<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Zima pośród lodów
Wydawca Ferdynand Hösick
Data wyd. 1880
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Marek Rzętkowski
Tytuł orygin. Un hivernage dans les glaces
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.
Starcie.

W dniu 20 stycznia większa część stronników Ludwika Cornbutte nie miała sił powstać z łóżka. Każdy z nich wprawdzie, oprócz wełnianych kołder, miał jeszcze skórę bawolą, która go chroniła od zimna, ale za wyjęciem ręki z pod tego okrycia uczuwał tak nagle marznięcie i ból, iż ją chował czémprędzéj.
Gdy Ludwik Cornbutte rozpalił w piecu, Penellan, Misonne i Vasling powstali z łóżka i skupili się około ogniska. Penellan zabrał się do zgotowania kawy, która była wielce pokrzepiającym napojem, a Marya przyrządzała posiłek ranny.
Ludwik zbliżył się wówczas do łóżka, na którém spoczywał jego ojciec; biédny starzec leżał bez najmniejszego ruchu, mając nogi stoczone przez straszliwą chorobę. Zaledwie dosłyszalnym głosem szeptał on słowa, które rozdziérały serce synowskie.
— Ludwiku — mówił — ja chcę już umrzéć. Jakże okropnie cierpię... ratuj mnie!
Ludwik w nieméj rozpaczy powziął zamiar stanowczego kroku. Podszedł do Vaslinga i rzekł:
— Wszak wiész, gdzie są cytryny?
— Zapewne w składzie — odrzekł porucznik bez wahania.
— Wiész dobrze, że ich tam już niéma, ponieważ je ukradłeś!
— Jesteś tu panem, kapitanie — odrzekł Vasling szyderczo — wolno ci mówić i czynić wszystko, co się podoba.
— Przez litość, poruczniku, mój ojciec jest umiérający! Ty go możesz zbawić! Odpowiédz, gdzie są cytryny?
— Nie mam nic do odpowiadania — odrzekł Vasling.
— Łotrze! — krzyknął Penellan, rzucając się nań z nożem w ręku.
— Do mnie, towarzysze!... — zawołał Vasling, odbijając zadany sobie cios.
Aupic i dwaj Norwegczycy skoczyli na równe nogi z łóżek i znaleźli się wnet przy jego boku. Misonne, Turquiette, Penellan i Ludwik przybrali postawę obronną. Nouquet i Gradlin, jakkolwiek chorzy, pośpieszyli im z pomocą.
— Jesteście jeszcze za silni — mruknął Vasling — nie chcemy z wami walczyć... chyba tylko na pewno.
Témczasem nasi marynarze porzucili chętnie starcie, bo przewidywali, że przy osłabieniu mogło stać się dla nich niebezpieczném.
— Andrzeju Vasling — rzekł tylko Ludwik Cornbutte pewnym głosem — jeżeli mój ojciec umrze, zabiję cię, jak psa!
Vasling nic nie odrzekł, ale wraz z towarzyszami usunął się w najdalszy kąt.

Należało znów postarać się o drzewo i pomimo zimna, Ludwik Cornbutte wyszedł na pomost i zabrał się do rąbania dalszéj części parapetu, lecz po upływie kwadransa musiał wracać, aby nie zmarznąć. Przechodząc, spojrzał na zewnętrzny termometr. Merkuryusz w rurce stężał od zimna. A zatém przeszło ono cztérdzieści dwa stopnie niżéj zera. Powietrze było suche i jasne, wiatr dął od północy.
Nie odrzekł jéj ani słowa:

