<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Znaj pana
Pochodzenie Nowele
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Przed słynnym zakładem fryzyerskim, ziwanym »Instytutem piękności« na placu Vendome zatrzymał się powóz klubowy z tą precyzyą i powagą, która cechuje woźniców paryskich. Mężczyzna w średnim wieku, z podniesionym kołnierzem od płaszcza i nasuniętym na oczy kapeluszem, wysiadł, szybko przebiegł przez chodnik, niby spiskowiec, i z impetem pchnął lustrzane drzwi sklepowe.
W innem mieście ta postać zwróciłaby uwagę przechodniów, ile że godzina była poranna i dzień majowy — nikt więc nie nosił płaszcza ani ukrywał twarzy. Ale Paryżanki nie gapi się po chodnikach; szybki przechodzień jednym ukośnym rzutem oka ocenił, że okutany jegomość jest podróżnym świeżo przybyłym, zdążającym do Institut de Beauté w celu udoskonalenia swej zewnętrznej postaci. — Z typu — cudzoziemiec. Brazylijczyk? nie — zapewne Słowianin, może Polak?
Inne wrażenie wywarł wewnątrz magazynu nowoprzybyły, gdy rzucił królewskim ruchem płaszcz z ramion i, silnie rozkrzewiony w czuprynie, na twarzy niegolony, szedł, zacierając dłonie, w głąb zakładu, odbijającego po stokroć jego postać w lustrach, pachnącego wszystkiemi woniami Paryża. Przed tem zjawiskiem fryzyer Paul załamał rozpaczliwie ręce i zawołał:
— Ah, monsieur le comte, quelle sale tête vous avez là!
Pan hrabia Teodor Odwaga-Konopacki rozchmurzył oblicze, parsknął nawet krótkim śmiechem, odpowiadając na wykrzyknik fryzyera i, ze swobodą niewczorajszego tu bywalca, usadowił się przed lustrem.
— Peniuar dla pana hrabiego! — komenderował Paul — z naszych wielkich batystowych! woda gorąca! żelazka do wąsów typu »Impeccable«!
Gość zajmował sobą tem więcej miejsca w przestrzeni i w estymie członków »Instytutu piękności«, że godzina była wczesna i zakład jeszcze prawie pusty. Mydlono.zawzięcie dwie tylko zadarte w górę fizyognomie; jednemu Chińczykowi postrzygano warkocz.
Fryzyer Paul zabierał się do hrabiego z energią artysty, mającego przed sobą ogromne zadanie, z zamachem rzeźbiarza, który czuje, że nieokrzesana bryła pod jego ręką przekształci się wkrótce w arcydzieło.
— Brzytwa najprzód! —
W mig zamydlony, obrany z barbarzyńskich porostów lekkim polotem stali, okazał Konopacki czerstwą swą cerę podolskiego ziemianina, uśmiechniętą radośnie do życia.
— Ależ pan hrabia chyba tydzień już nie golił brody?!
— Jadę bez odpoczynku z Kijowa do Paryża. U mnie tak! Skoro tylko uwolnię się na wiosnę od obowiązków, zaraz tu jestem.
— Pani hrabina i familia nie zawitali do nas tym razem?
— Nie; sam jestem — odrzekł Konopacki lakonicznie, lecz oczy i usta trysnęły niepohamowaną radością.
— Tego właśnie panu potrzeba: maleńkiej paryskiej kąpieli.
— Oh! mam tu także interesy...
Fryzyer skłonił głowę z wyrazem najgłębszego przekonania.
— Piękną mamy wiosnę — — czy u panów równie piękna pogoda?
— Gdzież tam! w przeszłym tygodniu śnieg jeszcze padał! Podły klimat!
— Pan hrabia zechce nie obruszać się tak wyraziście na swą ojczyznę, gdyż mógłbym zaciąć brzytwą...
Padła potem bujna podolska grzywa pod artystycznemi cięciami nożyc.
— A powiedz-no, panie Paul, — bywają u was zawsze dawni znajomi, co?
