Znaj pana/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Znaj pana |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
O trzeciej po południu hrabia Teodor Odwaga-Komopacki czuł się dosłownie wzniesionym do szczytu swych marzeń: siedział bowiem na szczycie ogromnego gmachu na kołach, zaprzężonego w cztery konie. Markiz d’Anjorrant zaprosił go do swego mail-coach’u na jedno z wielce pożądanych w nim miejsc, które okazało się próżnem w ostatniej chwili z powodu zasłabnięcia młodszego syna Khediv’a, uprzednio zaproszonego. Powoził sam markiz, obok niego siedziała piękna lady Cosway, której boa z piór długo puszczone powiewało na siedzące za nią towarzystwo jakąś wonią wielotonową. Konopacki umieszczony był na ławce najbliższej kozła i mógł naocznie lubować się doskonałością zaprzęgu, mistrzostwem d’Anjorrant’a, prowadzącego swą czwórkę ognistych dereszów na wolnych cuglach, niby skomplikowany mechanizm ujęty w karby i sprawnie poruszany przez motor elektryczny, uroczystością tej sportowej parady w chwili najszczytniejszej, zaprzęg sunął bowiem przez słynną »aleję Akacyową« Bulońskiego lasku.
— Mam i ja deresze u siebie w Melasówce — myślał pan Teodor — dobre szkapy, ale przyzwyczajone do zaprzęgu w poręcz i łatwo zrywające w galop — — Gdyby je ogolić, skurtyzować, zfasować i nauczyć takiego »steppowanta«. — — Nigdy takie nie będą! — Jak te dobrane miarą, składem i maścią — wszystkie cztery łby czarne! Nie do wiary! Taka czwórka, i to w Paryżu, warta... ile?...
Zawołany koniarz oceniał przez chwilę zaprzęg markiza, bez zazdrości, owszem z entuzyazmem do tego dzieła sztuki, w którego wystawie sam brał udział z dzwoniącym przez serce rozkosznym dreszczem.
Tuzin osób na mail-coach’u pogrążony był w uroczystem milczeniu doniosłych obrzędów, momentów historycznych. Deresze rzeźbiły kłusa wyrzutem nóg nieprawdopodobnym, tanecznym, dzwoniąc takt po ubitej, jak posadzka, alei; indywidualność głów męskich przyćmiewały, jak gasidła, lustrzano połyskujące cylindry. Jeden tylko markiz powożący pozwolił sobie na przykrycie głowy miękkim, szerokobrzegim kapeluszem tikowym, wiedząc, jak doniosłe wywoła przez ten odważny wybryk komentarze w świecie sportowym. Barwiły grupę trzy kapelusze damskie, nieopisanych kształtów i rozmiarów i dwa czerwone rajtroki lokajów, stojących przy tylnych stopniach z długiemi mosiężnemi w ręku trąbami, nakształt archanielskich. Z wypiętrzonego siedliska spoglądało wysokie państwo na nikłe w porównaniu powozy, na mieszczańskie samochody i gminnie fiakry, które rzeką o ścigającej się fali lały się przez szosę.
Gdyby kto obserwował Konopackiego podczas tej wyniosłej jazdy, dostrzegłby pod cylindrem ten zachwyt mistyczny, którego wzorów szukaćby chyba na twarzach średniowiecznych illuminatów. Siedział tak wysoko z prawego brzegu, że muskały go czasem po wierzchołku postaci kwitnące kiście przydrożnych akacyi, autentycznych paryskich akacyi z »alei Akacyowej«. Wawrzyny tak lubo nie łechcą.
Przejechał pan prezydent Rzeczypospolitej — jedyny powóz, któremu d’Anjorrant, choć rojalista, pozwolił się wyminąć, zaznaczając swój respekt dla porządku społecznego wymownem skłonieniem bata. Błysło kilka cylindrów we wzajemnych ukłonach. Mail-coache znajdował swą drogę cudem wykrętności w zwartym prawie potoku, coraz to mijał jakieś persony niepowszednie, królów bez zajęcia, potentatów zysku, panujące kokoty. Spotykał też ciągle zwykłego Paryżanima, który darzył zrazu pogardliwym uśmiechem rozbijających tłum przedstawicieli systemu złota i pięści.
