<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Znaj pana
Pochodzenie Nowele
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZNAJ PANA
I.

Przed słynnym zakładem fryzyerskim, ziwanym »Instytutem piękności« na placu Vendome zatrzymał się powóz klubowy z tą precyzyą i powagą, która cechuje woźniców paryskich. Mężczyzna w średnim wieku, z podniesionym kołnierzem od płaszcza i nasuniętym na oczy kapeluszem, wysiadł, szybko przebiegł przez chodnik, niby spiskowiec, i z impetem pchnął lustrzane drzwi sklepowe.
W innem mieście ta postać zwróciłaby uwagę przechodniów, ile że godzina była poranna i dzień majowy — nikt więc nie nosił płaszcza ani ukrywał twarzy. Ale Paryżanki nie gapi się po chodnikach; szybki przechodzień jednym ukośnym rzutem oka ocenił, że okutany jegomość jest podróżnym świeżo przybyłym, zdążającym do Institut de Beauté w celu udoskonalenia swej zewnętrznej postaci. — Z typu — cudzoziemiec. Brazylijczyk? nie — zapewne Słowianin, może Polak?
Inne wrażenie wywarł wewnątrz magazynu nowoprzybyły, gdy rzucił królewskim ruchem płaszcz z ramion i, silnie rozkrzewiony w czuprynie, na twarzy niegolony, szedł, zacierając dłonie, w głąb zakładu, odbijającego po stokroć jego postać w lustrach, pachnącego wszystkiemi woniami Paryża. Przed tem zjawiskiem fryzyer Paul załamał rozpaczliwie ręce i zawołał:
— Ah, monsieur le comte, quelle sale tête vous avez là!
Pan hrabia Teodor Odwaga-Konopacki rozchmurzył oblicze, parsknął nawet krótkim śmiechem, odpowiadając na wykrzyknik fryzyera i, ze swobodą niewczorajszego tu bywalca, usadowił się przed lustrem.
— Peniuar dla pana hrabiego! — komenderował Paul — z naszych wielkich batystowych! woda gorąca! żelazka do wąsów typu »Impeccable«!
Gość zajmował sobą tem więcej miejsca w przestrzeni i w estymie członków »Instytutu piękności«, że godzina była wczesna i zakład jeszcze prawie pusty. Mydlono.zawzięcie dwie tylko zadarte w górę fizyognomie; jednemu Chińczykowi postrzygano warkocz.
Fryzyer Paul zabierał się do hrabiego z energią artysty, mającego przed sobą ogromne zadanie, z zamachem rzeźbiarza, który czuje, że nieokrzesana bryła pod jego ręką przekształci się wkrótce w arcydzieło.
— Brzytwa najprzód! —
W mig zamydlony, obrany z barbarzyńskich porostów lekkim polotem stali, okazał Konopacki czerstwą swą cerę podolskiego ziemianina, uśmiechniętą radośnie do życia.
— Ależ pan hrabia chyba tydzień już nie golił brody?!
— Jadę bez odpoczynku z Kijowa do Paryża. U mnie tak! Skoro tylko uwolnię się na wiosnę od obowiązków, zaraz tu jestem.
— Pani hrabina i familia nie zawitali do nas tym razem?
— Nie; sam jestem — odrzekł Konopacki lakonicznie, lecz oczy i usta trysnęły niepohamowaną radością.
— Tego właśnie panu potrzeba: maleńkiej paryskiej kąpieli.
— Oh! mam tu także interesy...
Fryzyer skłonił głowę z wyrazem najgłębszego przekonania.
— Piękną mamy wiosnę — — czy u panów równie piękna pogoda?
— Gdzież tam! w przeszłym tygodniu śnieg jeszcze padał! Podły klimat!
— Pan hrabia zechce nie obruszać się tak wyraziście na swą ojczyznę, gdyż mógłbym zaciąć brzytwą...
Padła potem bujna podolska grzywa pod artystycznemi cięciami nożyc.
— A powiedz-no, panie Paul, — bywają u was zawsze dawni znajomi, co?
— Mamy najlepszą klientelę: wczoraj jeszcze był tu książę Orleański, książę Braganza. Bywa u nas stale nawet pan baron Rothschild. Prezydenta Rzeczypospolitej dlatego tylko nie obsługujemy, że jesteśmy rojalistami.
Słowa artysty-fryzyera dogadzały Konopackiemu, jak kadzidło zwrócone do jego własnej osoby. W atmosferze głośnych nazwisk i wyszukanych woni czuł się współobywatelem szerokiego świata rozkoszy.
— Wielu też rodaków pańskich zaszczyca nas swymi względami...
Skrzywił się pan hrabia: nie przyjechał tu szukać rodaków, właśnie od nich uciekł. Ale przyszło mu pomiarkowanie, że do Instytutu piękności trafiają przeważnie ludzie pierwszego wyboru, których znać jest chlubnie dla eufonii albo pożytecznie dla ułatwień w zabawie. Więc zapytał:
— Książę Lubomirski bywa u was?
— Nie, panie hrabio.
— Hrabia Potocki?
— I ten nie ale był tu niedawno pan Ciecierowicz i zapytywał o pana.
— Pan Ciecierowicz? — nie znam.
Konopacki mówił tak przez dyplomacyę: Ciecierowicz był jego sąsiadem z Podola.
— Pan hrabia zechce zapewne być na dzisiejszych wyścigach w Auteuil? — — Naturalnie. — Mógłbym służyć cennemi informacyami co do koni...
— Haha! — rozśmiał się Konopacki — zawsze tam pan spekulujesz z żokiejami?
— Dla dobra moich znakomitych klientów — odrzekł Paul z namaszczeniem.
Zanim głowa pana hrabiego doszła do pożądanych efektów, fryzyer zaproponował zastosowanie »jedynego w świecie« środka na porost, połysk i wieczną trwałość włosów, środka wyrabianego tu właśnie, na miejscu, równającego się eliksirowi młodości. Przez kilkanaście minut pan hrabia, pochylony nad marmurową umywalnią, targany za spienioną czuprynę, był chaotyczną bryłą, z której miał się wyłonić człowiek prawdziwie dobrze ułożony.
Odetchnął na fotelu, gdy fryzyer przystąpił do układania włosów i wąsów. Rzeźwy i podniecony przeglądał program wyścigów, notując na nim fachowe powiadomienia i horoskopy Paula.
— Jeżeli Joe Moor dosiędzie »Condorcet’a« w wyścigu z przeszkodami, nie można wątpić, że Condorcet przyjdzie pierwszy »z rękami w kieszeniach«. — — Ale to nie interes. — — W czwartym biegu jest jedna wyborna klacz włoska, nikomu nieznana. Tę wziąć »placée«, a można zrobić ładny obrót... i t. d.
— Włosy dobrze, panie Paul — ale wąsy nie tak zupełnie »dernier cri« — nie jesteśmy już młodzi...
— Ależ pan hrabia jest w pełnym rozkwicie! Któż będzie modę obnosił po Paryżu, jeżeli nie pan?!
Rzeczywiście głowa Konopackiego, odrestaurowana w Instytucie piękności, godna była obnoszenia po wielkich bulwarach, — trzeba ją było tylko jeszcze ubrać w najnowszy cylinder »z ośmiu błyskami«, który Konopacki pośpieszył nabyć w pobliżu Opery, u Hampden-Park’a.
Odesławszy płaszcz do hotelu, poszedł piechotą bulwarem ku kościołowi Magdaleny. Błogo mu było na sercu. Przez ulicę, spiętrzoną tak przyjemnie i wspaniale, wiała... parizina. Czy to jest woń, czy magnetyczny prąd, czy może rad działający w paryskiem powietrzu? Nie dociekał Konopacki pierwiastków tego działania, czuł je tylko i poddawał mu się z namiętną lubością. Czuł się młodym pomimo dawno minionej lat czterdziestki, miał dziecinne niemal ciekawości dla rzeczy już dobrze znanych; żywił dla świetnego Paryża uczucia patryotyczne. Cieszył go kwitnący pozór magazynów na tych samych, tyle już razy oglądanych miejscach; upajał dźwięk mowy, tak wesoło i szybko przenoszącej energiczne między ludźmi porozumienia; kołysał nieustanny szmer powozów płynących równo, przyciszone mruczenia samochodów, przeważnie elektrycznych i bezwonnych. I te nawet barbarzyńskie gdzie indziej pudła nabrały już tutaj jakiejś ateńskości w harmonii wymiarów, w barwie, w elegancyi ruchu.
