Znachor (Rodziewiczówna, 1927)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Znachor
Pochodzenie Czarny chleb
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZNACHOR

— Gdzie Jaś?
— Połałam go po róże do ogrodu.
— Uśmiechasz się? Co? Może ci się oświadczył...
— Oświadczył, ale wcale nie dlatego się uśmiecham.
— Odmówiłaś?
— Nie. Dlaczegóżbym miała odmówić? Młody, przystojny, bogaty... i twój brat. Tyle doskonałości!
— Naprawdę, ty szydzisz... Zły to wstęp.
— Zwykle najgorsze bywa zakończenie.
— Czego? Małżeństwa?
— Nie, miłości. Powiedz, ty nie szydziłaś, idąc zamąż, a teraz, wczoraj, z jakiemże lekceważeniem mówiłaś o tem, o tych złotych kajdanach, o tem świętem jarzmie, o domowego ogniska cieple, o łonie rodziny, o tem wszystkiem właśnie, co mnie czeka.
— No, ja to co innego.
— Dlaczego?
— Ja miałam tyle iluzyj. Starszam od ciebie i hodowana tak idealnie. Wmawiano we mnie, że świat jest z tęcz, mężczyzna szczytem rozumu, dom świątynią, miłość wiecznością. Okazało się, że świat jest z piasku i sośniny, mężczyzna istotą, pełną kaprysów, humorów i zacofania; dom placem sprzeczek i plotek, a miłość perfumą złego gatunku, która się ulatnia, zanim się jej zapach pozna.
— Moja droga! I dziwisz się, że ja, to słysząc, traktuję oświadczyny twego brata na chłodno? Wprawdzie nie mam iluzyj; moje pokolenie pozbyło się tego balastu, ale w każdym razie żądam czegoś.
— Czego przecie?
— No, chociażby wiecznej miłości.
— Zdaje mi się, że żądasz zatem wszystkiego razem.
— A ty w to nie wierzysz?
— Moja droga, bywają wyjątki.
— W średnich wiekach bywały nawet czary.
— Ach, czary! Na to nie trzeba sięgać aż tak głęboko do historji. Czary na miłość praktykują się jeszcze dzisiaj i wcale stąd niedaleko. O mil parę od nas, we wsi Ługi, mieszka wielki czarodziej, Makar, odwiedzany przez wszystkie zawiedzione dziewczęta i zdradzane żony z okolicy.
— Moja droga! Ja do niego pojadę!
— Naprawdę? Czy cię Jaś już zdradził?
— Nie; ale, by nigdy tego nie uczynił.
— Makar musi zatem dać dużą dozę swych ziółek.
— Więc on daje ziółka?
— Właściwie nie wiem. Nie uciekałam się nigdy do nadprzyrodzonych sposobów.
— Moja droga, kochana! To takie zabawne! Naprawdę, żeby to urządzić maskaradę! Przebierzemy się za chłopki i pojedziemy do znachora. Co on też nam powie? Czy się domyśli?
— Naturalnie, po rękach i mowie, jeśli nie po zaprzęgach i powozie.
— Nacóź powóz? Pojedziemy wozem od drew, a ręce poczernimy zlekka sadzą. Ach, otóż i pan Jan! On się także ucharakteryzuje na chłopa, przebierze się za fornala i będzie nam woźnicą.
Młody człowiek z bukietem róż słuchał zdziwiony tego rozporządzenia, stojąc w progu pokoju.
— Mamy przedstawiać żywe obrazy? — spytał.
— Wcale nie! Pojedziemy do znachora: pan, Anielka i ja. Potrzebujemy porady.
— Od czego? Choroby, leczone przez znachorów są trojakie: od wiatru, od złych oczu i od uczyny (uroku). Nie śmiem wspominać o kołtunie i jego rozgałęzieniach. Nacóż pani cierpi?
— Nanic z tego, coś pan wymienił. Zresztą, nie jest to znachor od chorób, ale znachor od miłości.
— Od miłości? — przeciągle zapytał i przyklękając, podał jej róże. — Miłość ma pani w mej osobie, u swoich stóp!
— Otóż właśnie, chcę zapomocą znachora utrzymać pana u mych stóp do końca życia.
— Panno Jadwigo, z całą chęcią, ale to się pani znudzi.
— Bynajmniej.
— Pani zechce się ruszyć, a ja w tej pozycji klęczącej będę zawadzał.