— Oh les sales bêtes!
A potem jednak zapatrywał się długo zaostrzonem spojrzeniem na te wydrwione splendory, bez których nie pojmował wcale możliwości istnienia.
— Eh, faut qu’ils vivent les rastaquoères...
Okrążono jezioro Bulońskiego lasku, jechano dalej coraz swobodniej. Gdy dojeżdżał mail-coache do pola wyścigowego, zagrzmiały z niego rozdzierająco ku zebranym tłumom wrażone w twarze lokajów trąby archanielskie.
Na wyścigach, przy wielkich trybunach było tak rojno, że Konopacki, po opuszczeniu swej kompanii, błąkał się w lesiie cylindrów, w ogrodzie ukwieconych i upierzonych kapeluszy kobiet. Zapomniał nawet o pierwszym biegu, co do którego miał tajemne informacye Paula i ujrzał konie już dochodzące do celownika. Wygrał jednak koń wskazany przez Paula. —
— Do licha! Ile też za niego płacą w totalizatorze?
Po przeciśnięciu się do rozległych, jak stojący pasażerski pociąg bez kół, gmachów totalizatora, stwierdził, że — za wygrywającego płacono 11 do 1-go w zakładzie prostym o pole, 4 zaś do 1-go w zakładzie »placé«.
— I tak wziąłbym go tylko »placé« — pocieszał się Konopacki.
I gotował się na bieg klasyczny z faworytem Condorcet’em, następnie zaś na przewidywaną niespodziankę, którą sprawi swem zwycięstwem owa klacz włoska. Klacz nazywała się Fornarina — naturalnie!
— Jak się masz, Teodorze?! przecież żeś się wyguzdrał ze swej Melasówki do prawdziwego życia! Kipi tu życie — co?
Spotkanie było opatrznościowe. Pan Stefan Gorycz, Polak zamieszkały stale w Paryżu, przyjaciel nieboszczyka Zygmunta Podfilipskiego, obracał się w najsilniejszym wirze kosmopolitycznego ruchu. Przez niego trafić było można do źródeł wszystkich niemal powiadomień o należytem Użyciu czasu w Paryżu.
Nie był sam dzisiaj; trzymał się blisko z figurą męską, której strój jaskrawy, dziko błyszczące pod krzaczastemi brwiami oczy, tłuste wargi i zacięcie człowieka podchmielonego, dawały odgadnąć nie biegłemu nawet znawcy Paryża, że człowiek ten przyjechał tu, aby kupić całą rozkosz, jaka się da i jaką rozumiał.
— Baron Katapultos — hrabia Odwaga-Konopacki — przedstawiał Gorycz, nie czekając, aż który poprosi, gdyż od minuty obaj panowie nie odrywali od siebie oczu wzajemnie.
Katapultos wyciągnął muskularną prawicę i wstrząsnął silnie dłoń Konopackiego, trochę nieufną.
— Hrabia zechce pewno należeć do naszego obiadku dzisiaj... hein? — rzekł zamaszysty jegomość obcesowo, zapytawszy uprzednio Goryczą o radę poufałem mrugnięciem czarnych oczu.
— Radzę przyjąć, Teodorze — dodał Gorycz poważnie — nigdzie w Paryżu lepiej się nie zabawisz.
— Bardzo dziękuję.... zaszczycony jestem... nie wiem tylko, czy się zdołam oddzielić od mojej kompanii. Przyjechałem z d’Anjorrant’em.
Nazwisko markiza podziałało nietylbo na wrażliwego południowca lecz i na Goryczą. Obaj skłonili głowy aprobacyjnie. Katapultos nalegał tem bardziej:
— Może pan nawet się spóźnić; mamy program na cały wieczór.
