<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Zwada
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1981
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV. ROK 1864

Całkowita swoboda, co ostała się na znikomym krajuszku świata, uroiła sobie, że nie ustąpi nikomu. A gdzie po prostu musiała ustąpić, tam zaraz odzyskiwała podwójnie, czasem wielokrotnie, w puszczach hen ku działom wód, na działach wód i dalej na wołoskim i węgierskim boku. Jest tam tej czerni, tej bezdny puszczowej, jak morza stężałego, jak wiatru zastygłego, któż wyczerpie?! Nie ustąpiła panom wielkim ani małym, ani komisjom królewskim, ani nalotom baszów, ani urzędom cesarskim ni srogim pacyfikacjom, ani księżom nawet. Nie chciała także ustąpić przed tą dobrowolną pańszczyzną, co głębiej znijacza, bo na zawsze zgina kark i krzywi plecy: przed pługiem i przed uprawą roli. Zrzekła się wszystkiego, czego nie zrobiła sama. „Niech nas mają naokoło za tępych i za dzikich, a my ich mamy za woły znijaczone“, tak hardzili się długo.
A przed głodem? Aha, hardzili się także, że nieraz już wywijali się niejednej ciasnej wiośnie, bo były sarny, jelenie, dziki, całe ich stada, bo były tu i tam zamki, dwory i miasteczka dla nalotów, bo były schowki i komory, kryjówki w lasach nietkniętych stopą ludzką.
Aż wreszcie dosięgła ich dola, co wyrosła z samej swobody, z jej nadziei. Nowe pokolenia. Coraz więcej dzieci, coraz więcej osiedli, to znaczy coraz więcej gęb. Rok 1864.
Wyglądali do nieba, choć nie wspominali, by kiedyś ktoś przekazał, że dla nich stamtąd spadła manna. Uciekać? Jest dokąd, ale kroków głodowych po dziesięć przypadło na ich jeden. I zaszeleściła nadzieja nie z nieba lecz z lasu.
Zaledwie zakończono pański butyn na Ruskim, nieoczekiwany mróz na same święto Piotra i Pawła ściął paszę, niezbyt jeszcze liczne pola uprawne na samej wierchowinie, a co najgorsze ściął cały urodzaj na przyległym kraju zwanym Podgórzem. I zaraz niektórzy gazdowie widząc co się święci, pognali woły na wołoski bok. Mieniali poniżej wartości za ziarno. Inni pędzili woły jeszcze dalej, aż za Dniestr, sprowadzali nie tylko ziarno lecz czasem nawet, i to z wielkim trudem, siano. Inni wypasali chudobę po lasach, na skrajach leśnych, tam gdzie pasza nie była zmrożona, karmili ją starym sianem dopóki się dało i czekali bezradnie.
Rolnictwa było bardzo niewiele. Gołębiowski w książce o Hucułach wydanej w Warszawie w roku 1830 stwierdza wprawdzie, że już wówczas siano owies, nawet kukurydzę, ale ma na myśli tylko okolice położone gdzieś koło miasteczka Kuty.
O rolnictwie w samym sercu Wierchowiny wiadomo tylko tyle, że już około roku 1840 Michał Fergil z buczackiego powiatu, z Podola, zakupił grunta w Żabim na Magórze i zaczął siać jęczmień i sadzić warzywa. Podobno byli tacy, co brali sobie z niego przykład. Przekazują nawet, że dziad Buliga, który wprowadził także takie nowości jak gonty, a nawet kołki żelazne zwane gwoździami, zbudował sobie ogromny i ciężki pług z bukowego drzewa, do którego zaprzęgał dla orania aż trzy pary wołów i zbierał żniwo niezłe. Sąsiedzi śmiali się z tego zaprzęgu, nie naśladowali go wcale. Co prawda na dworskich polach w Krzyworówni na lewym brzegu rzeki orano, siano i zbierano obficie, nie tylko pszenicę, nawet kukurydzę. Ale to pańskie wymysły, kto by je naśladował, na tego zwali się ta jakaś pańska dola, tak jakby jej duszę zapisał.