Ponieważ zawcześnie było do klubu na śniadanie, przysiadł na krześle przed kawiarnią i popijając dla tradycyi jakiś trunek »aperitif« — przeglądał płynącą ulicę, jak teatroman na setnem przedstawieniu ulubionego widowiska.
— Niema jak Paryżanki! — każda, ale to każda warta, aby za nią popędzić... ten nerw w noszeniu głowy i kibici! ta drobna, śpiżowa noga!... A przecie to dopiero druga, trzecia klasa, krzątająca się pieszo lub we fiakrach, o tej przedpołudniowej godzinie. — — Pierwszą klasę ujrzy w Lasku i na wyścigach. —
Jak korowód ogromnego baletu wywołał Konopacki z wyobraźni nieprzeliczone szeregi błysków oczu, uśmiechów, jedwabnych szmerów i przejmujących woni — te wszystkie, które widział i podziwiał w alei akacyowej, w Operze, w poufniejszych okolicznościach — — te kilka, które znał bliżej różnymi czasy...
Paryż, zwiedzany zawsze z pełnemi złota kieszeniami i w towarzystwie uprzejmych sybarytów, wydawał się Konopackiemu jednym rajskim ogrodem, urządzonym dla szczęścia ludzi wesołych i niezależnych. Bez Paryża świat byłby tylko zlepkiem funkcyi życiowych potrzebnych, lecz nużących, z chwilami zbyt smutnych odpoczynków. Jedyny Paryż daje wrażenie, że człowiek stworzony jest dla rozkoszy, a nawet umie stworzyć rozkosz.
Dość naturalnym zwrotem myśli doszedł Konopacki do obliczenia swej kasy podróżnej. Była tym razem skromniejsza, niż lat ubiegłych; nieurodzaj buraków nadwerężył budżet. Na miesięczny pobyt w Paryżu, odpowiedni do stanu i urodzenia, na pierwszorzędny hotel, restauracyę, teatr i t. d. — wystarczało. Ale na wydatki nadzwyczajne, na te »extra«, w których mieścił się cały rój upajających zagadek, nie pozostawało więcej, jak 5 tysięcy franków. Paryża za to nie kupi jednak przy sprzyjającej gwiaździe... Co tu gadać! jedna tylko gwiazda mogła kosztować więcej... A pan Teodor czuł w tym roku wilczy apetyt na wakacye paryskie. Są zresztą sposoby pomnożenia gotówki: jakaś partyjka w klubie... nawet dzisiaj, na wyścigach, jeżeli Paul ma trafne powiadomienia — a miewał wyborne — ta włoska klacz mało znana może przynieść ładną sumkę z totalizatora. Nigdzie tak nie płacą za niespodzianie wygrywające konie, jak w Paryżu; bywały przykłady tysiąca franków za dziesięć!
Z miodem, niecierpliwem naprężeniem oczekiwał Konopacki godziny dwunastej, przepisanej obowiązkowo na śniadanie dla Paryżanina, tem bardziej dla nad-Paryżan przyjezdnych.
— Jaki tu ład w rozkładzie dnia, tak przecie pełnego zajęć! Prawdziwa etyka hygieniczna!
Pięć minut przed dwunastą Konopacki wyszedł z kawiarni; tyle czasu było potrzeba na dojście do niedalekiego klubu, gdzie oczekiwały nowe wzruszenia towarzyskie, miłości własnej i kulinarne.


II.

O trzeciej po południu hrabia Teodor Odwaga-Komopacki czuł się dosłownie wzniesionym do szczytu swych marzeń: siedział bowiem na szczycie ogromnego gmachu na kołach, zaprzężonego w cztery konie. Markiz d’Anjorrant zaprosił go do swego mail-coach’u na jedno z wielce pożądanych w nim miejsc, które okazało się próżnem w ostatniej chwili z powodu zasłabnięcia młodszego syna Khediv’a, uprzednio zaproszonego. Powoził sam markiz, obok niego siedziała piękna lady Cosway, której boa z piór długo puszczone powiewało na siedzące za nią towarzystwo jakąś wonią wielotonową. Konopacki umieszczony był na ławce najbliższej kozła i mógł naocznie lubować się doskonałością zaprzęgu, mistrzostwem d’Anjorrant’a, prowadzącego swą czwórkę ognistych dereszów na wolnych cuglach, niby skomplikowany mechanizm ujęty w karby i sprawnie poruszany przez motor elektryczny, uroczystością tej sportowej parady w chwili najszczytniejszej, zaprzęg sunął bowiem przez słynną »aleję Akacyową« Bulońskiego lasku.
— Mam i ja deresze u siebie w Melasówce — myślał pan Teodor — dobre szkapy, ale przyzwyczajone do zaprzęgu w poręcz i łatwo zrywające w galop — — Gdyby je ogolić, skurtyzować, zfasować i nauczyć takiego »steppowanta«. — — Nigdy takie nie będą! — Jak te dobrane miarą, składem i maścią — wszystkie cztery łby czarne! Nie do wiary! Taka czwórka, i to w Paryżu, warta... ile?...
Zawołany koniarz oceniał przez chwilę zaprzęg markiza, bez zazdrości, owszem z entuzyazmem do tego dzieła sztuki, w którego wystawie sam brał udział z dzwoniącym przez serce rozkosznym dreszczem.
Tuzin osób na mail-coach’u pogrążony był w uroczystem milczeniu doniosłych obrzędów, momentów historycznych. Deresze rzeźbiły kłusa wyrzutem nóg nieprawdopodobnym, tanecznym, dzwoniąc takt po ubitej, jak posadzka, alei; indywidualność głów męskich przyćmiewały, jak gasidła, lustrzano połyskujące cylindry. Jeden tylko markiz powożący pozwolił sobie na przykrycie głowy miękkim, szerokobrzegim kapeluszem tikowym, wiedząc, jak doniosłe wywoła przez ten odważny wybryk komentarze w świecie sportowym. Barwiły grupę trzy kapelusze damskie, nieopisanych kształtów i rozmiarów i dwa czerwone rajtroki lokajów, stojących przy tylnych stopniach z długiemi mosiężnemi w ręku trąbami, nakształt archanielskich. Z wypiętrzonego siedliska spoglądało wysokie państwo na nikłe w porównaniu powozy, na mieszczańskie samochody i gminnie fiakry, które rzeką o ścigającej się fali lały się przez szosę.
Gdyby kto obserwował Konopackiego podczas tej wyniosłej jazdy, dostrzegłby pod cylindrem ten zachwyt mistyczny, którego wzorów szukaćby chyba na twarzach średniowiecznych illuminatów. Siedział tak wysoko z prawego brzegu, że muskały go czasem po wierzchołku postaci kwitnące kiście przydrożnych akacyi, autentycznych paryskich akacyi z »alei Akacyowej«. Wawrzyny tak lubo nie łechcą.
Przejechał pan prezydent Rzeczypospolitej — jedyny powóz, któremu d’Anjorrant, choć rojalista, pozwolił się wyminąć, zaznaczając swój respekt dla porządku społecznego wymownem skłonieniem bata. Błysło kilka cylindrów we wzajemnych ukłonach. Mail-coache znajdował swą drogę cudem wykrętności w zwartym prawie potoku, coraz to mijał jakieś persony niepowszednie, królów bez zajęcia, potentatów zysku, panujące kokoty. Spotykał też ciągle zwykłego Paryżanima, który darzył zrazu pogardliwym uśmiechem rozbijających tłum przedstawicieli systemu złota i pięści.
— Oh les sales bêtes!
A potem jednak zapatrywał się długo zaostrzonem spojrzeniem na te wydrwione splendory, bez których nie pojmował wcale możliwości istnienia.
— Eh, faut qu’ils vivent les rastaquoères...
Okrążono jezioro Bulońskiego lasku, jechano dalej coraz swobodniej. Gdy dojeżdżał mail-coache do pola wyścigowego, zagrzmiały z niego rozdzierająco ku zebranym tłumom wrażone w twarze lokajów trąby archanielskie.
Na wyścigach, przy wielkich trybunach było tak rojno, że Konopacki, po opuszczeniu swej kompanii, błąkał się w lesiie cylindrów, w ogrodzie ukwieconych i upierzonych kapeluszy kobiet. Zapomniał nawet o pierwszym biegu, co do którego miał tajemne informacye Paula i ujrzał konie już dochodzące do celownika. Wygrał jednak koń wskazany przez Paula. —
— Do licha! Ile też za niego płacą w totalizatorze?