— Baron zakupił całą noc dzisiejszą — zobaczysz! — dodał Gorycz.
Katapultos zaśmiał się rozgłośnie, widocznie połechtany.
Fala publiczności rozdzieliła rozmawiających; do mety dochodził wielobarwny kłębek kilku koni, nad każdym wisiał żokiej niby na czworakach. Śmigało to w pocie i rozpaczy ostatecznego wysiłku, pośród wichru okrzyków.
Po stwierdzeniu przez sędziów i wobec braku protestu, wywieszono imię zwycięzcy.
— Roland II! znowu typ Paul’a! — syknął Konopacki. — Ja tu gadam i baraszkuję, a omijam sposobność zrobienia majątku...
Gorycz, tym razem bez Katapultosa, odnalazł Konopackiego.
— Jaką to małpę oprowadzasz po Paryżu, Stefanie? — zapytał pan Teodor.
— Grek, czy Rumun — coś w tym rodzaju. Znam go zaledwie od kilku dni.
— Mówisz mu przecie »ty«?
— I z tobą będzie na »ty« Teodorze, jeżeli przyjdziesz na jego obiad.
— Dziękuję za łaskę.
— To się jednak nagradza wielu przyjemnościami. Będą z nami najpiękniejsze kobiety Paryża i paru mężczyzn z twojego mail-coache’u.
— Cóż to więc za potentat? Miliarder?
— Nie zupełnie. Ale przyjechał tu, aby w przeciągu miesiąca zjeść jeżeli nie cały majątek, to trzy ćwierci.
— Tak rzuca pieniędzmi? Mało to mnie rozczula, a nawet jest ambarasujące: trudno mu oddać jego grzeczności.
— Nikt nie oddaje. To my robimy mu łaskę, przyjmując jego zaproszenia. Nie chodzi nam przecie o głupie sto franków, które on z a każdego dziś wieczór zapłaci. Ale gdyby swe złoto poprostu rzucał między kelnerów i kokoty, wyglądałby na dojną krowę. Tak zaś mu się zdaje, że jest wielkim panem.
— Więc zajmujący jest z powodu swego... otoczenia? — wtrącił Konopacki, nieco zachwiany.
— Jako typ, mój Teodorze! jako typ specyalnie paryski. Bydlę zagraniczne, gdy się chce napić rozkoszy, ściąga zawsze do Paryża, nigdzie indziej. Ten jest poprostu nieprzelicytowany! — Widzisz go tam z dwiema kobietami? — Jedna jest Emilienne de Treilles, pierwszej marki, jego przyjaciółka od chwili wejścia na bruk paryski. Druga — towarzyszka pierwszej, przywiędła trochę Liana, oplatająca się około modnej róży. Z temi dwiema włóczy się naprzykład po ulicy de la Paix i kupuje, co której trafia do smaku w wystawach sklepowych. To jest, ściśle mówiąc, drugiej daje tylko »nagrody pocieszenia«. Tak, z dobrego serca!
— Tęgi jednak bursz! — zaiwołał Konopacki bez namysłu.
— A dzisiaj co zrobił! Zauważył, że Emiliena ma samochód nie najnowszego modelu, więc jej podarował inny, za 40.000 franków. Żeby jednak nie płakała Liana, która nie posiada samochodu, odkupił od Emilieny jej stary za 10.000 i darował Lianie.
— I długo tak wytrzyma, myślisz? — spytał Teodor mocno zainteresowany.
— Ha, ocenimy go według tego, kiedy się zmęczy. — Czyż to nie zabawne? powiedz, Teodorze.
— Istotnie.
