Zwada/W pępku
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwada |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX |
Data wyd. | 1981 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Aby zrozumieć jak Foka porwał się na butyn, należy powiedzieć, że nasamprzód wyszukał sobie przyjaciół pewnych. Zawarł przede wszystkim, starodawnym zwyczajem, uroczyste pobratymstwo z młodym kiermanyczem, Piotrusiem Sawickim, bo ten najwięcej przypadł mu do serca ze wszystkich, których spotkał w butynie pańskim. Znali się z Jasienowa od dawna, ale przedtem spotykali się rzadko, bo Foka, dziecko gazdów pępkowych, od małego mieszkał na górze, każde lato przebywał na odległych połoninach, gdy Piotruś, kowalski syn i dziecko przybyszów, przez cały rok tkwił przy drodze kosowskiej, w jamie nad Waratynem, gdzie była kuźnia ojcowska.
Gdy Foka wracał konno z Riabyńca do domu, dopędził na drodze z Krzyworówni Sawickiego. Rozmawiali o zmianach ostatnich lat, o nowych kłopotach, także o wekslach gruntowych. I Sawicki, choć zazwyczaj nieśmiały, od razu powziął zaufanie do Foki. Powierzył mu coś, czego nauczył go ojciec z łacińskiej książki, że gdy w dawne, starożytne czasy, państwo raz było zagrożone przez napad, co więcej przez nawałę nieprzyjacielską, wieszczka poradziła, aby się obwarowali drewnianymi murami. W szczególnym zaufaniu do Foki dodał:
— To tak się czyta po łacinie: „Pythia respondit ut moenibus ligneis se munirent“. Odgadli, posłuchali, i wygrali.
— Drewnianymi murami? Odgadli? A cóż to miało znaczyć? — pytał Foka.
Sawicki ucieszył się.
— To znaczyło wtedy okręty, a u nas będzie znaczyć daraby. Lasów macie dość, rozumiecie co trzeba zrobić? Wyskoczyć praktycznie i sławnie.
— A któż pomoże w ryzach, w darabach? Italianów już nie ma. Chybaby sprowadzić ludzi z Ruspolany, z węgierskiego boku. Na to potrzeba dużo pieniędzy.
— Znam się na tym, pomogę wam do końca. — To były pamiętne dla obu słowa Sawickiego.
Foka olśniony pomysłem wyznał co gil mu wyśpiewał na górze, a także, że ojciec zgadza się. Słowo do słowa, postanowili. I niedługo potem zawarli pobratymstwo. Zaprosili drużbów z Bystreca i starym zwyczajem poszli z oboma drużbami, z Andrijkiem Płytką i z Petryciem Siopieniukiem do cerkwi, dla ślubu pobratymczego. Wybrali cerkiew w Krzyworówni, bo była mniej więcej w środku drogi, między Bystrecem a Jasienowską kiczerą, na której mieszkał Foka. A głównie dlatego, bo pociągał ich szczególnie tamtejszy proboszcz ksiądz Buraczyński. Po spowiedzi ślubowali sobie, według starodawnego obyczaju, że w razie potrzeby będą się dzielić tym, co mają, że nigdy jeden drugiego nie opuści, zwłaszcza w biedzie i w groźnej chwili, że aż do dnia małżeństwa, nigdy żaden nie zboczy do dziewczyny ani do żadnej kobiety i że żaden nie rozgada tego, co mu pobratym powierzył. Na tym miał stanąć butyn. Po ślubowaniu w cerkwi obchodzili raz jeszcze uroczyste pobratymstwo w zagrodzie Szumejowej. Widywali się odtąd często, rozstawali się na krótko.
Piotruś Sawicki, jakie osiem lat młodszy od Foki, nie urodził się w Jasienowie. Pochodził z rodziny, co niezbyt dawno tam osiadła. Ojciec jego był kowalem. Powiedzmy od razu, kowalem osobliwym. Choć nie Cygan, jak przeważnie ówcześni, wcale zresztą nieliczni kowale, po przybyciu z miasteczka, pierwszy osiadł nad Waratynem, opodal Żydowskiego Kamienia, tam gdzie droga wiodąca do Kosowa, wciskając się kręto między skały, od razu wznosi się stromo w górę. W tak ponurym uroczysku żaden pasterz by nie zamieszkał.
Łatwo powiedzieć: kowal. I cóż godnego uwagi w kowalu przydrożnym? Przede wszystkim w owe czasy kowal Sawicki był pierwszym dumnym pionierem cudownego żelaza w kraju drzewa. Był też pierwszym, w którego domu raz na tydzień pieczono na kwasie żytni chleb, mało znany w kraju mamałygi. Zamieszkał w pustkowiu przy drodze, gdzie w owe czasy nikt nie mieszkał. Przejezdni nie omijali kuźni, zawsze odpoczywali przed uciążliwym wjazdem na Bukowiec, a także po zjeździe. Czasami przywozili kowalowi jakieś drobne sprawunki z Kosowa. Nierzadko zatrzymywali się w tym celu jedynie, aby przypatrzeć się kuźni, jej cudownemu miechowi i samemu kowalowi.
Pan kowal Sawicki to wielka osoba — ale biedny. Nie dziwota, że Cygan biedny, woli być biedny, mieszkać byle jak, włóczyć się, niż mieszkać po ludzku i zająć się ludzką pracą. Tego co Cygan zrobi jutro albo za godzinę, nikt nie odgadnie. Cygan to nie żadna osoba, co prawda istota umiejętna, ale niesamowita. Czarny-czarniuśki do samego dna, niepewny, ukradnie od pobratyma jeszcze chętniej niż od rozpobratyma. Pozwoli dzieciom swym żebrać w biały dzień. A w górach żebraków nie ma, chyba ci honorni zawodowcy, „podorożni lude“, co raz na rok z dołów rzeszami schodzą się na chram górski, by pokazywać powykręcane członki i śpiewać przy lirach żałośnie, na to aby ludzie sobie popłakali. I za to łaskawie przyjmują datki od ludzi. Lecz wobec Cyganów nasi ludzie mają serca zatwardziałe. Nie dlatego, że Cyganie nie naszej wiary. Żydzi także innej wiary, nie chrzczeni a przecie mają duszę, nawet jakieś niebo swoje żydowskie też mają, ino że bez światła, bo tam wieczny szabas i nie ma komu zapalić. A Cygan wciąż szczerzy zęby, bez przerwy śmieje się z chrześcijanina — a sam bez pępka. Nie od matki Ewy pochodzi, chyba od diablicy. Któż odgadnie jakiej wiary? Nie całkiem pewne czy ma duszę, wszystkiego złego można się po nim spodziewać. Toteż ludzie twardzi i bez serca, gdy skrzywdzą kogoś, wykręcają się, że to Cygan.
