Zwada/Śmierć leśna

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Zwada
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1981
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III. ŚMIERĆ LEŚNA
1

Już o świcie krzątał się stary gazda, chodził wszakże na palcach, przygotowywał osobiście śniadanie. Gdy zauważył, że Foka nie śpi, podszedł do niego, szeptał mu tajemniczo z chytrym uśmiechem.
— A może ci pieniędzy potrzeba? Czerwonych dukatów, co?
Foka dziękował, zapewniał, że nie potrzebuje. Po obfitym śniadaniu mimo dalsze pokusy i namowy, Foka pojechał drogą w górę wzdłuż Czeremoszu przez Krasny Łuh, ponad Bystrec na Ruski. Przed południem dotarł do koliby leśnej. Zastał tam tylko spuzara.
Spuzar — to niezaszczytne miano dosłownie oznacza śmieciarza, zamiatacza prochu i śmieci. W rzeczywistości podczas nieobecności robotników spuzar utrzymuje cały porządek w kolibie. Przygotowuje opał, podsyca nieustannie watrę, zmienia gałązki smerekowe na posłania. Rano i wieczorem gotuje posiłki dla wszystkich. Spuzar to gospodarz koliby. Dlatego zdarza się czasem, że urząd spuzara sprawują kobiety. Nikomu u nas do głowy nie przyjdzie, to rzecz jasna, jak to słychać o jakichś robotach syberyjskich, aby kobiety pracowały w puszczy przy wyrębie drzewa. Ale jak się urodzi taka jakaś rozmaszysta i niedźwiedziowata i ma do tego ochotę, to owszem, może być z niej dobry spuzar. Miano spuzar to nie pogarda dla człowieka. To zrzucenie całego domarstwa, wszelkich brzemion. Za to żeś się porwał na las, o śmierć się ocierasz, masz człowiecze tę swobodę, żeś cisnął wszystkie kłopoty na śmiecie. Niech się spuzar z tym pora.
— Wiecie co, gazdo — powiedział spuzar — ładnie dziś, ciepło, skoczcie na górę. Za godzinkę, za dwie będą spuszczać drzewo — wskazał na stromą ścieżkę tuż przy ryzie. — Ścieżka niezła — zachęcał spuzar — tylko uważajcie tam, gdzie ryza blisko albo gdzie ryza przecina ścieżkę, aby was jaka kłoda nie zaczepiła... Bo to gorzej.
Foka — zostawił konie pod opieką spuzara, wziął tylko dwa pistolety, topór i ostry czekan. Wyślizgana, zlodowaciała prawie ścieżka z początku pięła się równolegle do ryzy, potem przeskakiwała na lewy bok ryzy. Znów zawracała na prawy bok, wreszcie oddaliła się i wzniosła wysoko ponad ryzę. U dołu i naokoło był jeszcze las nieruszany. Stare drzewa strzelały z zawrotnej głębi jedne ponad drugie ku górze, jakby usiłowały dorównać wzrostem szczytowi. W każdym razie chroniły wędrowca na ścieżce od upadku w przepaść. Tu i ówdzie okorowana kłoda zbłąkana z ryzy otulona śniegiem, zatarasowując ścieżkę, zmuszała przy przejściu do zabiegów mozolnych.
— Widać, że wyrwie się czasem taka biłania na ścieżkę i wtedy — Foka wspomniał ostrzeżenie spuzara.
Jeszcze wyżej ścieżka składała się przeważnie tylko ze stopni wgłębionych stopami w śniegu za każdym pniem. Między jednym stopniem a drugim była ściana zlodowaciała pub pustka. Wędrówka ścieżką polegała na skokach ze stopnia na stopień. Przemyślni Italiany przymocowali kołkami do grubych pni hużwy czyli liny splecione z kory, łącząc w ten sposób pnie, jak gdyby poręczami dla pomocy w skoku. Całkiem wysoko ścieżka zakręcając w tę i w ową stronę, często przecinała ryzę.
Foka skakał rześko ze stopnia na stopień. Odpoczywał czasem we wgłębieniach za ochroną pni. Słońce grzało, było coraz goręcej. Nagle trysnął z góry z pustki powietrznej okrzyk: klej-hou, klej-hou! — i zaraz z dołu, z przepaści, poprzez las dziwujący się w mrukliwym chórze, wzdłuż ryzy, od posterunku do posterunku świdrowała ku górze dziarska odpowiedź: kina-tou, kina-tou! — To były ostrzeżenia i znaki gotowości, że kłody będą jechać ze szczytu ryzami.
Foka przylgnął do pnia i wkrótce zagrała ryza. Jak gdyby piorun wpadł do lasu. Nie! Jak gdyby święty Eliasz rozwścieklił się, gromami po przepaściach buszował za żertwą ognistooką, biczyskiem ognistym chlastał i płoszył swoją zwierzynę, sczeznyków, czortownię wszelaką. To groźnie dudniły, to trzeszczały i boleśnie jęczały tęgie koryta ryzy jakby miały pęknąć. Echem odpowiadały wszystkie wąwozy naokoło. Grzmiał cały Ruski, jakby wybuchnął od środka. Foka słyszał armaty na ćwiczeniach, przebył niejedną burzę górską, ale taka kanonada —
Wisząc na jednej nodze w dobrze wydeptanym stopniu za grubym pniem, trzymając się pnia czekanem, to zadzierał głowę do góry, to spoglądał na dół, z mozołem usiłując wychylić się poza pień. Śmiał się cicho.
— Nie gazdowska praca? Hej, Tanaseńku, a może coś więcej? Śmieszna pycha ludzka, choćby u kogo —
Nagły okrzyk: ha-bou, ha-bou — powtarzany od dołu ku górze wstrzymał całą pracę. Wyłoskotały się góry. Wybuszowały się byrnie. I spoczęły gdzieś na dole. Tu i ówdzie jeszcze las westchnął z przepaści. Potem było cicho jak w cerkwi. Jakaś kania ostrzegała gdzieś z daleka przenikliwym skwirem: bij-bij-bijjjj —
Foka znów przeskakiwał pospiesznie w poprzek ryzy raz drugi i trzeci. I znów rozległy się mocne czy groźne okrzyki z powietrza i z przepaści: ha-bou, klej-hou, kine-tou!
Znów biała baszta za basztą grały przez puszczę.
Spora jeszcze odległość była od szczytu, a już widział Foka, jak sprężyście atakowali Italiany hakami i czekanami nieruchome biłanie jedną za drugą. Jak z mozołem wytrwałym strącali kłodę po kłodzie. Jak w ostatniej chwili, skoczkom czy pląsarzom podobni, błyskawicznie uskakiwali zanim zagrała ryza. — Cudowny naród! — lubował się Foka.
A z wierzchu od miejsca skąd spuszczali kłody taka jasność szła od słońca, od śniegu, że oczy bolały. Widać zacny Tanaseńko nie dopiął się do szczytu. A może nawet przesiedział cały dzień w kolibie, bo narzekał na ciemność.
Już blisko był wierchu. Foka pospieszył się nieco. I czy to postoł zbyt był wyślizgany, czy skoczył niedokładnie, nagle poślizgnął się Foka. Już pociemniało mu w oczach i już leciał w dół ku ryzie. Przecie schwycił się hużwy i jednym ruchem był na stopniu za pniem. Z góry naprzód zagrzmiał okrzyk przerażenia a potem śmiech. Foka z ciekawością i ze śmiechem patrzył w dół: jaka by mu tam drożyna się ścieliła. Tym spieszniej znalazł się na górze.
— Sława Hospodu, soneczku sjetomu![1] — witali go Italiany i Grany i butynary z Bereżnicy i z Ruskiej Polany. Między robotnikami stał śmiejąc się wesoło nie kto inny, jak karczmarz z Rozdroża, Joseńko, barczysty, wysoki z jasną brodą i z jasnymi długimi pejsami.
— Myrom, Joseńku! I tyś się tu wdrapał?
— A coś ty myślał, że moje pejsy tylko na dole mają prawo rosnąć? I tu im się zachciało. Myrom, Foko! Jaki by to kupiec ze mnie, abym nie pamiętał o swoich gościach lubych, kiedy tu bidują.
Grany już nauczyli się wcale dobrze mówić po naszemu, a Italiany umieli się rozmówić od biedy, lecz cieszyli się niezmiernie, gdy Foka do nich przemawiał narzeczem wenecjańskim. Między robotnikami już prawie połowę ludzi stanowili nasi Bereżniczanie, a także ci co przyszli z Węgier z Ruskiej Polany. Ci ostatni byli to zawołani kiermanycze, znawcy tratw i spławaczki. Pilnowali tu na górze, aby kłody z jednego ryzowania, które miały pójść do jednej daraby, były mniej więcej równe.
Wokół czekało jeszcze sporo kłód obkorowanych. Leżały senne, pokorne czy przyczajone chytrze. Po obcięciu gałęzi, sęki jak smocze gały oczne śmiały się cichą groźbą. Czy ochota hulania, rozbijania za to, że trwały tu wiekami?
— To na dziś jeszcze. Pracy niemało.
I Foka pomagał, i Joseńko nie próżnował. Gdy czarnooki Mario, nie gorzej niż diak z Krzyworówni, gładziutkim głosem zaśpiewał: avanti — avanti — attenzione[2] — wszyscy jak ogary poszczute na niedźwiedzia, rzucali się na rozwaloną leniwie byrnię, kąsali ją czekanami, pchali wytrwale ku ryzie.
Było jeszcze jasno, gdy zryzowali wszystkie biłanie. Siedli na ściętych pniach, grzali się w słońcu. Nie rozmawiali. Słuchali fłojery, palili fajki, popijali wódkę. Wrócili przed zmierzchem do koliby.