Po przeciśnięciu się do rozległych, jak stojący pasażerski pociąg bez kół, gmachów totalizatora, stwierdził, że — za wygrywającego płacono 11 do 1-go w zakładzie prostym o pole, 4 zaś do 1-go w zakładzie »placé«.
— I tak wziąłbym go tylko »placé« — pocieszał się Konopacki.
I gotował się na bieg klasyczny z faworytem Condorcet’em, następnie zaś na przewidywaną niespodziankę, którą sprawi swem zwycięstwem owa klacz włoska. Klacz nazywała się Fornarina — naturalnie!
— Jak się masz, Teodorze?! przecież żeś się wyguzdrał ze swej Melasówki do prawdziwego życia! Kipi tu życie — co?
Spotkanie było opatrznościowe. Pan Stefan Gorycz, Polak zamieszkały stale w Paryżu, przyjaciel nieboszczyka Zygmunta Podfilipskiego, obracał się w najsilniejszym wirze kosmopolitycznego ruchu. Przez niego trafić było można do źródeł wszystkich niemal powiadomień o należytem Użyciu czasu w Paryżu.
Nie był sam dzisiaj; trzymał się blisko z figurą męską, której strój jaskrawy, dziko błyszczące pod krzaczastemi brwiami oczy, tłuste wargi i zacięcie człowieka podchmielonego, dawały odgadnąć nie biegłemu nawet znawcy Paryża, że człowiek ten przyjechał tu, aby kupić całą rozkosz, jaka się da i jaką rozumiał.
— Baron Katapultos — hrabia Odwaga-Konopacki — przedstawiał Gorycz, nie czekając, aż który poprosi, gdyż od minuty obaj panowie nie odrywali od siebie oczu wzajemnie.
Katapultos wyciągnął muskularną prawicę i wstrząsnął silnie dłoń Konopackiego, trochę nieufną.
— Hrabia zechce pewno należeć do naszego obiadku dzisiaj... hein? — rzekł zamaszysty jegomość obcesowo, zapytawszy uprzednio Goryczą o radę poufałem mrugnięciem czarnych oczu.
— Radzę przyjąć, Teodorze — dodał Gorycz poważnie — nigdzie w Paryżu lepiej się nie zabawisz.
— Bardzo dziękuję.... zaszczycony jestem... nie wiem tylko, czy się zdołam oddzielić od mojej kompanii. Przyjechałem z d’Anjorrant’em.
Nazwisko markiza podziałało nietylbo na wrażliwego południowca lecz i na Goryczą. Obaj skłonili głowy aprobacyjnie. Katapultos nalegał tem bardziej:
— Może pan nawet się spóźnić; mamy program na cały wieczór.
— Baron zakupił całą noc dzisiejszą — zobaczysz! — dodał Gorycz.
Katapultos zaśmiał się rozgłośnie, widocznie połechtany. Fala publiczności rozdzieliła rozmawiających; do mety dochodził wielobarwny kłębek kilku koni, nad każdym wisiał żokiej niby na czworakach. Śmigało to w pocie i rozpaczy ostatecznego wysiłku, pośród wichru okrzyków.
Po stwierdzeniu przez sędziów i wobec braku protestu, wywieszono imię zwycięzcy.
— Roland II! znowu typ Paul’a! — syknął Konopacki. — Ja tu gadam i baraszkuję, a omijam sposobność zrobienia majątku...
Gorycz, tym razem bez Katapultosa, odnalazł Konopackiego.
— Jaką to małpę oprowadzasz po Paryżu, Stefanie? — zapytał pan Teodor.
— Grek, czy Rumun — coś w tym rodzaju. Znam go zaledwie od kilku dni.
— Mówisz mu przecie »ty«?
— I z tobą będzie na »ty« Teodorze, jeżeli przyjdziesz na jego obiad.
— Dziękuję za łaskę.
— To się jednak nagradza wielu przyjemnościami. Będą z nami najpiękniejsze kobiety Paryża i paru mężczyzn z twojego mail-coache’u.
— Cóż to więc za potentat? Miliarder?
— Nie zupełnie. Ale przyjechał tu, aby w przeciągu miesiąca zjeść jeżeli nie cały majątek, to trzy ćwierci.
— Tak rzuca pieniędzmi? Mało to mnie rozczula, a nawet jest ambarasujące: trudno mu oddać jego grzeczności.
— Nikt nie oddaje. To my robimy mu łaskę, przyjmując jego zaproszenia. Nie chodzi nam przecie o głupie sto franków, które on z a każdego dziś wieczór zapłaci. Ale gdyby swe złoto poprostu rzucał między kelnerów i kokoty, wyglądałby na dojną krowę. Tak zaś mu się zdaje, że jest wielkim panem.
— Więc zajmujący jest z powodu swego... otoczenia? — wtrącił Konopacki, nieco zachwiany.
— Jako typ, mój Teodorze! jako typ specyalnie paryski. Bydlę zagraniczne, gdy się chce napić rozkoszy, ściąga zawsze do Paryża, nigdzie indziej. Ten jest poprostu nieprzelicytowany! — Widzisz go tam z dwiema kobietami? — Jedna jest Emilienne de Treilles, pierwszej marki, jego przyjaciółka od chwili wejścia na bruk paryski. Druga — towarzyszka pierwszej, przywiędła trochę Liana, oplatająca się około modnej róży. Z temi dwiema włóczy się naprzykład po ulicy de la Paix i kupuje, co której trafia do smaku w wystawach sklepowych. To jest, ściśle mówiąc, drugiej daje tylko »nagrody pocieszenia«. Tak, z dobrego serca!
— Tęgi jednak bursz! — zaiwołał Konopacki bez namysłu.
— A dzisiaj co zrobił! Zauważył, że Emiliena ma samochód nie najnowszego modelu, więc jej podarował inny, za 40.000 franków. Żeby jednak nie płakała Liana, która nie posiada samochodu, odkupił od Emilieny jej stary za 10.000 i darował Lianie.
— I długo tak wytrzyma, myślisz? — spytał Teodor mocno zainteresowany.
— Ha, ocenimy go według tego, kiedy się zmęczy. — Czyż to nie zabawne? powiedz, Teodorze.
— Istotnie.
Zbliżał się wielki wyścig, do którego stanął Condorcet pod Joe Moor’em. Konopacki, nie radząc się nawet Gorycza, postawił 300 franków na Condorcet’a w totalizatorze. Jakoż od samego startu było widoczne, że ten spiżowy ogier skarogniady igra sobie z przeciwnikami. Nie przyśpieszając tempa, szedł na przeszkody i przesadzał je bez wysiłku, sprężystą falą swego rzeźbionego ciała. Mijał potem współzawodników, jak chciał, w biegu płaskim i przed ostatnią wielką przeszkodą szedł już sam jeden na czele. Jeździec chciał widocznie olśnić publiczność z trybun, bo pchnął konia w galop jeszcze dłuższy, pochłaniający przestrzeń, więc przeszkodę złożoną z wału między dwoma rowami, ogromną, przesadził Condorcet o pół metra za wysoko, aż zawisnął na mgnienie w powietrzu, lekki i silny, radujący oczy, jak zjawa konnego posągu. Rozziew podziwu towarzyszył zwycięzcy do mety. Inne konie szły za nim o trzydzieści do stu długości. Jeden wyłamał we środku toru i dochodził zdystansowany.
Konopacki odbierał wkrótce z totalizatora swą wygraną bez wielkiego zadowolenia, gdyż płacono tylko 2 do l-go. Natknął się na Katapultosa, który trzymał w garści bilety bankowe co najmniej na kilka tysięcy franków.
— Oczywiście — pomyślał pan Teodor — postawiło bydlę na Condqrcet’a mnóstwo pieniędzy i obniżyło »kotę«.
Egzotyczny baron ucieszył się na widok Konopackiego:
— Eh bien, Odvagá, zgarniasz pan także?
Konopacki zawstydził się drobności swej stawki i skomponował:
— Ach, nie — prosiła mnie jedna dama, żebym za nią odebrał.
— O, te damy wszędzie! Kosztują, ale smakują. — Więc do wieczora, nieprawdaż?
— Do wieczora — odrzekł Konopacki na wszelki wypadek.
Niecierpliwa fala tłumu rozdzieliła rozmawiających; cisnęła się do totalizatora, aby porobić zakłady na wyścig, w którym biegało kilkanaście koni, a w ich liczbie i owa Fornarina, wskazana przez Paul’a. Konopacki, chcąc powetować sobie opuszczone biegi, postawił na Fornariinę w ostatniej chwili cały tysiąc franków. Ponieważ mało kto trzymał za tą klaczą, wypłata, w razie wygranej, mogła być bardzo znaczna, co najmniej kilkanaście tysięcy. Pan Teodor poczuł pot gracza i szukał miejsca, z którego mógłby obserwować przebieg wyścigu; przypomniał sobie, że goście d’Anjorrant’a zaproszeni byli do trybuny członków Jockey-club’u. Wszedł więc na trybunę.