Najdziwniejsze wydawało się przeto — o tym szeptano coś, potem zapomniano — że taki człowiek jak stary Sawicki, wcale nie Cygan, porzucił miasto i zamieszkał pod Bukowcem wśród skał. Pana kowala Sawickiego szanowano, bo kowal, a głównie, że chociaż biedny, przecie swobodny i honorny jak to Polak. Wiadomo, Polak, niekoniecznie miły, czasami pyszny, ba, i pyszałek, ale co Polak, to pan, pęknie z głodu, a nie skrzywi się. Pamiętano nade wszystko, że Sawicki niejednego wyciągnął z biedy podczas karkołomnego zjazdu z Bukowca, niejednego nocą ogrzał, nakarmił i napoił, a który był ciekawy, takiemu łopatą wkładał do głowy wiedzę kowalską, nigdy jej nie poskąpił. Gdy Sawicki trzymał rozpalone żelazo w szczypcach i uroczyście dzwoniąc młotem wyginał je jak świeży budz, a złotowłosy Piotruś, wystawiając język z wysiłku, rozdmuchiwał miech, przejezdni oglądali w milczeniu, spoglądali jeden na drugiego, podziwiali szeptem: „Hospody!“ Gdy przy ostrzeniu kos kowal rozpowiadał wspomnienie prawdziwe, że oto we wsi Weriniu nad Dniestrem jest stara kuźnia, gdzie ostrzą kosy kołem obracanym przez konie, przejezdni olśnieni tym jeszcze więcej niż tym, co widzieli, szeptali: „Hospody!“ Kowalowi Sawickiemu wierzono.
Gdy wieści o kowalu dotarły tu i tam, przychodzili stąd i stamtąd, nieraz aż znad Białej Rzeki, ze śródleśniego osiedla nad Hostowcem, czasem z jeszcze dalszej połoniny, tacy i owi nie tylko dla oglądania kuźni, także dla pytań: „Skąd bierze żelazo? Jak się robi, do czego jeszcze przydatne?“ Te pytania przypierały kowala do muru, szczególnie gdy słyszano lub widziano na własne oczy, że gnie w ogniu to co nieugięte, że rozciąga jak ciasto co stężałe na zawsze. Bo choć każdy miał topór i siekierę, i kosę, choć z rzadka i powoli zaczęły już docierać piły, przecie w użytku było więcej mosiądzu niż żelaza, a nieraz do żelaza miewano uprzedzenie. Kołki żelazne, po prostu gwoździe z trudem znajdowały uznanie, bo były nietrwałe w porównaniu z kołkami cisowymi.
Kowal odpowiadał jak mógł, skąpowato, koniec końców po kowalsku ważko i trwale. Trudniej było, gdy Tanaseńko Urszega, chociaż nie wieszczun ani nie molfar żaden, ale jak mówiono mędrzec górski, ponadto bogacz, przyjechał raz z Ilci na Jasienowo do Sawickiego, aby dniować u niego, to znaczy w odwiedziny na cały dzień, na to, by go poznać, poznać jego robotę i zaprzyjaźnić się:
— Panie kowalu dobrodzieju — pytał Tanaseńko na sam koniec — to jak podług was, żelazo od Boga czy od czorta.
Sawicki odpowiedział prosto:
— Czort sam nic nie stworzy, ale próbować lubi, może i psuć? A człowiek psuje na pewno i nie gorzej od czorta. Jeśli dla czegoś dobrego żelazo, to od Boga, a jeśli dla złego — ha — któż wie?
— No dobrze — pytał Tanaseńko — ale żelazo nie rośnie jak drzewo z ziemi świętej, słojów i serca nie ma.
— Kto wie czy nie rośnie, w ziemi może rośnie.
— Powiadacie przecież — upierał się Tanasij — że wytopić je trzeba, to widać, że bez człowieka nie będzie odlane ani twarde, ani szlachetne jak mówicie.
— Drzewa także nie bierzecie jak rośnie. Trzeba je zrębać, korować, ciąć i wyrobić. Bez człowieka skruszeje albo zgnije. Kłody surowej ani korzenia pod chatę nie podłożycie.
Tanaseńko pytał już z konia na odjezdnym:
— No to co takiego potrzebne, aby żelazo było dla dobrego?
— Sumienie i ręka — odparł kowal.
Tanasij zapamiętał.
Kowal był surowy, mówił niewiele, przecież niektóre choć bardzo nieliczne jego powiedzenia rozszerzyły się i przetrwały. „Sumienie i ręka“ — mawiał kowal tak surowo, że gdyby nie wiedziano, że to człowiek pomocny, to tylko zabierać się i zmykać czym prędzej. Słyszano także jak mówił do syna przy miechu: „Miech pełny dech, chłód główny grzech“, i jeszcze krócej: „Ostro, ostrzej, gorąco.“ Słyszano zresztą także takie powiedzenia, których nikt nie rozumiał, dlatego tylko panowie i księża je zapamiętali. Wiadomo było, że rodzinne godło Sawickich brzmiało: „Na zawołanie“. W tych kołach także zapamiętano maksymę kowala: „Crimen capitale equum mutilare.“[1]
I tyle pamięci wyraźnej uniósł wiatr i rozsiał po górach od przełęczy Bukowca ponad oba Czeremosze i pod szczyty, do rozsypanych staj pasterskich.