Zbliżał się wielki wyścig, do którego stanął Condorcet pod Joe Moor’em. Konopacki, nie radząc się nawet Gorycza, postawił 300 franków na Condorcet’a w totalizatorze. Jakoż od samego startu było widoczne, że ten spiżowy ogier skarogniady igra sobie z przeciwnikami. Nie przyśpieszając tempa, szedł na przeszkody i przesadzał je bez wysiłku, sprężystą falą swego rzeźbionego ciała. Mijał potem współzawodników, jak chciał, w biegu płaskim i przed ostatnią wielką przeszkodą szedł już sam jeden na czele. Jeździec chciał widocznie olśnić publiczność z trybun, bo pchnął konia w galop jeszcze dłuższy, pochłaniający przestrzeń, więc przeszkodę złożoną z wału między dwoma rowami, ogromną, przesadził Condorcet o pół metra za wysoko, aż zawisnął na mgnienie w powietrzu, lekki i silny, radujący oczy, jak zjawa konnego posągu. Rozziew podziwu towarzyszył zwycięzcy do mety. Inne konie szły za nim o trzydzieści do stu długości. Jeden wyłamał we środku toru i dochodził zdystansowany.
Konopacki odbierał wkrótce z totalizatora swą wygraną bez wielkiego zadowolenia, gdyż płacono tylko 2 do l-go. Natknął się na Katapultosa, który trzymał w garści bilety bankowe co najmniej na kilka tysięcy franków.
— Oczywiście — pomyślał pan Teodor — postawiło bydlę na Condqrcet’a mnóstwo pieniędzy i obniżyło »kotę«.
Egzotyczny baron ucieszył się na widok Konopackiego:
— Eh bien, Odvagá, zgarniasz pan także?
Konopacki zawstydził się drobności swej stawki i skomponował:
— Ach, nie — prosiła mnie jedna dama, żebym za nią odebrał.
— O, te damy wszędzie! Kosztują, ale smakują. — Więc do wieczora, nieprawdaż?
— Do wieczora — odrzekł Konopacki na wszelki wypadek.
Niecierpliwa fala tłumu rozdzieliła rozmawiających; cisnęła się do totalizatora, aby porobić zakłady na wyścig, w którym biegało kilkanaście koni, a w ich liczbie i owa Fornarina, wskazana przez Paul’a. Konopacki, chcąc powetować sobie opuszczone biegi, postawił na Fornariinę w ostatniej chwili cały tysiąc franków. Ponieważ mało kto trzymał za tą klaczą, wypłata, w razie wygranej, mogła być bardzo znaczna, co najmniej kilkanaście tysięcy. Pan Teodor poczuł pot gracza i szukał miejsca, z którego mógłby obserwować przebieg wyścigu; przypomniał sobie, że goście d’Anjorrant’a zaproszeni byli do trybuny członków Jockey-club’u. Wszedł więc na trybunę.
Oglądany zdaleka przez lornetkę, szwadron koni wyruszający od startu z błyszczącą nad nim różnobarwną liberyą żokiejów wydawał się jakąś drobną zabawką, lub dekoracyą pola, oblężonego przez tłum czarny, podkreślonego nikłemi liniami dróg, budek i sygnałów wytycznych. Sunęło to pociesznie, mijając się plamami i przesadzało przeszkody z pozorną łatwością. Jednak Konopacki, który znał dobrze konną jazdę i niejednokrotnie znalazł się przy przeszkodzie jako expert, oceniał zdaleka wysiłek tych rozciągań się w biegu i skupień do skoku to niebepieczeństwo zawarte w szybkości, w rozegraniu nerwów, w sąsiedztwie tylu ciał rozpędzonych. Chrząkał z zadowolenia, lub krzywił się, dając stopnie w swej nieomylności sportsmena, jeźdźcom i koniom. Wiedział, że to nie żarty, lecz bieg do zysku i sławy, czasem do kalectwa i śmierci. Zdał sobie więc dokładnie sprawę, dlaczego przy trzeciej przeszkodzie koń zepchnięty w bok przez jednocześnie z nim skaczącego, skoczył krzywo, zwalił się i kurczowo wierzgał w górę czterema przewróconemi nogami. Wstał potem, ale jeździec leżał na ziemi nieruchomy, jak jaskrawa szmata pstrząca murawę. — Wstał jednak i jeździec, podtrzymywany przez ludzi, którzy rzucili mu się na pomoc, ale już konia swego nie dosiadł.
