<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Zwada
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1981
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II. TANASEŃKO

Jakiś dziesiątek lat rąbano ten las pański na Ruskim. Nie las to był lecz zaiste cały świat leśny. Nie dziwota, że niegdyś rozdzielał plemiona i narody. Opowiadają, że tam gdzie Ruski, las i wąwozy potoku Ruskiego, niegdyś ostateczny kres był, stara granica naszej słowiańskiej Rusi. A dalej na południowy wschód i nieco niżej wypędzali skądś aż nad Czeremosz trzody swe Wołochy czy jakieś inne plemiona nieznane. Cóż dziwnego, że w puszczy takiej na granicy dwu światów, gnieździła się przez wieki płomiennooka, skrzydlata żertwa.
Foka Szumejowy od lat najmłodszych znał leśną robotę. Każdy pobyt w połoninie był dlań połączony z wyrąbywaniem przesieków, z wypalaniem pastwisk i łąk. Już jako wyrostek widział w lasach pańskich pierwsze butyny. Gdy wyposażony przez ojca, został gazdą, wciąż jeszcze rąbano lasy na Ruskim. Cokolwiek mówiono o tym, ciekaw był tej roboty Italianów, Granów i naszych butynarów. Postanowił zobaczyć ją na własne oczy.
Gdzieś w środku wielkiego postu miał więcej czasu. Czekał aż się ociepli.
Któż nie wie, że w połowie marca około świętej Eudokii (Odokii) coś dziwnego dzieje się na wierchach. Dnie słoneczne, błękitne. Jak Boży motyl, szeptem przewionie przez zaspy śnieżne pierwsza pijaność wiosenna. I w ludziach, których oczy na świat Boży otwarte, także zaszepce coś, jak pierwsze kropliny młodego wina. A potem za dzień, za dwa — wracają bezlitosne zawieje śnieżne.
Eudokia to znaczy dobra zjawa. Nie wiadomo czy to Bóg wiosenny się uśmiecha poprzez śniegi? Czy to złuda uwodna, Bida groźna? Bo przecież sierocie-pasierbicy wygnanej w ów dzień do lasu po maliny przez macochę bez serca, popadię Odokię, święci pańscy dali dzban malin. Siedzieli sobie gdzieś tam daleko wśród śniegów — gdzie teraz połonina Popadia — przy watrze staruszkowie wędrowni kudłaci, brodaci. Aż tu zwabione jasnością dziewczynisko półzmarzłe się zjawi. — Czego szukasz, biedaczko? — Malin — odpowie. — Nasypali jej hojnie pełny garniec węgli z watry. Już nic nie mówi, idzie, grzeje ręce od garnka. Patrzy: pełen dzban malin. Słodkie i wonne maliny — w środku postu? To zwabiło macochę na wierchy i dzień później zadusiły ją tam wichry i zaspy śnieżne.
Jurijko Fedczukowy Hrabczuk, który dożył do naszych czasów, wspominał, że w pogodny dzień przed Eudokią, Fokę skusiło ciepło: osiodłał dwa konie, wziął ze sobą to i owo i pojechał w gościnę na butyn.
Po drodze wstąpił do Tanaseńka-Urszegi na Ilcię, niedaleko miejsca, gdzie Rzeczka wpada do Czeremoszu.
Choć jasny dzień był, całe domostwo Tanaseńkowe — kilka przestronnych chat połączonych podwórcami — tonęło w cieniu i w dymie. I w błocie także. Po podwórkach myszkowały jak u siebie w domu, ba i hasały i swawoliły różne „maleństwa“: cielęta, jagnięta, koźlątka i prosiątka. Dalej już, w rozległych ogrodzeniach spożywały rozrzucone po śniegu siano — liczne dojrzałe trzody. Świadome swej godności krowy i przytępione marzeniem o wiośnie owce. Nawóz był wszędzie.
Tanaseńko mawiał: „Cóż z tego, że teraz u tego i owego gazdy koło chaty czysto. Kiedy i w komorze zanadto czysto, bo pusto. U mnie na podwórcach tłusto, to prawda, ale w komorze także.“ Tanaseńkowa komora pękała od wszelakiego dobra.