— Mamy najlepszą klientelę: wczoraj jeszcze był tu książę Orleański, książę Braganza. Bywa u nas stale nawet pan baron Rothschild. Prezydenta Rzeczypospolitej dlatego tylko nie obsługujemy, że jesteśmy rojalistami.
Słowa artysty-fryzyera dogadzały Konopackiemu, jak kadzidło zwrócone do jego własnej osoby. W atmosferze głośnych nazwisk i wyszukanych woni czuł się współobywatelem szerokiego świata rozkoszy.
— Wielu też rodaków pańskich zaszczyca nas swymi względami...
Skrzywił się pan hrabia: nie przyjechał tu szukać rodaków, właśnie od nich uciekł. Ale przyszło mu pomiarkowanie, że do Instytutu piękności trafiają przeważnie ludzie pierwszego wyboru, których znać jest chlubnie dla eufonii albo pożytecznie dla ułatwień w zabawie. Więc zapytał:
— Książę Lubomirski bywa u was?
— Nie, panie hrabio.
— Hrabia Potocki?
— I ten nie ale był tu niedawno pan Ciecierowicz i zapytywał o pana.
— Pan Ciecierowicz? — nie znam.
Konopacki mówił tak przez dyplomacyę: Ciecierowicz był jego sąsiadem z Podola.
— Pan hrabia zechce zapewne być na dzisiejszych wyścigach w Auteuil? — — Naturalnie. — Mógłbym służyć cennemi informacyami co do koni...
— Haha! — rozśmiał się Konopacki — zawsze tam pan spekulujesz z żokiejami?
— Dla dobra moich znakomitych klientów — odrzekł Paul z namaszczeniem.
Zanim głowa pana hrabiego doszła do pożądanych efektów, fryzyer zaproponował zastosowanie »jedynego w świecie« środka na porost, połysk i wieczną trwałość włosów, środka wyrabianego tu właśnie, na miejscu, równającego się eliksirowi młodości. Przez kilkanaście minut pan hrabia, pochylony nad marmurową umywalnią, targany za spienioną czuprynę, był chaotyczną bryłą, z której miał się wyłonić człowiek prawdziwie dobrze ułożony.
Odetchnął na fotelu, gdy fryzyer przystąpił do układania włosów i wąsów. Rzeźwy i podniecony przeglądał program wyścigów, notując na nim fachowe powiadomienia i horoskopy Paula.
— Jeżeli Joe Moor dosiędzie »Condorcet’a« w wyścigu z przeszkodami, nie można wątpić, że Condorcet przyjdzie pierwszy »z rękami w kieszeniach«. — — Ale to nie interes. — — W czwartym biegu jest jedna wyborna klacz włoska, nikomu nieznana. Tę wziąć »placée«, a można zrobić ładny obrót... i t. d.
— Włosy dobrze, panie Paul — ale wąsy nie tak zupełnie »dernier cri« — nie jesteśmy już młodzi...
— Ależ pan hrabia jest w pełnym rozkwicie! Któż będzie modę obnosił po Paryżu, jeżeli nie pan?!
Rzeczywiście głowa Konopackiego, odrestaurowana w Instytucie piękności, godna była obnoszenia po wielkich bulwarach, — trzeba ją było tylko jeszcze ubrać w najnowszy cylinder »z ośmiu błyskami«, który Konopacki pośpieszył nabyć w pobliżu Opery, u Hampden-Park’a.