— Bynajmniej.
— Ja sam z biegiem czasu dostanę reumatyzmu, nie będę mógł wstać z klęczek.
— Tem lepiej. Nie będzie pan wstawał.
— A przez ten czas mej adoracji nieustannej, któż nas karmić będzie?
— Karmić? Pan myśli o jedzeniu, kiedy mowa o miłości?
— Niestety, ktoś o tem musi pomyśleć.
— Ja nie chcę, żeby tym ktosiem był pan.
— W każdym razie to znacznie skróci termin mego klęczenia.
— Bo co?
— Bo poumieramy z głodu.
Wszyscy troje wybuchnęli śmiechem. Po chwili jednak narzeczona wróciła do projektu.
— Ale ruszamy do Makara. Pan się przebierze za chłopa i zarządzi ekwipaż.
— Mogę zatem wstać z klęczek?
— Może pan. Trzeba dostać u twego męża, Anielko, wóz i konie.
— Dostać u szwagra wóz i konie — zaśmiał się pan Jan. — To się równa ósmemu cudowi świata.
— Spróbój-no ty, Anielko!
— Ani myślę — ruszając ramionami, odparła siostra.
— Dostanę ja — zawołała pana Jadwiga.
— Zdaje mi się, że to on idzie właśnie.
Ciężkie kroki słychać było w dalszych pokojach i wnet tubalny głos huknął:
— Anielo!
— Jestem! — obojętnie odparła pani, nie zmieniając swej niedbałej pozy w wygodnym fotelu.
Pan domu wszedł, szlachcic wysoki i barczysty, spotniały, czerwony jak upiór, w płóciennym kitlu i butach za kolana.
— Pić mi się chce — rzekł. — Tyle razy cię prosiłem, żebym o tej porze miał mleko albo herbatę; a tu w domu nawet wody niema.
— Zamiast mnie prosić, każ służbie i na lokaja krzycz w razie zapomnienia.
— Co to lokaje! Mam na to żonę, żebym miał wygodę!
— Mój drogi, ja ci się na sługę nie godziłam.
Szlachcic, o ile to być mogło, stał się jeszcze czerwieńszym. Chciał coś ostrego powiedzieć, ale obejrzał się na młodą pannę i powstrzymał. Chustką otarł spalone, suche usta.
— Et, niema co gadać! — zamruczał, wychodząc; zdaleka znowu się odezwał burkliwie: — Indyki twoje i kaczki znowu mi dziś morgę pszenicy wydeptały. Skaranie boskie!
— Indyki równie dobrze są twoje, jak i moje — nie omieszkała odciąć pani Aniela.
— Nieprawda! Żeby były moje, miałyby pastucha.
— To go sobie najmij!
— To nie mój zarząd, ale twój!
— Mogę ci go ustąpić z przyjemnością.
— A i owszem! Jutro postrzelam cały drób, a dziewki rozpędzę na cztery wiatry.
— Możesz choć na sześć.
— Mogę? Dziękuję!
Poszedł dalej i trzęsącemi się ze złości rękami zdjął strzelbę ze ściany. Mruczał z pasji, ustępując z placu walki na słowa.
— I to na chrzcie nazywają Aniele, Róże, Emilki, Łucje! Jabym je nazwał... jabym je nazwał!...
W tej chwili za jego plecami stanęła panna Jadwiga.
— Panie Stanisławie! — zawołała.
Obejrzał się. Trzymała w ręku talerz purpurowych malin.
— Może to dla mnie? — spytał i uśmiechnął się.
— Dla pana.
— Dziękuję pani! Kurzu mam pełne płuca. Tfu, taki upał!
Postawił strzelbę i połykał z rozkoszą jagody.
— Ale ja mam i prośbę do pana.
— No, no! Pewnie konia na spacer?
— A właśnie! Ale najgorszego, fornala.
Opowiedziała mu projekt. Już się śmiał szeroko, jowialnie, zupełnie udobruchany.
— Jest, jest ślepa klacz z hreczką. Zaraz, zaraz, każę ją zaprząc do wozu, słomą wysłać drabiny i Jaś niech wiezie. A wie on drogę do Ługów? No, nic, ja mu ją rozpowiem.
I śmiejąc się, poszedł, wypróżniwszy talerz z malinami. Pani Aniela tymczasem posłała lokaja po szafarkę, a pokojówkę po ochmistrzynię i narzekała na grubijaństwo męża. Co prawda, w duchu żal go jej były, że spragniony, żal było też pszenicy, ale nie może przecie pozwolić się postponować i brutalizować. Dostał za swoje!
