód, jako dar to, ku czemu my bogatsi tak tęsknie wzdychamy, wlokąc w utrapieniach ciężkie brzemię życia, my, którzy jeszcze w godzinie śmierci czepiamy się prochu ziemi, jak skąpiec skarbu swego? Szczęśni jesteście, zaprawdę, nie czując innej żądzy prócz popędu utrzymania życia, związani z niem cienką jeno nicią, którą śmierć przetnie bez wielkiego bólu. Czemuż tedy nie radujesz się, Trino?
Kobieta zagapiła się nań, otwarłszy usta. Nie wiele zrozumiała ze słów jego, zdumiała się tylko, że ten zgoła obcy człowiek, który na niej takie uczynił wrażenie, nazwał ją po imieniu, jak znajomą.
Otarła spocone czoło ramieniem i mruknęła:
— Któż to jesteście, jeśli wiedzieć wolno?
— Jestem człowiek, który ci zazdrości, jeden z niewolników świata, który daremnie walczy, by zerwać łańcuchy. Jestem biedny, zbłąkany, który kaja się oto przed tobą z wielkiego grzechu. Oto zwiedziony przez ludzi chciałem, sądząc że dobrze czynię podobnych tobie szczęśliwców pozbawić daru Pana, ubóstwa, wyzwolenia duszy i odblasku niebiosów na ziemi, jak powiada Pismo. Zrozum mnie, a uczujesz litość. Po raz trzeci pozdrawiam cię imieniem Pańskiem. Wracaj, Trino, do domu i pochwal Pana! Ale nie zapomnij pomodlić się także za tych, którzy nie są tak szczęśliwi, by mieć zapewnione miejsce u progu nieba. Pomódl się za mnie!
Podał jej rękę.
Złośliwy uśmiech zjawił się na jej twarzy.
— To warjat! — pomyślała.
Ale nie mogła oprzeć się długo słodyczy jego spojrzenia, gestowi prośby, jakim wyciągnął dłoń, oraz urokowi całej jego postaci.
— Podajże mi rękę! powiedział.
Z wahaniem i niepewnością podała mu wkońcu swą ordynarną łapę.

Droga, którą szedł Emanuel, zwężała się ciągle, aż ujrzał przed sobą jeno podwójną kolej wozu, ciągnącą się żółtawem pasmem przez ciemne wrzosowisko. Wkońcu i ten ślad znikł i tylko ścieżka biegła w bezkreśną dal, ponad którą wyśpiewywał desperacko skowronek, jakby chciał usunąć tę smutną głuchość pustaci.
Dotarł wreszcie do celu, to jest do sygnału morskiego w kształcie krzyża na krańcu przylądka, opadającego stromo w fiord. Skały były tu poszarpane i niemal pionowe.
Widok ściele się zazwyczaj po morzu szeroko, więc i tu spojrzenie szło daleko poprzez rozstęp ujścia fiordu, aż do przeciwległego brzegu. Był to rozłóg pól uprawnych, poprzecinany długiemi, kamiennemi tamami, co wyglądały na zboczach wzgórz niby żebra. Na najwyższym wzniesieniu brzegu drugiego widać było Vejlby, a pośrodku wsi sterczały wyniosłe czuby drzew plebańskiego ogrodu, dalej na południe leżał skibberupski przylądek, z samotnym kościołem, niby wyspą wśród morza.
Emanuel zatrzymał się u podnoża sygnału i patrzył ku dawnemu osiedlu, a wargi mu drżały i łzy napełniały oczy. Tam był zakątek, koło którego myśli jego krążyły dniem i nocą, niby ptaki wokół gniazda. Rozeznał po chwili położenie poszczególnych przedmiotów wśród tam. Widział teraz każdy dom, drzewo, wzgórze i doznał wielkiego wzruszenia. Tam, w głębi biegła wzdłuż żywopłotu ścieżka, którą nieraz chadzał z Hansiną w pierwszym roku małżeństwa. Tam zaś... o Boże... był kościół, pod którym spoczywał syn jego snem wiecznym. Śliczny, kipiący życiem syn! Największa radość życia!... Tam znowu, kryło się poza wzgórzami Skibberup, gdzie mieszkała Hansina. Może przechadzała się właśnie, myśląc o nim... lub może siedziała u łoża starej, chorej Elzy dumając, co czyni. Z jakąż wyrazistością widział przed sobą stary, niski, zapadły dom, żółto malowany, o równie niskiej bramie, smarowanych mazią krokwiach, staromodną izbą o ciemnej, glinianej podłodze i małych szybkach, przez które padały, świętalne jakby, uroczyste smugi słońca. Ileż razy, śniąc napoły, stawał tam, pukając zlekka, jak znużony drogą wędrowiec, pielgrzym z sił opadający, który odbył długą, pokutną podróż i pragnie wygoić okrwawione nogi. Hansina wstaje cicho od łóżka matki, uchyla okienka i pyta, kto przybył. Gdy go zaś poznała, wychodzi, podaje mu obie dłonie i wita, mówiąc: Czekałam na cię! — Z radosnym uśmiechem tuli ją do piersi i by nie budzić chorej udają się do ogrodu. Tam siadają na skraju tamy, skąd widać roztocz łąk i gdzie spędzali wieczory narzeczeńskich czasów, rozmawiając o przyszłości. Siedzą tu znowu dłoń w dłoń pod gwiaździstą kopułą nieba, snując marzenia o tem, co będzie, wspominając też rzeczy minione i długą rozłąkę, która im dopiero pozwoliła się poznać i zbliżyć. Hansina prosi:
— Nie gniewaj się, że milczałam i pisałam pokrótce jeno. Nigdy, wierzaj, nie wątpiłam, że wrócisz do mnie. Czekałam tu na cię co dnia, a nocą nadsłuchiwałam twych stąpań. Pewna byłam, że zjawisz się tego samego dnia, w którym bój zostanie rozegrany!
Emanuel wrócił po kilku godzinach i zaraz poszedł do swego pokoju, niskiej, bielonej, chłopskiej izdebki, by napisać do Hansiny. Codzień niemal w tych latach posyłał jej długie, poufne listy, pełne szczegółów o sobie i dzieciach oraz szczerych zwierzeń z rozmaitych pokus. Zaledwo atoli wziął do rąk pióro doleciał go od strony ogrodu wesoły śmiech kobiecy.
Drgnął, bo wydało mu się, że to Ranghilda.
Spojrzał przez okno i zobaczył, że stoi przy furtce ogrodowej wraz z Betty i pastorem Petersenem, który, ku wielkiemu rozradowaniu dam rozpędzał muchy kąpielowym ręcznikiem. Cofnął się od okna, by go nie dostrzegli, i zobaczył jak po chwili pastor Petersen podał szarmancko ramię Ranghildzie, wiodąc ją dokądś z sobą.
Patrzył za nimi przygasłem spojrzeniem, złamany i nieruchomy, aż mu znikli z oczu. Potem pełen strachu padł na kolana, załamał ręce nad głową i jęknął w głos:
— Panie! Panie! Nie puszczę cię, póki mi nie pobłogosławisz!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henrik Pontoppidan i tłumacza: Franciszek Mirandola.