Sam Tanaseńko to chwalił się, że wyposażył dzieci jak należy, nawet zanadto i sam już żyje byle jak. To narzekał nawet po trosze, że bieda, że w ogóle już nic nie ma. Przecie miał jeszcze przy chacie ponad tysiąc owiec i ładnych parę setek krów. I chyba nikt w Żabiem nie znał się tak na chudobie jak on. Pamięć miał szczególną. Znał każde cielę, każde jagnię od urodzenia. Zajęty był od świtu do nocy. W ciągu lat Foka niejednego odeń się nauczył.
Skoro tylko zobaczył Fokę, zostawił wszystko, posadził go w świetlicy naprzeciw komory, a sam biegiem do komory, aby zmienić zadymione ubranie. Wyszedł po chwili powolnym uroczystym krokiem, w czerwonych portkach, w bialutkiej koszuli, w nowiutkim kożuchu. Białe, długie i gęste włosy wysmarował starannie masłem. Dopiero teraz witał się długo. Nie mówił na razie więcej, zaczął się krzątać koło gościa.
Naprzód zastawił przed nim nieużywane nowiutkie łyżki bukowe i śliwowe. I nowe miski kosowskie i pistyńskie, gładziutkie, w zielone wzory polewane. I noże nowe z Riczki, z trzonami rzeźbionymi a raczej odlanymi, jak to się mówi „sypanymi“ z mosiądza. I pańskie szklanki z fioletowym połyskiem.
Rozłożył na ogromnym stole kilka serów, każdy wielkości kamienia młyńskiego. I tęgą połać jeleniej słoniny, żółtej jak wosk. Zapraszał Fokę. Jeszcze brakło mu czegoś, był roztargniony. Przyniósł nowiutką, pisaną w krzyżyki, drewnianą berbeniczkę z wódką zaprawianą miodem z korzeniami górskimi. Pociągnął głęboko, dał Foce, ale i z tego nie był zadowolony. Coraz pospieszniej wchodząc do komory i zaraz wracając, wciąż znosił coś, aż zastawił wokół Foki jak gdyby stół ze święconym.
— A może by tak jajeczniczki, choć troszeczkę? — Nie czekając na odpowiedź skokiem przesadził wysoki próg komory, wrócił skokiem i pospiesznie poniósł do kuchni jaką taką kopę jaj w jaworowym korycie.
Foka nie opierał się, wiedział, że to na darmo. Po czym gazda sam usługiwał, nikogo z najmitów ani z krewnych przed oblicze gościa nie dopuszczał. Nie widzieli się od dawna, przyglądali się sobie, prawili grzeczności.
— Dobrze słychać o tobie, Foko, i to nie od dziś — a widzę, prawdę mówią ludzie.
Foka odpowiedział grzecznie.
— Dobrze, kraśnie trzymacie się, gazdo Tanaseńku. —
— Dobrze? to niby w czym?
— Że nie staro, że jędrnie, tak.
— Alboż ja stary? Nawet nie wiem, synku, kiedy mi przeleciał wiek. Aż tu raz widzę w wodzie odbicie: konopie na głowie, czy co? siwy włos! Fe! Skąd to do mnie? A pytałem niedawno księdza w dolnej parafii, tam gdzie mnie chrzczono. Z metryk wyczytał i powiada, że mi na Pokrowę dziewięćdziesiąt pięć lat minęło. To niedużo, nie, ale —
Po wstępnym traktamencie rozgadali się. Mówili o butynach. Foka z zaciekawieniem. Tanaseńko z obrzydzeniem. Suchego włókna na butynach nie zostawił. Nie dał prawie Foce przyjść do słowa.
— Ty, Maksymiuku, na samą Popadię Eudokię na wierchy ruszasz? Do butynu cię ciągnie? Ej-ha! Patrz, i to bardzo, aby ci nie wystrychnęła czego Popadia. Malin ci się zachciało czy czerwońców? — Nie czekając na odpowiedź wywodził dalej: — Dla sieroty biednej to dobry czas, a jakże, ale kto zbogacić się chce, oj warko, synku! ten węgle za pazuchą przyniesie zamiast malin.
— Ależ, Tanaseńku, mnie zawsze las ciągnie, a to nowa praktyka i praca ciekawa.