Zniesiono z folwarku i ze wsi stosy świt, spódnic, chustek i trzewików. Dużo było zachodu z wyborem. Pani domu zgodziła się na pierwsze lepsze, ale młoda panna była w rozpaczy. Nic nie było skrajane do figury. Luźne, niezgrabne, ohydne trzewiki czyniły z jej delikatnych nóżek coś potwornego. W chustce, ściśle otaczającej twarz i kryjącej włosy, postarzała okropnie, brak obcasów pomniejszał wzrost. Mało brakło, by z powodów tych cały projekt nie został zaniechany, ale pan Stanisław, wezwany na sędziego, zawyrokował, że «dziewucha dopiero teraz ładna» i uratował sytuację. Panna Jadwiga zdecydowała się pokazać narzeczonemu, który, już oddawna gotów, siedział na furze przed gankiem.
Fura była najlepiej ucharakteryzowana, niezawodnie. Miała na sobie dziurawy półkoszek, w nim trochę słomy, niczem nie nakrytej. Klacz sędziwa drzemała w hołoblach, przestępując z nogi na nogę i przymykając to jasne, to ślepe oko. Powożący siedział bokiem na drabinie, trzymając parciane lejce i gałąź zamiast bicza. Zupełnie się swoją rolą przejął, bo żadnych uwag nie robił na widok kobiet, tylko się uśmiechał.
Panna Jadwiga przyznała, że wygląda nieszczególnie. Okazało się wkońcu, że wsiadanie na wóz wymaga dobrej woli, zręczności, a nawet zaparcia się siebie. Pan Stanisław drwił bez ceremonji, pan Jan jeszcze nie śmiał i nawet ofiarował się z pomocą. Nareszcie usadowiły się panie, upakowano wódkę dla znachora, pani Aniela w róg chustki uwiązała miedziaki, wymagane za poradę i pan Stanisław zawołał:
— No, ruszajcie z Bogiem! A nie schwaćcie mi kobyły!
Pan Jan cmoknął, bez skutku, użył tedy gałęzi i cugli i klacz raczyła ruszyć drobniutkim truchtem, póki czuła pręt nad sobą. Trucht ten za bramą, gdy zamiast do stajni, skierowano ją na drogę, zmienił się w zwykłego pługowego stępa. Nie pomogły już żadne argumenta i pan Jan zrezygnowany zdał się na jej łaskę.
Panna Jadwiga nie zauważyła tego zrazu. Zajęta uczeniem się od przyjaciółki miejscowego narzecza, układała sobie, co powie znachorowi. Pani Aniela została wybrana na przewodniczkę i mentorkę, jako obyczajów i zwyczajów wiejskich świadoma; pan Jan miał milczeć i nawet nie słuchać, co znachor powie.
Potem powstał gwałt na odzież ciężką i szorstką, na trzewiki, na chustkę, na upał, wreszcie przyszła kolej na zaprząg i klacz.
— Jak ten wóz trzęsie! Nie umiem siedzieć na słomie. Panie Janie, proszę prędzej jechać!
Ale pan Jan nie uważał się teraz za pana Jana i odparł po chłopsku, zupełnie obojętnie:
— Ta siwa nie zwykła panów wozić, ale drwa. Nie czas, w jej latach, biegać i nie wypada. Zresztą pan przykazał nie ochwacić. Będzie iść, jak idzie.
— Miłego mamy woźnicę — śmiała się panna Jadwiga. — Mój bracie, jak się nazywacie? Poproszę pana, żeby was osztrafował.
— Nazywam się Iwan, a jak mnie panienka będzie karą straszyć, to w rów wysypię panienkę!
Zaczęły się tedy śmiechy i żarty. Przechodnie oglądali się na to wesołe towarzystwo. Zapewne się dziwili, że nie znają ani parobczaka, ani kobiet. Raziło ich zachowanie się takie swobodne dziewczyny. Czasem pan Jan próbował natchnąć dobrym humorem i siwą klacz. Gałąź opadała na jej pocentkowane hreczką boki. Wywoływało to machnięcie ogonem — i nic więcej. W ten sposób minęli dwie wioski.
— Czy to Ługi? — pytała panna Jadwiga.