Dopiero gdy młody Foka sprowadził prawdziwy angielski pług do Jasienowa, gdy zaorał nad rzeką pod Kiczerą spore obszary i zasiał je na zimę, ludzie zaczęli się przyglądać co najmniej jednym okiem. Czy na pewno sczeznyki nie psują i nie łamią pługów, jak się to przydarzało tym, którzy dotąd brali się do pługa? Nadsłuchiwali jednym uchem, czy naprawdę ziemia święta nie buntuje się przeciw tym co ją krają?
Trzeba przyznać jednak, że po pańskim butynie ci, którzy nie przepili zarobków i nie zadłużyli się dodatkowo, byli górą. Wśród nich szczególnie Andrijko Płytka, przezwany Śmierć leśna, najwięcej ze wszystkich zakupił wysoko na Ruskim leśnego gruntu od pana, nie tylko dla siebie, także dla krewnych i dla sąsiadów ze wsi, to jest z Krzyworówni. Wypalali, karczowali pospiesznie, gorączkowo kopali bukowymi łopatami, zaopatrzonymi w blaszane „postoły“, zrobione przez wędrownych Cyganów. A chociaż pod samymi chmurami, Andrijko Płytka zachęcił swym przykładem, pokazując, że nawet w puszczach, gdzie nikomu nie śniło się żadne żniwo, leśna ziemia podatna i życzliwa, nie tylko dla ziemniaków, konopi i jarzyn, także dla zboża i dla owoców nawet całkiem wysoko, byleby w osłoniętych kątach.
Foka Szumejowy widząc, że domowe zapasy zboża kończą się, uwijał się przed zimą po Kutach i po Kołomyjach za zbożem. W ten sposób Szumejowe skarby, zakopane w kociołkach tu i tam, niektóre wcale dawne, tajemne czy watażkowskie wyczerpały się raz na zawsze.
Lecz przezornych było niewielu i gdy przyszedł tuhy rok i na dobre zaczął skręcać żołądki, nie tylko głodni jasienowcy, także mieszkańcy sąsiednich osiedli i wreszcie uciekinierzy aż z Podgórza, którzy szli przed siebie wraz z rodzinami, szukając gdzie by można zarobić i nakarmić się, skupili się wokół takich, co mieli dużo krów i jakie takie zapasy zboża. Pomagali w gospodarstwie albo nie, a tymczasem jak za dawnych czasów karmili się u Szumejów. Podobne gromadki zgłodniałe obsiadły dwory innych gazdów pępkowych. Także do dworu w Krzyworówni przywieziono sporo pszona z Tyśmieniczan i rozdawano każdemu kto się zgłosił. Ale tego było za mało, o wiele za mało i wówczas niejedna rodzina, nie po raz pierwszy zresztą, wpadła w szpony lichwiarzy zbożowych. Tym razem gorzej niż kiedy indziej, gdyż pod zastaw gruntu i chat. Pozostały w pamięci te groźne, jak je zwano, weksle gruntowe, zwłaszcza że sąd już blisko, już w Kosowie czyhał na takich dłużników, którzy wówczas kiedy zadłużali się, nie troszczyli się o to, jak oddadzą, a potem jeszcze mniej. Oto zjawiali się, kto wie skąd, ludkowie skromni, cisi ale rychli i usłużni, tacy co ofiarowywali pieniądze, góry pieniądza, albo lepiej jeszcze, dostawiali do chaty konno zboże i wódkę i kto czego zapragnął — pod zastaw chat i gruntów, których nikt nie ruszał na razie. Potrzeba było tylko jednej całkiem błahej fatygi, podpisać to, albo jeszcze mniej, postawić mały krzyżyk w obecności świadków, a potem złożyć to oświadczenie w sądzie. Brzmiało ono, że w razie niezwrócenia pieniędzy w takim i takim terminie, grunt i chata przechodzą na własność wierzyciela. I tyle. Wierzyciele jak sprawni myśliwcy czyhali na terminy, co gorsze (jak dotąd dokładnie przekazuje się) nieraz ukrywali się przed dłużnikami tuż przed samym terminem, słowem, byli nieosiągalni. Co prawda liczni dłużnicy nie bardzo troszczyli się o te terminy, a nawet cieszyli się chytrze, że wyciągnęli takie sumy za pomocą głupich krzyżyków. Nawet ci jednak, którzy chcąc dotrzymać słowa szukali wierzycieli, aby im oddać należytość z procentami lub choćby sam procent, pocieszali się, gdy ich nie mogli znaleźć, że to widocznie nie pilne, że mają czas. A gdy przyszedł termin, spadały na dłużników pioruny z jasnego nieba. Z jasnego, bo któż i skąd miał wiedzieć, że prócz narodzin ludzkich i prócz śmierci są terminy tak samo nieodwołalne.