W dniu 26 stycznia kierunek wiatru się zmienił na północno-wschodni, a termometr podniósł się do trzydziestu pięciu stopni pod zerem. Jan Cornbutte był w stanie konania, a syn jego na próżno szukał środków ratunku. Tego dnia, spojrzawszy z nienacka na Vaslinga, Ludwik spostrzegł że porucznik trzymał w dłoni cytrynę, którą właśnie miał zamiar spożyć. Kapitan wyrwał mu ją, a Vasling pokrył to milczeniem. Widoczném było, że czeka on tylko sposobności, aby urzeczywistnić swoje zdradzieckie zamiary.
Sok cytrynowy orzeźwił i wzmocnił cokolwiek chorego starca, ale należało używać go ciągle, aby stał się uzdrawiającém lekarstwem. Marya na kolanach błagała Vaslinga o cytryny; nie odrzekł jéj ani słowa, a Penellan słyszał, jak mówił do swoich stronników:
— Stary lada chwila umrze; Gervique, Gradlin i Nouquet mają się coraz gorzéj. Inni tracą siły z każdą chwilą i przyjdzie dzień, w którym życie ich będzie należało do nas!
Wypadało się koniecznie zdecydować na krok stanowczy, to téż Ludwik Cornbutte i jego towarzysze postanowili korzystać jaknajprędzéj z resztki sił, jaka im została, i uderzyć na nieprzyjaciół, aby uniknąć późniéj walki, któraby musiała zamienić się w pewną klęskę. Należało ich pozabijać, aby nie zostać przez nich zabitymi.
Temperatura podniosła się nieznacznie. Korzystając z tego, Ludwik Cornbutte wyszedł ze strzelbą, w zamiarze zdobycia jakiegoś pożywienia.
Oddalił się o trzy mile od statku, a wprowadzony w błąd dziwném zjawiskiem świetlném, które sprawia iż rzeczy dalekie zdają się być bardzo blizkiemi, kroczył nieopatrznie coraz daléj. Na śniégu dały się spostrzegać świeże ślady dzikich zwierząt. Mimo to, Ludwik nie chciał wracać z próżnemi rękoma i szedł wciąż. Naraz doznał dziwnego uczucia, połączonego z silnym zawrotem głowy, który marynarze, dobrze obeznani z okolicami podbiegunowemi, nazywają „białym obłędem.“
Widma wzgórków lodowych i płaszczyzna zdawały mu się kręcić przed oczyma, to wyżéj, to niżéj; odbite promienie światła przedziérały mu się do wzroku w barwie tak uparcie białéj, iż czuł że białość ta sprawia w nim omdlenie i sądził że przyprawi go o szaleństwo. Nie zdając sobie jednak sprawy z tego zjawiska, szedł wciąż daléj za jakimś ptakiem, którego wreszcie położył trupem. Ptak zakręcił się w powietrzu i spadł, a Ludwik by go podnieść, skoczył ze wzgórka na płaszczyznę. Wskutek złudzenia jednak wzrokowego, upadł ciężko, bo skoczył z wysokości dziesięciu stóp, sądząc że było dwie najwyżéj. Szał opanował go na dobre; nie potłukłszy się zbytecznie, począł wołać z całéj siły o ratunek. Dopiéro dojmujące zimno wróciło mu przytomność; instynkt zachowawczy począł znów być czynnym i Ludwik podniósł się z ciężkością.
Kiedy stanął na nogach i rozejrzał się wokoło, poczuł szczególną woń przypalonéj tłustości. Ponieważ wiatr wiał od strony statku, przeto widoczném było, że woń ta ztamtąd przychodziła, ale Ludwik nie mógł pojąć, w jakimby celu smażono tam tłuszcz, którego zapach mógł z łatwością ściągnąć całe stada białych niedźwiedzi.
Ludwik zawrócił się w drogę ku okrętowi i gdy zbliżył się ku niemu, dziwny widok wstrząsnął trwogą i tak już podrażniony niepokojem umysł jego. Zdawało mu się, że jakieś olbrzymie masy poruszają się na widnokręgu i zapytywał się, czy nie jest to znowu trzęsienie lodów? Masy te znajdowały się na przestrzeni pomiędzy nim a okrętem i zdawało się, że się one czepiają boków statku. Zatrzymał się, aby się przyjrzéć baczniej temu dziwnemu zjawisku, a trwoga jego dosięgła najwyższego stopnia, gdy spostrzegł że owe masy poruszające się są to olbrzymie, białe niedźwiedzie.
Zwierzęta te przyszły tutaj, znęcone zapachem tłuszczu, który poprzednio zadziwił tak Ludwika. Ukrył on się teraz za wzgórkiem i śledząc bacznie, naliczył trzy niedźwiedzie, które usiłowały dostać się na pokład Nieustraszonego.
Nie miał powodu przypuszczać, że niebezpieczeństwo, które miało spaść na jego towarzyszów było im już znane, i okropna boleść ścisnęła mu serce. Jakże się oni oprą tym niespodzianym, a prawie niezwyciężonym wrogom? Czyli Andrzéj Vasling i jego stronnicy połączą swe siły w walce o wspólne bezpieczeństwo? A Penellan i inni, osłabieni lichém pożywieniem, wycieńczeni przez zimno i choroby, czy téż zdołają stawić skuteczny opór tym straszliwym bestyom, których głód nienasycony sprowadził na okręt?
Ludwik Cornbutte z trwogą snuł te dręczące myśli, gdy tymczasem niedźwiedzie okrążyły wzgórek, na którym spoczywał okręt, i znalazły się po przeciwnéj jego stronie. Wówczas Ludwik zbiegł szybko z lodowca, na którym siedział ukryty, i podszedł, czołgając się, ku statkowi; w téj chwili niedźwiedzie szarpały płótno, pokrywające pokład, i przez wydarte otwory wdziérały się do wnętrza. Ludwikowi przyszła myśl dania strzału, któryby zbudził baczność osady, ale opuścił ręce... bo czyliż jego towarzysze, wybiegłszy na pokład bez żadnego uzbrojenia, nie zostaliby w jednéj chwili rozszarpani przez te straszne zwierzęta? A nic nie świadczyło, iż wiedzą oni o grożącém niebezpieczeństwie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Stanisław Marek Rzętkowski.