Oglądany zdaleka przez lornetkę, szwadron koni wyruszający od startu z błyszczącą nad nim różnobarwną liberyą żokiejów wydawał się jakąś drobną zabawką, lub dekoracyą pola, oblężonego przez tłum czarny, podkreślonego nikłemi liniami dróg, budek i sygnałów wytycznych. Sunęło to pociesznie, mijając się plamami i przesadzało przeszkody z pozorną łatwością. Jednak Konopacki, który znał dobrze konną jazdę i niejednokrotnie znalazł się przy przeszkodzie jako expert, oceniał zdaleka wysiłek tych rozciągań się w biegu i skupień do skoku to niebepieczeństwo zawarte w szybkości, w rozegraniu nerwów, w sąsiedztwie tylu ciał rozpędzonych. Chrząkał z zadowolenia, lub krzywił się, dając stopnie w swej nieomylności sportsmena, jeźdźcom i koniom. Wiedział, że to nie żarty, lecz bieg do zysku i sławy, czasem do kalectwa i śmierci. Zdał sobie więc dokładnie sprawę, dlaczego przy trzeciej przeszkodzie koń zepchnięty w bok przez jednocześnie z nim skaczącego, skoczył krzywo, zwalił się i kurczowo wierzgał w górę czterema przewróconemi nogami. Wstał potem, ale jeździec leżał na ziemi nieruchomy, jak jaskrawa szmata pstrząca murawę. — Wstał jednak i jeździec, podtrzymywany przez ludzi, którzy rzucili mu się na pomoc, ale już konia swego nie dosiadł.
Wypadek odwrócił na chwilę uwagę pana Teodora od wyścigu, i przypomniał mu zeszłoroczny fatalny casus w Melasówce, gdy Hryć Denisiuk, ujeżdżając do skoku ogiera, zabił się, przesadzając dół cembrowany na kukurudzę. — Powrócił oczyma do rzeczywistości, gdy już konie przechodziły po raz pierwszy przed trybunami, z wesołym grzmotem. Fornarina szła między pierwszymi, łatwo i spokojnie; siedzący na niej żokiej miał liberyę pomarańczową z czarnymi rękawami.
Oddaliły się znowu jaskrawe baloniki żokiejskich kurtek, powiewając nad ścigłemi ciałami koni i znowu wszystko — razem zmniejszone, zwarte w jedną ławę, płynęło po torze, podwyższając się na przeszkodach ząbkowaną falą, jak rój owadów solidarny, szybki i przyziemny, któryby tylko w koniecznej potrzebie używał skrzydeł.
Po wielkiej przeszkodzie irlandzkiej na pochyłości toru jeden barwny owad pozostał na ziemi. Wypatrywano ciekawie z trybuny, kto — taki? Pierwszy zawołał głośno Konopacki:
— Sacrebleu! Fornarina!
Sprawiło to małe wrażenie na trybunie klubowej, zwłaszcza, że jeździec powstał odrazu zwinnie, nie stracił czapki, chwycił i dosiadł konia, popędził za innymi. Ale odległość od spieszącej coraz bardziej czeredy była już nie do odrobienia. Fornarina przyjdzie nie zdystansowana, lecz w ostatnim, wysilonym biegu płaskim nie może już pierwsza przyjść do mety. To było jasne.
— A pan postawił na Włoszkę? — zagadnął ktoś Konopackiego, przyglądając się jego twarzy, której nerwowe skurcze zaledwie nie zmąciły szlachetnej elegancyi.
— Asekurowałem się na nią dodatkowo — odmruknął pan Teodor, choć rzeczywiście trzymał jedynie za Fornariną i to grubszą sumę.
Dojście więc koni do celownika w rozpaczliwym cwale, udręczonych i spienionych, było już dla Konopackiego widowiskiem obojętnem.
Ktoś tam wygrał...
W następnych dwóch wyścigach zakładał się Konopacki w dalszym ciągu lecz trochę ostrożniej za »typami« Paul’a. Ale magia genialnego fryzyera miała swe granice: jeden faworyt został pobity, drugi zdobył tylko drugie miejsce. Pan Teodor, obliczywszy kasę, stwierdził, że przegrał dzisiaj równo tysiąc franków. Nie klęska, lecz plama przyćmiewająca jasność dnia. — Jednak dzień kończył się wspaniale, jak się zaczął. Powrót ma mail-coach’u w zaperfumowanym chłódku wieczoru przez lasek Buloński — wielki Paryż rozwinięty do pełnego rozkwitu w swej imponująco mądrej lekkomyślności — nawet przebieranie się we frak, zastosowany wytworna świeżością do odnowionej głowy pana Teodora wszystko składało seryę balsamów nagradzającą drobne niepowodzenia. Gdy światła ulic zelektryzowały pyszne miasto, niby iskry bijące od oczu i brylantów kobiety świeżo na bal przebranej, Konopacki poczuł to bujne i zupełne zadowolenie z życia, za którem tęsknił napróżno na łonie rodziny w Melasówce i w innych miejscach świata. W najwyższej gamie humoru, całą mocą zachowanej młodości wypijał też do późnej nocy ucztę zgotowaną dla »elity« przez Katapultosa.


III.

Tyle było wrażeń jednego dnia, że Konopacki, budząc się nazajutrz w hotelu o godzinie 11 rano, doznał wrażenia, że już dawno i bez przerwy mieszka w Paryżu. Zapach tego pokoju hotelowego był mu znany od wielu lat; nie uprzytomniał sobie w przebudzeniu, czy to wczoraj zdarzyła się manifestacya z powodu przymierza francusko-rosyjskiego, czy uczta Katapultosa? — Po jednej i drugiej pozostał lekki niepokój w sercu i niesmak w ustach. — Nie — jednak wczoraj była to tylko biba.
Przez uchylone drzwi balkonowe wtargnął ogromny gwar miasta i ten powiew, pełen pariziny, rozszerzający pierś i widnokręgi pożądań, ale zarazem niby dzwoneczek w lewem uchu, plątało się jakieś ostrzeżenie o niedoskonałości rozkoszy ziemskiej, o granicach wielmożności polskiego pana na potężnem targowisku Paryża. Aby opędzić się tym brzękom sumienia, czy objawom moralnej zgagi, dobrze jest zażyć kąpieli. Łazienka przy pokoju, cała z mlecznych kafli, luster i wielorakich przyrządów do podniesienia animuszu, sama starczyć mogła na zapełnienie poranka estetyczną rozkoszą — ale dzień od początku miał już tendencyę do pójścia krzywo i na przekorę. Ledwie pan Teodor, obleczony w jedwabny rezedowy garnitur poranny, rozpoczął przy herbacie i angielskich konfiturach czytanie »Petit Joumal«, gdy mu oznajmił służący, że zjawił się w hotelu pan Marchołt i prosi o przyjęcie w ważnej sprawie.
— Do dybła! Brzetysław Marchołt! emigrant! prezes! — Że też nie można choć ze trzy dni być incognito w Paryżu! Istny Berdyczów! — zżymał się cicho pan Teodor, chodząc po pokoju i mnąc w ręku podlany mu przez służącego bilet wizytowy.
— No, cóż robić? prosić tego pana — polecił wreszcie Konopacki służącemu.
Rzucił okiem na siebie i dookoła, przeglądając, czy niema na widoku czegoś zbyt rażąco przeciwnego postaci Marchołta, starca nieznośnie poważnego. Zanim tu dojdzie, można to i owo ułożyć. Zrzucił szybko swój garnitur rezedowy, włożył bylejak ubranie podróżne; usiadł przy biurku i rozsypał na niem papiery. Szukał jakiejś książki dla ozdoby stołu, ale że miał tylko wagonowy romans pornograficzny, otworzył znalezioną szczęśliwie pod ręką księgę adresową Bottin’a i zatopił się w niej, jako człowiek zaaferowany. Do tego wnętrza pobieżnie obleczonego w powagę weszła wkrótce uroczysta, siwa, czarno ubrana skamieniałość, przejmująca dreszczem lodowatego obowiązku.
— Miło mi hrabiego powitać znowu w Paryżu — rzekł starzec imponująco — przykro tylko, że moje zjawienie z konieczności połączone jest z obrazem piły — une scie...