W kraju zawzięcie pasterskim i do niedawna myśliwskim co przetrwał niejeden tuhy rok, a przecie nie zatracił czasu tak rozlewnego dla prac pasterskich i szczodrego dla zabaw i świąt, są swoiste stare przypowiastki o głodzie. Człowiek może się karmić i nasycić drobnostką, byle czym i to przez dłuższy czas, tylko nie podczas głodu. Bo gdy spadnie tuhy rok, głód co korzeni się w kiszkach, burzani się też w głowie i w sercu. To drugi głód, to gorączka głodu. Dlatego tak gorączkowo szukali lekarstwa. Tymczasem lekarstwo, które wynaleźli, było jeszcze gorsze niż choroba. —
Oto następnej jesieni, gdy głód przesilił się prawie, papierki gruntowe naprzód zaszeleściły, potem zaszumiały i niepozorni szarapatkowie, woźni sądowi ze złotymi bączkami na czapkach cesarskich, odbierali osłupiałym dłużnikom to, do czego dotąd prawa nie miał sam pan cesarz: grunta pradziadowskie. Czasem od razu wypędzali z chat, w każdym razie od razu wprowadzali wierzycieli w posiadanie. Odbywały się pamiętne przedstawienia, śmiesznie żałosne, rozdzierające serca, bo zabawne lecz czasem zgoła groźne. Wyrzucani prawnie dziedzice na kolanach błagali szarapatków. Kobiety zawodziły, przeklinając Bogu ducha winnych woźnych, dzieci wrzeszczały wtórując chórem. Czasami przepędzano ich kijami lub toporami, kiedy indziej przepędzano wprowadzonych już przez prawo wierzycieli, przysięgano im zemstę, nie brakło wypadków, że zemstę wykonano. Wierzyciele (niekoniecznie oddani miłości bliźniego i przeklinani za to jeszcze po pięćdziesięciu latach) usprawiedliwiali się, że bez weksli gruntowych musieliby się pożegnać na wieki wieczne ze swoimi pieniędzmi, a bez asysty czapek cesarskich przepędzono by ich szpetnie, co najmniej wyśmiano by gładko. Przypominali niedawny wypadek w Kosowie, kiedy podobni dłużnicy uspokajali nieco niecierpliwego wierzyciela, który zresztą nie zabezpieczył się wekslami gruntowymi, łagodnie, słodziutko: „Moszku lubyj, my tebe skoro zakutajem“. Zakutaty znaczy otulić, zaspokoić lecz także sprzątnąć. Dotrzymali przyrzeczenia, zabili go skrytobójczo.
Nikt nie zaprzeczy, że weksle gruntowe były chytrymi pułapkami na głodnych i przerażonych głodem i że w wyniku, mimo że zgodnie z literą prawa, niemało dłużników „zakutały“ na zawsze. Na razie żandarmi, nawet oddziały wojska, wreszcie raz i drugi szubienice ukoronowały pamiętny tuhy rok, chyba najzgubniejszy ze wszystkich. Rok poniżenia, bezradności dziecinnej i głupoty bezradnej. Zasiewała się nie ozimina lecz zemsta. Kiełkowała długo, dojrzewała powoli. Bo weksle gruntowe nie tylko majątki odebrały ludziom, także odwagę. Znijaczyły i upodliły.
