Znaj pana/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Znaj pana |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Paryż zawiera w sobie tyle rozmaitych odmian ludzi i zastosowanych do ich gustów i potrzeb urządzeń, że gdyby z zamkniętemi oczami przenosić się z miejsca na miejsce, miał, oby się wrażenie podróży nie po jednem mieście, lecz po wystawie całej cywilizacyi europejskiej.
Konopacki stąpał za prowadzącym go kamerdynerem po żwirowanej drodze między kwietnikami pałacowego ogródka. Proste, zalecające się tylko proporcyami i elegancyą skąpych ozdób mury w stylu włoskim otaczały ten ogród napełniony dystyngowaną wonią kwiatów. Było tu cicho tak, że skrzypienie żwiru pod stopami dawało odgłos od ścian uroczystych i nieprzywykłych do szmerów. Niby Rzym, niby Nizza — a to tylko zakątek wycięty w samem sercu Paryża, kosztem milionów, dla osamotnienia w zadumie jednego z władców złota, któremu los przekorny kazał urodzić się Polakiem.
Dostęp do hrabiego Granowskiego był nietylko zasadniczo trudny, ale i tak skomplikowany w ceremoniale, że onieśmielał zarówno złodzieja, jak znajomego. Po meandrach ogrodu następowały labirynty pokojów, strzeżonych przez służbę lodowato-zimną i baczną. Czy tam, gdzie się nareszcie ma dojść, zabłysną skarby Aladyna? czy mieszka jakiś nieufny względem poddanych panujący? czy jakiś arcykapłan? tybetański Dalaj-Lama? — Mogło to zaciekawiać lub przejmować nowicyusza, ale pan Teodor, dawny znajomy i nie lękliwego animuszu, pogwizdywał, idąc swobodnie.
— Cóż u dyabła? Nie pierwszy lepszy, lecz Konopacki idzie do Granowskiego, — poto te wszystkie ceregiele? Mógłby wyjść na moje spotkanie do ogrodu, skoro mi oznaczył godzinę przyjęcia — i porozmawialibyśmy na świeżem powietrzu.
Nareszcie w jakimś pokoju, zaciemnionym przez zasłony okienne, doszedł pan Teodor do oglądania gospodarza domu. Nie zmienił się od przeszłego roku; ten sam podstarzały, z sarmackim wąsem jegomość, wybitnie polskiej powierzchowności, w ruchach jednak i w mowie honorowy obywatel królestwa milionów, czyli człowiek niezależny od obowiązków nacyoinalistycznych. Powitał Konopackiego po francusku:
— Charmé de vous voir, cher Odvagá.
— Comment allez-vous, cher...
Pan Teodor chciał powiedzieć: »Alexandre«, znał bowiem Granowskiego oddawna. Ale zachłysnął się z powodu powitania, które tak dalece było francuskie, że Granowski wołał go przydomkiem »Odwaga«, jak to czynili rodowici Francuzi przez nieświadomość, lub dlatego, że z biletu wizytowego wybierali dźwięk najłatwiejszy do wymówienia.
Podano herbatę z ogromnym aparatem porcelan i sreber, które jednak nie zawierały nic więcej, oprócz elementarnych pierwiastków chińskiego napoju. I płynęła rozmowa nie pozbawiona wzajemnych podjazdów dyplomatycznych: Konopacki czyhał na chwilę dogodną do zaatakowania w wiadomej sprawie, Granowski starał się przeniknąć, czy gość przyszedł z grzeczności tylko, czy dla interesu. Ale mówiono bez przerwy o rzeczach skądinąd ważnych, o stanie kraju (Granowski miał tam jeszcze parę niesprzedanych posiadłości i to niedaleko od Melasówki), o powołaniu i obowiązkach ludzi pierwszorzędnych.
Mówił Granowski:
— Stosunki w kraju południowo-zachodnim, chwilowo zachwiane przez tumulty 1905 roku, zaczynają wracać do równowagi. Tak mi od was piszą. Pan jedzie stamtąd, musi najlepiej wiedzieć?...
Porozumiewano się w języku francuskim, w którym generalne »vous« uwalnia od zaznaczenia większej lub mniejszej serdeczności stosunku między rozmawiającymi. Jednak pan Teodor, w gruncie tkliwego serca, czuł nieprzyjemny chłód w słowach Granowskiego... kuzyna żony. Ale, jako szlachcic równy wojewodzie, był butny; więc wobec wyniosłego tonu pana hrabiego nastawił też dziewięć pałek swej korony, jak tyleż rogów. Zagadnięty o »stosunki w kraju połudmiowo-zachodnim«, odpowiedział z fantazyą:
— No tak... ceny produktów rolnych dobre, lepsze nawet, niż przed rewolucyą. Pod względem ekonomicznym mamy się nieźle.