Dodatkowo szanowano kowala, bo posągową jego wyprostowaną postawę zdobiła jasna niegdyś, na stare lata stalowa broda, która spływała w strugach włosów wcale gęstych, a raczej w splotach oddzielonych dokładnie jak u świętego Eliasza, władcy klina gromowego. Trudno powiedzieć kto naśladował, dlaczego i jak. Czy malarze kosowscy, przedstawiający na jaworowych deszczułkach świętego Eliasza, po prostu odmalowali kowala, czy też on sam upodobnił się do brodatego władcy gromowego. Temu mogły sprzyjać dwa kamienie, dokładniej mówiąc dwa potężne głazy, między którymi osiadł kowal, i to obydwa żydowskie. Niedaleko kuźni leży dotąd wielki jak koliba leśna głaz zwany Kamieniem Żydowskim, dla każdego widzialny, a chociaż kryje dzieje niewidzialne, można by je w końcu wyśledzić i sprawdzić. Drugi kamień, ukryty wysoko nad skałami pod szczytem, nie jest widzialny z drogi, a dziejów jego chyba nikt nigdy nie wyśledzi. Tyle wiadomo, że biją weń pioruny bardzo łakomie i może dlatego nazwano go Krzesłem Eliaszowym. Przy tym Krześle działy się przed wielu laty sprawy, o których opowiemy później. Tam mianowicie pustelnik żydowski zwany Jekele, który szukał w górach nad Czeremoszem śladów mistrza Baal Szem Towa i księgi Bożej, ofiarował Eliaszowi syna pierworodnego, aby go przyjął na łono starej wiary i nowej chasydzkiej także. I kiedy Jekele stracił całą rodzinę, wszystkich prócz konia, wyjechał wózeczkiem przed siebie w świat drogą ku Bukowcowi, wzdychając do Boga i do Eliasza. Przyjęli i jego. Piorun uderzył w górny kamień, głaz stoczył się na drogę i nakrył Jekele wraz z wózeczkiem i koniem. Ten właśnie głaz zowie się Kamieniem Żydowskim. Choć Bóg i Eliasz wyzwolili niegdyś pustelnika, nie każdy człowiek chce być od razu wyzwolony i jaki taki przejezdny w czasie burzy uciekał od razu do kuźni i do domku kowala szukając schronienia. Wiedział to każdy, i kowal to wiedział, że pierwszym mieszkańcem jaru przed wielu laty był pustelnik Jekele. I teraz dola naznaczyła kowala na stróża tego miejsca i tych kamieni. A raczej na stróża podróżnych. Bo gdy pioruny zaczęły grać na górze, staczały się na dół mniejsze lub większe głazy. Przejazd był groźny i trudny.
Także głos Sawickiego należał do jaru nad Waratynem. Kowal mówił powoli, basem zgęszczonym, pełnym, rozedrganym. Niejednokrotnie jak to bywa i dzisiaj w jarze Waratynu, pobliskie skały odhukiwały głosom ludzkim. Bas kowala dudnił i szerzył się w pustkowiu nieoczekiwanie, a kogoś kto nic nie wiedział o Sawickim mógł przepełnić lękiem, który i tak wstawał z uroczyska ciasnego jaru, tak stosownego dla zasadzek i dawniej słynnego z zasadzek. Znajomych bas pocieszał, że kuźnia już blisko, że Sawicki czuwa.
Z tym wszystkim dzieje to dość dawne, chyba pradziadowie i dziadowie naszego pokolenia pamiętali je dokładniej. Możliwe, że w ostatnich czasach o Sawickim jeszcze mniej wiadomo u nas niż o świętym Eliaszu. Chociaż kuźnia stoi nadal, nie byłoby dziwne, gdyby ktoś stwierdził, że Sawickiego nigdy nie było w jarze nad Waratynem. I że to tylko jakaś gadka, odblask opowiadań o Krześle Eliaszowym, wcielona w ludzką postać.
Mówi się teraz zbyt chętnie: „mit“. Tym częściej im bardziej się jest ślepym i głuchym na mit, ba, im zuchwałej i niesmaczniej ktoś zaczyna sobie wyobrażać, że jakikolwiek mit można ściapać do woli i naprędce, w mniejszej lub większej miseczce, coś tak jak rabin Mojsie Kitower zrobił człowieka, ale bez mądrości i sumienia rabina. Ściapać a potem roztrąbić za pomocą większej lub mniejszej trąby, i nasypać piasku w oczy za pomocą mniejszego lub większego rozpylacza. A przecie kowal Sawicki to postać prawdziwa i przybliżają ją nam o wiele dokładniej wiadomości całkiem przekonywujące, że był biedny i jak był biedny i jakim cudem utrzymał się w górach. Nietrudno by to nawet było obliczyć co do grosza z ołówkiem w ręku, co przecie żadnemu mitowi nie przystoi. Pieniędzy było mało, za podkowy płacono kilka groszy, za obręcze do wozów nieco więcej, lecz wozów w górach było podówczas niewiele. Sawicki zaznałby niedostatku, może by musiał z rodziną uciekać z gór, by dalej szukać szczęścia na starość gdyby nie to, że szczęściem uważano go za instytucję. Pasterze górscy składali dowody uznania dla niej i czy to w zapłacie zamiast pieniędzy, czy z racji świąt i w końcu dla zaskarbienia względów przynosili, co mieli sami. Darowali masło, bryndzę baryłkami, wełnę, skóry, nawet sukno, kożuchy, cielęta, nieco rzadziej jęczmień, wszystko co podówczas miało cenę tak samo groszową jak robota kowala. Czasami któryś z panów, co zjeżdżali na krótko do Żabiego, Jasienowa i Krzyworówni, Skarbek, Chełmicki, Jabłonowski, Przybyłowski i Strasser, czasem któryś z księży górskich, dawał wszystko co z żelaza do roboty, zaczynając od podków i obręczy do osi, zamków, okuć, zawiasów i kluczy. Prawdę mówiąc, chcąc przyjść z pomocą, zamawiali nieco więcej roboty niż im było potrzeba. Lecz Sawicki, nieskłonny przyjmować ceny wygórowane, narzucone z łaski pańskiej, czy z księżowskiego miłosierdzia, sam ustanawiał ceny po sprawiedliwości. Bądź co bądź guldeny nie centy wpływały do kieszeni kowala, ale to było dość rzadko, w zimie prawie nigdy.