— Owszem... bardzo mi przyjemnie. Niechże pan prezes siada. Może herbaty? — Dziękuję. Za pół godziny podążę do naszej »kuchni bratniej«, gdzie się stołuję już lat czterdzieści pięć.
— Czterdzieści pięć? no proszę! — i zawsze dobrze jeść dają?
— Tanio. Byle przeżyć i dotrwać.
— Sądząc po panu, żywią tam... nieźle.
Frazes był nieudatny: Marchołt wyglądał jak mumia w kir spowita, zasuszona w ascetycznej abnegacyi. Machnął ręką i powrócił do przedmiotu swych odwiedzin:
— Uprzedziłem więc, że moja postać związana jest z obrazem piły...
Konopacki czuł to najlepiej, lecz przez wrodzoną uprzejmość poddawał się grzecznie pod zęby owej piły.
— Hrabia był łaskaw niejednokrotnie zasilić nasz fundusz publiczny, to też zaliczyliśmy go w tym roku do protektorów.
— Zaszczycacie mnie panowie... ale właśnie w tym roku najlepsze moje chęci muszą być ograniczone z powodu niedoborów... Nieurodzaj buraków...
— Klęski moralne jeszcze są dotkliwsze — odparł nieubłagany Marchołt. — Przychodzę zaś właśnie z prośbą o radę wobec grożącej klęski moralnej: Zachodzi nagła potrzeba sumy dość znacznej, 4.000 franków, dla sprawy pierwszej doniosłości. Nie spodziewam się bynajmniej sumy tej otrzymać w całości od hrabiego, możeby jednak pańskie wpływy i stosunki zdołały pobudzić zacnych ludzi do złożenia tej sumy?
— Ach nie! — zawołał odruchowo pan Teodor — co chcecie, tylko mi nie każcie żebrać!
— Misya zaiste nieprzyjemna — odrzekł pan Brzetysław, ilustrując słowa swe postacią — ale biedaków już wyżej opodatkować nie możemy, możni zaś, z małym wyjątkiem, są nieprzystępni i twardzi.
Pan Teodor nic nie odrzekł, tylko rozłożeniem i zwarciem rąk chciał wyrazić: czegóż więc chcecie odemnie, z przeproszeniem? dam wam co mogę — do innych zaś udajcie się sami; niema o czem dłużej mówić. — Lecz nieuchronna postać Marchołta sterczała tak wytrwałe na krześle, tak tragicznie spoglądały tlejące uporem płomienie z ciemnych oczodołów, że Konopacki nie znalazł nic lepszego nad zapytanie:
— Jakaż to więc sprawa tej doniosłości?
— A właśnie — raczy pan wysłuchać. Trzecie już pokolenie nasze mieszka tu w Paryżu. Zaznaliśmy gościnności prawdziwie braterskiej, nie przeszkadzano nam zagnieździć się, pracować, nawet rozwijać działalność w naszym duchu. Ale w nas samych tkwię zarazki rozkładu: najmłodsze pokolenie roztapia się we wrzącej fali przyjaznego, lecz obcego życia. Francuziejemy, panie hrabio.
— Cóż w tem strasznego? — spytał dobrodusznie pan Teodor?
— Straszne jest to — odrzekł Marchołt — że możemy już nie okazać się gotowymi do współdziałania z rodakami w kraju, gdy konstelacye nadejdą pomyślne.
— Nie nadejdą, panie Brzetysławie. To są m rzonki.
Emigrant utkwił w Konopackiego pełne jowiszowej grozy spojrzenie:
— Pan chyba żartuje?!
Konopacki, dla świętego spokoju, kapitulował:
— Pragnąłbym, jak pan, aby nadeszły takie okoliczności. Ale do czego pan zmierza?
— Do wychowania w duchu narodowym najmłodszej pod każdym względem warstwy tutejszych Polaków, młodzieży robotniczej, proletaryatu. W szkole w Batignolles niema dla nich miejsca. Nauczaniem zajmuje się grono wykształconej naszej młodzieży, ale idzie to jeszcze bardzo kulawo z powodu braku środków. Gdybyśmy zdobyli te 4.000 franków, moglibyśmy rozpocząć wykłady regularne.
— Aha... — zamyślił się Konopacki.
I obliczywszy w duchu, że z jego stanowiska i cenzusu wypadnie dać na ten cel od dwustu do trzystu franków, szukał wykrętu od dalszego zajmowania się tą sprawą.
— Macie i bogatych Polaków w Paryżu. Udajcie się do nich sami — to skuteczniejsze, niż zbieranie z pomocą ludzi, którzy nie znają dokładnie waszej organizacyi, są tutaj przejazdem, bardzo zajęci interesami...
— Jest kilku, którzy dają i już na ten cel dali. Ale są i tacy, którzy nigdy na żaden polski cel nic nie dali.
— A hrabia Granowski?
— Nigdy nic. Liczymy właśnie na hrabiego Konopackiego, że nam wyjedna pomoc tego nieużytego bogacza.
Konopacki przełknął ślinę; misya m iała dwie strony: nieprzyjemną i pochlebną. Granowskiego znał, musiał go odwiedzić w ciągu pobytu w Paryżu; nie szło się zaś do niego z tą lekką myślą i z propozycyą wesołej kolacyi, jak do towarzyszy birbantów; trzeba było przybrać jakiś poważniejszy charakter. Sprawa wykładów dla polskiego prodetaryatu wcale nieźle może ten charakter upozorować. Naogół ostatnia propozycyą Marchołta trafiła do przekonania Konopackiemu. Odezwał się dość ochoczo:
— No dobrze, spróbuję opodatkować Granowskiego — ale nie innych, panie prezesie.
— Gdyby tylko tego jednego w stosunku do majątku i zaległości w obowiązkach obywatelskich — odparł Marchołt z pewną goryczą.
— Spróbuję — powtórzył Konopacki — chociaż za skutek nie ręczę. Znam go oddawna, nawet krewny mojej żony... ale, mówiąc między nami, panie Brzetysławie, argumenty mało na niego działają; to człowiek niezbyt mądry...
— Lepiej go pan zna ode mnie; ja nie mam do niego przystępu. Więc za samą chęć zacną i obietnicę składam hrabiemu dzięki.
— Nie mówmy hop! zanim przeskoczymy. Może pan ze mną zechciałby zjeść śniadanie? — zaproponował Konopacki, uniesiony nagłą sympatyą dla Marchołta i jego niezaprzeczonej zacności.
Ale Katon odmówił; nie jest już towarzyszem do biesiady, dożywa wieku swego w charakterze »piły«; dba o ten charakter. Więc po wymianie grzeczności dwaj niepodobni do siebie rodacy rozeszli się przyjaźnie.
Pan Teodor zanurzył się w zaprawną perfumami kąpiel i w rozmyślaniu nad planem dnia, który z powodu odwiedzin Marchołta uległ jednak modyfikacyom. Sam zje śniadanie u Paillard’a — nie zaś w Lasku Bulońskim, dokąd się umówił, w oparach wczorajszej kolacyi, z Emilienną i jeszcze jedną śliczną Bertą — (tej trochę szkoda!) — zatelefonuje do Granowskiego z zapytaniem, kiedy może go odwiedzić, spełni swą misyę, jak się uda, no... i wieczór będzie miał wolny. Na wieczór jest poprostu tysiąc i jeden projektów.



IV.

Paryż zawiera w sobie tyle rozmaitych odmian ludzi i zastosowanych do ich gustów i potrzeb urządzeń, że gdyby z zamkniętemi oczami przenosić się z miejsca na miejsce, miał, oby się wrażenie podróży nie po jednem mieście, lecz po wystawie całej cywilizacyi europejskiej.
Konopacki stąpał za prowadzącym go kamerdynerem po żwirowanej drodze między kwietnikami pałacowego ogródka. Proste, zalecające się tylko proporcyami i elegancyą skąpych ozdób mury w stylu włoskim otaczały ten ogród napełniony dystyngowaną wonią kwiatów. Było tu cicho tak, że skrzypienie żwiru pod stopami dawało odgłos od ścian uroczystych i nieprzywykłych do szmerów. Niby Rzym, niby Nizza — a to tylko zakątek wycięty w samem sercu Paryża, kosztem milionów, dla osamotnienia w zadumie jednego z władców złota, któremu los przekorny kazał urodzić się Polakiem.