— To praca po twojemu? Jak niedźwiedzie na łańcuchu podskakują. Widzisz go! praca! W każdym razie nie gazdowska. — Tanaseńko podniecał sam siebie, zapędzał się. — To niewola czysta, łapanka na durnych, jak wędka na pstrąga. Pańszczyzna — to nic jeszcze. Zobaczysz, co z tego będzie: bida taka sunie, jak zasowa śnieżna. Na cały wiek, na całą naszą warstwę. Pijaństwo i niewola.
Tanaseńko krzyczał z uniesieniem, jak ksiądz na kazaniu przeciw pijakom. Foka przerwał mu delikatnie.
— Ale skądże tyle lasów starczy, aby cały wiek nasz i całą naszą warstwę spętać?
— Lasy im potrzebne? Durnie im potrzebni. Durnych starczy. Zobaczysz jak zasmakują w tym, aby nie myśleć, nie kłopotać się, aby im nawieźli i postawili pod nos jadło i napitek jak chudobie.
— No i cóż to im zaszkodzi?
— Co zaszkodzi? I ty, Foko Szumejowy, tak pytasz? Ot, dadzą się wywieźć gdzieś jak te Italiany. A pewnie tam gdzieś razem z nimi węże będą chrupać albo żaby.
— I wy w to wierzycie, Tanaseńku? Widzieliście tych Italianów?
Tanaseńko ochłonął.
— Czemuż bych nie widział? Zachodzą tu nieraz. Kraśni chłopcy. A najmilszy ten z cyrku, ten Kamio. Jak z berbenyczki pociągnie, to cyrkowy ukaz na podłodze wycina. Zwinie się w kulę i katula się jak dymało. Język poprzez nogi wystawia i oczy mu się śmieją. Pociecha z niego! Do łez się śmiejemy. Nie mów tego nikomu, Maksymiuku, bo zaraz plotki pójdą: bardzo korci mnie tego z cyrku za hodowańca przyjąć, usynowić. Stać mnie na to, chociem już biedak. Bo dzieciom moim to wszystko należy się, a wszystkiego mało. Ledwie do sześćdziesięciu lat dociągnęły, niby to gazdowie rodowi, a jakieś stare to i nadęte. Smutne to z bogactwa. A ten pajac jak przyjdzie tutaj, to i z psami bawi się, i z koźlętami fika jak kozieł i cielęta pieści. No, z cyrku. Cieszy się nim wszelka chudoba. I jakoś z nim razem młodo się dzieje. A to bida jakaś bezdomna, wędrowna, lubię go. Ale kto wie jakiego rodu. Co z niego wyleźć może? Nie gazdowskie dziecko. Jeszcze mi tu żaby zacznie smażyć na śmietanie. I do mleka zamiast glegu da na rozczyn sera z robakami żywymi... — Tanaseńko westchnął. — Ale nie w tym rzecz — znów sierdził się Tanaseńko — czy wierzę czy nie wierzę w te żaby. Wiesz czym butyn zaszkodzi? Gazdostwa nie będzie nigdzie! Sami najmici z najmitów i na wieki najmici.
— Ależ Tanaseńku, zarobią trochę —
Tanaseńko nie słuchał.
— Tego jeszcze mało. Kiedy robota wyssie z nich mózg, zdurnieją jak ten stary Pańcio wędrowny, co z biedy Boga zaprzeczy. Będą łysi i goli, wytarci jak stare pszczoły. Wtedy dopiero wielki honor ich czeka.
— Jakiż to? — wtrącił Foka.
Tanasij ogłosił uroczyście.
— W gazetach nakarbują o nich, że to półzwierzęta na pokaz. A dotąd nikt nie śmiał —
Foka wtrącił nieśmiało.
— Dotąd mówili, że my całe zwierzaki, niedźwiedzie.
— Całe zwierzaki?! — zaperzył się Tanaseńko. — A któryż to cały zwierzak? Czy ten co, podług Boga, dla żywociny, dla dychania wszelakiego serce ma otwarte, czy tamten co naród pogania jak chudobę?
— Ależ, Tanasiju, po cóż tak czarno. Zarobią trochę.
Tanaseńko przerwał.
— Pewno, że czarno, zarobią, przepiją i zadłużą się jeszcze po uszy. Ty nie wiesz tego, że czort na pieniądzach siedzi? A jak człek naraz dużo zarobi, to nie na dobre wyjdzie.