Wypadek odwrócił na chwilę uwagę pana Teodora od wyścigu, i przypomniał mu zeszłoroczny fatalny casus w Melasówce, gdy Hryć Denisiuk, ujeżdżając do skoku ogiera, zabił się, przesadzając dół cembrowany na kukurudzę. — Powrócił oczyma do rzeczywistości, gdy już konie przechodziły po raz pierwszy przed trybunami, z wesołym grzmotem. Fornarina szła między pierwszymi, łatwo i spokojnie; siedzący na niej żokiej miał liberyę pomarańczową z czarnymi rękawami.
Oddaliły się znowu jaskrawe baloniki żokiejskich kurtek, powiewając nad ścigłemi ciałami koni i znowu wszystko — razem zmniejszone, zwarte w jedną ławę, płynęło po torze, podwyższając się na przeszkodach ząbkowaną falą, jak rój owadów solidarny, szybki i przyziemny, któryby tylko w koniecznej potrzebie używał skrzydeł.
Po wielkiej przeszkodzie irlandzkiej na pochyłości toru jeden barwny owad pozostał na ziemi. Wypatrywano ciekawie z trybuny, kto — taki? Pierwszy zawołał głośno Konopacki:
— Sacrebleu! Fornarina!
Sprawiło to małe wrażenie na trybunie klubowej, zwłaszcza, że jeździec powstał odrazu zwinnie, nie stracił czapki, chwycił i dosiadł konia, popędził za innymi. Ale odległość od spieszącej coraz bardziej czeredy była już nie do odrobienia. Fornarina przyjdzie nie zdystansowana, lecz w ostatnim, wysilonym biegu płaskim nie może już pierwsza przyjść do mety. To było jasne.
— A pan postawił na Włoszkę? — zagadnął ktoś Konopackiego, przyglądając się jego twarzy, której nerwowe skurcze zaledwie nie zmąciły szlachetnej elegancyi.
— Asekurowałem się na nią dodatkowo — odmruknął pan Teodor, choć rzeczywiście trzymał jedynie za Fornariną i to grubszą sumę.
Dojście więc koni do celownika w rozpaczliwym cwale, udręczonych i spienionych, było już dla Konopackiego widowiskiem obojętnem.
Ktoś tam wygrał...
W następnych dwóch wyścigach zakładał się Konopacki w dalszym ciągu lecz trochę ostrożniej za »typami« Paul’a. Ale magia genialnego fryzyera miała swe granice: jeden faworyt został pobity, drugi zdobył tylko drugie miejsce. Pan Teodor, obliczywszy kasę, stwierdził, że przegrał dzisiaj równo tysiąc franków. Nie klęska, lecz plama przyćmiewająca jasność dnia. — Jednak dzień kończył się wspaniale, jak się zaczął. Powrót ma mail-coach’u w zaperfumowanym chłódku wieczoru przez lasek Buloński — wielki Paryż rozwinięty do pełnego rozkwitu w swej imponująco mądrej lekkomyślności — nawet przebieranie się we frak, zastosowany wytworna świeżością do odnowionej głowy pana Teodora wszystko składało seryę balsamów nagradzającą drobne niepowodzenia. Gdy światła ulic zelektryzowały pyszne miasto, niby iskry bijące od oczu i brylantów kobiety świeżo na bal przebranej, Konopacki poczuł to bujne i zupełne zadowolenie z życia, za którem tęsknił napróżno na łonie rodziny w Melasówce i w innych miejscach świata. W najwyższej gamie humoru, całą mocą zachowanej młodości wypijał też do późnej nocy ucztę zgotowaną dla »elity« przez Katapultosa.