Nie. Nie były to Ługi, ale już do nich niedaleko. Wjechano na groblę. Wóz trząsł, klacz się potykała. Humor gasł i przycichał. Młoda panna trzymała się drabiny, pani Aniela stękała, pan Jan szedł piechotą, pomsty niebios wzywając na takie drogi. Widok Ługów uspokoił ich znowu, natchnął uroczystą powagą. Umilkli, bojąc się skompromitować. Poprawili odzież, spojrzeli po sobie krytycznym wzrokiem: nikt posądzenia nie poweźmie.
— Jasiu! — szepnęła pani Aniela. — Pytaj ty o chatę Makara. Nam nie wypada.
Wioseczka była niewielka. Pierwszy spotkany chłop wskazał domostwo czarodzieja, a że szedł w tę stronę, klacz zaś i na ulicy nie przyspieszała kroku, towarzyszył im.
— Zdaleka wy? — pytał.
— Zdaleka — potwierdził mniemany Iwan.
— Po radę do Makara?
— Aha!
— Da radę, da! Mocny on. W tych stronach niema mocniejszego — potakiwał chłop. — Ondzie! Zajeżdżajcie na podwórze i śmiało wstępujcie do chaty. Stary zawsze jest doma.
Na dworze już szarzało. Z okienek chaty czerwony blask smugą się słał na podwórze. W izbie gwar panował. Pan Jan umieścił konia pod płotem, wysadził kobiety. Pani Aniela ruszyła przodem, zalecając spokój i milczenie. Weszli przez wysoki próg do sieni, w których dawało się słyszeć krząkanie wieprza i panowała woń kiszonych buraków. Spostrzegli drewniany skobel u drzwi do izby i weszli.
— Niech będzie pochwalony Jezus! — pozdrowiła pani Aniela.
— Na wieki! — odpowiedziało z dziesięć rozmaitych głosów.
Chata była pełna po brzegi, mężczyzn, kobiet, dzieci. Mężczyźni spożywali właśnie wieczerzę, czerpiąc pokolei z jednej miski i pożerając chleba ogromne porcje. Kobiety usługiwały, krzątały się koło pieca i komina, dzieci z psami swawoliły na boku. Wszyscy spojrzeli na wchodzących, a sam widocznie gospodarz, chłop już szpakowaty, spytał:
— Wy skąd i czego, dobre ludzie?
— My zdaleka, do Makara!
— Bat’ku! — do kogoś niewidzialnego zawołał gospodarz. — Do was cudze ludzie przyszli.
Nie było odpowiedzi. Wtedy któryś z młodych parobczaków powstał i na piec zajrzał.
— Może umarł — niespokojnie rzekł i głośniej dodał: — Didu! Do was ludzie. Wstawajcie!
Młoda panna rozglądała się ciekawie. Pierwszy raz była w chacie, a ta była jedną z najstarszych, bez komina. Dym ulatywał do pułapu i tam tworzył obłoki sino-szare. Sprzęty wyglądały fantastycznie, w głębi izby panowała bezbrzeżna ciemność.
Z obłoków tych i głębi wynurzył się teraz starzec, biały jak gołąb, na kiju wsparty, przygarbiony, chudy. Oczy jego tylko zachowały życie i bystrość, niezgodną z laty i zgrzybiałą postawą. Podszedł do gości, przy progu na ławie spoczął, na kiju się oparł i przypatrując się badawczo, spytał:
— Czego ode mnie chcecie, ludzie?
Pani Aniela skłoniła mu się z uszanowaniem.
— Zasłyszeliśmy, dziadku, że sposoby różne znacie na wszelakie biedy: więc po radę do was przyszliśmy.
— Ja nie znam, Bóg zna! — odparł dziad.
— A wam Bóg wiedzy udzielił, ludziom na pożytek.
— Od Boga bieda, od Boga rada. Co wiem, to powiem. Gadajcie, mołodyco! Nie wiodą się wam dzieci? Nie lubi mąż?
— Nie lubi — czerwieniejąc pod badawczym wzrokiem odparła.
— Nigdy nie lubił?
— Pierwej lubił.
— A teraz bije ciebie?
— Nie — oburzyła się.
— Łaje?
— Nie.
— Inną lubi?
— Nie.
— Pije? Marnuje czas i pracę? Nie pilnuje chaty?
— Nie.
— No, to co ty gadasz? Mówił tobie, że nie lubi?