Dostęp do hrabiego Granowskiego był nietylko zasadniczo trudny, ale i tak skomplikowany w ceremoniale, że onieśmielał zarówno złodzieja, jak znajomego. Po meandrach ogrodu następowały labirynty pokojów, strzeżonych przez służbę lodowato-zimną i baczną. Czy tam, gdzie się nareszcie ma dojść, zabłysną skarby Aladyna? czy mieszka jakiś nieufny względem poddanych panujący? czy jakiś arcykapłan? tybetański Dalaj-Lama? — Mogło to zaciekawiać lub przejmować nowicyusza, ale pan Teodor, dawny znajomy i nie lękliwego animuszu, pogwizdywał, idąc swobodnie.
— Cóż u dyabła? Nie pierwszy lepszy, lecz Konopacki idzie do Granowskiego, — poto te wszystkie ceregiele? Mógłby wyjść na moje spotkanie do ogrodu, skoro mi oznaczył godzinę przyjęcia — i porozmawialibyśmy na świeżem powietrzu.
Nareszcie w jakimś pokoju, zaciemnionym przez zasłony okienne, doszedł pan Teodor do oglądania gospodarza domu. Nie zmienił się od przeszłego roku; ten sam podstarzały, z sarmackim wąsem jegomość, wybitnie polskiej powierzchowności, w ruchach jednak i w mowie honorowy obywatel królestwa milionów, czyli człowiek niezależny od obowiązków nacyoinalistycznych. Powitał Konopackiego po francusku:
— Charmé de vous voir, cher Odvagá.
— Comment allez-vous, cher...
Pan Teodor chciał powiedzieć: »Alexandre«, znał bowiem Granowskiego oddawna. Ale zachłysnął się z powodu powitania, które tak dalece było francuskie, że Granowski wołał go przydomkiem »Odwaga«, jak to czynili rodowici Francuzi przez nieświadomość, lub dlatego, że z biletu wizytowego wybierali dźwięk najłatwiejszy do wymówienia.
Podano herbatę z ogromnym aparatem porcelan i sreber, które jednak nie zawierały nic więcej, oprócz elementarnych pierwiastków chińskiego napoju. I płynęła rozmowa nie pozbawiona wzajemnych podjazdów dyplomatycznych: Konopacki czyhał na chwilę dogodną do zaatakowania w wiadomej sprawie, Granowski starał się przeniknąć, czy gość przyszedł z grzeczności tylko, czy dla interesu. Ale mówiono bez przerwy o rzeczach skądinąd ważnych, o stanie kraju (Granowski miał tam jeszcze parę niesprzedanych posiadłości i to niedaleko od Melasówki), o powołaniu i obowiązkach ludzi pierwszorzędnych.
Mówił Granowski:
— Stosunki w kraju południowo-zachodnim, chwilowo zachwiane przez tumulty 1905 roku, zaczynają wracać do równowagi. Tak mi od was piszą. Pan jedzie stamtąd, musi najlepiej wiedzieć?...
Porozumiewano się w języku francuskim, w którym generalne »vous« uwalnia od zaznaczenia większej lub mniejszej serdeczności stosunku między rozmawiającymi. Jednak pan Teodor, w gruncie tkliwego serca, czuł nieprzyjemny chłód w słowach Granowskiego... kuzyna żony. Ale, jako szlachcic równy wojewodzie, był butny; więc wobec wyniosłego tonu pana hrabiego nastawił też dziewięć pałek swej korony, jak tyleż rogów. Zagadnięty o »stosunki w kraju połudmiowo-zachodnim«, odpowiedział z fantazyą:
— No tak... ceny produktów rolnych dobre, lepsze nawet, niż przed rewolucyą. Pod względem ekonomicznym mamy się nieźle.
Granowski wycelował na Konopackiego swe oczy szlachetnie rybie. Chodziło mu o zgadnięcie, czy Konopacki potakuje, czy wyraża krytykę.
— Nie mamy tam właściwie innych interesów, jak ekonomiczne. Polityka?... Tam, w kraju zupełnie już rosyjskim, polityką t. zw. naszą zajmują się tylko ludzie lekkomyślni, którzy nie umieją patrzeć w przyszłość. — Przy każdym zresztą kursie polityki trzeba mieć pieniądze...
— Zapewne — odezwał się odruchowo — Konopacki, choć nie podzielał całego zdania Gronowskiego. Ten zaś, podniecony aprobacyą, dowodził rzecz — do gruntu:
— Dobrze i to, że są wysokie ceny zboża, ale to nietrwałe, może — się zmienić. Chodzi o zapewnienie dochodów, — o porządek ogólno-państwowy, gwarantujący przynajmniej własność!
Oczy hrabiego przy wymawianiu wyrazu »własność« zapałały czemś w rodzaju fanatyzmu. Szukał odbicia w oczach gościa, który jednak nie brał rzeczy tak zasadniczo, and tragicznie, będąc zdania, że świat sam wie, dokąd idzie, a żyć na świecie zawsze jest przyjemnie, nawet podczas rewolucyi socyalnych. Granowski, nie znajdując w Konopackim godnego konfidenta, spróbował choćby wyciągnąć z niego potrzebne powiadomienia:
— Czy nie słychać już tam o zbrodniczych podszeptach socyalistów co do ziemi?... o wywłaszczeniu?
— O niczem podobnem! reakcya w pełni: gubernator, żandarm — i spokój.
— Może to gdzieindziej nie na miejscu — odrzekł z ożywieniem Granowski — ale tam jedyny sposób normalnego rozwoju. Rozumiem zupełnie dążenia patryotów, którzy chcą przedewszystkiem wzmocnić państwo.
— Ależ nasze sprawy!... — zawołał — oszołomiony Konopacki.
Granowski załagodził:
— Naturalnie, jesteśmy Polakami.
— No, właśnie! — potwierdził żywo pan Teodor, jakby chciał dodać »do kroćset dyabłów!«
— Polakami, dbającymi o swą religię, tradycyę i... no i uczucia. Jest to kwestya uczucia.
Pan Teodor patrzył, patrzył na rozprawiającego polityka — i miał wrażenie, że mu jego postać ucieka gdzieś w dal, gdzie go ani rozumowaniem, ani odczuciem nie dogoni. I Granowski spostrzegł, że zbyt szerokie dla Konopackiego roztoczył kręgi myśli.
Rozmowa sfolgowała nieco ze swej ciężkiej zasadniczości.
— Na długo do Paryża, kochany przyjacielu? — Na krócej, niż zwykle. Duże miałem niedobory w tym roku.
Granowski zamyślił się nad tem, czy Konopacki nie przyszedł przypadkiem pożyczyć pieniędzy? — Zdał sobie szybko sprawę, że gdyby tak było, tranzakcya, acz nieprzyjemna, nie jest ryzykowna, gdyż Konopacki oddałby z pewnością. Już miał się zdobyć na propozycyę drobnej usługi pieniężnej, gdy przyszło mu pomiarkowanie, że właściwiej, a zwłaszcza przyjemniej nie mieć żadnych rachunków z Konopackim. Milczał zatem przydługo.
Podczas tego milczenia pan Teodor zgadł bez trudu, co się działo w duszy ostrożnego bogacza i postanowił teraz właśnie zapukać do jego kasy tem śmielej, że nie dla siebie prosił.
— Miałem niedobory — powtórzył — a to się zdarza zwykle wtedy, gdy mnożą się potrzeby. Zaledwie tu przyjechałem, wypadła ważna potrzeba.
— Tak, Paryż jest pełen pokus.
— Nie o pokusę chodzi, lecz o rzeczywistą potrzebę publiczną, tutejszą. Udał się do mnie Brzetysław Marchołt.
— Ach to nie są ludzie seryo! zawsze niezadowoleni!
— Jednak sprawa wydała mi się bardzo ważną. Chodzi o nauczanie młodzieży robotniczej polskiej w Paryżu.
— Słyszałem już o tem — odrzekł lodowato Granowski. — Niema tu ludzi, do poprowadzenia takiej akcyi. Mogłaby się stać rozsadnikiem niebezpiecznych pojęć.
— No, nie wiem — szukał Konopacki argumentów — robotnicy i rzemieślnicy jakąś jednak szkołę mieć muszą, bo mnóstwo jest ich już tu urodzonych. Gdzieś muszą się uczyć po polsku. Mówi Marchołt, że niewiele brakuje do uregulowania wykładów, jakichś 4.000 franków. Naturalnie, ja tyle dać nie mogę — najwięcej kilkaset — ale proszono mnie, abym do pana przemówił.