2

W kształt ośmioboku zbudowana koliba leśna, ściany ma przyziemne a dach strzelisty. A raczej koliba to stromy dach z dranic, u szczytu z otworem dymnym, zamaskowanym skrzydłami dranicowymi od wiatru i deszczu. Ściany z belek świerkowych, na których wspiera się dach, nie wyższe nad wymiar człowieka w siedzącej postawie, przeważnie z jednej strony wkopane w stok górski, a zaopatrzone starannie mchem, zimą tonęły w śniegu. Tak pogrążone w nim, że niewidzialne. Dla watry poczesne miejsce jak dla ołtarza, dla dymu jak najwięcej swobody dla strzelania w górę, a dla ludzi — przyziemnie, im ciaśniej tym lepiej! Taka jest myśl koliby. Tylko wejście do koliby i małe sionki koliby z dwoma drzwiami — na zewnątrz i do wewnątrz — wcinając się w dach wznoszą się na tyle, że człowiek może przejść, zaledwie schylając się lekko. Chociaż tyle, że nie trzeba włazić na czworakach, jak niedźwiedź do gaury. Za to w samej kolibie prócz centralnego miejsca przy watrze, nie można się rozprostować. Im bliżej ścian, tym więcej w kuczki siedzą ludzie, a nawet pełzają, jak to wspomniał zgorszony Tanaseńko. Promieniście wokół watry siedzą i śpią tak samo. Nogami ku watrze, głową ku chłodnym ścianom.
Koliba leśna nad Ruskim potokiem była przestronna, przeznaczona nie tylko dla leśnych robotników lecz także dla woźniców, którzy, stosownie do wymagań zwózki, czasem nocowali wraz z końmi w pobliskiej stajni, do połowy zarytej w stok górski i wtedy przychodzili na wieczerzę. Kiedy indziej zostawali na noc gdzieś o wiele wyżej, i wtedy koliba była luźniejsza. Ale chłodniejsza.
Spuzar nieustannie utrzymywał tęgie watrzysko.
Gdy robotnicy weszli do koliby, każdy spieszył od razu na swoje miejsce. Siadał tam na świeżym posłaniu smerekowym, niezbyt blisko watry, aby nie przeszkadzać przechodzącym.
Spuzar stał koło watry. Gotował mamałygę. Drewnianym pałanyczem mieszał sagan jeden po drugim, przysuwał do watry, to odsuwał potężną berfełę. Witał się z każdym bez wyjątku. Nieco trwożliwie upewniał się: „A co? Myrom wszystko?“ I jakby w nagrodę za cały dzień milczenia, nasycał się rozmową z tymi, co chcieli gadać.
Jeden tylko spuzar był zajęty. Inni odpoczywali. Leżeli, wstępną drzemką strząsając z ciała całodzienne znużenie. Potem zaczynali wieczerzać. Po dziesięć łyżek dosięgało jednego sagana. Naprzód zapraszali gości, którzy przyszli z siół. Goście zaś traktowali robotników mlekiem, korszem i bryndzą. Prócz Italianów i Granów byli tam robotnicy, woźnice i goście co najmniej z sześciu wsi.
Porządek dzienny w kolibie jest niezmienny i bardziej monotonny niż gdziekolwiek. Prócz świąt robotnicy co dzień wychodzą raniutko, a wracają o zmierzchu. Każdy na swoim miejscu i już się nie rusza. Zmęczenie, ciasnota, ciepło.
— I tak u was co dnia? — pytał Foka — jednakowo?
— Dałby Bóg, aby tak co dnia — odpowiedział spuzar — i dzięki Bogu, że nic się nie dzieje. Bo gdyby tak coś, nie daj Boże — chyba, że ot goście przyjdą ze wsi, jak wy, gazdo. Chyba że w święto jakieś stary Maksymko z Jaworza przeczyta nam coś z książki grubej i wiadomości swoje z tamtego świata opowie.
A przecie na przekór tym najciaśniejszym granicom życia i zmęczonego ciała, ludzie lubią tę watrę wieczorną. Wspominają ją potem mile. Watra nie tylko grzeje, nie tylko karmi. Watra ściąga gości z pobliskich osad, watra zbliża ludzi, watra cieszy. A tu przecież nikt nikogo nie wiąże, każdy swobodny, robotę opuścić mógłby kiedy zechce. Oddalenie od chat, od rodzin, a także od trosk zwyczajnych czasem wynosi prawie ponad codzienność. Ludzie mają zawsze sobie coś do powiedzenia. Rozmawiają więcej niż kiedykolwiek.
A o czym? Rankiem — o własnych snach. To jakby nowiny skądś. Długimi wieczorami — o gadkach dziadowskich wspomnienia pasterskie i myśliwskie. I sieją się później powieści od wsi do wsi. Watra koliby leśnej potrafi wetkać w jakąś tkaninę wzorzystą takie dumy i takie marzenia, które zagasłyby bez niej. Kiedy indziej mówią o sprawach dnia, o wieściach ze wsi, ba, nawet o polityce. O jakiejże? Jasna rzecz że nie o pańskiej, ani o wiedeńskiej, ani o stanisławowskiej, ani nawet o kosowskiej. Ale tak o swojej własnej, o żabiowskiej, o krzyworówniańskiej. Co dnia niemal grają i śpiewają. A w święta niejedną pieśń ułożą, która powędruje stąd wsiami, wciśnie się w przysiółki odległe, jak wścibski pstrąg w najmniejszą strugę wodną. A przecie jasne, że w pracy związanej tak ściśle z przyrodą zmienną i twardą rozkazuje przyroda.
Powiada Foka do spuzara:
— Dobrze wam tu, dobrze, powiadacie? Ale czy nie za dużo tego? Jak to jest, kiedy zawieje śnieżne hulają albo odwilż albo powódź? Czyż nie chorujecie?
— A co? — przerwał niebieskooki Jurijko — mój ojciec latował dwadzieścia lat po połoninach, a oczy takie ma, że tylko w dal patrzeć, jak ptacha. Powiada on, że takiej hańby jeszcze nie zaznał, aby latował w chacie i spał na hrubie albo i na łóżku. Oj, nie. Tylko tam w stai na sękatej ławeczce, albo na podłodze ubitej koło watry. No, to i ja mogę przezimować jakoś dwanaście zimek tu na Ruskim.
— I nie chorujecie? — powtórzył Foka.
— No prawda, ot, Czornysz chciał naśladować Matijka Zełenczuka i tak dla zakładów berbeniczkę pełną bryndzy nosił w zębach. A on z innej kości. Popsuł zęby, więc chorował.
Śmiali się wszyscy i sam Czornysz śmiejąc się pokazywał przy watrze szczerby w zębach.
— Widzicie, jak chorujemy? Chybaby kłoda, chybaby prieczka...
— Oby Bóg dał szczęśliwie! — wtrącił pospiesznie spuzar — bo tu co dnia, co godzinę —
A właśnie w kolibie leśnej najmniej pamięta się o codziennych niebezpieczeństwach, które czyhają w butynie. Czy może tylko najmniej się o nich mówi. Bo po co wywoływać biedę. Czasem jakieś takie słowo niepotrzebnie wyleci z gęby... Jak nietoperz niesamowity, jak ognisty ptak.
Od kiedy Foka z robotnikami weszli do koliby, zanurzyli się w dobrotliwej monotonii, która każdego grzeje i niesie każdego jak fala snów, dokąd dusza tęskni.
Tymczasem już z wieczora załopotała ciemna wieść. Obiegła watrę. Oto jeden z Italianów, Kamio — powiadano — nie wrócił do koliby. I dalej pytania czy pewność? Pewnie coś mu się wydarzyło. Co dnia obchodził i sprawdzał ryzy. Może tym razem — —?
Zazwyczaj Kamio wracał z takich wędrówek sam o zmroku. Teraz noc już, a nie ma go i nie ma. Wołano go, gwizdano, nawet w trembitę zagrał spuzar na alarm. Nadaremnie. Cóż robić? Spory zastęp robotników z łusznicami smolnymi, z bronią, z łopatami i z czekanami wybrał się do lasu na poszukiwania. Foka poszedł z nimi. Z trudnością odnaleziono Kamia zmarłego i to nie przy ryzie, lecz głęboko w śniegu na dnie wąwozu. Nie było na nim znać ani ran ani obrażeń szczególnych. Może musnęła go kłoda zaledwie. Może zląkł się i zachwiał się i zabił się padając w przepaść?
Około północy przyniesiono ciało, ułożono na łożu smerekowym przed kolibą i przykryto starannie kożuchami. U wylotu lasu rozpalono watrę. Spuzar często wychodził z koliby, wyciągał na trembicie pogrzebowe nuty, łagodnie smutne lecz donośne. Z daleka wracało echo, odpowiadały lasy. Leśne wąwozy na Ruskim nie słyszały dotąd takich tonów. Same lasy umierały cicho.
Spuzar wracał do koliby zadumany, rozmarzony. Powiadał cicho:
— Nie napatrzyłbyś się, brateczku. Tam wysoko nad lasami jakie gwiazdy! Kosarze. Błyszczą. A posłuchałbyś, to i dzwonią kosy. Koszą, koszą.
Foka wykładał przyniesione zapasy i traktował wszystkich.
— Patrzcie, tu coś ciężkiego — zdziwił się — ha, to Tanaseńko mi wetknął po cichu taki ser wielki jak głaz, abym broń Boże nie zgłodniał — śmiał się Foka. Sięgnął do drugich besahów po wódkę. Patrzy, a tam coś takiego ciężkiego. Ha, to ta sama berbenyczka, z której pili wczoraj, znów napełniona. Postarał się Tanaseńko. Któż by go nie poznał.
Kosztowali wódki Tanaseńkowej starzy i młodzi. Delektowali się.
— W tej wódce delornej — mówił Foka — i Tanaseńko i cała Czarnohora.
— Czemuż Czarnohora? — zapytał ktoś.
— Ano próbujcie — odpowiedział Foka — i miód jest, miodu sporo i macierzanka i koper i jałowiec. Mało tego. I dzieńdziora z Czarnohory. Aby płuca były zdrowe, abyś ciężary lekko dźwigał na plecach. No i skusywnyk, widzisz, abyś się nie przestraszył w lesie.
— A może i madrygan? — zapytał Jurijko Hrabczuk.
— Pewnie że jest, ano rozeznajcie dobrze.
Cmokali, kosztowali dokładnie.
— Hospody — przeraził się prawie Jurijko — toż nam się zaraz przywidywać zaczną duchy, a biedny Kamio zasiądzie z nami do wódki.
— Nie bój się, nie bój się — odpowiedział Foka — Tanaseńko mądry, słodkiego miodu dał hojnie, cierpkości i goryczy nie pożałował. Wszystkiego w miarę. No i madryganu wpuścił parę kropli. Tyle co trzeba. Tak dla szaleństwa. Bo bez durijki smaku nie ma ten świat, jak bez wiatru.
— Oby tylko, broń Boże, budykrowci nie dosypał, bo to ziele dla nas niepotrzebne i niebezpieczne. Kobiet tu nie ma, a jak zdurniejemy, zaczniemy wszyscy obejmować spuzara i tulić się do niego. Licho nam będzie.
Śmiali się wszyscy. Smakowali czarowny napitek. Zakąsywali to wędzonką, to serem, to korszem.