— To prawda. Czort kusi, ale nie zmusi. Zarobią, wrócą do swego i gruntów pańskich dokupią. I będą gazdować.
— Chyba Żydzi będą gazdować, bo mają rozum. Do swego, mówisz? A gdzież tam będzie swoje u tych znijaczonych pijaków? Kto z nich dba o swoje? Do tłoku przywykną, aby w kupie paść się jak chudoba, do wszystkiego złego przywykną w tych norach.
— W jakich norach?
— No w tych butynowych, w kolibach.
— Cóż tam takiego?
— Co? Gorsza od gaury niedźwiedziej jama. W lesie pierwowiecznym na samym dnie. Dach niższy niż w świńskiej kuczy, a oni sami jak sczeznyki wyklęte, na brzuchach pełzają, albo w kuczki koło watry ślęczą. Tam nawet nie ma gdzie zawiesić obrazy święte.
— A to ci nowina. A na połoninie w stai widzieliście kiedy obrazy święte?
— A po co obrazy święte tam gdzie słońce blisko, świat szeroki, a Bóg święty dysze naokoło. Ale czekaj, ciągle mi przerywasz, posłuchaj. Byłem tam raz w tej kolibie butynowej na Ruskim. Może to starość dokucza, niepokój jakiś. Czasem pędziłby gdzieś człowiek — przed siebie. I żal mi tych ludzi, choć durni. Toż berbeniczkę z wódką sporą, ot większą od tej, im zaniosłem. Im i wódka nie pomoże. Więcej tam nie pójdę. Bo wiesz co ci powiem na ostatku. Najgorsze to, że tam wszystko szare, a nawet czarne. To sobie zapamiętaj i dobrze patrz, czy kto kiedy ubierze jakie portki czerwone albo chustkę kraciastą, albo przebierze się w niedzielę. Nie poznasz nawet, który z nich ma włosy jasne, a który czarne. Gdzie tam! Miarkuj to sobie: gdzie taka czarność, tam choćby grube tysiące, choćby w wódce się kąpali, tam dobra być nie może. Umrzeć to umrzeć raz, i już. Na to podwórze zdąży każdy. Ale w czarności tej tkwić? nie, nie pójdę więcej —
Tanaseńko zasmęcił się. Na szczęście przypomniał sobie o troskach ziemskich.
— Ależ ty, Foko, coś słabo pijesz. Oj, słabo! Uważaj, niebogo, bo, nie daj Hospody, krótko pożyjesz. No pij, pij synku.
Sam Tanaseńko rad z okazji, czy dla zapomnienia czarności, pociągał głęboko, aż lęk brał, i mówił dalej.
— No czekaj, dajże mi powiedzieć. Rozpowiadał ten ot, z Iwanenkowych Zełeńczuków, którego do wojska złapali i wybył tam swoje dwadzieścia pięć lat, ale wrócił — rozpowiadał, że w jakiejś tam kopalni węgla, choroba wie jakiej, jak ci konia na dół pod ziemię spuszczą na to, aby węgiel wózkiem ciągnął, to już go tam zostawią na wieki. To już oślepnie bidna nieszczęsna chudoba, Boże ty mój! Oj, coś mi się zdaje, że i te butynary poślepną od lasu i od koliby. Albo im oczy powyłażą jak u sowy. Fe! Wiesz co? Pooglądaj sobie tam wszystko i wracaj do mnie jutro na noc. Albo odłóż całkiem tę jazdę. Słuchaj, Maksymiuczku, gdzie chudoby nie ma, tam smutno, o śmierci się człek zaduma. A tu, choć jużem biedak, młodą chudobę ci pokażę i nową budowlę. I berbenyczki nowiutkie, kraśnie pisane. A tych stołków kiedrowych rzeźbionych com je sam majsternie wymądrował, nie jesteś ciekaw? Wykładane i jaworem i śliwą i cisem. Ale to za dnia. A cisu mam sporo. Narobiłem sobie kołków nowych. Ten durny Buliga, skądś przez Żydów, gwoździ, modnych-żelaznych nakupił i pobił dach gontami. Zaledwie trzydzieści lat przeszło i już rdzewieją te kołki żelazne, wypadają i dziury w dachu. A cisowe kołki? ho-ho, to potrwa sobie.