Granowski objął teraz całą treść zamachu i westchnął. Pomyślał z bólem, że od bogatej arystokracyi wymaga ogół, coraz bardziej zarażony socyalizmem, ofiar nadmiernych. Ale przytem arystokracya musi sprawiać ogółowi wrażenie, że przede kiedyś coś na sprawy ogólne dać może — w cóżby się bowiem jej urok obrócił? — — Te dwa względy wywołały odpowiedź obosieczną:
— Trzeba naprzód poznać program i ducha tej propagandy. Któż będzie na czele?
— Mówiono mi... — zająknął się Konopacki — zdaje się, że sam Marchołt, ale tego dokładnie panu nie powiem.
Gdy tak rozmowa zawisała na wątpliwości, wszedł do pokoju służący i oznajmił:
— Książę Piotr Krasnuosielskij-Krasnopolskij.
— Prosić! prosić — zawołał rozpromieniony Granowski.
Nim nowy gość wszedł, kończono pośpiesznie porozumienie w sprawie, którą za chwilę omawiać byłoby nieprzyzwoitością.
— Czy mogę powiedzieć Marchołtowi, aby panu przedstawił program?
— Nie, wolę z tym panem nie widzieć się; nadto go dobrze znam z jego broszur. — — Ja sam wyślę sekretarza, aby program zbadał, — rozpatrzę — namyślę się.
— Więc można mieć nadzieję? Rzecz bardzo potrzebna — to jasne, choćby były z początku niedokładności...
— Tak, tak, w zasadzie potrzebna... Odpowiem wkrótce, mój drogi. Zawsze w tym samym hotelu?
— W tym samym.
— Czy pan zna księcia Piotra?
— To ten, co miał być mianowany do Kijowa?
— Ten sam. Człowiek niezłomnych zasad, a jaki miły w towarzystwie! Zna go pan?
— Nie znam osobiście. Słyszałem, że nie osobliwy nasz przyjaciel?
— Co za informacye, mój drogi! Stronnik porządku, wielki pan! Mój przyjaciel w każdym razie. Oto on właśnie...
Wszedł piękny, wysoki, na Anglika wystylowany pan ze wspaniałą, siwiejącą brodą, w oczach tylko i policzkach znaczony rosyjskim typem. Podał serdecznie obie ręce Granowskiemu, który z uprzejmej gościnności aż odmłodniał. Po zabraniu znajomości z Konopackim, książę odezwał się do niego:
— Zdaje mi się, że miałem przyjemność widzieć hrabiego wczoraj na wyścigach — był pan w kompanii d’Anjorrant’a?
— Tak jest. A książę?
— Ach ja! Trudno się przyznać... ja się wybrałem z anarchistami.
— Ten kochany Piotr! — zaśmiał się lubo Granowski — studyuje nieprzyjaciela, zanim się z nim zmierzy?
— Wcale nie; dla przyjemności ich towarzystwa... Każdy kraj ma swoje produkty, zastosowane do klimatu. Gdy jestem we Francyi, znoiszę wybornie bouillabaisse i anarchistów. Obie rzeczy na nasz grunt przeniesione, zmieniają smak.
I rozmowa przeniosła się lekko na temat polityki miejscowej, o której Krasinosielskij i Granowski wyrażali się z wielką swobodą, precyzyą i stanowczością. Konopacki, świeżo przybyły, siedział jak ma niemieckiem kazaniu, nie bardzo bowiem był pewien, kto jest obecnie na czele ministeryum i czy się ono nie zmieniło całkowicie w czasie jego długiego przejazdu z Kijowa do Paryża? — Gdy wreszcie jeden z rozmawiających wyraził zdanie ogólniejsze:
— Nie zmienimy biegu świata, mój drogi!
Konopacki dodał:
— Ja tem bardziej, moi panowie.
Pożegnał się i wyszedł.
— Kto jest ten pan? — zapytał poufnie Krasnosielskij Granowskiego. — Zdaje się, że z naszych stron?
— Z naszych stron — tak, ale nie zupełnie z naszego brzegu (pas de notre bord).
— Oo!... wydał mi się bardzo miłym człowiekiem.
— Dobry człowiek, ale... niemądry, nie rozumie naprzykład naszych obowiązków, choć poniekąd, przez koligacye do nas należy...
I popłynęły wynurzenia z pod serca między zaufanymi przyjaciółmi.


V.

Trzy dni paryskie zdolne są zatrzeć w pamięci rozbawionego cudzoziemca wiele wrażeń mniej zabawnych. Konopacki ledwie już pamiętał o nauczaniu robotników, o Marchołcie i o Granowskim. Podzieliwszy metodycznie czas między śniadanie, wyścigi, obiad, teatr, klub i tym podobne funkcye życiowe, czuł się do głębi zadowolonym; udając się na spoczynek nie miał Tytusoiwych wątpień i nie skarżył się przyjaciołom, że dzień stracił — owszem, umawiał się z nimi na te same godziny i do tych samych miejsc z poczuciem wytrwałości w chlubnym obowiązku.
Dzisiaj powrócił do hotelu o 5-tej po południu, aby przymierzyć nowe ubranie, dostarczone na tę godzinę przez ulubionego krawca. Garnitur leżał wybornie, był w miarę poważny, ale i trochę zamaszysty — odmładzał pana Teodora o jakie dziesięć lat. Gdy projektował, komuby najprzód się pokazać, otrzymał liścik powabnie elektryzujący:
Berthe de V. zapraszała go na mały obiadek do siebie, na jutro, w gronie znajomych »niezapomnianych«.
— Berta, o której zapomniał! najładniejsza na uczcie Katapultosa! Spróbuję zaraz ją odwiedzić...
I wyświeżony, odmłodzony, zjeżdżał windą na parter. Gdy oszklona klatka zbliżała się do ziemi, przez szyby jej, jak zmora, zamigotało uroczyste oblicze Marchołta.
— To już natręctwo! Zrobiłem przecie, co mogłem — swoją ofiarę wysłałbym przez posłańca...
Ale wrodzona uprzejmość pana Teodora nie pozwoliła mu okazać kwaśnej miny; uniknąć zaś Marchołta było niepodobieństwem: winda niosła pędem w jego objęcia.
— Chwytam hrabiego w lot! — odezwał się niezłomny kwestarz jakimś głosem ochoczym, który zdawał się zapowiadać dłuższą konferencyę — są w naszej sprawie nowiny.
— Dobry wieczór prezesowi... czy długie te nowiny? bo, jak pan widzi, wychodzę — i to w interesie... terminowym.
— Pięć do dziesięciu minut!
— Może do czytelni? właśnie pusta — zaproponował przyłapany Konopacki.
W czytelni Marchołt rozwinął swoją wymowę:
— Dzięki pańskiej inierwencyi hrabia Gronowski zainteresował się naszą sprawą...
— No, no... i cóż? Ile dał?
— Tymczasem nic jeszcze, ale zażądał programów, które niezwłocznie zostały mu posłane. Nadto zyskaliśmy poparcie nader poważne pana. Armanda Dorval, członka Akademii francuskiej. Pani Dorval pochwalił nasze usiłowania, obiecał napisać o potrzebie kształcenia polskiego proletaryatu i nawet przełożyć swe uwagi hrabiemu Gronowskiemu, skoro ma co do naszych celów jakieś tam wątpliwości.
— Aj, to niedobrze! — skrzywił się Konopacki.
— Sądziliśmy — rzekł Marchołt — że nacisk wywarty przez cudzoziemca i powagę naukową podziała skutecznie. Nic to nie obniża zasługi pańskiej, panie hrabio, który zdołałeś pierwszy skruszyć to serce zbyt zamknięte...
— Wcale nie o to mi chodzi — odparł pan Teodor — owszem, nasadźcie na Gronowskiego jeszcze z pół tuzina powag, byle nie cudzoziemców!
Marchołt wzniósł dłonie z wyrazistem zadziwieniem:
— Dlaczego?! czy pan sądzi, że Gronowskiego to znudzi? że się uprze?
— Nie, nie wiem... ale to człowiek... jakby to wyrazić? — — niepewny.
Marchołt dziwił się w dalszym ciągu.
— Rozumie pan?... może Dorval’owi powiedzieć coś niepotrzebnego... może nas przedstawić w złem świetle... bo — jak mówiliśmy już kiedyś — to człowiek niemądry.
Teraz stary emigrant zrozumiał i, wyciągając z uszanowaniem dłoń do Konopackiego, rzekł głosem wzruszonym:
— Mnie staremu, który, że tak powiem, zawodowo pracuję tu w naszych sprawach, nie przyszło to do głowy. Ma pan słuszność. Dorwal mógłby nabrać o nas wszystkich fałszywego mniemania, gdyby Granowski nie znalazł się odpowiednio... Winszuję hrabiemu subtelności uczuć obywatelskich.