3

I tak sam z siebie, bez tego by ktoś postanowił, by ktoś nakazał, zjawił się — znany nam już — stary obrzęd czuwania przy zmarłym — posiżinie.
Naprzód pytania i odpowiedzi żartobliwe, potem przypowieści, gry, przedstawienia zabawne, dowcipy, okrzyki, nawet prawdę mówiąc błazeństwa, tak jak zawsze. Tym zabawniejsze to wszystko, że siedzieli w kucki, w ciasnocie, głowa obok głowy, ramię obok ramienia. Joseńko przynależny do gór i obyty z ludźmi nie brał udziału w obrzędzie chrześcijańskim, a przecież popijał wraz z innymi, zakąsywał swoim własnym chlebem i serem Tanaseńkowym. Uśmiechał się przystojnie wtedy, kiedy trzeba było. To znów spuzar wychodził z koliby, znów trembita smęciła się wspomnieniem i żałością. Wtedy milkli wszyscy, przerywało się posiżinie. Po czym znów gwarno huczała czuwająca koliba.
Tylko Italiany i Grany spoglądali zdziwieni, porozumiewali się spojrzeniami przerażeni prawie, jakby w tym obrzędzie było jakieś szyderstwo czy świętokradztwo. Następnie znużeni i zniechęceni drzemali. Przedrzemawszy się, budzili się i ziewali. Spoglądali niechętnie, ponuro. Zapewne bardziej niż kiedy indziej czuli się opuszczeni, osamotnieni w obcej puszczy, na krańcu świata.
Foka, siadając w kucki przed każdym z Italianów, zapraszał i traktował każdego z osobna. A widząc co się święci, że Italianom nie w smak taka uroczystość, rozmawiał z każdym z osobna. Przystojnie pocieszał Italianów, rozpytywał o Kamia, o jego pochodzenie, jego rodzinę. I zapraszał wszystkich do siebie na Jasienowo w gościnę. I mówił tak:
— Wy może myślicie sobie, że nam nie bardzo w głowie Kamio, że nie żałujemy go dlatego, bo obcy. I że dlatego zabawiamy się. Przeciwnie! Ten stary obyczaj chrześcijański jest właśnie dla pocieszenia żałości.
Italiany zakłopotani kiwali od niechcenia głowami, wzruszali ramionami i znów spoglądali jeden na drugiego. Co prawda i oni także niewiele wiedzieli o zmarłym. Tyle tylko, że był niegdyś skoczkiem cyrkowym, o rodzinie nie opowiadał, zdaje się, że nie miał rodziny żadnej. Dobry był chłop — powiadali — żarty lubił, sztuki cyrkowe pokazywał, jednak przeważnie sam po lesie chodził.
Mając przed sobą człowieka tak grzecznego, który w dodatku rozumiał ojczysty italiański język, Mario odpowiedział Foce nieco śmielej:
— Nie dziwcie się, sinior, żeśmy markotni i smutni. Od kiedyż to przy zmarłym towarzyszu weselić się trzeba? I u nas czuwają przy zmarłym, ale jak? U nas, u chrześcijan, po bożemu Ewangelię czytają, u nas przez całą noc śpiewy pobożne śpiewają. A tutaj? Tu pociechy żadnej nie ma. Od tego śmiechu hucznego, od zabawy — to chyba smutniej jeszcze i serce boli. Cóż dziwnego? Dla nas to wszystko bezbożne, pogańskie i grzeszne. Nie gniewajcie się, sinior, ale skoro pytacie —
Foka przetłumaczył słowa Maria swoim i wówczas jeden przez drugiego przysuwali się ludzie do Maria, siadali w kucki obok i przerywając jeden drugiemu, dogadywali serdecznie, przekonywali gorliwie.
— Tacyście sprawni ludzie, bywali i grzeczni, a nie rozumiecie, że chcemy was pocieszyć.
— Obyczaju chrześcijańskiego nie rozumiecie. Posłuchajcie, popatrzcie.
W takim nieporządku Foka nie mógł dać rady, nie mógł tłumaczyć, co każdy mówił.
Co więcej ożywił się także Joseńko. I on pochwalał stary obrzęd chrześcijański. A wtrącając rumuńskie słowa i kalecząc je — bo sądził, że może łatwiej go zrozumieją Italiany — tłumaczył powoli, poważnie. Wszyscy słuchali w milczeniu.
— Najświetniejszy nasz rabin, nasz chasydzki rabin, to znaczy najbardziej pobożny, nauczał. — A to głowa taka jasna! Co tu dużo mówić. No, jak słońce tam wysoko na Ruskim — nazywał się reb Nachman fyn Bracław. On powiada tak: Kiedy na święta smutność w kącie płacze, to trzeba ją objąć, przytulić, ot tak, no i porwać do tańca. Niech i smutność tańczy! O! to jest zwyczaj nie byle jaki! To pobożny, solidny zwyczaj.
Foka raz jeszcze starał się wytłumaczyć Mariowi i Italianom, że obrzęd to najbardziej chrześcijański. A także, według żydowskiej nabożności — jak nam to mówi Joseńko — przystojny, wskazany.
— My wcale nie mówimy, że wasz obyczaj pohany, czy to śpiewy żałobne, czy czytania nabożne. Broń Boże! Tylko że nasz obyczaj stary od ojców i od dziadów i od pradziadów naszych starszy — najlepszy dla nas. I nas przeżyje. Starzy ludzie tłumaczyli, że nam niepotrzebne żałobne pieśni, bo by stracili ludzie rozum od żałości. Mówili nawet dawniej, że śmiech i wesołość w kupie, gdy tylko biczem trzaśnie, od razu przepędzi śmierć i siły nieczyste. A czemuż? Któż to wie? Więc chyba powiem już z mojej głowy, bo wydaje się, że tak rozumieć łatwiej. W tym rzecz, tak myślę sobie, że u was sąsiedzi blisko, u was i uliczka i kościół i dzwony. — A u nas? Każde osiedle daleko od świata, każda chata daleko od drugiej, a dawniej jeszcze dalej była. Zajedzie sobie