Foka z niepewnym jeszcze, jakby kiełkującym zamiarem oglądał lasy rodowe nad Riabyńcem i nad Popadyńcem. Gdy schodził z Riabyńca na dół, odpoczął na granicy lasów. Słońce grzało silnie i Foka schronił się w łęku podwójnej chochłatej smereki, która w ten sposób wyrosła, że niegdyś dwa wygięte ku sobie drzewa najechały na siebie niby bodące się capy, a potem wiatr zbliżył je i zrosły się. Spoiły się małżeńskim węzłem na zawsze. Chochłatej smerece towarzyszył nie tak stary buk, który zasiał się w tym zacisznym a słonecznym miejscu.
W jesieni sporo czerwieni, czerwienią się i płoną buki, mienią się jagody jarzębiny i kaliny. Wtedy pojawia się u nas ptak z czerwonym brzuszkiem, gil, zwany słowikiem jesieni. Ukryty w wierzchołku podwójnej smereki czy może buka wyśpiewał Foce wyraźnie.

Nie skarby watażków, człowiecze,
Nie weksle wyleczą głód luty.
Zarada, twa głowa, twój butyn.

Foka porwał się: otworzyć na Riabyńcu wielki wyrąb, swój własny butyn, z własnymi ryzami, własnymi wodosporami, z własnymi spławami!
Przypatrzył się już uważnie butynom, a lasy, bo swoje, i wody, bo swoje, znał lepiej niż którykolwiek pan swoje. Pieniędzy nie miał, lecz powziął myśl całkiem nową współki butynowej. Chciał zacząć na własną rękę z pobratymcami wypróbowanymi a bez zaprzedania się komukolwiek.
Spoglądał w dół od podwójnego drzewa ku swoim lasom: ani jednej połoniny, ni łysiny, ni golizny. W dół i znów do góry falowały czarnoleśne wały, przeskakując jary, chłonąc przepaście i znów piętrząc się ku niebu. Czarność uderzała w oczy, szumiała, mruczała, szeptała: las-las-las...
Któż da radę, któż ośmieli się zacząć? A to pewne, że połonin, łąk sianokośnych, a tym mniej ogrodów ni łanów, nikt przenigdy nie odwojuje od tego lasu, bo gdzież taki oracz i siewca jak on sam. Nurtowało go na jawie i we śnie, ale nie pomyślał, by postanowić coś, tym mniej, by coś zacząć bez zgody ojca.
O ojcu Maksymie Szumeju wiadomo, że niewiele go widywano w Jasienowie na wsi, nawet w cerkwi rzadko, bo tylko w największe święta, tak jakby chował się przed ludźmi. W domu przebywał przeważnie sam w komorze, w najbardziej ukrytym zakątku zagrody, w środku zbiegających się ścian. Kto nie znał rozkładu zagrody, niełatwo by tam dotarł. Także na pastwiskach przebywał sam, bez pastuchów, bo chudoba chociaż liczna, bez trudu dawała się spędzać, zawracać, zwoływać. Na okrzyk gazdy przybiegała rychło, jak gdyby ją kto popędzał. Czasem nawet gnały za nim zwierzęta, przepędzając jedno drugie, jak gdyby w zazdrości. Widywano z daleka jak stary Maksym lekko biegł na dół, popielista pokrywa włosów wznosiła się w powiewie, a cała chudoba, krowy, konie, owce, kozy i psy doganiała go w wyścigu. O tym szeptano sobie we wsi, że ma do posług i do pomocy „takiego“, co zagania czy zachęca chudobę, gdy gazda da znak. Ale ksiądz proboszcz a z nim wszyscy duchowni drugiego stopnia, to jest diaki, pałamary, bracia kościelni i inni, którzy znali Maksyma, zaprzeczali temu gorliwie. Zaś księdzowa powołując się tajemniczo na męża, na całą wieś głosiła, że Maksym jest święty. Także Tanaseńko Urszega z Ilci, który przyjaźnił się z ojcem Maksyma watażkiem Szumejem i znał Maksyma od chłopca, dorzucał swoje szeptem, gdy miał komu.