— Nie mówił, ale ja wiem.
— A ty dobra dla niego?
— Czemu nie, dobra.
— Pokaż twoją rękę prawą.
Pani Aniela podała rękę, poczernioną zlekka sadzami. Dziad ją obejrzał, pomacał kościstemi palcami.
— U ciebie ręka miękka i brudna. To znaczy, że ty nierządna i leniwa. To i za to ciebie mąż nie lubi. Ty jemu nie żona w chacie, ale wiedźma. Ty-by chciała, żeby człowiek wiedźmę kochał? Ty ranki przesypiasz, ty dnie przepróżnujesz, ty o jego dobro nie dbasz, ty dostatki jego marnujesz, a chcesz, żeby on o ciebie dbał? Tak-ci wasza zgoda poszła precz z chaty, tak pójdą ład i dobytek, a przyjdą złe nałogi i robactwo i nędza. A wszystko przez te ręce twoje niepracowite, przez te ręce nieporządne. Tak-ci ja radę dam, ale ziela nie dam, bo żadne ziele na złą babę nie poradzi, żadne ziele do złej człowieka nie nawróci.
Podniósł oczy znowu na nią surowe, gniewne:
— Tak ty do domu wracaj i najpierw przed księdzem, a potem przed mężem się pokaj! Ręce i nogi jego ucałuj, bo on dobry, że ciebie dotąd, jak wiedźmy, nie wygonił. A potem sobie na ambit weź, żeby nie słońce ciebie, lecz ty słońce budziła, żeby ty je cały dzień wyprzedzała. Takoż na nogach wiecznie trwaj; niech z ciebie płynie znój, a nie łzy; niech ciebie nie mąż napędza, lecz własna ochota; niech sąsiedzi nie ciebie widzą, ale twoją robotę! A te leniwe i brudne ręce na kość upracuj, a czystą wodą i piaskiem wyszoruj! Takoż trwaj bezustanku, aż cię dzieci wyręczą na starość; wtedy twoich rąk dobrych pożałują, wtedy za twój znój tobie zapłacą! A i języka swego pilnuj, bo język złej baby to jak ten jaskier, co na zdrowem ciele rany wyżera. Taką ci radę daję. Przyjdzie czas, że ludzie mężowi twemu nie będą dostatku zazdrościć, ale gospodyni i żony. Wtedy on ciebie uszanuje i patrząc na ciebie, sam w swoich oczach wyrośnie. Wtedy ty za duszę Makara pacierz zmów i mąż twój niech zmówi!
Umilkł. Rodzina cała, w przeciwległym rogu izby zebrana, zachowywała się poważnie. Słuchali, ale bez żartów i uwag; na młodych nikt z drwinami nie patrzał. I panna Jadwiga i Jan stracili do żartów ochotę. Nastrój był skupiony i uroczysty. Dziad stary był tak szanowny, że pan Jan uczuł wstyd, iż go oszukują. Pani Aniela, zawstydzona, czerwona, poruszona, drżącemi rękami dobyła miedziaki z chustki.
Stary ją zatrzymał.
— Schowajcie groszaki. Nie biorę za radę, ino za zioła. A ty, dziewczyno, czego chcesz?
— Ona zaręczona i chciałaby, żeby ją jej chłopiec zawsze tak samo, jak dziś, kochał — odpowiedziała za nią pani Aniela.
Stary zamyślił się i powoli, jak przez sen mówił:
— Ty sama nie wiesz, dziewczyno, czego ty chcesz. Wieczne kochanie jest, ale ten je dostanie, kto dostanie ziemi z brózdy, której noga nie deptała. Tę ziemię weź i na piersi noś w woreczku z płótna, do którego się ręka nie dotykała.
— Żartujecie, dziadku — uśmiechnęła się pani Aniela.
