<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Zwada
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1981
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA
ŹRÓDŁA



I. ŹRÓDŁA
1

„Pępek świata jest w Rzymie, innego nie będzie.“
Czyliż to znaczy, aby któryś chrześcijanin, Żyd, Turek, bożkochwalca, bezbożnik czy człek innej wiary miał się wyrzec własnego pępka? Bez własnego jedynego pępka nikt się nie narodził na Boży świat. Znijaczyć pępki, pomieszać je — na nic się nie przyda, nie uda się nikomu. Gorzej jeszcze: taki co w swoim tylko pępku rozlubowany wpatruje się w siebie, co więcej, wypina się, aby być pępkiem pępków, pozostanie na zawsze ucięty, zmarniały. Nie odszuka swojej pępowiny, nie odnowi trwałego związku między tym co porozcinane. A nie jest to łatwe. Po czarnym człowieku nietrudno domyśleć się czarnych przodków, po pstrokatym — mieszanych. Ano poznajcie po pępku! Tam dopiero w najmarniejszym zaspanym kąciku ukryte tajniki.
Wiedza o pępkach niełatwa, może jeszcze nie istnieje. Nie poprzestanie wcale na oglądaniu wstydliwie ukrytych, nic nie znaczących szczątków, lecz dąży do odbudowy jednoczesnej w stronę widzialną i niewidzialną. Odbudowując żywą sieć świata, podąży od małego ku najmniejszemu w jedną stronę, a w drugą ku wielkiemu. I powiąże na nowo co zdawałoby się rozcięte na zawsze: żywych i umarłych.
Koniec końców los człowieka — być pępkiem, ogniwem malutkim, na krótko z całym światem połączonym, a potem nędzną resztką, śladem. Na zawsze czy na długo?
Także każdy kraj ma swój pępek. Najdalszy klin Wierchowiny puszczowej, węzeł górski, co promieniście rozrzucił wokół siebie pasmo zbudowane z najstarszych, praskalnych pokładów, nazwano dopiero od niedawna i przypadkowo Palenicą.
To róża wiatrów, a także róża wód. Z tego kąta wysączają się na wszystkie strony świata: ku południowemu zachodowi źródła Vaszeru, ku wschodowi źródła Saraty i Perkałabu, ku północy źródła Czeremoszu, a ku południowi? To zobaczymy jeszcze. Na mapach i dokumentach dawnych — niedawniej wszakże niż od sześciuset lat — oznaczano Palenicę jako kąt trzech państw: Polski, Węgier i Wołoszczyzny. Tam to gdzieś odkrył Wincenty Pol głaz z wykarbowanymi literami F. R. Finis Rei-Publicae.
Innych karbów ni śladów państw czy państwowości nie doszukamy się wśród stepów górskich, wśród czarnych lasów o przepastnych stokach, w sieci wód i moczarów. Chociaż rozległe i pojemne są połonińskie harcowiska Palenicy i całego pogranicza pustynnych połonin, od wieków nikt nigdy nie słyszał ani nie zapisał, aby królowie trzech krajów: polscy, madiarscy czy wołoscy, bądź jacyś hetmani, wojewodowie czy rycerze na tanecznych koniach kiedykolwiek, choćby raz zjechali się tam dla spotkań granicznych, dla honorów lub turniejów.
Za to kto wie od kiedy, każdej jesieni z płodności, co szumnie rozpręża się z żywych ciał, majestatyczny las wyrasta nagle na szczytach i płynie poprzez chmury wysokimi połoninami. Nie las to i nie buńczuki orszaku królewskiego, to rogi-korony i rogi-świeczniki niesione przez orszaki jeleni królewskich, rodem z puszcz trzech krajów. Naprzód uroczyście, potem w tanecznych skokach i gonitwach. W końcu rogi jak włócznie bodą się, szarpią się, trzaskają i łamią się, aż pokonany przeciwnik spadnie od razu spod chmur do przepaści. Gdy noc okryje połoninę spotkania są czulsze, spełnia się cel rojów. Tęskne głosy jeleni przerywające ciszę, trembitają przez puszcze noc w noc.