śmierć do chałupy, jak możny pan czwórką. Kto wie skąd? Wtarabani się hardo, bezlitośnie. I chapnie sobie kogo zechce. I spanieje: ja tu pan! ja gazda tego świata! No, i innym żywym zęby pokaże, do ściany przyprze, do podłogi zniży, znijaczy. Wtedy jak tylko trembita da znać, że ktoś umarł w chacie, nasypie się zewsząd narodu do chaty jak liścia. Odprawiają posiżinia. No i śmierć przykucnie w kącie. I już się nie sadzi. Lecz wdowy rozpaczają, od zmysłów odchodzą, sieroty jęczą, a nawet sąsiadki-płaczki rzewne śpiewają płacze. Lecz sąsiedzi, przyjaciele i goście nie opuszczają ich, czuwają całą noc, cieszą ich obrzędem, smutkowi i śmierci nie dają przystępu do żywych. Bo smutek gryzie człowieka, suszy go i dusi. I tak półżywego ku śmierci wlecze. A jeszcze gdzieś po drodze do grzechu, do złości, do nielubstwa zaciągnie. A te stare gody pocieszne nas wiążą, trzymają razem lepiej niż praca. Lubią się wtedy ludzie, przyjaźnią się. I zmarły to widzi i na pewno rad temu. Bo to po ludzku. I Bóg to widzi. A czegóż więcej żąda od nas. Więc to po Bożemu. Gdy jeden liść oderwie się, na ziemię spadnie, bukowinka zaszumi zielona. Tak i my. A tu w lesie, w kolibie — nie mniej niż gdzie indziej.
Mario słuchał poważnie. Zapatrzył się gdzieś. Rozpogodził się. Italiany kiwali głowami przyjaźnie, ściskali dłoń Foce, znów popijali, traktowali się wzajemnie. Teraz gazda Foka zwrócił się do swoich.
— Posłuchajcie i wy. Nie w tym błąd, że się weselimy, to każdy wie. Lecz przecie niedostatek w tym, że nikt tutaj nie zapłakał. Bo ten stary obrzęd to już na pewno nie gorzej pomieszany niż delorna wódka Tanaseńkowa. W nim i ślozy i śmiech, rozpacz i durijka, gorycz i radość. Bez tego wszystkiego razem posiżinie nieważne. Bieda tylko w tym, że my Kamia nie znamy, nie wiemy o nim nic, ja sam nie widziałem go na oczy, nawet Italiany niedużo o nim wiedzą. Dlatego proszę Andrijka, aby mu zagrał na flojerze starą prywil.
Z mroku z kąta koliby wynurzył się zgięty do połowy wysoki chłop z fłojerą w ręku. Podobny był do innych z rodu Płytków, których Foka znał z Krzyworówni. Oczy miał piwne, pełne, przepastnie śmiałe. Jak u sępa z marmoroskich gór. Przezywano go żartem w butynie, a potem i po wsiach: Śmierć leśna. Bo Andrijko Płytka, to wiadomo było, wciskał się w najdalszą głusz leśną. Rąbał sam bez towarzystwa. Nad przepaścią czy na dnie wąwozu najgroźniejszej baszcie dawał radę. Rąbał śmielej, sprawniej i prędzej niż ktokolwiek w całym butynie. Gdyś wszedł w głębie lasu na Ruskim, gdzie najtrudniejszy dostęp, przysiągłbyś, że to już koniec świata, że człowiek po raz pierwszy tam zaszedł. A tu nagle — stukanie siekiery. Tam rąbał sobie Andrijko — śmierć leśna. Kto by nie znał Andrijka Płytki myślałby może, że to ponury człek czy niemrawy. A pobratymi jego i sąsiedzi wiedzieli i domyślali się, co korzeniło się w głowie Andrijkowej, kiedy ścinał a potem wykorzeniał stare drzewa. I po co nypał po zakątkach puszczy. Troską jego było wyszukać żyzną ziemię i to na stokach niezbyt stromych a zacisznych, aby zawczasu kupić od pana dla siebie, dla swoich, dla sąsiadów z Krzyworówni. Łąki słoneczne, sady czereśniowe i śliwowe, to mu się marzyło. Śmierć lasom starym niósł, a dla nowych osiedli — życie. Przez to może Andrijko wcale niestary, nie miał więcej niż lat czterdzieści, stroskany czy spracowany wyglądał o wiele starzej. Andrijka zwano jeszcze dawniej — Szeptun, bo mówił cicho, ważko. Zanim zagrał, wyszeptał z namaszczeniem:
— Dobrze o tej bukowince mówicie, Foko, zielona ona, soczysta. I chrześcijanin bez ślozy soczysty nie będzie. A tu ten bidak, nasz pobratym, Kamio, choć taki pocieszny, tak przyjazny człek, a zakryty był za życia od świata, tak jak teraz. Nie skrzywił się nigdy. A nikt o nim nic nie wiedział. Ja jeden może coś niecoś wiem o nim... Opowiem potem. Tymczasem niech go wspomina prywil.
I zagrał Andrijko na fłojerze, „umarłą nutę“, basową, jednostajną. Żałobnie ją rozciągnął. W monotonii zawisła długo a pewnie, jak czarny ptak czuwający w locie nad milczącą puszczą. A potem jednym uderzeniem skrzydeł wzlatywała daleko od ziemi. A potem jeszcze kwiliła jak sokół wędrowny, gdy mu rębacze wybierają ze smereki miękkie bialuśkie pisklęta — a przecie samą skargą żywota wzywa mroczne puszcze. I odpowiadało mu z puszcz dudnienie głuche. Milczące umieranie. Poddanie się śmierci groźnych lasów. — To znów gawęda szeptana poufnie ze zmarłym, tak przez próg koliby. Tu życie, a tam śmierć: ty bracie dziś, my jutro.
Obok Andrijka siedział Jurijko Hrabczuk Fedczukowy, niebieskooki parobek z rozwianą skrzydlatą czupryną. Patrzył przyjaźnie z uznaniem, prawie z podziwem na mistrza muzyki leśnej. A gdy fłojera rozkwiliła się w zadumane łagodne tony, Jurijko wplatał w leśną nutę stare zwrotki. Dośpiewywał szeptanym basem.