— Mnie nikt nie odurzy, powiadając, że niesamowity, ale to pewne, że nic nie ciągnie z nieczystej siły ani z zaprzedania. Któż może wiedzieć? — Może watah doskonały? Ale mówić o tym nie wolno, bo przez to dola jego i jego rodu — Boże chroń.
Z tego Maksym miał czego chciał, że niewiele spotykał się z ludźmi, a gdy nawet ktoś doń przyszedł, nie rozgadał go. Choć spoglądał ufnie i cicho i sam był nieśmiały, sam innych onieśmielał. I rodzinę i służbę i Fokę także.
Foka miał mówić z ojcem o tak ważnej sprawie, chciał przeto mówić na osobności. Zanim wszedł do ojca, kręcił się ciemnymi gankami wokół komory, jakby układał, co i jak ma powiedzieć. Skrzesał ognia, nasłuchiwał, zapytał: „Można?“ „Ty synku? Wejdź“ — odpowiedział Maksym z komory. Komora była bez okien. Dwie grube świece woskowe w ciężkim świeczniku z drzewa gorzały na długim stole. Oświecały głowę Maksyma, okrytą gęstymi włosami co posiwiały stalowo, jak gdyby czapa popiołu. Reszta stołu była mroczna, lecz widać było różne rodzaje rewaszy, duże i małe, poczerniałe i jasne, pooddzielane starannie. Komora była chłodna, wszędzie było schludnie. Maksym palił fajkę z głowicą nie mniejszą jak garnuszek, ale nie tytoniem nabitą lecz arniką. Wstał, szczupły i wysoki, wyższy od Foki, schylając się ucałował syna w głowę, a Foka jego w rękę. Niezwłocznie Maksym wycierał i otrzepywał koszulę, pas i kieptar, jakby strzepywał pył. Mruknął:
— To dobrze, synku. — Foka ożywił się: — Czemuż dobrze?
— Że cię widzę jeszcze zdrowo — odparł Maksym.
Maksym usiadł, a Foka stał. Milczeli bez przerwy.
— No, trzeba już iść — orzekł Foka.
— Czekaj jeszcze, spieszno ci? — pytał Maksym.
— Macie mi coś powiedzieć? — pytał Foka.
— Nie, ja tylko tak, siadaj. — Foka czekał, Maksym milczał nadal. I Foka wreszcie wypalił.
— Butyn chcę urządzić na Riabyńcu, pozwalacie? — Maksym nie ruszał się i nie odpowiadał, a Foka tłumaczył.
— Pieniędzy nie mam, ale nie zaprzedam się, tylko z gazdami zrobię spółkę. Drzewo sprzedamy, a ziemia nasza po dawnemu. Teraz w świecie potrzebują drzewa, płacą dobrze. Potem już inni zrobią tak jak my.
Maksym jęknął cicho.
— Dla pieniędzy las wyniszczać?
— Las odrośnie — odparł Foka twardo. Znów zamilkli. Foka stał, ucałował ojca w rękę: No to już idę, pozwalacie?
Maksym mamrotał.
— Rób jak najlepiej, ale aby prawdy starej nie zaprzepaścić.
— Jakiej prawdy, strach wam, że łajdakiem się stanę za pieniądze?
Maksym biedził się.
— Nie, ale pieniądz — najmici z tego, przebrańcy. Butyn chudobę wypłoszy. Swobodę zatracić nietrudno —
— Swoboda kosztuje — przybił Foka.
Maksym wyrwał się pochopnie.
— A czyż może nie warto?