Jelenie zazwyczaj samotne, tylko raz do roku zbierają się w takie rzesze. Podobne roje i orszaki samotników znane są wszakże wodom podszczytowym: oto pstrągi, żyjące zresztą samotnie — każdy w miejscu swych łowów, w przyzwoitej odległości jeden od drugiego — jesienią w wędrówkach ku źródłom zgęszczają się w rzesze, a nawet w oku morza skalnego, to jest w samym pępku ziemi, nabywają się gromadnie, tańczą i szaleją.
Gdy nadejdzie ich pora, w blasku słońca, a jeszcze częściej w pełnię księżycową, zawsze zwracając oczy w górę biegu wód, pomykają strumieniami ku źródłom dla schadzek najustronniejszych: smukłe wodnice o wdzięcznych główkach, oczepionych pierzastymi czujkami, strojne w srebrzyste łuski o jedwabnych poszewkach, aksamitnych, cieniowanych złotawo staniczkach, ściskających drobną pierś, panienki o szyjach nabrzmiałych jajnikami — drżą tanecznie. A za nimi srebrno-pancerni giermkowie w porywie odmierzonym lecz między sobą w walce nieustępliwej. Dla wielkich wesel i szaleństw rybich przedzierają się jeszcze dalej, do ukrytych pod szczytami zatok morza podskalnego, skąd w dół od działu wód wytaczają się źródła na wszystkie strony świata.
Jedyne ślady ludzkie, dziejowe, a raczej przeddziejowe, na obszarach Palenicy, to płaje grzbietowe zachowane o tyle, o ile pozwolił na to układ pasem. W którąkolwiek stronę nimi podążymy, do stałych siedzib ludzkich nie dotrzemy prędzej niż w ciągu dwóch, trzech dni. Zegarów ani wahadeł dziejowych tam nie słychać. Cisza zagłębi górskich i leśnych łon, nawet wiatru silniejszego nie dopuszcza. Jedyne wahadła to rytmy szumów, pomiędzy szeptaniem kropel wiosennych zbudzonych spod lodów a letnią szumawą wód, to rytmy strzałów od trzaskania lodów wiosennych do letnich gromów. Z Palenicy rodzą się wiatry, rodzą się rzeki, a rzek i wiatrów tam nie ma. Pozwala ona igrać grzecznie tylko własnym dzieciom, zrodzonym na miejscu strumieniom i powiewom palenickim.
To jajo w łuskach i obwłóczkach wielu jaj, ten rdzeń Wierchowiny, ściśnięty wieloma słojami wierchowin i połonin, mędrcy górscy nazwali sobie potajemnie Pępkiem ziemi.
Dlaczegóż pępek? Czemuż nie głowa? Czemuż nie drugi życiowy biegun — narząd płodzenia? „Szimbałe-szimbałe! cóż to za zagadka?“
Nie tak trudno odgadnąć, jeśli pamiętamy, co to jest pępek: ślad rzeczywistego współżycia, ostatnie widzialne ogniwo zakrytego łańcucha matek, pramatek, rodów, prarodów. Któż ogarnie, któż i jak rozplącze to drzewo pępowin, z korzeniami sięgającymi nieba, drzewo co wypuściło pierwszy pęd z łona pierwszej matki? Pępek to miejsce, choćby kropeczka, w której z nieskończoności lecący grot i w nieskończoność przepadający, przeciął to co zamknięte, skończone. Po cięciu tego grota pępek jest blizną i to niezwykle dobrze zagojoną, mało podatną dla jątrzeń i chorób. Wskazuje, że przewód żywiący zalążek ciała, to przeszłość skończona na zawsze, bo oddał zadanie swe innym narządom. W samym pępku już nic się nie dzieje. Jest najskromniejszy. Im głębiej wchłonięty, tym doskonalsze łono.
A przecież jest kluczem sklepienia w czasie, utrzymał całą budowlę żywej istoty. Gdzieś tam pomiędzy nim a łonem matki jest tajemnicze święte świętych, jak niegdyś ołtarz w Delfach. Bo niegdyś przechowany w Delfach — co były Rzymem dla helleńskich wątpień i sumień — kamień spadły z nieba, który oglądano z drżeniem i czczono nabożnie i nałożono go na przepyszny marmur wyrzeźbiony w postać pępka. Ów ołtarz centralny nazwano pępkiem świata, na znak, że Bóg odrywając ludzkość od łona swego dla samoistnego rozwoju, zesłał jej to memento więzi. Dotąd można oglądać go w Delfach.