Oj kowała zazułeńka, kowała, kowała,
A jak pryjszła tjeżka zymka, ona sy schowała.[3]

Andrijko wciąż wpatrywał się nieruchomo, uważnie surowo w zmienną wichrzącą się watrę. I znów grał monotonnie lecz wciąż chwytał skądś, ze świata leśnego i ze świata ludzkiego, nowe smutki. To przenikliwe, to cieniuchne. Po ziarnku jęk dosypywał i po kropelce westchnienia. Potem rzęśnie jak deszcz sypały się westchnienia tych, co trudzą się i co umierają. Dzieje-nadzieje strudzonego człowieka. Fłojera trzepotała nieśmiało z mroku leśnego, z zasp śnieżnych, pytała z przepaści: klej-hou? — Rozpostarła się śmielej, spieszyła wraz z Kamiem do ogrodów ojczystych, nad ciepłe morze.
Znów wsnuwał Jurijko szeptem zwrotkę za zwrotką.

Pytajut sy wsi ludy
De nasz Kamio diw sy?
W połonini, u Czornohori
Hrib zazełenywsy —[4]

Andrijkowa fłojera wciąż spajała westchnienia ludzi z westchnieniami umierającej puszczy, z niestrudzonym wiecznym tętnieniem potoku Ruskiego.
Foka uważnie przypatrywał się Andrijkowi. Gdy watra przygasła, chude kościste, zaledwie obciągnięte śniadą skórą oblicze Andrijka żółkło i gasło. Znów buchała watra. A na strudzonym obliczu Płytkowym rozpłomieniały się pełne oczy, oczy śmiałe do orlego zuchwalstwa. „Leśna Śmierć...“
Andrijko grał dalej. Foka oglądał sobie zmęczone lub zadumane twarze robotników. To wybuchała watra na chwilę, to przygasała pełkocąc, szepcąc. I twarze tak samo. Ci ludzie co dzień bliscy śmierci, na chwilkę wypływają z ciemni jak z wody czarnej, wybłyskują jak z mraki ciemnej. I znów pogrążają się w mroku. Może nie dziwota, że przeraził się stary Tanaseńko...
Gdy Płytka skończył grać, ożywiła się znów koliba. Traktamenty, żarty, pojedynki słowne i wreszcie przedstawienie pocieszne. Nikt by nie domyślił się, że to po całodziennej ciężkiej pracy.
Żu-żu-żu — żu-żu-żu — gruchał chór basowy, a odpowiadał drugi chór z przeciwległego kąta cieniutko a melodyjnie naśladujący głosy kobiece — żu-żu-żu — — żu-żu-żu —
„Żużukało“ grało głośniej niż watra. To był wstęp, rytmem mimo woli rozkołysał i wciągnął wszystkich.