— A skądże ten cis?
— Ha, skąd? Skąd wszystko, z ziemi. Zawadzała mi stuletnia smereka na pastwisku. Ściąłem ją i jużem korzeń wydzierał, akuratnie, czekanem, siekierą i łopatą, a tu, hou! stój! Coś stuka pod spodem jak żelazo. Pod korzeniem smereki stary cisowy korzeń.
— I nie zginął, nie zgnił?
— Bieda mu zginie. Cisowy korzeń — wieczny! Ano zostaw, tak na sto lat, carynki słobodnie, aby nikt nie kosił. Znów spod ziemi las cisowy wylezie.
— Tak myślicie? — upewniał się Foka.
— To pewne.
— No to nie martwmy się, Tanaseńku, i nasza warstwa spod ziemi wylezie, butyn nie zaszkodzi. —
Tanaseńko otworzył usta, uśmiechnął się ciekawie, chytrze.
— Tak mówisz? Może, może... — Znów zniecierpliwił się. — Ale ty gadasz, gadasz, Foko, a nic nie używasz, nie jesz, nie pijesz. U mnie tego nie ma.
Foka usprawiedliwiał się.
— Mocne głowy macie, wy Urszegowy ród. Dotrzymać trudno.
— Moje napitki nikomu nie zaszkodziły. A niejednego uzdrowiły. Mądruję nad tym od lat trzydziestu. Tu, miarkuj sobie, chytrze spojone jedno z drugim. Zioła, miód czy wódka i różne różności. Na wszystkich strunach gra jak cymbały. Co jedno osłabi, to drugie podpiera.
— Ale jeść tyle? Babyci chwycą, pęknie człek — apelował Foka.
— Patrz tam, to doktór najlepszy — wskazał na nową szeroką hrubę kaflową. Na polewanych kaflach kremowego koloru, w jaskrawej zieleni odlane postacie ludzkie przedstawiały sceny budujące i ciekawe, a także ucieszne i nawet nie obyczajne.
Foka ogląda z uznaniem: opryszki gonią na koniach przed siebie, z lasu wyglądają za nimi puszkary w mącznych mundurach cesarskich, w pokracznych czakach, z długaśnymi karabinami. Inni rozglądają się po górach głupawo. Krowy o dorodnych wymionach idą na połoninę, za nimi pastuchy z trembitami, kudłate psy, przed nimi błyszcząca, zieloniutka połonina.
Wesele na koniach. Gazdowska panna młoda, tęga, barczysta, na szerokim koniu. Korona świeci jej na głowie promieniście jak słońce. Wokół drużbowie i goście strzelają z pistoletów. Gęsty dym zakrywa połowę sceny weselnej.
W kącie pieca skromnie ukryta w cieniu scena ponad wszelką miarę nieskromna. Mołodycia i młodzian pod drzewem w pozycji i ze szczegółami, które nie pozostawiają żadnej wątpliwości. Ale już zbliża się kara. Zazdrosny mąż z toporem pędzi, aby odrąbać narzędzie grzechu.
W przeciwległym kącie czort z ogonem tańcząc radośnie karbuje grzechy na wołowej skórze. Powyżej nieco — dobrotliwy a przerażony święty Mikołaj fałdą sukni stara się zasłonić grzeszników. Lecz dalej jedzie na obłoku kolasą zaprzężoną w dwa konie gromowe święty Eliasz z piorunem w ręku. Groźnie spogląda w dół, strach patrzeć...
Powiada Tanaseńko:
— Wyścielę ci tam! A tam miejsca na trzech. Czerepy rozgrzane lepiej ciepło trzymają niż okład gorący. Na rano wstaniesz mocny jak niedźwiedź, a tymczasem używaj!
Foka przynaglony zajadał, popijał a mówił jeszcze mniej. Z tego wszystkiego zrobiło mu się nieco smętnie.
Sam gazda wyścielił mu na noc posłanie na hrubie: cztery nowiutkie włochate liżnyki nie ruszane dotąd i prześcieradła konopiane nowe, jeszcze nie prane. A także poduszkę żydowską fajną, całą czerwoną, mu podłożył.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.