Delfy, są od dawna pamiątką tylko, może przecie wskazówką także? Wierzyć w pępki czy szukać ich? Zamurować, zaklepać na zawsze przeszłość, a w zamiarze z tym przyszłość także; tak nie inaczej? Czy z drżeniem zaglądać, szukać, pytać, nawet czyhać: a może tam z przeszłości, co pręży się i wystrzela przed siebie, z zamieci-promieni, z labiryntu życia, z jego krwionośnych naczyń i siatek, rozszumi się i roznieci na nowo pępowina? Może zgaśnie znów, ale zaświadczy o tańcach życia, o łańcuchu życia. Może czeka na obudzenie?



2

Jakże to się dzieje, że Palenica jest węzłem szczególnych a stałych związków pomiędzy pokładami górskimi, wodami podziemnymi, a powietrzem wraz z jego prądami, wiatrami, chmurami? Czyż nie bije w Pępku ziemi ziemski puls, jeden z takich, które sprawiają, iż w niektórych miejscach ziemia widzialniej przyciąga niż w innych? Węzeł ten nie tylko wyławia, gromadzi i wiąże zwały chmur, co zgęszczone piętrzą się nad nim niby drugie pasmo górskie. Jako puls przyciągania Pępek ziemi Palenica jest także misterną pracownią tysiąca rąk, która otacza się własnym sklepieniem, to jest własnym powietrzem, tak przecedzonym w warstwy szczególnie lekkie, giętkie, a przez to nadmiernie czułe, chłonne i wnikliwe, że zdoła rozetkać grube włochate koce chmur w najcieńsze nici i przędze. Za pomocą tysiąca sieci i sit potrafi przepracować je w odpływy prądów i sił, a ostatecznie rozłożyć i wchłonąć całą powałę chmur, bez nagłych burz, bez znaczniejszych opadów. To powietrze jest także zapadnią psotną lecz dobrotliwą, a raczej posadzką dla tańca tak sprężystą, że brylaste, gradowe chmury, co gramolą się granatowymi niedźwiedziami na Palenicę, rozpląsują się w różowe korowody, coraz bardziej bezcielesne, że pioruny stopią się w nice, czyli w migotliwe rosy, aż wessane zapadną w źródła, w moczary leśne, w strugi.
Zanim się to stanie, można nieraz oglądać, o zachodzie słońca i przed nocą, jak pasma górskie i pasma chmurowe, podobne zapamiętanym kochankom, wymieniają się swymi światłami i swymi ciemnościami.
Czasem chmury bywają czarniejsze. Miażdżą czarnością szczyty, aż jakaś niespodziana odsiecz, nalotem światła z flanki, rozsnuje same góry w pajęczyny świateł. Wówczas oba pasma, czarne chmury i roztopione w świetle wierchy, spojone w jedno cielsko świetlno-czarne, przybierają postać niesamowitego starca, któremu na imię Czas. Umiera, kamieniejąc od głowy, a tylko potężne plecy zachowują do nocy jeszcze boską świetlistość dawności.
Kiedy indziej wytryski chmur spłoną tak doszczętnie, że nie ma w nich ani jednej smugi nierozpłomienionej, natomiast wkopane w ziemię góry ponurzą się żałobnie czarcimi kudłami puszcz. I oto pierwszy z synów bożych, Sataniel-Samael, odrąbany od piersi Światła, wali się w dół już zbrzemieniałą od ciężaru ziemi głową. A tylko astralne ciało Samaela wypala się jeszcze, dogasa powoli.
Gdy na noc oba ciała wymienią się istotami, gdy góry i chmury przeniknąwszy się wzajemnie, roztopią się w morze pierwowieku, nie pozostaje już nic z rzeczywistości ziemskiej. Tylko na szczytach Palenicy niebo roziskrzone a powiększone przez kryształowe kopuły powietrza, zniża się, przybliża i otwiera.