4

Dary Boże chadzają także po puszczach i żaden stary obrzęd nie obejdzie się bez nowego talentu aktorskiego, który ożywia go i wskrzesza. Na dzisiejszy wieczór powołanie takie poczuł w sobie Petrycio Siopeniuk, capowaty, zwiędły i małomówny parobek, osadnik bystrecki zamieszkały niedaleko butynu.
Naprzód odgrywał kozę rogatą. Ukostiumował się jak można było najlepiej, a ponurego spojrzenia umiejętnie użył, jako kruszca dla sztuki mimicznej. Rozeźlona, pełechata, rozczochrana koza zuchwale szasta się po kolibie. Młodzi chłopcy drażnią ją, szarpią za kudły i za ogon. Koza wybałusza oczy coraz groźniej. Siopeniuk dobywa z siebie głosu nie kozy już lecz raczej buhaja. Śmiech ogarnia kolibę. Co chłopcy przybliżą się, koza skacze, kopie, gryzie. Znów ryczy, znów grozi wzrokiem. Chłopcy, przybierając dziewczyńskie głosy, piszczą niby to w przerażeniu. Podchodzi Siopeniuk do Italianów na czworakach. Nos wykrzywia, węszy i parska, tupie na nich. Patrzy długo bałwanowato, grozi i warczy. Nie wytrzymali Italiany. I ich zaciągnęła dziecinna zabawa. Zaczną drażnić kozę. Jak skoczy na nich koza, jak ryknie. Uciekają, przewracają się. Faluje koliba, jak tratwa na Czeremoszu. Petrycio pokazał w końcu, że nie poszła w las nauka cyrkowa. Jak zwinie się koza pełechata w kulę. Tak właśnie jak Kamio pokazywał. Jak się potoczy ku watrze. Aż sagany poroztrąca, aż na węgle zaleciała! A tam wrzaśnie przeraźliwie. Padają okrzyki: „Hospody! Kamio, istny Kamio z cyrku.“ Lecz spomiędzy nóg zwiniętych na szyję nie wesołe oczy Kamia wyglądały lecz wybałuszone niby groźne oczy kozy-Siopeniuka.
W najwygodniejszym w kolibie miejscu, plecami ku watrze, oparty o berfełę, na gładkim odziomku pnia siedział najstarszy bystrecki gazda Skuluk, wnuk pierwszego osadnika, który zamieszkał pod Czarnohorą. Olbrzymi wzrost i wystający kościsty podbródek i potężny nos, wszystko w postaci Skuluka miało cechy wielikańskie. Gazda olbrzym rozgarniając długie gęste włosy, spadające aż na ramiona, z widocznym zadowoleniem ogląda posiżinie. Koza obchodzi Skuluka z jednej i z drugiej strony. Nie waha się warczeć groźnie także na niego. Skuluk umie dawać sobie radę z chudobą. Dobrotliwie klepie po kudłach zdziczałą kozę. Głębokim basem uspokaja: „Szu-szu-szu niebogo. Aj, ty bido luba! Kapusty by ci, kapusty? A może by na połoninkę zieloną?“ Koza szanuje gazdę, odchodzi.
To tylko przerwa. W drugim akcie koza staje się niesamowita. Szaleje jak wilk w zagrodzie owczej, kiedy go opęta szał krwi. Oszalała koza w rozmachu przewraca ludzi, siedzących w kucki, przeskakuje przez głowy, stuka głową o głowę, gryzie za uszy i gwizda w uszy, dmucha w nos, chwyta za nogi i wywraca. Skacze na watrę aż rozpryskują się iskry. I co tu mówić, zmienia się w nietoperza. Chwytając się słupów dachu błyskawicznie skacze od słupa do słupa, huśta się nad głowami, skoczy komu na głowę, zmyka pospiesznie, a wciąż grozi z góry.
Italiany znów spoglądają jeden na drugiego: czymże to się skończy. Tymczasem Siopeniuk osiągnął sukces rzadki. Postawił na nogi całą ludzkość koliby przeciw upiornej kozie. Ale też opętał ludzi kozim szaleństwem, wszyscy chwytają się za ręce i ruszając wielkim kręgiem jak kołem tanecznym osaczają kozę. Z konieczności zgięci, krążą w potężnych prysiudach, arkanach. Porwani wirem hasają wokół watry, Italiany i Grany chcąc nie chcąc pląsają także. Zkoziony szaleństwem krąg taneczny uzbrojony w bardki i pistolety poluje na kozę. Już podlatują w pląsie z gwizdem bardeczki i już grzmią starowieczne krócice jak armatki. Po strzałach nic nie widać prócz zamglonego blasku watry. Duszący dym prochu zalega kolibę. Krąg hasa w mroku z dzikimi okrzykami:

ha! koza, będzie łoza!

Ściskają się coraz ciaśniej wokół watry. Nadaremnie koza-nietoperz czepia się belek dachu. Ściągną ją za nogi i prasną obok watry.
Tam siedzi Skuluk, Foka i inni gazdowie-goście, z nieporuszonym uśmiechem, jak kapłani opętanego tańca-ofiary. U ich stóp szuka koza schronienia. Raz jeszcze szał jej wystrzeli w dziurawiącym uszy piekielnym wrzasku. Odpowiadają jej lasy, echa porywają opętane odgłosy, niosą przez noc zimową po wąwozach, po potokach. W końcu słabnie koza i jej szaleństwo. Zwycięzcy powalili ją obok watry. Dziesiątki rąk sowicie walą i trzepią ją po skórze z kożuchów. Zdzierają skórę z kozy, niosą ją ku watrze na ofiarę. Koza dojękuje ostatkiem sił, ludzkość tryumfuje hucznym śmiechem. Znów odpowiadają lasy. Siopeniuk z kwaśnym uśmiechem zbiera swe kości i wstaje. I zbiera głośne uznanie. Padają okrzyki:
— Taka ma być koza!
— Nie, takiego jeszcze nie było. Obyś wiekował, Petryciu słodki!
Mario dodaje ze zrozumieniem:
— Teraz już na pewno śmierć się przelękła —
Rozochocony uznaniem Siopeniuk dawał przedstawienie jedno za drugim. Naprzód baba zazdrośnica ścigała dziewuchy, usiłujące uwieść dziada, męża jej w sposób nieprzystojny. Dziewuchy uciekały z piskiem, a baba klepała męża po kożuchu. Znów ruch się zrobił i perewertes nie gorszy niż z kozą. Potem weszli Żydzi kupować młyn i targować szczecinę. Cicho przykładnie na palcach. Siopeniuk przypiął sobie i towarzyszom aktorom brody i pejsy z kłaków konopianych.
Młyn dudni i turkocze równiutko, to chłopcy ukryci pod ławą. Kupcy obchodzą młyn, nabierają ochoty, cmokają: „Fajny młyn! Ja daję setkę.“ Targują się coraz śmielej, coraz głośniej, licytują się: „Ja daję dwie setki! Ja daję trzy setki!“ Zawistni rozgorączkowani kłócą się, skaczą sobie do oczu, wydzierają brody. A wszystko siedząc w kucki. W ostatecznej rozpaczy wołają Joseńka na rozjemcę. Mimo woli wciągnięty do zabawy Joseńko z zabawną powagą rozsądza spory, nie szczędzi kupcom cierpkich słów. To na nic. Im głośniej turkoce młyn, tym bardziej szaleją kupcy opętani żądzą kupowania. Nagle kupiec-Siopeniuk zdławionym głosem, jak gdyby wleciał do jamy, woła: „Oj, reb Josel, reb Joseńko, ratujcie mnie od te rabuśniki!“
Młyn popsuł się, przestaje turkotać. Kupcy przytomnieją. Młyn rusza i znów powtarza się żydowska kłótnia. Niby to zniecierpliwiony Joseńko przybiera minę surową, wyrzuca za drzwi hałaśliwych kłótników. Wyrzuceni kupcy kłócą się dalej zawzięcie.
Bawią się dalej. Zjawia się Ormianin, gruby kupczysko z wypchanym brzuchem, z przylepionym ogromnym nosem. Jedzie wierzchem na koniu bujnym, rozhukanym. Koniem jest Siopeniuk. Wciąż staje dęba i wierzga. Jednym skokiem rzuca się ku watrze, usiłuje zrzucić jeźdźca do ogniska. Lecz nagle następuje chwila groźna: jakby spod ziemi wyrośli, zjawiają się zamaskowani i uzbrojeni leśni chłopcy, opryszki. Otaczają rojem kupca. Watażko woła dziarsko groźnie a przecież niby po rycersku: „Panie kupczyku sołodenkij[5], pieniądze albo życie!“ Przerażony Ormianin usiłuje schronić się dokładnie pod brzuch konia. Tylko przekrzywiony nos wygląda stamtąd. Zaczyna się targ z opryszkami, grzeczny Ormianin umiejętnie uspokaja napastników, wieszczy koń podszeptuje Ormianinowi odpowiedź. Kupiec, zduszony przez złośliwego konia, sapie ciężko i cedzi przez nos jak to Ormianie: „Panie watażku, oj! Wyście sławny a honorowy — oj, jak sam Dobosz! Gdybym był wiedział, przygotowałbym niejedną strzelbę pańską, ba i może jaki czerwony dukat bym wam sprezentował! No a tam i pasy węgierskie malowane i pierścionki i pacioreczki dla dziewczątek. Dla was wszystko — oj. Tymczasem biedny jestem, nic nie mam prócz brzucha i nosa. Ale to wam obiecuję najświęciej, że wam kiedyś dużo obiecam.“ Opryszki spoglądają na wodza, watażko połknął wędkę, sadzi się wielkodusznie, po huculsku: „No, skoroście taki fajny panek —“ Koń kłapiąc pyskiem pokrzywia się watażkowi. Znów radzą się szeptem. Niespodzianie koń roztrąca wszystkich, kupiec wsiada w biegu na konia, uciekając galopem. Poniewczasie opamiętali się opryszki, strzelają gęsto, dym pokrywa scenę koliby.
Siopeniuk uzyskał sobie uznanie całej koliby. Każdemu słowu, każdej minie Siopeniuka towarzyszy wicher śmiechu. „Obyś doczekał, bratczyku Petryciu!“ Italiany naśladują ruchy i miny Petrycia, klepią go po plecach z uznaniem. Wszyscy traktują go na wyścigi.
— No i cyrk się zrobił u nas na Ruskim — powiada basem stary Skuluk — pocieszny jesteś, synku.