— Co znowu! — po, prostu trzeba być praktycznym.
Od pewnego czasu zaglądał do czytelni jakiś pan, tek piękny i wykwintnie ubrany, że wzbudzał niepewność co do swego charakteru. Konopacki przyglądał mu się z roztargnieniem, ale gdy ów przychodzień ukłonił się, Konopacki rzekł po polsku do Marchołta:
— Zdaje mi się, że właśnie służący Aleksandra Granowskiego.
On to był i przynosił last znaczony herbem. Pan Teodor, obdarzywszy hojnie służącego, odesłał go, mówiąc, że odpowiedź przyśle później.
Pożądliwe spojrzenia dwóch zainteresowanych godziły w zamkniętą, pokaźną kopertę, w której coś szeleściało obiecująco.
— Mam złe przeczucie — odezwał się Konopacki, choć rzeczywiście był pełen nadziei.
Otwierał ostrożnie, aby nie uszkodzić czeku, którego rąbek kolorowy wyzierał poza granicę listowego papieru. Nie oglądając czeku, zaczął czytanie listu.
Czytał zrazu z zajęciem — zmarszczył się potem — poczerwieniał wreszcie srodze. — Zajrzał do tekstu czeku i zerwał się z krzesła, oddając papiery Marchołtowi:
— To już nie do wiary! przysyła sto franków!
Marchołt, bardziej przywykły do niepowodzeń w życiu, przyjął wiadomość raczej filozoficznie:
— O sto franków bliżej celu...
— Ależ to oburzające! — wołał Konopacki, chodząc nerwowo po pokoju — to drwiny ze sprawy, z nas wszystkich — no i ze mnie — powiedziałem mu wyraźnie, że prosimy go o dopełnienie sumy, o kilka tysięcy! — I te wyrażenia w liście: »rzecz zapewne potrzebna, lecz nie jedyna«, albo »w miarę możności«?! Ma bestya milion rubli dochodu!
— Są grosze ubogich wdów, które podobno przynoiszą szczęście — kiwał głową Marchołt — może grosze mniej datnych bogaczów także...
— Ja mu odeślę ten głupi czek — piorunował pan Teodor — wstyd nawet odbierać z Credit Lyonnais taką sumę!
— Nie mamy prawa, panie hrabio — rzecz już publiczna...
— Wszystko jedno! niech sobie posyła komu chce, ale nie na moje ręce... Widzi pan, jak to dobrze, że jeszcze Dorval nie udał się do niego; przynajmniej rzecz pozostanie między nami.
— Istotnie. Podziwiam przenikliwość hrabiego. Ale najważniejszą tu rzeczą pomyśleć, jak powetować tę sperandę, na którą już poniekąd liczyliśmy... Do kogo się tu udać? —
Konopacki utkwił w starego oczy świecące, w których niby przez łzy migotały drapieżne błyski. Patrzył tak długo aż się stary nieco zaniepokoił; rzekł wreszcie gwałtownie:
— Niema czego płakać — sprawa załatwiona.
— Jakim sposobem?
— A w ten sposób. — —
Rozpiął kamizelkę, sięgnął do serdecznego zanadrza i dobył z niego kopertę. Z koperty wyrywał z komiczną wściekłością bilety tysiącfrankowe: jeden, drugi, trzeci przy czwartym zawahał się na chwilę — była to reszta owego funduszu na niespodzianki, w którym mieściły się różne lube marzenia. — Przycisnął ręką na stole cztery tysiące franków i, nie zmieniając tonu, krzyczał do Marchołta:
— Macie tu, co potrzeba. — Płacę za Granowskiego, skoro mnie i nam tu wszystkim wstyd zrobił! Niech się teraz wstydzi! niech zna pana!
Osłupiały Marchołt zabełkotał:
— Ależ nigdy nie miałem zamiaru... nie mam prawa panu zabierać tyle...
— Ha! rzecz publiczna, panie prezesie. Już ani moja, ani wasza — na szkołę!
— Nie mam słów na podziękę...
Konopacki, rozpłomieniony, nie odpowiadał, szedł za swoją myślą:
— A jemu, temu panu, odeślę jego sto franków.
O mojej zaś ofierze ogłoście właśnie — niech się nauczy! Ja mam dziesięć, dwadzieścia razy mniej od niego... Co tam zresztą! bierz pan, —
I parsknął nerwowym śmiechem, rzucając się w podróż po pokoju. Śmiał się dziwnie, jakby szlochał.
Marchołt nie śmiał się, owszem spoważniał, prawdziwe łzy zakręciły mu się w oczach. Wyjął z kieszeni kwitaryusz i drżącą ręką wypisywał pokwitowanie na imię Teodora hrabiego Odwagi-Konopackiego.

∗             ∗

Wyszedł pan Teodor na ulicę piechotą — do Berty stracił jakoś kuraż — szedł machinalnie przez swój Paryż ulubiony. Pośród znajomych murów spotykał jakichś ludzi nowych. Wesołe, nerwowe plemię, które mu było dotychczas dekoracyą zabawy, uderzyło go dzisiaj objawami swego wewnętrznego życia. Okrzykiwano gazety wieczorne — tysiące ludzi chwytały je, nie przerywając swej wędrówki, lub stojąc, dyskutowały o ważnych sprawach dziennych. Ogromne, ładowne wozy rozwoziły towary i prowianty na pochłonięcie, materyały na większy jeszcze rozrost olbrzymiemu grodowi. Ruch uliczny nie był pustym tańcem muszek o wieczornej zorzy, lecz rojem pszczół roboczych, choć brzęczących szczęśliwie. Nikt się nie wałęsał po ulicy, każdy gdzieś dążył celowo. Oczy, nawet dzieci, świeciły przemyślnie i zdobywczo.
Doleciała do uszu Konopackiego mowa polska:
— Więc co będziemy robili, Władziu?
— A nie wiem, moja droga.
— Ty nigdy nic nie wiesz...
Uśmiechnął się pan Teodor. On także nie wiedział, co robić narazie; przedpołudniowe projekty wymagały pieniędzy; ogołocony z nich obecnie, czuł zanik pomysłowości. Ale nie żałował bynajmniej swego hojnego porywu, gdyż miłe, a nieznane fale płynęły mu przez serce. Dzisiaj już kilku ludzi, jutro tysiące, gdy się dowiedzą, będą z wdzięcznością wymawiały jego nazwisko; jeżeli nie twórczą pracą, choć datkiem przyczynił szczęścia ludziom swoim.
Bo nagle poczuł serce do rodaków, nietylko do błąkających się w odmęcie cudzego życia, lecz do tam tych, którzy siedzieli »w podłym klimacie« podolskim.
Już tam zboże pewno buja wysoko — buraki już przerwane barwią się zdrowo i krzewią krzaczasto. Od stepu ciągnie woń taka dzika i świeża, aż nie można jej sobie wyobrazić tutaj pośród zapachów zaperfumowanego potu i zwęglonych wyziewów. — A stadninka — oj! hasa po grudziach w ten piękny dzień wiosenny! Najlepsze te z klaczy Sanguszkowskich po angliku Reddy. — Właściwie trzebaby tam być, dopilnować robót, pozawierać kontrakty, wyprodukować grosz nie trudny do wydobycia z tamtej wdzięcznej ziemi, ale tak lotny! — — Tutaj szczególniej, zmieniony na franki, lotny jest jak kamfora. — No, w tym roku wydało się trochę, ale wiadomo przynajmniej na co. — A tam znowu nie tak źle się żyje w lecie, na rozgonnych przez szeroki kraj podwodach, na swem własnem państewku, gdzie czuje ducha i zacny koń i zwinny kozak dworski i kraina oddycha bujną chucią mołojców, śpiewa rozperloną pieśnią mołodyc. — — —
Aż się wzdrygnął Konopacki, gdy z zahamowanego nagle samochodu wyskoczył do niego wielobarwny jegomość — Katapultos.
— Tiens! Odvaga! gdzie się pan podziewa? Berta tylko o panu mówi. Spotykamy się u niej jutro na obiedzie, nieprawdaż?
Konopacki osowiałem oczyma spojrzał na drobnego człeka, z którym poczuł jakieś znienawidzone nagle podobieństwa: obaj przyjechali do Paryża, aby wystawiać swoje osoby i swe narodowości.
Odrzekł zimno:
— Drogi panie, proszę mnie wytłumaczyć przed panią Bertą. Otrzymałem niespodziewane wiadomości i muszę wracać do siebie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.