Przewagę i zwycięstwo pulsu ziemi oglądać można nieraz jesienią w kotlinach Albinu, Popadyńca, Riabyńca, tam gdzie wody, zebrane z wnętrza szczytów, sadowią się już na dobre. Wstydliwym porankiem szczelnie stłoczone chmurzyska maskują umiejętnie i niby to jesiennie długotrwałą pogodę. Zatłoczą potoki, kłębami trzymają się bez ruchu, aż cisza bez stuknięcia, bez głosu, bez pisku ptasiego nawet, ukołysze nieufne lasy, że nikt z krain mgielnych nie wślizgnął się, aby myszkować i podpatrywać. Wówczas lasy i moczary, wchłaniając mgły bez śladu, odsłaniają złotawo roziskrzone ciało nieba. I tylko bardzo przebiegły, a nade wszystko wytrwały szpieg zaniesie do wsi i na doły wieść nieprawdopodobną, że Palenica dzień w dzień łyka chmury, a niebo odsłania łono swe i grzeje tężej niż latem.
A przecie ani upał, ani spiekota nie depce nigdy ziem palenickich, nie pali suszą, nie dręczy dusznością. Im więcej słońce gra, błękit gra, tym jaśniej drgają rosy, dźwięczą rosy, świergocą rosy, wszędzie jak puszcza daleka-szeroka. Wyłowione przez puls ziemi z chmur hojnie skraplają każdą trawkę, liść, szpilkę i grzybek. Choć lekki wietrzyk przechadza się po rosach i strąca je, wciąż nową rosą rozkwita puszcza. Odradzające się wiecznie rosy, cała ich sieć nieograniczona, to niewyczerpane choć najcichsze źródła Czeremoszu.
Palenica to przybytek, gdzie nie tylko pioruny, nawet pociski szyderstwa rozpłyną się w uśmiechnięte rosy. Jakaż ironia i gorycz ostanie się wobec starych drzew, choćby już spróchniałych, wobec traw, wobec źródeł i ciszy? A ilekroć potoki i huki wzbiorą i rozśmieją się hałaśliwie, jak rozbrykane goniące się chłopaki, stare drzewa zatopią swawole w niewzruszonym milczeniu. Nieraz już rozswawoliły się wody i zawsze wsiąknęły w jamy, w mchy, w sieci leśne. Przeto szyderstwo takiego przybysza, co tylko we własnym pępku się rozlubował, odbije się od drzew i będzie go ścigać. Wszystkie drzewa i liście, prochy ich przodków i nowo napęczniałe pędy porozumiały się już od dawna w długiej ciszy, tylko on jeden wyrzutek z ciszy, hebes nieszczęsny śmieje się głośno z braku zrozumienia. Zdławi go nudny śmiech, zdusi go cisza, aż zbraknie mu tchu, uciekać będzie w przerażeniu, aż go ukoi hałas miast, a płuca jego nasyci kurzawa gościńców.
Nie myślcie jednak wcale, że Palenica nie jest gościnna. Nieustannie zaprasza gości z tego i z tamtego brzegu do rodziny czarno-zielonej, do nabożeństwa w zielonym mroku, do tańców milczących przed ołtarzem żywej obecności, gdzie liść garnie się do liścia, uścisk do uścisku, szept do szeptu, spojrzenie do spojrzenia.
Tylko czarność jest barwą matczyną, najczulszą ze wszystkich barw. Wzywa do zaufania dziecięcego, sama wyniesie na światło. Z niej rodzi się zieleń lasów, z niej i zieleni błękit nieba. Czarne źródła Czarnego Czeremoszu, ciemny brzuch poczynań w jednym powijaku zieleni, a w drugim błękitu. Z łona Palenicy, z Popadii, z wszystkich ciemnych łon tysiące ssawek ssie wodę dla Morza Czarnego. Bo pod Czarnohorą, pod Czarnolasem i w pępku ziemi bije starsze czarne morze, morze w czasie. Tchnienia i głosy ciemności, naziemne i podziemne, tysiączne strugi, chlupawki, poniki. Wzdychanie spod skał, szlochanie moczarów, gwarliwy bulgot na płytach wygładzonych, szeptany szczebiot ros. Oczy niepotrzebne, tylko słuchać. Źródła Czeremoszu — z nich wieje wciąż dzieciństwo leśne. Kosodrzewy czarno-zielonej nadziei, nie w czasie zakorzenione, lecz na korzonkach świętego lęku. Trwa i przetrwa świat.