— Warto. Ale czym zapłacić?
Maksym poderwał się na ławie, oczy mu błyszczały, czapa popiołu podniosła się.
— Sto krów warto dać zaraz, tak jak Wasyluk niegdyś cesarzowi gołąbki diamentowe. Ja zaraz na to.
Foka przerwał, mówił pewnie.
— Ależ nie krowami płacić będziemy ani gołąbkami, tylko dziećmi i wnukami. Ich nędzą. — Foka usiadł.
Oczy Maksyma przygasły, pochylił głowę, jakby przed uderzeniem.
— Dziećmi płacić, ich nędzą? Komuż?
— Doli. Popatrzcie co się zbliża, nowe czasy, nowy świat.
Maksym wyprostował się.
— Wiosna dla świata? To nie tak źle.
Foka zgarbił się.
— Kto wie czy wiosna, może jesień. I jeśli nie zabezpieczymy się, to biada naszym dzieciom i wnukom — zmarnieją!
— No, mów dalej — wtrącił Maksym.
— Drogi pobudują — mówił Foka — chleba nawiozą, wódki też, wszystkiego pod nos: „na masz, żryj, żłop a płać!“ A czymże? Wekslami gruntowymi. I potem hajda z chaty i z gruntu. A potem? —
— Co potem? Broń Boże.
— Niech wnuki staną się zamiataczami, pomywaczami, wycieraczami, niech się tak znijaczą, a potem niech biegną do miasta po zarobki.
— To jakże?
— Jak złoto mamy drzewo w rękach, a tego im w miastach potrzeba. Sami do nas przybiegną, a potem świat otwarty. Uczmy się, pługa, roli, pisma, prawa.
Maksym dumał długo:
— To już połonin i lasów nie starczy, ani prawdy starej, aby uciec z chudobą od dróg i od mody nowej?
Foka tłumaczył cierpliwie.
— Ciągle uciekać nie można. My z krowami i owcami, a oni dopędzą i przepędzą kolejami żelaznymi i pieniędzmi, a biedą nas będą poganiać. Tu na miejscu trzeba siedzieć, nie dać się. Zabezpieczyć się, uczyć się...
Maksym odparł twardo.
— Uczyć się od kogo? Od pańszczyźnianych, od tych co wczoraj w pańszczyźnie byli po uszy? My gazdowie.
Foka mówił jak gdyby rozkazująco.
— Zakarbujcie na rewaszu: rok 1864, a potem patrzcie do rewasza: naprzód przed siebie. Tymczasem my gazdowie, a dalej co? Ludzi coraz więcej, mrowie całe, takie roje jak pcheł wygłodzonych w kolibie na jesieni. Wnuki, prawnuki, nędzą zapłacą za nasze gazdowanie, będą żebrakami.
— A cesarz, a księża nie pomogą?
— Jakżeż pomóc takiemu, co sam nie chce sobie pomóc, bo rady nie posłucha. — Maksym dumał, a Foka dodał po chwili.
— Miałem właśnie taki sen, żeśmy dla tuhego roku pobudowali dla ludzi domostwa wielkie, dwory, pałace takie jak w Stanisławowie. Ale nie dokończyliśmy, no i ludzie prędziutko rozciągnęli sobie z tego dworu to i owo każdy dla siebie, uciekali z tym co nachapali. A wciąż na nas psioczyli. Dług niewypłacony.
Maksym wyprostował się, uderzył dłonią w stół.
— Mądrze synku, z rewaszu widać — to dług. Mody nowej się strzeż, ale rób jak najlepiej, ja ci wierzę. Pieniędzy zostało maluczko już, ale bierz i to i rób.
Maksym wstał, wyprostował się jakby wyrósł. Oddzielał na stole jedne rewasze od drugich przejrzyście, tak że każdy był widzialny z osobna. Znów otrzepywał z siebie kurz, którego nie było, ujął miotłę z kąta, zamiatał proch, którego nie było. — Foka oglądał go uważnie, z podziwem.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.