Odesławszy płaszcz do hotelu, poszedł piechotą bulwarem ku kościołowi Magdaleny. Błogo mu było na sercu. Przez ulicę, spiętrzoną tak przyjemnie i wspaniale, wiała... parizina. Czy to jest woń, czy magnetyczny prąd, czy może rad działający w paryskiem powietrzu? Nie dociekał Konopacki pierwiastków tego działania, czuł je tylko i poddawał mu się z namiętną lubością. Czuł się młodym pomimo dawno minionej lat czterdziestki, miał dziecinne niemal ciekawości dla rzeczy już dobrze znanych; żywił dla świetnego Paryża uczucia patryotyczne. Cieszył go kwitnący pozór magazynów na tych samych, tyle już razy oglądanych miejscach; upajał dźwięk mowy, tak wesoło i szybko przenoszącej energiczne między ludźmi porozumienia; kołysał nieustanny szmer powozów płynących równo, przyciszone mruczenia samochodów, przeważnie elektrycznych i bezwonnych. I te nawet barbarzyńskie gdzie indziej pudła nabrały już tutaj jakiejś ateńskości w harmonii wymiarów, w barwie, w elegancyi ruchu.
Ponieważ zawcześnie było do klubu na śniadanie, przysiadł na krześle przed kawiarnią i popijając dla tradycyi jakiś trunek »aperitif« — przeglądał płynącą ulicę, jak teatroman na setnem przedstawieniu ulubionego widowiska.
— Niema jak Paryżanki! — każda, ale to każda warta, aby za nią popędzić... ten nerw w noszeniu głowy i kibici! ta drobna, śpiżowa noga!... A przecie to dopiero druga, trzecia klasa, krzątająca się pieszo lub we fiakrach, o tej przedpołudniowej godzinie. — — Pierwszą klasę ujrzy w Lasku i na wyścigach. —
Jak korowód ogromnego baletu wywołał Konopacki z wyobraźni nieprzeliczone szeregi błysków oczu, uśmiechów, jedwabnych szmerów i przejmujących woni — te wszystkie, które widział i podziwiał w alei akacyowej, w Operze, w poufniejszych okolicznościach — — te kilka, które znał bliżej różnymi czasy...
Paryż, zwiedzany zawsze z pełnemi złota kieszeniami i w towarzystwie uprzejmych sybarytów, wydawał się Konopackiemu jednym rajskim ogrodem, urządzonym dla szczęścia ludzi wesołych i niezależnych. Bez Paryża świat byłby tylko zlepkiem funkcyi życiowych potrzebnych, lecz nużących, z chwilami zbyt smutnych odpoczynków. Jedyny Paryż daje wrażenie, że człowiek stworzony jest dla rozkoszy, a nawet umie stworzyć rozkosz.
Dość naturalnym zwrotem myśli doszedł Konopacki do obliczenia swej kasy podróżnej. Była tym razem skromniejsza, niż lat ubiegłych; nieurodzaj buraków nadwerężył budżet. Na miesięczny pobyt w Paryżu, odpowiedni do stanu i urodzenia, na pierwszorzędny hotel, restauracyę, teatr i t. d. — wystarczało. Ale na wydatki nadzwyczajne, na te »extra«, w których mieścił się cały rój upajających zagadek, nie pozostawało więcej, jak 5 tysięcy franków. Paryża za to nie kupi jednak przy sprzyjającej gwiaździe... Co tu gadać! jedna tylko gwiazda mogła kosztować więcej... A pan Teodor czuł w tym roku wilczy apetyt na wakacye paryskie. Są zresztą sposoby pomnożenia gotówki: jakaś partyjka w klubie... nawet dzisiaj, na wyścigach, jeżeli Paul ma trafne powiadomienia — a miewał wyborne — ta włoska klacz mało znana może przynieść ładną sumkę z totalizatora. Nigdzie tak nie płacą za niespodzianie wygrywające konie, jak w Paryżu; bywały przykłady tysiąca franków za dziesięć!
Z miodem, niecierpliwem naprężeniem oczekiwał Konopacki godziny dwunastej, przepisanej obowiązkowo na śniadanie dla Paryżanina, tem bardziej dla nad-Paryżan przyjezdnych.
— Jaki tu ład w rozkładzie dnia, tak przecie pełnego zajęć! Prawdziwa etyka hygieniczna!
Pięć minut przed dwunastą Konopacki wyszedł z kawiarni; tyle czasu było potrzeba na dojście do niedalekiego klubu, gdzie oczekiwały nowe wzruszenia towarzyskie, miłości własnej i kulinarne.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.