Gdzieś w tych krajach, gdzie władny hałas zwalnia od lęku, gdzie wszystko oświetlone jednakowo trzeźwo, tam to i owo jest prawdą i na pewno ma cenę, a tamto nieprawdą i bez wartości. Jedno wskazane lub dozwolone, inne na pewno zabronione. Tutaj na źródłach nie rośnie nieprawda i wszystko dozwolone. Pierworodny grzech wsiąknął skroplony w moczary i w rosy, na to aby wszystko było możliwe, aby zaczynać po raz pierwszy albo jeszcze raz. Dopóki z pępka ziemi krąży promieniście żywica drzewa światowego od gałęzi do gałęzi, od ogniwa do ogniwa, dopóki żadne z nich nie jest odcięte ani samotne, nie zbudzi się grzech. Któż ośmieli się naruszyć więź, zbudzić grzech?
Wody Wierchowin nie mają lodowców. Co prawda cały północny stok Czarnohory zarówno wydartymi niegdyś przez lodowce kotłami z ich roślinnością subarktyczną, jako też zanikającymi na dnach kotłów jeziorkami, podskalnymi strugami i zaciekami daje świadectwo o dawnych lodowcach. Jest to przeszłość przedludzka, niedzisiejsza, niewczorajsza, ślady i echa dziejów przeddziejowych sprzed tysięcy lat... Jeśli szukać do końca i obliczać, wydaje się oczywiste, że obecne zapasy wód karpackich to nie tylko uchwytne wzrokiem źródła główne nazwane hołowyci. Przede wszystkim są to obfite śniegi od jesieni do maja powiązane wielokrotnie z moczarami, z całą siecią i labiryntami bagnisk podszczytowych. Bagniska te wcale nie ubogie w wodę, raczej nieśmiałe, a głównie senne, bo dogodnie zasiedziałe w swoich łożyskach. Dopiero gdy tające śniegi je przepełnią, co więcej, gdy deszcze wiosenne i ulewy letnie wywracając zasiedziałą równowagę, wydrą koryta i strugi dla odpływu, zaspane moczary budzą się coraz raźniej, nieraz groźnie. Przypominają, że woda nawet w bagniskach to przecie woda i sojuszniczka innych wód. Dlatego niejeden człowiek, który uległ pokusie, by ciągnąć korzyści z wód, czasem narzeka na ich niedostatek, lecz gdy je lepiej pozna, na ich złośliwość i grozę.
Mało kto jednak wie o innych zasobach wód, o zapasach podziemnych, o zatokach, skrytkach i tętnicach morza podskalnego. Chyba pstrągi, które z wszystkich stron pasm górskich wędrują jesienią ku źródłom, znikają w paszczach skalnych i tam gdzieś świętują swoje wesela czy chramy. A może także polujące na nie wydry? I ptaki zwane białobrzuszkami, podążające za pstrągami? Jednoczą w swych barwach żywioł wody, ciemnię głębi i pianę strug, jak gdyby wyzywały prawa wodne. I może jeszcze czarno-żółte węże-pływaki nieubłagane i zręczne myśliwce w zapamiętałym pościgu za pstrągami?
Dostęp do wód podziemnych zakryty jest lasem, zawalony wiatrołomami, zaszyty gęstymi zaroślami, zalepiony pokładami zmurszałych mchów. Tylko w nielicznych miejscach ten i ów potok od razu wypływa sporą strugą z paszczy skalnej, jak ze spuszczonej nad samą wodą bramy, za którą jest coś. Ale co?



3

Foka szukał w młodych latach skarbów, śladów dawności, a także innych bardziej niesamowitych. Nieraz pytał sam siebie: dokąd podziewają się pstrągi, płynące jesienią w górę potokami? Gdzież te wielkie wesela i walne wiece pstrągów ze wszystkich dorzeczy? Przez przypadek odkrył wskazówkę.