5

Potem jeszcze wspominano Kamia. Andrijko Płytka przymknął oczy, uśmiechał się gorzko. Opowiadał ważkim szeptem. Słuchano go nie mniej uważnie niż przedtem fłojery.
— Tak bywa u nas — mówił Andrijko — że narzeka ten i ów: to że mu ciasno przy watrze, bo w kupie wszyscy, a tu człek nie ma kąta swego, gorzej niż niedźwiedź w gaurze. To znowu, że tańczyć nie ma gdzie w kolibie. Mało mu tańców ze smerekami. To znów że mu ciemno! A od tej jasności na śniegu tam w puszczy światłość wiekuista może ogarnąć. Toż prawdę chyba powiem, że narzekanie takie, to migi jakieś durne. Towarzystwa ci za dużo, haj! jak pobędziesz sam w niesamowitym kącie leśnym, to odechce ci się być samym. A tutaj w kolibe i watra — oby się święciła — grzeje nas, jak ridna mama cycką. I spuzar — daj mu Boże zdrowieczko — jak ojciec rodzony nakarmi, usłuży, dobre słowo powie. — — O, Kamio, ty Kamio! Gdybyś tu był razem z nami! A przechodził przecież każdy z nas obok niego co dnia, a żaden nie zapytał: „A może ci coś brakuje? Dolega coś, Kamio?“ Ale teraz to każdy by pytał: „Kamio, co z tobą Kamio?“ Oho — Co tu dużo mówić, mnie nikt nie zdurzy: my dziś przez cały wieczór o nim tylko myślimy wszyscy. A tak. Każdy z was myśli bez przerwy o Kamiu. A co to za dziwny chłop był, dobry jak chleb. Jak ptak chyży. A zaradny, a wesoły, choćby nie wiem co. Spotykaliśmy się nieraz. Ja tam gdzieś głęboko w lesie rąbię sam, a on tędy i owędy sam sobie chadza. Raz ryzy kontroluje, innym razem zakątki wszystkie przeszukuje, czy gdzie jakie zabłąkane kłody pod śniegiem nie zostały, aby się nie zmarnowały. To jego robota była. Chodzi sam tak po lesie i nieraz sobie zaśpiewa po italiańsku i zawodzi tak jakoś: „Kiebeła — koza — bacziar — liaroza.“[6] Powiadam do niego: „Co tobie, bracie Kamio, wciąż ta kobyła i koza w głowie?“ A on w śmiech: „Idź het, Andrijko, to nie kobyła ani koza żadna, a dziewczyna kraśna, kapujesz? Tak, aby ją pocałować.“ To mu w głowie było! I to wam powiadam, bo wiem: on poszedł w puszczę na te roboty przez to, że był sam, samiutki na całym świecie. Mówił mi to po naszemu, tak jak potrafił: „Mama nima, tata nima, brat nima, żena nima! Niente, niente, nima! Tak ja na ferowija (to po ichniemu kolej) i aż tu na butyn...“ I to wam jeszcze powiadam: on zginął także od tego, że był sam. Jedno, jedyne słowo uratowałoby go. Jedno słowo zatrzymałoby go tam przy ryzie. Strzepnąłby z siebie strach, nie zleciałby do przepaści. Bo tu jeszcze w tym rzecz. Ja na przykład niby to sam jestem, ale nie sam. Z lasem potrafię się rozmówić, a Kamio choć lasu się nie bał, przecież mowy nie znał leśnej, ani przemówek nie znał, ani słów pierwowiecznych.
A przecież słowo Kamia, jego słowo ludzkie mnie raz wyratowało. To było tak.
Śmiejecie się ze mnie nieraz, że ja „śmierć leśna“. A mnie raz byrnie w puszczy w pułapkę złapały. I przez całą noc naigrywały się ze mnie Bidy różne i Czorty leśne. Strachu mi nasypały i dały smak: jaka to śmierć leśna.
Kiedyś przed świętami chciałem narąbać machem jak najwięcej, aby z głową swobodną do chaty pójść na święta. Spieszyłem się, rąbałem za porządkiem, jak się dało najprędzej kłodę za kłodą, basztę za basztą. Gruchotała jedna kłoda za drugą, jedna koło drugiej padała. Już wcale nie czyściłem gałęzi, nie robiłem porządku. To na potem. I splątało się to gałęziwo niesamowicie jakoś. Po robocie, przed wieczorem, co prędzej chcę do koliby wracać, zbieram się, a to „hodi“. Nie puszczają mnie. Nie mogę wybrnąć. Drapię się po jednej gałęzi, buchnę z powrotem na dół. Drapię się na drugą. A to złapały mnie gałęziska, zdzierają ze mnie serdak, drapią, ranią. Nie puszczają. Rozerwałem serdak, ledwie się wyplątałem. Próbuję tedy dołem podsunąć się. A tu obróci się jakaś gałąź, trzyma mnie, myślałem, że zadusi. Złapały mnie byrnie w kleszcze swoje. Tymczasem mrok, noc. Jak zwieje się wicher, jak zatańczy mi na głowie zawieja, a w pobliżu nie ma ani jednego drzewa gdzie by się schować. Sam przecież wyrąbałem wszystko. Świat się zaciemnił, śnieg sypnął jak z worka. I przysypał całe to gałęziwo piekielne i byrnie, a mnie na samym spodzie. A koło północy jak ci zacznie Bida wichrowa hulać nade mną. Nie żarty to, ani broń Boże nie byłem pijany, ani mi się nie przyśniło. Nad uchem świstała mi Bida, kąsała mnie w twarz, ażem piszczał z bólu. I rechotała zawzięcie: „ej-ha-ha-ha-hi-hi-hi-hi.“ Tak coraz zuchwalej szydzi ze mnie Bida i urąga mi głośno: „ty pysznosraka Andrijku, ty chełpisz się, żeś śmierć leśna? Hi-hi-hi-hi! Widzisz teraz, co to śmierć leśna?“ Nasypała mi strachu Bida, ażem stężał, ale nie zmogła mnie. No i niby to po dobremu chciała mnie złapać. Z daleka potem tak słodziutko zawodzi, kołysze mnie Bida: „Luli-luli — luli-luli — spać dziecino, spać —“
Byłem sam, ale nie sam. Słowa przemowne, słowa pierwowieczne miałem w głowie. A jakie? To już nie dla dzisiejszego gadania.. Niech Bida szydzi ze mnie, niech zawodzi słodko, nic nie dbam o to. Głośno modlę się i wyklinam głośno. A Bida jeszcze na inne sposoby się weźmie. Z daleka, z wierchu — przysiągłbym że prawda — słyszę głos matki: „Andrijku — Andrijjj...“ A ja swoje mówię i powtarzam słowa. Przystępu do mnie nie ma. Patrzę, a tu między gałęziami w śniegu coś szeleści. Ptak? — kania. Przebija się przez śnieg, ku mnie podleci, skrzydłem na mnie przyjaźnie machnie. Niech mnie Bóg skarze, jeśli to nieprawda. Oczy miała świecące, ostre trochę, ale mądre. Skrzeczy coś i nawet szepce bardzo cicho: „Andrijku! niech cię Bóg broni abyś nie zasnął. To sługi biesowe tak cię kuszą.“ — „A cóż zrobić, ptacho boża?“ — pytam. — „Ocknij się, do kupy się zbierz, gałęzi nazbieraj co suchszych, watrę zrób tam całkiem w jamie. Przesiedzimy przez noc.“ I tak zrobiłem. Przy watrze grzaliśmy się i ja i ptak. Co tam sobie mówiliśmy, to już mówiliśmy. A te sługi biesowe, większe i mniejsze czortyki nie miały do nas dostępu. Tam przebyliśmy tę noc ciężką. Nad ranem uspokoiła się zamieć. My z ptachą zagrzebani razem w śniegu. Próbuję tedy wybrnąć, wysilam się nad siły, tędy i owędy. Ani mowy! I jeszcze gorzej, dużo gorzej niż z wieczora. Chybabyś skrzydła miał. Myślę sobie: poszli ludziska na święta, nikogo w lesie już nie ma, oho! będę tu świętował na wieki. Już jasno było, biało, miękko, cichutko, a drzemka taka słodka oplata mnie. Niech! Co zadrzemię, ptacha dziobnie mnie leciutko i szepnie: „Broń cię Boże, nie śpij Andrijku!“ I tak kilka razy. Jakoś nagle w tej drzemocie coś słyszę gdzieś tam w dole, stukanie jakieś czy co? Nie. Przysłyszało mi się. I znowu stuka coś... Ale skąd? To wiatr o gałęzie stuka. Ale potem słyszę daleko w dole głos słabiutki: „Kiebyła koza...“ — Hospody! to Kamio o tej dziewczynie swojej po italiańsku śpiewa. Zacząłem wołać do niego i śpiewać, a on do mnie. Czekałem sporo czasu, zanim przyszedł. I piłę miał ze sobą i łopatę do śniegu. Pracujemy cały dzień. On poprzez gałęzie, poprzez gęstwiny miny swoje do mnie robi. I palcem mi grozi. Puka w czoło, niby: gdzie rozum? Przerąbaliśmy, przepiłowaliśmy splątane gałęzie i przekopaliśmy przejście. Ptacha czekała aż przybliżył się Kamio. Powiadam tedy do Kamia: „Ta ptacha boża i ty, Kamio, uratowaliście mnie“. „Jaka ptacha? — mówi — nie widzę żadnej ptachy.“ Gdy tylko to powiedział, kania wzbiła się w górę i uleciała. On nie widział, a ja widziałem. Uratował mnie Kamio. A jego — nie było komu ratować. Leśnych słów nie znał. Nawet tej kani nie zobaczył — —
Posiżinie przeciągnęło się do rana. Nad ranem Foka wraz z Matijem Zełenczukiem i Jurijkiem Fedczukowym poszli na przysiółek nad Bystrec. Tam, nad zakrętem Bystreca, na lewym wysokim brzegu, nie dochodząc do klauzy, w ustronnym miejscu pod stokiem stromym stała wówczas kapliczka, którą zbudował stary pan ze Stanisławowa, Wojciech Przybyłowski. Wokół kapliczki był cmentarzyk. Tam wykopali grób dla Kamia i przygotowali z Matijkiem i razem z Jurą trumnę smerekową. I tam na trzeci dzień pochowali Kamia. Teraz na miejscu kapliczki tylko żelazny rzeźbiony krzyż stoi, na miejscu dawnych grobów rosną stare lipy i brzozy. Na dole Bystrec szumi jak zawsze.