Granowski wycelował na Konopackiego swe oczy szlachetnie rybie. Chodziło mu o zgadnięcie, czy Konopacki potakuje, czy wyraża krytykę.
— Nie mamy tam właściwie innych interesów, jak ekonomiczne. Polityka?... Tam, w kraju zupełnie już rosyjskim, polityką t. zw. naszą zajmują się tylko ludzie lekkomyślni, którzy nie umieją patrzeć w przyszłość. — Przy każdym zresztą kursie polityki trzeba mieć pieniądze...
— Zapewne — odezwał się odruchowo — Konopacki, choć nie podzielał całego zdania Gronowskiego. Ten zaś, podniecony aprobacyą, dowodził rzecz — do gruntu:
— Dobrze i to, że są wysokie ceny zboża, ale to nietrwałe, może — się zmienić. Chodzi o zapewnienie dochodów, — o porządek ogólno-państwowy, gwarantujący przynajmniej własność!
Oczy hrabiego przy wymawianiu wyrazu »własność« zapałały czemś w rodzaju fanatyzmu. Szukał odbicia w oczach gościa, który jednak nie brał rzeczy tak zasadniczo, and tragicznie, będąc zdania, że świat sam wie, dokąd idzie, a żyć na świecie zawsze jest przyjemnie, nawet podczas rewolucyi socyalnych. Granowski, nie znajdując w Konopackim godnego konfidenta, spróbował choćby wyciągnąć z niego potrzebne powiadomienia:
— Czy nie słychać już tam o zbrodniczych podszeptach socyalistów co do ziemi?... o wywłaszczeniu?
— O niczem podobnem! reakcya w pełni: gubernator, żandarm — i spokój.
— Może to gdzieindziej nie na miejscu — odrzekł z ożywieniem Granowski — ale tam jedyny sposób normalnego rozwoju. Rozumiem zupełnie dążenia patryotów, którzy chcą przedewszystkiem wzmocnić państwo.
— Ależ nasze sprawy!... — zawołał — oszołomiony Konopacki.
Granowski załagodził:
— Naturalnie, jesteśmy Polakami.
— No, właśnie! — potwierdził żywo pan Teodor, jakby chciał dodać »do kroćset dyabłów!«
— Polakami, dbającymi o swą religię, tradycyę i... no i uczucia. Jest to kwestya uczucia.
Pan Teodor patrzył, patrzył na rozprawiającego polityka — i miał wrażenie, że mu jego postać ucieka gdzieś w dal, gdzie go ani rozumowaniem, ani odczuciem nie dogoni. I Granowski spostrzegł, że zbyt szerokie dla Konopackiego roztoczył kręgi myśli.
Rozmowa sfolgowała nieco ze swej ciężkiej zasadniczości.
— Na długo do Paryża, kochany przyjacielu? — Na krócej, niż zwykle. Duże miałem niedobory w tym roku.
Granowski zamyślił się nad tem, czy Konopacki nie przyszedł przypadkiem pożyczyć pieniędzy? — Zdał sobie szybko sprawę, że gdyby tak było, tranzakcya, acz nieprzyjemna, nie jest ryzykowna, gdyż Konopacki oddałby z pewnością. Już miał się zdobyć na propozycyę drobnej usługi pieniężnej, gdy przyszło mu pomiarkowanie, że właściwiej, a zwłaszcza przyjemniej nie mieć żadnych rachunków z Konopackim. Milczał zatem przydługo.
Podczas tego milczenia pan Teodor zgadł bez trudu, co się działo w duszy ostrożnego bogacza i postanowił teraz właśnie zapukać do jego kasy tem śmielej, że nie dla siebie prosił.
— Miałem niedobory — powtórzył — a to się zdarza zwykle wtedy, gdy mnożą się potrzeby. Zaledwie tu przyjechałem, wypadła ważna potrzeba.
— Tak, Paryż jest pełen pokus.
— Nie o pokusę chodzi, lecz o rzeczywistą potrzebę publiczną, tutejszą. Udał się do mnie Brzetysław Marchołt.
— Ach to nie są ludzie seryo! zawsze niezadowoleni!
— Jednak sprawa wydała mi się bardzo ważną. Chodzi o nauczanie młodzieży robotniczej polskiej w Paryżu.
— Słyszałem już o tem — odrzekł lodowato Granowski. — Niema tu ludzi, do poprowadzenia takiej akcyi. Mogłaby się stać rozsadnikiem niebezpiecznych pojęć.