Podobnie jak przed laty w Czarnohorze na Szurynie, także w Wierchowinie puszczowej na Riabyńcu wyrąbywał i wypalał ojcowski las dla rozszerzenia połoniny. Raz pod strupieszałym od ognia mchem dojrzał głaz płaski, okrągły, który wyraźnie odstawał od stoku. Odwalił go bez trudności, odkrywając ciemne lecz dość wygodne wejście do wnętrza skały. W miarę jak zapuszczał się w korytarz, wspinając się po schodach umyślnie tam wykutych, chodnik stawał się coraz ciaśniejszy, coraz niższy. W końcu było zupełnie ciemno. Foka wrócił po łuczywo, a mając na uwadze ciasnotę krużganka, sporządził kilka łuczyw zupełnie krótkich. Wszedł ponownie, zginając się tym bardziej im wyżej wchodził, aż dotarł do wysokiej ukośnej rynny, między dwiema warstwami skał. Z dala już słyszał chlustanie wody bijącej o skałę, a gdy doszedł do strumienia, stanął jak wryty. Tam gdzie strumień zupełnie wypełniając górne łożysko rynny, nagle spadał w ciemność, ujrzał na skale wyraźny znak ręki ludzkiej: strzałkę wyżłobioną w skale, zaczernioną ogniem a wskazującą na lewo. Podług tego znaku oddalił się od strumienia i znalazł otwór wykuty w skale, przez który wpełznął, po czym znów schodami krętego chodnika zbliżył się do strumienia. Dalej stopnie pięły się brzegiem strumienia podziemnego, płynącego w dole jarem. Dotarł do niskiej lecz obszernej pieczary, którą wypełniało jeziorko, zasilane z góry niewidzialnymi strugami. Dotknął wody, była niezmiernie zimna. Rozbłysnęła nagle jakby zapalona. Niezliczone pstrągi w nagłych susach chowały się pospiesznie. Powietrze było nieco duszne, łuczywo nie rozpalało się należycie, Foka wrócił na dół do lasu. Było oczywiste, że podziemny potok wpadał do Riabyńca, ale Foka nigdy nie mógł odkryć jego ujścia. Co do komory samej domyślił się, że co najmniej przed setką lat któryś z opryszków, co ukrywali się na Wierchowinie puszczowej, wykuł korytarzyk, a później las i mech zamaskowały go na długie lata.
Kiedy indziej starał się odszukać źródła potoku, który dopływa do Popadyńca od skały zwanej Mokrynowy Kamień, świecącej z daleka licznymi, krystalicznymi żyłkami, bo zbudowanej z jasnego, drobnoziarnistego wapienia. Potok pokazuje się od razu wartką strugą z zębatego gardła skały. Wiosną przeciska się, pieniąc się i sycząc gniewnie, zaś latem, a szczególnie jesienią, gdy woda nieco niższa, bulgoce wesoło. Poniżej opływa duże głazy, pokryte przez większą część roku rudym brodatym mchem. Ten sam mech tylko wczesną wiosną bywa jasnozielony.
Było to wiosną, gdy Foka podchodząc ku skale skoczył tuż pod gardzielą Mokrynu na jeden z zielonych głazów, czyhająca tam wydra rzuciła się nagle ku niemu jakby chciała nań napaść, a potem przemknąwszy się między nogami, niewidzialnie zapadła na dno basenu potoka. Niewątpliwie czyhała u wylotu skały na pstrągi. Foka zrzuciwszy obuwie i podkasawszy spodnie, wstąpił do lodowej wody. Zaglądał długo do ciemnego gardła. Wezbrana woda pieniła się wściekle, rozbijając się w nieprzyjaznym bełkocie i syku o zęby skały. Aby wejść trzeba było zanurzyć się, może nurkować. Foka rozebrał się. Zamknąwszy krzesiwo w drewnianej rakwie od masła, trzymając łuczywo przy głowie, a siekierę w drugiej ręce, zanurzył się po szyję. Z trudem przecisnął głowę między zęby skały, wszedł do pieczary. Była niespodziewanie wysoka, woda coraz głębsza. Wyżej, w oddali usłyszał szum sporego wodospadu. Dopłynął do wodospadu, odnalazł stopnie w skale, wyszedł z wody. Drżał z zimna. Strząsał z siebie wodę, dla rozgrzania nacierał ciało silnie. Trzymając wysoko w ręku pochodnię, rakwę, zapasowe krzesiwo i siekierę, wspinał się wzdłuż wodospadu. Stopnie były dość śliskie jakby od niedawnego zalania wodą, lecz wygodne dla stóp i niełomliwe. Za wodospadem znajdowała się druga pieczara jeszcze szersza, także wypełniona wodą lecz nieco jaśniejsza, jak gdyby światło przesiewało się skądś z dołu. Z dala słychać było huk wodospadu. Foka dopłynął do drugiego wodospadu, po czym dotarł do trzeciego jeziorka, przedarł się przez trzeci wodospad do czwartej pieczary. Jeziorka ułogami spiętrzone jedno na drugim były jednakowo głębokie lecz coraz obszerniejsze. Wszystkie wodospady dostępne dla wspinania. Przed czwartym wodospadem zatrzymał się Foka. Skała zwężała się ostro i stromo, i wyższy od poprzednich wodospad spadał nagłym hukiem, nigdzie nie można było postawić stopy.