Jak rzekliśmy Sawicki stał się także instytucją ratowniczą co się zowie, dla wszystkich co wjeżdżali na Bukowiec, co ważniejsze dla tych co zjeżdżali z karkołomnych stromizn. Nie tylko dla naprawy woza, kół lub dyszli, także dla ludzi samych. Jedyne światło w jarze czuwało po nocach w domku Sawickiego i nigdy nie gasło. Nocą spoza zakrętów drogi nad Waratynem błyskało czasem przez mgły i deszcz, jak latarnia morska. Zimą nikt chyba nie przejeżdżał obok kuźni, aby nie wstąpić i nie zagrzać się. Czasem gdy Sawicki zasłyszał nocą dzwonek lub nawoływanie z góry, wychodził z pochodnią smolastą na zakręt, aby poświecić. Szczególnie zimą, by pomóc przedrzeć się przez zasypany śniegiem jar, zwłaszcza tam, gdzie sanie „bose“ czyli nie podkute, tak powszechne w naszym kraju mogły łatwo zsunąć się do jaru, do wody lub do jakiejś jamy zwodniczo przysypanej śniegiem, a potem wciągnąć także konie, i wypadek gotów. Kowal w zrozumieniu, że sanie podkute nie wszędzie mogą się przydać, zwłaszcza na puszystym śniegu, nie doradzał podkucia sani, zadowalniał się tym, że je ratował. Co najwyżej radził, by dla drogi dalszej nałożyć na przód sań „postoły“, to jest okucia żelazne, takie, które łatwo można zdjąć, gdy się znów wjedzie w nieutorowany puch śnieżny. Gdy zapowiedziano powrót czy zjazd nocą, kowal albo kowalowa czuwali. Kowalowa modliła się długo przed lampką oliwną, a kowal siedział przy stole i czytał, czasem gdy był zmęczony kładł się na łóżko w ubraniu. Latem podczas powodzi i burzy czuwali jeszcze bardziej niż zimą. O tym wszystkim dawniej nikt nie pomyślał — i któż miał myśleć, skoro nikt nie mieszkał w jarze — że przydałby się strażnik bezpieczeństwa przy karkołomnej drodze na skrętach tuż nad potokiem, i że przydałoby się nieustające światło. Ale skoro kowal zjawił się z własnej woli, wydawał się niezbędny.
Aby to głębiej ocenić, trzeba by powiedzieć coś niecoś o przybyszach, o tych wszystkich zajdach czy zawołokach, jak ich zwano to pobłażliwie, to pogardliwie, którzy szukali przytułku w górach. Od wieków bowiem góry nasze spełniały służbę brzegów morskich — a inne góry od tysiącleci — w tym, że przyjmowały i chroniły wyrzucone przez różne fale resztki, osady ludzkie, rozbitków i zbiegów, i zachowywały ich. Nie tylko skrytki leśne, wąwozy i wierchy przygarniały ich, także życie pasterskie niezmienne, najłatwiejsze a najtwardsze, przejściowo i rzadko życie myśliwskie. Za ten przytułek wymagały góry, i wymagało milcząco pasterskie łono, przystosowania ciała, stroju, codziennego życia: niech każdy przylgnie ściśle do ziemi! Twarde a łaskawe góry nie odbierały nikomu nadziei własności, ani obfitości pasterskiej, ale oprócz odległości nieprzystępnej, nikt tam nikomu niczego nie zabezpieczał, a przez długie wieki nie broniło nikogo żadne prawo papierowe ani żaden wymiar sprawiedliwości. Każdy musiał bronić sam siebie, co najwyżej chronił go stan faktyczny — do czasu. Musiał się przeto zupełnie zdać na Boga, na własną śmiałość, zawziętość i chytrość. Musiał się wyrzec wszystkiego prócz swobody, zagrożonej albo nie. Jeśli nie bardzo żywo wierzył w Boga, to przecie tam, na pustkowiu, w samotności, w ciemne noce musiał się zakłopotać. Nieodgadniony Bóg udowadniał się, raz gromami i powodzią, raz w słabości i w chorobie, która chwytała w szpony na odludziu, to znowu obfitością paszy, rozrodczością, mlekiem co lało się obficie, runem owiec, a najwymowniej tym, że dawał rozbitkowi wreszcie miejsce na świecie, którego nie znalazł w świecie ludzi. Za to wszystko wymagał cierpliwości, wytrwałości. Na dodatek darował przybyszowi poza wyznaniami, poza dogmatami to jedno codzienne westchnienie ludzkie: „Boże mój!“ Zbieg taki jeśli chciał, mógł utrzymywać swoją wiarę, tradycję, swe zabobony, swe marzenia nawet, takie jak te chmury, które wiatr przynosi z kotliny węgierskiej, albo ze wschodu od stepów Besarabii. Wsiąkają w jary, trzymają się długo w postaci poszarpanych szmat, skraplają się w wąwozach i znów parują, wstają. Nikt nie zniechęcał ani nie zachęcał przybysza. Wszystko zależało od jego przywiązań, od wytrwałości marzeń i kto wie, czasem może to i owo skropliło się w pieśń albo w obrzęd.
Chociaż z osadów tworzą się warstwy, przecież szczęściem czy nie, nieliczni tylko ludzie są rozbitkami. Bo wciąż rodzą się i kwitną cywilizacje szerokie, co usadawiają się nad wielkimi rzekami, na szerokich polach, wokół mórz, na tysiąclecia, a w śmiałych zamiarach na zawsze, coraz szersze, coraz powszechniejsze. Co prawda kłócą się w każdej z nich dwie zasady: jedna, by zachować zdobycze cenne, druga, by przynieść coś zupełnie nowego, niebywałego. Nie pomną, że to co zachowuje się, może skostnieć, a z drugiej strony, że to co nowe może podkopać to, co trwałe. A przecież lepiej jeszcze niż owe cywilizacje udowadniają niezniszczalność człowieczeństwa, szczególnie w obliczu katastrof największych, te pyły i okruchy człowiecze, co drgają i wiążą się w pustkowiach, w jarach, w połoninach. Klasztory i pustelnie, choćby najpotężniejsze, choćby opętane taką ucieczką od ginącego świata jak niegdyś w Tebaidzie, muszą zabrać ze sobą nakazy wyraźne, wskazówki surowo strzeżone w książkach. I to jest ich siłą. Są wierne, wdzięczne, zaprzysiężone na życie i na śmierć tym jednorazowym, jedynym objawieniom utrwalonym naprzód w księgach świętych, potem w niezbędnej organizacji kościoła i dogmatów i to nawet w Himalajach. Ale przeważnie nie podejmują takiego ryzyka, aby Bóg sam przemówił z chmur, z ognia, z drzew, z życzliwości ludzkiej, z okrucieństwa przyrody i aby objawił się albo nie. I za to tamtym, wykołysanym i chronionym przez tradycję i codzienny wysiłek bohaterom wiary, byle niedowiarek niemuzykalny, bez ucha dla związków ukrytych, tym mniej bez wdzięcznej chłonności dla szeptów, może zarzucić: „To co wyznajecie, na co powołujecie się, co daje wam siłę, nigdy by samo z siebie w was nie powstało, gdyby nie przeszłość, gdyby nie księgi, przed którymi padacie na twarz, bo tak was nauczono i z tym przyszliście tutaj do waszej pustelni.“