— Nie żartuję. Ten żartuje, kto niebywałych rzeczy chce. Ten głupi. Dziewczyna głupia, bo młoda. Kocha ciebie teraz chłopiec, bo na każdą dumkę Bóg lata wyznaczył, a jemu teraz czas na kochanie. On ojce ma, co za niego myślą, on matkę ma, co jego pilnuje, on gotową ma i strawę i odzież i dach i robi za zabawę, na schwał przed drugimi. A jak on ciebie weźmie, to jemu wstyd o kochaniu, jak błaznowi, myśleć, jemu wstyd z tobą się cackać. On wtedy człowiek, nie chłopiec, on chaty węgieł, on pola gospodarz, on dobytku ojciec. Wtedy dumki jego męskie będą, wtedy on stada przodownik, wtedy on jak gniazda samiec. Miejsce jego z ostatniego pierwsze, głos jego nie do kochania, ale do rady. Tedy ty nie żądaj od niego kochania, ale pracy, statku i opieki. Tobie jemu nie kochanką być, ale pomocnicą, ale pierwszą robotnicą i najlepszą sługą. Nie ten ciebie wiecznie kochać będzie, kto ciebie żoną woła, ale ten ciebie do śmierci miłować powinien, kto do ciebie «matko» powie. A słuchając wołania tego, ty dziewczęce, głupie dumki zabędziesz i wstydzić się ich nawet staniesz. Bo twoje dumki wtedy będą o tych, co ci milsi mają być od męża, od rodzonej chaty, od młodości... Staraj się tylko, żeby twój chłopiec ciebie nie lubił, ale szanował, żeby do ciebie mówił nie «ty zazulo», ale «wy, gospodyni»; żeby twego miejsca przy sobie komu innemu nie oddał i chlubił się dziećmi, mówiąc, że do matki podobne. Wtedy ty, w spokoju swoim na nim bezpiecznie oparta, za Makara pacierz zmów i jemu przykaż zmówić.
Panna Jadwiga słuchała. Rozbawiona jej twarz powlokła się zadumą i powagą. Zapomniała, gdzie była i kto do niej mówił; bezwiednie postąpiła krok naprzód i pocałowała czarną rękę dziada, na kiju opartą.
A wtejże chwili od progu, gdzie bezczynnie stał i słuchał, przybliżył się też parobczak i wnet po dziewczynie pochylił się nad ręką starego.
Makar wtedy dopiero go spostrzegł.
— A ty czego, chłopcze? — zapytał zdziwiony.
— Ja, didu, niczego, tylko wam cześć oddaję, boście mądry i dobry!
— Nie ja mądry, jeno Bóg — odparł poważnie stary.
Pociągnięta przykładem, po chwili walki pani Aniela także dotknęła ustami spracowanych, twardych palców znachora. On jeszcze się do niej odezwał:
— Mołodyco, ty się opamiętaj. Tej dziewczynie wolno jeszcze być głupią, a tobie już nie czas! Ty prędko poprawę zaczynaj, żebyś dłużej przed młodszemi i małemi wstydzić się nie potrzebowała. A na ręce nie patrz, że będą czarne, nie słuchaj, jak zabolą, chwal się, jak stwardnieją. Gdy twoja krasa przeminie, takie ręce będą twoją krasą! Daj wam Boże pociechę, spokój i dobrą dolę.
— Amen! — powtórzyła życzliwie rodzina jego dla obcych i nieznanych...
Była zupełna noc, gdy wóz, ciągniony przez melancholiczną swą klacz, zawrócił z powrotem. Noc była księżycowa i ciepła. Woźnica rzucił gałąź, lejce na luśnię założył i przysunął się do narzeczonej. Nie przynaglali starej do biegu, ani kierować nią nie trzeba było, bo znała lepiej od nich drogę do żłobu.
— Korzystajmy z czasu, wyznaczonego w życiu na dumki o kochaniu — mówił zcicha pan Jan.
— Niech pan nie żartuje!
— Broń Boże!
— Więc raczej zapamiętajmy dalsze rady. Wie pan, że mi wstyd mej płytkości i myśli pustych...
Zwróciła się do niego i uśmiechając się serdecznie, dodała:
— I postaramy się tak żyć.
— Będziemy.
— I zmówimy kiedyś w spokoju i zadowoleniu pacierz za Makara?
— Zmówimy razem, z wdzięcznością.
Uściśnęli sobie dłonie na utrwalenie sojuszu.
A w głębi wozu pani Aniela siedziała milcząca i zamyślona. Wreszcie spojrzała na niebo i odezwała się do brata:
— Nie mógłbyś, Jasiu, przynaglić konia? Tak późno: zaraz ranek.
— Czy ty, siostrzyczko, chcesz już jutro słońce wyprzedzić?
— Nietylko chcę, ale wyprzedzę niezawodnie — odparła z łagodniejszym uśmiechem.
— Makar i od ciebie dostanie paciorek, sądzę?
— Dostanie... Może i od Stasia — dodała ciszej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.