6

Po pogrzebie zwiała się burza śnieżna. Fala za falą, ławica za ławicą, jak szeregi biesowe sunęły zamiecie z Czarnohory. Ziarnistym ostrym śniegiem sypały w oczy. Pociemniał świat. Młode konie Foki bały się zawieruchy, zawracały i kręciły się często.
Wracając wstąpił Foka do Tanaseńka, odszukał go w pracowni stolarskiej. Stary gazda rozczochrany, zadymiony lecz zadowolony trzymał w ręku nową łopatę jaworową z rączką nadmiernie karbowaną wzorami. Cieszył się jak zwykle gościem, pokazywał naokoło nowe berbeniczki, talerze i stołki. W pracowni pachło kiedryną jak wonnym olejkiem. Tanasij witając się, pytał po swojemu cierpko i jakby z tryumfem:
— A co Lodowa-baba Eudokia? Zmroziła cię?
— Mnie nie, ale Kamia.
— Tego pajaca? Ech, gdzie takiemu po naszych puszczach łazić. Przemarzł, co?
— Na wieki przemarzł, Tanaseńku. Do przepaści strąciła go kłoda.
Tanasij spiorunował gościa wzrokiem przeznaczonym dla mordercy. Podniósł łopatę, jakby chciał nią ugodzić. Otworzył usta, opuścił łopatę na podłogę, złapał się za głowę, całym ciężarem ciała zwalił się na ławę. Zerwał się prędziutko, skoczył do komory. Wyszedł z jakąś jaskrawą chustką, ocierając łzy. Spłaszczonym wrzaskiem krzyczał z progu, wywracając brzydko twarz.
— Widzisz coście narobili? Wieszać was za to. Z czorta, z kurwy matki-czortowej butyn.
Załamał się nagle.
— Oj durny ja, durny, Czemuż od razu nie zatrzymałem go u siebie. Ej, Boże, Boże. A wszystko potrafił zrobić. Kochała go chudoba. Przepadło! Żebym choć na posiżinie był zdążył.
— Tanaseńku, was także szkoda, nie martwcie się tak! I czyż nie mówiliście, że to nie gazdowska detyna? I coś tam jeszcze o tym jedzeniu italiańskim...
Tanaseńko popatrzył spode łba. Rozgniewał się naprawdę.
— A cóż mi teraz moją durnotę wypominasz. Fe! Wiesz, kto gazda? Taki co życie daje i ludziom i chudobie. I trawom i pasznicy także. I — nie gniewaj się, Foko — taki co lasom też zostawia miejsce na świecie! Taki uznaje Boga. Oj, Kamio, synku, Hospody!
Gazda Urszega wciąż wstawał, wychodził, znów wracał. Nie zapraszał gościa do świetlicy. Przyniósł do majsterni tęgą berbeniczkę. Nie przebrany lecz tak jak był zadymiony, nieuczesany usiadł koło Foki.
— No, pijmy, Maksymiuku, proszę cię. Durny ten świat cały, a ja w nim najdurniejszy.
— Ależ Tanaseńku — opamiętywał Foka — taki gazda jak wy!
Tanaseńko krzyczał ochrypłym pękniętym głosem.
— Puste to gazdostwo całe! To niewola, to pęta! Na śmiecie cisnę to wszystko. Zostawię na czortową mać zatrajkotaną, jej urzędowo zapiszę. Niech Ona majątków używa. Kurwa czortowska, caryca tego świata! Taj tak z paliczką płajami, gościńcami gdzieś przed siebie... A trochę mi chudoby żal... Aby nie skrzywdził kto — Haj staro się dzieje na świecie, ciemno. Pijmy!





  1. Chwała Panu, słoneczku świętemu!
    (Teksty w językach obcych objaśnił Andrzej Vincenz — przyp. red.).
  2. Naprzód — naprzód — uwaga.
  3. Oj kukała kukułka, kukała, kukała,
    A jak przyszła ciężka zimka, to się schowała.
    (Huculskie piosenki przetłumaczyła Irena Vincenz — przyp. red.).
  4. Pytają się wszyscy ludzie, / Gdzie się nasz Kamio podział?
    W połoninie, w Czarnohorze / Grób się zazielenił —
  5. Panie kupczyku słodki.
  6. Che bella cosa baciar la rosa. — Co za piękna rzecz całować różę.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.