Znaj pana/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Znaj pana |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Tyle było wrażeń jednego dnia, że Konopacki, budząc się nazajutrz w hotelu o godzinie 11 rano, doznał wrażenia, że już dawno i bez przerwy mieszka w Paryżu. Zapach tego pokoju hotelowego był mu znany od wielu lat; nie uprzytomniał sobie w przebudzeniu, czy to wczoraj zdarzyła się manifestacya z powodu przymierza francusko-rosyjskiego, czy uczta Katapultosa? — Po jednej i drugiej pozostał lekki niepokój w sercu i niesmak w ustach. — Nie — jednak wczoraj była to tylko biba.
Przez uchylone drzwi balkonowe wtargnął ogromny gwar miasta i ten powiew, pełen pariziny, rozszerzający pierś i widnokręgi pożądań, ale zarazem niby dzwoneczek w lewem uchu, plątało się jakieś ostrzeżenie o niedoskonałości rozkoszy ziemskiej, o granicach wielmożności polskiego pana na potężnem targowisku Paryża. Aby opędzić się tym brzękom sumienia, czy objawom moralnej zgagi, dobrze jest zażyć kąpieli. Łazienka przy pokoju, cała z mlecznych kafli, luster i wielorakich przyrządów do podniesienia animuszu, sama starczyć mogła na zapełnienie poranka estetyczną rozkoszą — ale dzień od początku miał już tendencyę do pójścia krzywo i na przekorę. Ledwie pan Teodor, obleczony w jedwabny rezedowy garnitur poranny, rozpoczął przy herbacie i angielskich konfiturach czytanie »Petit Joumal«, gdy mu oznajmił służący, że zjawił się w hotelu pan Marchołt i prosi o przyjęcie w ważnej sprawie.
— Do dybła! Brzetysław Marchołt! emigrant! prezes! — Że też nie można choć ze trzy dni być incognito w Paryżu! Istny Berdyczów! — zżymał się cicho pan Teodor, chodząc po pokoju i mnąc w ręku podlany mu przez służącego bilet wizytowy.
— No, cóż robić? prosić tego pana — polecił wreszcie Konopacki służącemu.
Rzucił okiem na siebie i dookoła, przeglądając, czy niema na widoku czegoś zbyt rażąco przeciwnego postaci Marchołta, starca nieznośnie poważnego. Zanim tu dojdzie, można to i owo ułożyć. Zrzucił szybko swój garnitur rezedowy, włożył bylejak ubranie podróżne; usiadł przy biurku i rozsypał na niem papiery. Szukał jakiejś książki dla ozdoby stołu, ale że miał tylko wagonowy romans pornograficzny, otworzył znalezioną szczęśliwie pod ręką księgę adresową Bottin’a i zatopił się w niej, jako człowiek zaaferowany. Do tego wnętrza pobieżnie obleczonego w powagę weszła wkrótce uroczysta, siwa, czarno ubrana skamieniałość, przejmująca dreszczem lodowatego obowiązku.
— Miło mi hrabiego powitać znowu w Paryżu — rzekł starzec imponująco — przykro tylko, że moje zjawienie z konieczności połączone jest z obrazem piły — une scie...
— Owszem... bardzo mi przyjemnie. Niechże pan prezes siada. Może herbaty? — Dziękuję. Za pół godziny podążę do naszej »kuchni bratniej«, gdzie się stołuję już lat czterdzieści pięć.
— Czterdzieści pięć? no proszę! — i zawsze dobrze jeść dają?
— Tanio. Byle przeżyć i dotrwać.
— Sądząc po panu, żywią tam... nieźle.
Frazes był nieudatny: Marchołt wyglądał jak mumia w kir spowita, zasuszona w ascetycznej abnegacyi. Machnął ręką i powrócił do przedmiotu swych odwiedzin:
— Uprzedziłem więc, że moja postać związana jest z obrazem piły...
Konopacki czuł to najlepiej, lecz przez wrodzoną uprzejmość poddawał się grzecznie pod zęby owej piły.
— Hrabia był łaskaw niejednokrotnie zasilić nasz fundusz publiczny, to też zaliczyliśmy go w tym roku do protektorów.
— Zaszczycacie mnie panowie... ale właśnie w tym roku najlepsze moje chęci muszą być ograniczone z powodu niedoborów... Nieurodzaj buraków...
— Klęski moralne jeszcze są dotkliwsze — odparł nieubłagany Marchołt. — Przychodzę zaś właśnie z prośbą o radę wobec grożącej klęski moralnej: Zachodzi nagła potrzeba sumy dość znacznej, 4.000 franków, dla sprawy pierwszej doniosłości. Nie spodziewam się bynajmniej sumy tej otrzymać w całości od hrabiego, możeby jednak pańskie wpływy i stosunki zdołały pobudzić zacnych ludzi do złożenia tej sumy?
— Ach nie! — zawołał odruchowo pan Teodor — co chcecie, tylko mi nie każcie żebrać!
— Misya zaiste nieprzyjemna — odrzekł pan Brzetysław, ilustrując słowa swe postacią — ale biedaków już wyżej opodatkować nie możemy, możni zaś, z małym wyjątkiem, są nieprzystępni i twardzi.