Lecz szepty puszczy i choroby, pokusy swobody szczególnie groźne, bo trudne do odparcia bez pomocy z zewnątrz, wystawiają na próbę najtwardszą. Mogą dać tę wiedzę: „Tak, nie inaczej, to człowieczeństwo. Powraca wczoraj, dziś i jutro.“
Góry i puszcze są cierpliwe. Wierchowina huculska najbardziej. I chyba gościnna? Dlaczegóż nie naśladować tej gościnności? Także słuchaczowi, który zapuścił się w nasze gąszcze, lub choćby potrudził się, by przekartkować nasze wspomnienia, dłużni jesteśmy gościnność, na to, by sobie i nam powierzył takie wyznanie: „A cóż bardziej udowadnia, że wiara, wiara w Boga szczególnie, rodzi się ze strachu i stanowi dorywczy, powiedzmy sobie, znachorski lek przeciw strachowi. Toteż gdy człowiek uwolni się od strachu, staje się ona niepotrzebna. Odłóżmy ją do przeszłości, a jeśli już chcemy koniecznie, do wspomnień dobrotliwie osłoniętych, bo niekoniecznie budujących.“
Ale czyż naprawdę to co towarzyszy nieustannie nam, wędrowcom, zbiegom i pasterzom należy nazwać wiarą? Nie, bo wiara oznacza zawziętość, szczególnie w obliczu ataku i wątpień, by trzymać się twierdzeń jasnych, wyraźnych, by powtarzać je sobie lub innym, czy ma się do nich przekonanie, czy nie. Ludzie w grozie i w ciemnościach nie tylko znajdują Boga, bo Go szukają, znajdują Go także, kiedy nie szukają, nawet kiedy zasłaniają przed Nim oczy rękami. Góry i puszcze nie trzymają nikogo. Niech kto chce i lubi inaczej, ucieka od lęku, od jego cienia nagłego, od cienia cienia, od samego strachu, aby broń Boże kiedyś się nie przestraszył, niech tak chowa dzieci, aby zapomniały o lęku. Niestety, osiągnie tylko to, że lęk będzie czyhał z każdej szpary ciemnej, z kąta mrocznego, z niedogaszonej zapałki, zewsząd gdzie nie dociera oślepiające światło. Nie pokazujcie nosa w puszczach, nie idźcie tam ani krokiem, dopóki tory, kolejki i asekuracje was nie zabezpieczą! Bo to, że Bóg nalatuje z ciemności, nie przeciw lękowi przemawia, lecz za lękiem. Lękajmy się nadal, ale tylko kto chce, pchajmy głowę w lęk, jak w owe czasy, kiedy pchaliśmy się nad przepaście w wicher, co nas przewracał, w noc pod kule, przez granice państw, pod zasieki, my sami bez broni, bez granatów, z patykiem suchym i z głową suchą, to może wyćwiczymy się w śmiałości.
Nie myślmy wszakże, że stary Sawicki od razu przylgnął do ziemi. Przeciwnie, może za to głównie go podziwiano, że w jarze nad Waratynem lepiej niż gdziekolwiek upierał się, że wcale nie jest rozbitkiem, tylko milczącym żołnierzem Sławy, „panem“ choć bez fortuny, wcale nie byle zawołoką, lecz niezbędnym kowalem i użytecznym strażnikiem jaru. Jak ślimaczą skorupą otoczył siebie swoim dawnym światłem. A do tego miał nad Waratynem swobody aż za wiele. Wątpić o Bogu wcale nie miał okazji, ani dowiadywać się o nim co kilka dni, jak pasterz otoczony groźbami. Co prawda, świat górski ukrył go od zalewu, ale Sawicki nie włączył się do społeczności pasterskiej. Za to lepiej niż gdzie indziej mógł powtórzyć doświadczenie Hioba, Hioba-człowieka i Hioba-narodu. Dalsze przystosowanie pozostawił synowi.
O Sawickich wiedzieli nieco więcej ci z braci szlachty, bogatsi czy biedni, którzy mieli uszy dla tego, w każdym razie nie chłopi i nie ludzie schłopiali, tym mniej nie pasterze i nie gazdowie górscy. Podobno miał kiedyś jakąś fortunę w zaborze rosyjskim, podobno utracił ją nie wiadomo jak. To pewne, że był w powstaniach i że koniec końców przybłąkał się na Pokucie i że tam przyżenił się w zaścianku Berezowie Dolnym. W owych czasach we wszystkich czterech Berezowach u podnóża Rokiety — i to na obie strony Rokiety aż po potok Prutec — co datowały się według dokumentów miejscowych, z nadania króla Władysława Jagiełły, zatwierdzone kilkakrotnie w ciągu wieków, sporo jeszcze było pretensji, także strojów osobliwych, dworków swego rodzaju, wreszcie resztki przywilejów szlacheckich, nieco żałosnych, takich jak ten, że szlachcice stali w pierwszych rzędach w kościele czy w cerkwi, ba, że nawet co starsi po dawnemu zasiadali w ławce kolatorskiej. Ale w Berezowach, skutkiem rozdrobnienia gruntu i braku klamki pańskiej, herbowna i harda szlachta z wojowników spadała nie tylko do poziomu, nawet poniżej poziomu życia podgórskiego, wcale niezamożnego chłopstwa. Już bowiem od połowy XIX wieku, rząd austriacki wcale umiejętnie forytował chłopów niedawno zwolnionych z pańszczyzny na podgórskich dobrach dawnych królewszczyzn przejętych przez Kamerę cesarską, nadzielając tak zwanych ludzi „kameralnych“ ziemią wcale dostatnio. W ten sposób rząd pomijał i zarazem degradował, jak się zdaje celowo, szlachtę zagrodową, resztki dawnej Rzeczypospolitej, te rezerwy wojaków, co od dawna rozsiadły się obficie na całym Podgórzu. Szlachcice berezowscy wobec zbiednienia i kurczenia się posiadłości, żenili się z konieczności na przekór dawnym zwyczajom z córkami zbogaconych „kameralnych“. Czasem szukali szczęścia w miastach w rzemiośle. To znów w powrocie na wieś, ale wcale nie do siebie na Berezowo, tylko tam skąd nęciła jakaś nadzieja zarobku. Nieraz krzątali się pilnie w dziedzinach nowych, zakładali warsztaty większe lub mniejsze, czasem nawet fabryki, to znów jakby w zaułki bez wyjścia zapychali się w zawody tak niepopłatne jak garncarstwo artystyczne, z którego ani wyżyć nie można było, ani wyrwać się.