Wypatrywał w jeziorkach pstrągów, starał się je wypłoszyć, bijąc stopą wodę. Nadaremnie. Jeziorka były głuche. Tylko przy jednym z wodospadów dwie spłoszone żabki o barwie błotnistej wyskoczyły wielkimi susami na dół i znikły w wodzie. Może pstrągi przybywały tu tylko jesienią, a może podążyły jeszcze wyżej, ponad czwarty wodospad, dokąd Foka nie mógł dotrzeć sam bez pomocy.
Te i inne samotne wycieczki podniecały Fokę. Lecz powiedzmy otwarcie, nie brakło ostrzeżeń.
Nocował w okolicy Palenicy, na wprost błyszczącego brzegu Perkałabu, zbudowanego z łyszczykowych, pierwowiecznych skał. Gdy noc zapadła, zobaczył ze szczytu skały błyskanie. Z początku myślał, że to odblaski odległych błyskawic, odbite od ścian Perkałabu. Lecz znaki nie ruszały się z Perkałabu, powtarzały się akuratnie jakby pismo świetlne. Wskazywały coś, pisały światłem. Nadsłuchiwał, lecz skała była daleko, prócz dudnienia wód nic nie słyszał. Foka nie spał tej nocy. Wyglądał wciąż przez szpary szałasu naprędce z kory sporządzonego. Słyszał coś o tym wszystkim.
Oto cesarze wiatrów, sępoludy wraz z rodziną, nie mogli sobie znaleźć lepszego gniazda niż pieczary, krużganki i komory Perkałabu. Najstarszy z nich dziad-sęp przylatywał niegdyś do dziada gromowego do Krzyworówni, aż na szczyt Ihreca. Chociaż sam gromownik był ślepy, a nikt inny chyba nie widział cesarza na oczy, wiadomo od tego czasu, że dziad-sęp ma gołą szyję, ogromny łysy łeb, otoczony wiankiem białych włosów, które grzywą spadają mu na plecy. Sęp-człowiek — oczy świecące, nos zagięty w dziób, a skrzydła zasłaniają całe ciało. I to wiadomo, że młode sępoludy mają zielone włosy i płaszcz zielonopióry. Kiedy stąpał dziad-sęp, skrzydła wlokły mu się po ziemi, potrącając kamienie i zgartując liście. Tyle go było słychać. Poza tym przylatywał i znikał bezgłośnie. A jakżeż rozmawiał ze ślepcem gromowym? Tego nikt nie wie. To jedno pewne, że dziad-sęp mówił oczyma, a raczej łyskał oczyma. To była cała jego mowa. W tak głębokiej ciszy, jaka włada nad Palenicą, inna mowa byłaby nie na miejscu. I kto bywał na Palenicy, nie zaprzeczy, że czasem nocą hen spoza Mokryna błyskają długo oczy cesarskie. A nieraz tak przeraźliwie zaświecą, że człowiekowi zaświeci coś poniżej wątroby.
Byle przemądry chłystek powie od razu, że cesarz sępoludów to jakiś ważniejszy czort — niech sczeźnie. A to głupota, bo czorta — niech sczeźnie — niejeden widział i nieraz widuje gdziekolwiek. A cesarza zwąchał chyba taki, co nie pieszo porusza się po tej ziemi.
Na to Foka miał jeszcze czas, do tego był za młody. Nieprędko tam powrócił. Postanowił, że kiedyś powędruje w te zakątki z pobratymem, nawet z kilkoma, że zrobi co możliwe, by przedrzeć się przez czwarty wodospad pod Mokrynem i dalej jeszcze, byle dotrzeć do głównego pępka, gdzie razem świętują zabawy weselne i wiece pstrągi z wszystkich dorzeczy, z węgierskiej, z wołoskiej i z leckiej strony.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.