— No, nie wiem — szukał Konopacki argumentów — robotnicy i rzemieślnicy jakąś jednak szkołę mieć muszą, bo mnóstwo jest ich już tu urodzonych. Gdzieś muszą się uczyć po polsku. Mówi Marchołt, że niewiele brakuje do uregulowania wykładów, jakichś 4.000 franków. Naturalnie, ja tyle dać nie mogę — najwięcej kilkaset — ale proszono mnie, abym do pana przemówił.
Granowski objął teraz całą treść zamachu i westchnął. Pomyślał z bólem, że od bogatej arystokracyi wymaga ogół, coraz bardziej zarażony socyalizmem, ofiar nadmiernych. Ale przytem arystokracya musi sprawiać ogółowi wrażenie, że przede kiedyś coś na sprawy ogólne dać może — w cóżby się bowiem jej urok obrócił? — — Te dwa względy wywołały odpowiedź obosieczną:
— Trzeba naprzód poznać program i ducha tej propagandy. Któż będzie na czele?
— Mówiono mi... — zająknął się Konopacki — zdaje się, że sam Marchołt, ale tego dokładnie panu nie powiem.
Gdy tak rozmowa zawisała na wątpliwości, wszedł do pokoju służący i oznajmił:
— Książę Piotr Krasnuosielskij-Krasnopolskij.
— Prosić! prosić — zawołał rozpromieniony Granowski.
Nim nowy gość wszedł, kończono pośpiesznie porozumienie w sprawie, którą za chwilę omawiać byłoby nieprzyzwoitością.
— Czy mogę powiedzieć Marchołtowi, aby panu przedstawił program?
— Nie, wolę z tym panem nie widzieć się; nadto go dobrze znam z jego broszur. — — Ja sam wyślę sekretarza, aby program zbadał, — rozpatrzę — namyślę się.
— Więc można mieć nadzieję? Rzecz bardzo potrzebna — to jasne, choćby były z początku niedokładności...
— Tak, tak, w zasadzie potrzebna... Odpowiem wkrótce, mój drogi. Zawsze w tym samym hotelu?
— W tym samym.
— Czy pan zna księcia Piotra?
— To ten, co miał być mianowany do Kijowa?
— Ten sam. Człowiek niezłomnych zasad, a jaki miły w towarzystwie! Zna go pan?
— Nie znam osobiście. Słyszałem, że nie osobliwy nasz przyjaciel?
— Co za informacye, mój drogi! Stronnik porządku, wielki pan! Mój przyjaciel w każdym razie. Oto on właśnie...
Wszedł piękny, wysoki, na Anglika wystylowany pan ze wspaniałą, siwiejącą brodą, w oczach tylko i policzkach znaczony rosyjskim typem. Podał serdecznie obie ręce Granowskiemu, który z uprzejmej gościnności aż odmłodniał. Po zabraniu znajomości z Konopackim, książę odezwał się do niego:
— Zdaje mi się, że miałem przyjemność widzieć hrabiego wczoraj na wyścigach — był pan w kompanii d’Anjorrant’a?
— Tak jest. A książę?
— Ach ja! Trudno się przyznać... ja się wybrałem z anarchistami.
— Ten kochany Piotr! — zaśmiał się lubo Granowski — studyuje nieprzyjaciela, zanim się z nim zmierzy?
— Wcale nie; dla przyjemności ich towarzystwa... Każdy kraj ma swoje produkty, zastosowane do klimatu. Gdy jestem we Francyi, znoiszę wybornie bouillabaisse i anarchistów. Obie rzeczy na nasz grunt przeniesione, zmieniają smak.
I rozmowa przeniosła się lekko na temat polityki miejscowej, o której Krasinosielskij i Granowski wyrażali się z wielką swobodą, precyzyą i stanowczością. Konopacki, świeżo przybyły, siedział jak ma niemieckiem kazaniu, nie bardzo bowiem był pewien, kto jest obecnie na czele ministeryum i czy się ono nie zmieniło całkowicie w czasie jego długiego przejazdu z Kijowa do Paryża? — Gdy wreszcie jeden z rozmawiających wyraził zdanie ogólniejsze:
— Nie zmienimy biegu świata, mój drogi!
Konopacki dodał:
— Ja tem bardziej, moi panowie.
Pożegnał się i wyszedł.
— Kto jest ten pan? — zapytał poufnie Krasnosielskij Granowskiego. — Zdaje się, że z naszych stron?
— Z naszych stron — tak, ale nie zupełnie z naszego brzegu (pas de notre bord).
— Oo!... wydał mi się bardzo miłym człowiekiem.
— Dobry człowiek, ale... niemądry, nie rozumie naprzykład naszych obowiązków, choć poniekąd, przez koligacye do nas należy...
I popłynęły wynurzenia z pod serca między zaufanymi przyjaciółmi.