Także Sawicki próbował niejednego. Ożenił się w Berezowie z panną Milewską, ale w Berezowie było coraz ciaśniej, przeto powędrował do miasta, potem od miasteczka do miasteczka, coraz głębiej w góry, a zatem do Jabłonowa, do Pistynia, do Kosowa i w końcu stamtąd aż za Bukowiec, gdzie jeszcze nie było kowala. Sama pilność niewiele tam pomagała. Było za to dużo, jak najwięcej swobody, nadmiar czasu do rozmyślań, jak to w górach.
Poważanie, rzec można prawie cześć dla kowala wzmagała się, wyraźnie wbrew temu, co można by przypuszczać. Oto nie był panem, jego życie codzienne było łatwo podpatrzeć, jego domek był dostępny, nawet przejrzysty. Niejeden przejezdny widział na własne oczy i słyszał jak Sawicki czytał na głos z bardzo grubej książki. Ilekroć go pytano o to co się dzieje w świecie, o wojny, o cesarzy, o konstytucję, Sawicki nie opowiadał, bądź nie odpowiadał wcale. Natomiast równie chętnie jak wiedzę o żelazie, rozpowszechniał to, o czym piszą książki, te najgrubsze.
Do kościoła łacińskiego w Kosowie było daleko. Droga nader uciążliwa, nawet do cerkwi jasienowskiej nie było blisko. Sawicki spędzał święta i niedziele w domu. Ubierał się w długą szarą świtkę, szamerowaną z węgierska i czytał bardzo donośnie. Głównymi słuchaczami byli żona i Piotruś, nieraz wszakże jakiś przejezdny podróżnik, chociaż w święta i w niedziele mało kto wówczas jeździł. Nieodstępnie towarzyszył słuchaczom stary, chudy, prawie wyłysiały pies, przezwany Cholernik.
Kowal czytywał przeważnie Biblię, a ze szczególnym zamiłowaniem księgę Hioba, którą żona, a za nią Piotruś nazywali „Dzieje świętego Hioba“. Piotruś nieraz później wspominał, że ojciec czytał głosem mocnym i pięknym. On sam tak by nie potrafił. Ilekroć czytał o Hiobie, przypominał i powtarzał, jakim to gospodarzem wielkim był święty Hiob: „Hiob stracił wszystko, i dzieci też, i dobrą sławę nawet, uważacie? Bo świat jest taki. A przecież nie zaniedbał niczego do końca. Cóż za kłopot — uważacie? Z tą jedną jedyną naszą miłą krówką. Takich miał Hiob tysiące, miał służbę, o służbę też się musiał kłopotać, dzień i noc się kłopotał. A tu uważacie? Buch piorun z jasnego nieba — wszystko stracone. Lamentował, jeszcze jak, chciałbym widzieć takiego, co by nie lamentował. Za to przyjaciele wrzepili mu nauczkę, a najbardziej przyjaciel srogi Eleazar.“ Kowal czytał: „Słuchajcie mych słów mężowie mądrzy, otwórzcie uszy, abyście mieli poznanie, bo ucho smakuje słowa, jak usta potrawy. Bo oto powiedział ten Hiob tak: jam jest sprawiedliwy, a Bóg wywrócił sąd nade mną. Czy też mam kłamliwie sam siebie osądzać, gdy strzała bolesna bije we mnie bezgrzesznego? Gdzież jest taki mąż jak Hiob, który do dna wypija pogardę ludzi niby wodę? Gdzież jest taki, który pośród tysiąca nieprawych idzie i przechadza się razem z mężami bezbożnymi?“
Kowal chrząkał znacząco, kowalowa wzdychała, zaraz potem wzdychał Piotruś i sam słyszał wyraźnie, że Cholernik także wzdychał. Kowal Sawicki podniósł głos, jego bas słychać było z dala na drodze i w skałach. Mówił powoli:
— No i przyjaciel Eleazar nie tak bardzo się rozczulił, takie jego kazanie.
Kowal czytał: „Daleki Bóg od nieprawości i aby popełniał dzieła niesprawiedliwe. Sprawia, że każdy znajdzie swoje szlaki. Zaiste, nie uczyni Pan spraw złośliwych. Wszechmocny nie wywróci sądu niczyjego. Potrzaska możnych bez liku, a na ich miejsce postawi innych, bo sprawili, że doszły doń jęki biedaków i że usłyszał lamenty obciążonych.“ Kowalowa znów wzdychała, Piotruś słuchał, czy potok Waratyn także wzdychał. Coś tam takiego było, że nawet wiatr wśród jarów wzdychał. Kowal chrząkał, poprawiał brodę, surowo spoglądał to na żonę, to na syna i mówił jeszcze: „A przecie rację posiadł przyjaciel srogi. Pamiętajcie, pani żono, i ty synku! I wy wszyscy inni! Pan Bóg sprawiedliwy, uważacie? Najmniejsza niesprawiedliwość nigdy-przenigdy nie najedzie na zacnego. A jeśli najedzie, uważacie? to on nie zacny, sam sobie nieprzyjaciel, a Bóg przyjaciel, zacnego nie opuści.“
Piotruś Sawicki o tym nie wątpił. Zapytał wszakże od razu:
— A któż winien? — zapytał i od razu głowę skurczył, jakby się miał zapaść w ziemię. Matka odpowiedziała pospiesznie:
— Szatan, syneczku, niech nas Duch Święty od niego chroni.
Była to ulga dla chłopca, lecz ojciec kiwał głową przecząco. Podniósł głos:
— Zamiast winy szukać, ty człowiecze, zrób co najlepsze!
I o tym Piotruś nie wątpił.