Pan Teodor nic nie odrzekł, tylko rozłożeniem i zwarciem rąk chciał wyrazić: czegóż więc chcecie odemnie, z przeproszeniem? dam wam co mogę — do innych zaś udajcie się sami; niema o czem dłużej mówić.
— Lecz nieuchronna postać Marchołta sterczała tak wytrwałe na krześle, tak tragicznie spoglądały tlejące uporem płomienie z ciemnych oczodołów, że Konopacki nie znalazł nic lepszego nad zapytanie:
— Jakaż to więc sprawa tej doniosłości?
— A właśnie — raczy pan wysłuchać. Trzecie już pokolenie nasze mieszka tu w Paryżu. Zaznaliśmy gościnności prawdziwie braterskiej, nie przeszkadzano nam zagnieździć się, pracować, nawet rozwijać działalność w naszym duchu. Ale w nas samych tkwię zarazki rozkładu: najmłodsze pokolenie roztapia się we wrzącej fali przyjaznego, lecz obcego życia. Francuziejemy, panie hrabio.
— Cóż w tem strasznego? — spytał dobrodusznie pan Teodor?
— Straszne jest to — odrzekł Marchołt — że możemy już nie okazać się gotowymi do współdziałania z rodakami w kraju, gdy konstelacye nadejdą pomyślne.
— Nie nadejdą, panie Brzetysławie. To są m rzonki.
Emigrant utkwił w Konopackiego pełne jowiszowej grozy spojrzenie:
— Pan chyba żartuje?!
Konopacki, dla świętego spokoju, kapitulował:
— Pragnąłbym, jak pan, aby nadeszły takie okoliczności. Ale do czego pan zmierza?
— Do wychowania w duchu narodowym najmłodszej pod każdym względem warstwy tutejszych Polaków, młodzieży robotniczej, proletaryatu. W szkole w Batignolles niema dla nich miejsca. Nauczaniem zajmuje się grono wykształconej naszej młodzieży, ale idzie to jeszcze bardzo kulawo z powodu braku środków. Gdybyśmy zdobyli te 4.000 franków, moglibyśmy rozpocząć wykłady regularne.
— Aha... — zamyślił się Konopacki.
I obliczywszy w duchu, że z jego stanowiska i cenzusu wypadnie dać na ten cel od dwustu do trzystu franków, szukał wykrętu od dalszego zajmowania się tą sprawą.
— Macie i bogatych Polaków w Paryżu. Udajcie się do nich sami — to skuteczniejsze, niż zbieranie z pomocą ludzi, którzy nie znają dokładnie waszej organizacyi, są tutaj przejazdem, bardzo zajęci interesami...
— Jest kilku, którzy dają i już na ten cel dali. Ale są i tacy, którzy nigdy na żaden polski cel nic nie dali.
— A hrabia Granowski?
— Nigdy nic. Liczymy właśnie na hrabiego Konopackiego, że nam wyjedna pomoc tego nieużytego bogacza.
Konopacki przełknął ślinę; misya m iała dwie strony: nieprzyjemną i pochlebną. Granowskiego znał, musiał go odwiedzić w ciągu pobytu w Paryżu; nie szło się zaś do niego z tą lekką myślą i z propozycyą wesołej kolacyi, jak do towarzyszy birbantów; trzeba było przybrać jakiś poważniejszy charakter. Sprawa wykładów dla polskiego prodetaryatu wcale nieźle może ten charakter upozorować. Naogół ostatnia propozycyą Marchołta trafiła do przekonania Konopackiemu. Odezwał się dość ochoczo:
— No dobrze, spróbuję opodatkować Granowskiego — ale nie innych, panie prezesie.
— Gdyby tylko tego jednego w stosunku do majątku i zaległości w obowiązkach obywatelskich — odparł Marchołt z pewną goryczą.
— Spróbuję — powtórzył Konopacki — chociaż za skutek nie ręczę. Znam go oddawna, nawet krewny mojej żony... ale, mówiąc między nami, panie Brzetysławie, argumenty mało na niego działają; to człowiek niezbyt mądry...
— Lepiej go pan zna ode mnie; ja nie mam do niego przystępu. Więc za samą chęć zacną i obietnicę składam hrabiemu dzięki.
— Nie mówmy hop! zanim przeskoczymy. Może pan ze mną zechciałby zjeść śniadanie? — zaproponował Konopacki, uniesiony nagłą sympatyą dla Marchołta i jego niezaprzeczonej zacności.
Ale Katon odmówił; nie jest już towarzyszem do biesiady, dożywa wieku swego w charakterze »piły«; dba o ten charakter. Więc po wymianie grzeczności dwaj niepodobni do siebie rodacy rozeszli się przyjaźnie.
Pan Teodor zanurzył się w zaprawną perfumami kąpiel i w rozmyślaniu nad planem dnia, który z powodu odwiedzin Marchołta uległ jednak modyfikacyom. Sam zje śniadanie u Paillard’a — nie zaś w Lasku Bulońskim, dokąd się umówił, w oparach wczorajszej kolacyi, z Emilienną i jeszcze jedną śliczną Bertą — (tej trochę szkoda!) — zatelefonuje do Granowskiego z zapytaniem, kiedy może go odwiedzić, spełni swą misyę, jak się uda, no... i wieczór będzie miał wolny. Na wieczór jest poprostu tysiąc i jeden projektów.