Czarne są głębie lasów na Riabyńcu, bez ruchu, bez zwierzyny i bezludne. Żyją w nich tylko duchy siwosine, blaski z mchów, porostów, wszelakich cieni i świateł tańczących, co buszują tym skrzętniej, im głębsza czerń leśna. Na noc kładą się na sen w czerń, wstają o świcie. Tym syciej zapaszne te lasy, tym gęściej rosiste, im odludniejsze. A przecie wieje przez nie sława. Choć zapomniana już prawie przez ludzi, choć smętna dla lasów samych, bo nie odzyskały swej czerni ani duchów niebieskawych. Sława młodego Sawickiego. Pieśni o Piotrusiu czy Petryku Sawickim mało kto pamięta. Zapisano je zbyt późno, zaledwie jedną, dwie i to o jego końcu, nie o początku. A bez niego Foka nie odważyłby się na wyrąb, nie dokończyłby butynu. Może by wreszcie spadł na te lasy jakiś butyn inny, rabunkowy, najeźdźczy, wyczerpujący je jak kopalnię, ale nie Fokowy. Zazwyczaj zaczyna się wyrąb z pieniędzmi dla jeszcze większych pieniędzy. Dla udatnego potrzaskania lasów wystarczyłyby przede wszystkim narzędzia jak najlepsze, i jak najwięcej narzędzi, a rębacze byle skąd, byleby dobrze płatni, bądź też tacy, dla których biedy każda zapłata dobra, każdy pieniądz wielki. Nawet dla spuszczenia kłód, dla zbudowania ryz, dla zatamowania wód i zabezpieczenia ich, dla całego spławu, można było w końcu znaleźć specjalistów, tym kosztowniejszych, im bardziej z daleka, albo tym bidniejszych — jak niegdyś owi Italiany — bo w swoich dalekich krajach, nie znaleźli chleba. Ale dla tych dwóch młodych, którzy chcieli wyskoczyć z zastoju i z bezruchu, butyn był wiosną i sławą. Młody Sawicki nie musiał pozostać w górach, mógł znaleźć zarobek bez trudu, bo znał swe majsterstwo, a Foka syn zamożnego gazdy i pasterza nie miał potrzeby oglądać się za zarobkiem, chyba dla sławy, dla nowości, w najgorszym razie dla mody. Dla sławy podkłada się zazwyczaj głowę, lecz oni dawali jeszcze w zastaw cześć, bo zaczęli gołymi rękami, bez pieniędzy. Nie najęli do roboty biedaków, bo wśród pierwszych rębaczy zaledwie jeden był biedny, tylko zachęcili junaków ochoczych. Śmiać się z tego można, bo cóż to za sława dla świata, że dostarczono bogatym drzewiarzom towaru najcenniejszego lub też że banki, trusty drzewne czy też tylko pośrednicy i spekulanci zarobili naraz więcej niż gdzie indziej. Ale sława w każdym kraju inna. Drzewo dla targów i dla rynków, sława nie dla rynku. By sławę zrozumieć, należy znać jej glebę, jej powietrze. Dlatego opowieść o butynie zaczniemy od dzieciństwa młodego Sawickiego.
Sawiccy mieli niegdyś więcej dzieci, przy życiu pozostał tylko Piotruś, najmłodsze dziecko późno urodzone. Hodowali go troskliwie, trzęśli się nad nim, rozpuszczali bez miary. Po przybyciu na Jasienowo zaznał swobody górskiej bez granic, takiej co rozbujania i uwodzi, przybyszów o wiele groźniej niż tubylców pasterzy. Bo wiadomo, że niejeden synek zajdów, nie tylko panicz possesjonatus, co osiedlił się w górach i zdziczał dla swego widzimisię, także biedak, syn urzędnika, nawet strażnik lub „finans“ cesarski, z tych co umyślnie byli posłani przez władze dla pacyfikacji i wdrożenia gór w ramy państwowe, nie posiadając stateczności pasterskiej, podpatrzonej u krów, stawał się buntownikiem, nawet rozbójnikiem, gorszym od miejscowych. Jak ów „panicz“ Tosio Pankiewicz z Riczki Diduszkowej, zwany Rewizorczukiem, bo był synem rewizora finansów, uwieczniony przez Korzeniowskiego w „Karpackich góralach“. Jednak swoboda bywała także czasem jeszcze probierczym kamieniem natury czy tradycji tak złotej, że żadna pokusa jej nie uwiodła.
Gdyby młody Sawicki chciał i umiał opowiedzieć swe dzieje, powiedziałby: „Na początku był bas“.
Bas ojcowski był pierwszym wspomnieniem i tłem. Na tle tym otrzymał pierwsze nauki, a były to liczne pieśni polskie, których uczyła go matka. Śpiewała z nim razem, zaledwie chodził, już podśpiewywał całymi dniami. Także ojciec nieco później i rzadziej uczył go pieśni. Możliwe, że Piotruś nie bardzo to lubił, bo były to takie pieśni, przy których ojciec upominał: „Baczność“. I chłopiec skoro zasłyszał te pieśni, prostował się jak żołnierz, ale tracił ochotę do śpiewania, chociaż tego nie pokazywał. Instrumentów muzycznych nie mieli, przeto Piotruś rychło nauczył się świstać szczególnie melodyjnie. Na butynie znany był z tego, że wyświstywał długie melodie słuchane chętnie przez butynarów. Dopiero po latach kupił sobie cymbały.
Od małego kręcił się koło kuźni ojcowskiej z własnej chęci. Gasił i przygotowywał węgle bukowe lub operował miechem kowalskim. Lecz kuźnia nie zawsze miała dużo roboty, przeto Piotruś robił co chciał. Przesiadywał opodal na skałach, chwytał rękami pstrągi w Waratynie, z powodzeniem pasał gęsi, zaganiał je z Waratynu do komórki, albo na stokach wzdłuż drogi, a czasem jeszcze wyżej wypasał krowę, zwaną Pani Dziedziczka, wykochaną z podarowanego cielęcia, którą matka rozpieściła nie mniej niż samego Piotrusia. Prawdę mówiąc nieraz gnał bezradnie za nią, a gdy z czasem przywiązywano ją za rogi aby nie uciekała zbyt daleko, Piotruś okręcał linę wokół ręki. Niestety „Pani Dziedziczka“ wlokła go po zaroślach i po skałach tak, że z trudem nadążał, a nieraz podrapał się dotkliwie. Czasem zaplątał się w wysokich trawach i upadł, a krowa pognała dalej swoimi tropami i doganiaj ją. Piotruś nieraz popłakał się przez „Panią Dziedziczkę“, może nawet dla ulgi byłby ją przeklinał, ale ojciec surowo zabronił przeklinania. Latem bywało najswobodniej, biegał pół godziny drogi do Czeremoszu, przepływał na drugi brzeg pod stary las, tam gdzie woda zielona i cicha. Godzinami pływał tak i nurkował w rzece, szukając ryb pod kamieniami. Właściwie nikt go nie uczył pływać, chyba że widział, jak inni chłopcy, co przychodzili z dołu od strony cerkwi, pływali na tej samej głębi. Nikt go też nie uczył łowić ryby, chyba ptaszek białobrzuszek, tak upodobniony do wody, bo czarny jak głębie, a spryskany białością jak spienione fale. Białobrzuszek czyhał na brzegu lub na kamieniach i nurkował, a Piotruś za nim. Stał się dzieckiem wodnym. Jedynym jego towarzyszem był stary pies Cholernik. Oprócz dworu jasienowskiego niezamieszkałego przez większą część roku, nad potokiem ani nad Czeremoszem chat ani domów wówczas nie było.
Resztę wychowania wypełnili rodzice jak umieli. Matka nauczyła go obchodzić i doić krowę i wszczepiła weń niemały zapas modlitw, kościelnych pieśni i kolęd. Ojciec, choć przede wszystkim chciał z niego zrobić rzetelnego rzemieślnika, starał się jednak rozszerzyć ciasny horyzont Waratynu, co było trudnością nielada. Czytał, czytał. Czytywał mu na głos wszystkie książki jakie posiadał. Nie opuścił trudnych i wcale nudnych mądrości, tłumacząc mu jak najdostępniej. Nauczył go czytać na Biblii. Ucząc go pisma, sam strugał umiejętnie gęsie pióra i przykładał syna usilnie do tej podstawy ładnego pisma jaką jest delikatne struganie piór. „Kulawym pismem jak kulawym koniem daleko nie zajedziesz“, „Gęsie piórko to nie gęsia łaba, uważasz?“ Potem nauczał: „Currente calamo“[2], a także pobłażliwie: „Lapsus calami“.[3] Piotruś pisał czyściutko, akuratnie, wyraźnie. Po ukończeniu lat dziesięciu matka podarowała mu stary modlitewnik, na którego wstępnych stronicach zapisywano daty urodzin i śmierci członków rodziny Milewskich z Berezowa Dolnego. Od ojca otrzymał ciężki, gruby jak księga stary zeszyt z szarymi kartkami kratkowanymi drobniutko. Była to jakaś księga handlowa mało zapisana rachunkami. Ojciec przeznaczył ją od dawna dla chłopca. Na pierwszej stronie były napisy: „Omnia cum Deo“[4], a także: „Fluctuat nec mergitur“[5]. Miał to być zeszyt dla preparacji łacińskich, chyba na całe życie, bo jako szczyt wszystkiego kowal uczył syna łaciny, więcej jeszcze niż Biblii. Wymagał odeń ściśle przede wszystkim jak największej zwrotności w deklinacjach i koniugacjach. Szare strony zapełniły się setkami słówek we wszystkich formach, doszli w końcu do lektury Corneliusa Neposa: „De viris illustribus“[6]. To był sam czubek, więcej książek łacińskich nie było, poza Neposa nigdy nie wyszli. Nieraz gdy ojciec odpoczywał, matka wypytywała Piotrusia o słówka, reguły i wyjątki i koniugacje rozsiane na szarych kartkach. W rezultacie Piotruś oprócz ministrantury najlepiej umiał na pamięć Neposa, na wyrywki także. Dawniej zresztą już, stosownie do różnych okazyj, ojciec wdrażał go w łacinę. Piotruś od małego biegał wiele, prawie nie chodził, tylko biegał, przeto ojciec, ilekroć malec rozbił sobie nos, pouczał: „Cave ne cadas“[7] a także: „Ab uno disce omnia“[8], co miało znaczyć: „Z jednego siniaka ucz się, aby nie było innych“. Także kiedy, jak mniemał, wskazywał na coś istotnego, pouczał: „Hic jacet lepus“[9], to znów w kuźni dla dokładnej aplikacji: „Nec sutor supra crepidam“[10]. Ale zaraz, dla uzupełnienia, aby nie zaniedbać szerszego horyzontu, uczył jakiegoś osobliwego przysłowia: „Nemo faber nisi supra fabricam“[11]. Piotruś nie tylko słuchał uważnie, ale zobowiązany był także powtarzać i pamiętać wszystkie powiedzenia. Po latach jeszcze powtarzał księdzu Buraczyńskiemu te swoje łacińskie wiadomości.
Nie brakło urozmaiceń i nawet dowcipów łacińskich, wyjątków uczył się Piotruś wierszami: „Mons, dens, pons, rudens, fons, occidens et oriens sol.“ Albo też: „Fer, papaver, ver, cadaver“. I wreszcie gdy uczeń znał już jako tako deklinacje, przynależność zaimków i koniugacje, nauczyciel postawił mu taką pułapkę: „Mea mater, mea pater filium tuum lupus est“[12]. Piotruś dał się złapać, ale cóż to było za odkrycie! Wybiegł niezwłocznie na gościniec, by pochwalić się przed kimś lub zastawić komuś tę samą pułapkę: „Mea mater, mea pater — “ Ale komu? Droga z Bukowca była pusta. Gdyby nawet spotkał przypadkowo kogoś przejezdnego, nikt nie zrozumiałby o co chodzi.
Nie mniejsze wrażenie zrobiła na nim jedyna wiadomość z greki, której nauczył go ojciec: „ICHTHYS“[13] wraz z wyjaśnieniem, że był to skrót i znak tajemny pierwszych chrześcijan. ICHTHYS! — zawołał Piotruś. Nie wytrzymał, pobiegł w dół ku Czeremoszowi do swoich ryb. Rysował ryby na piasku i pisał: ICHTHYS. Czaił się nad zatoczką i szeptał rybom: ichthys... Ale jak mówią ryby? Ryby są nieme, powiada mama. Ależ skąd?! Czyż sam nie słyszał jak jakiś pstrąg złapany, może przez szczupaka, wydał z wody pisk przeraźliwy. Krzyczą przecie, to pewne, ale któż ich słucha? Wyciągnął ręką z wody szczególnie dorodnego pstrąga i rzucił go na piasek. Pstrąg ciskał się straszliwie, a potem oczy mu wylazły. Wytchnął coś: ichthys...? Potem zgasł i stężał. Piotruś oniemiał sam jak ryba. Tak, one mówią...? Strącił ochotę łowić ryby. ICHTHYS —
Nie zawsze lekcje z ojcem odbywały się w domu przy stole. Bardzo często repetycje przerabiano w kuźni. Piotruś czekał przy miechu, a ojciec niósł sztabę ku węglom. Mruknął: „Pociśnij“. Dodał głośniej: „Ostro!“ I wreszcie: „Gorąco.“ Węgle rozpalały się, trzymane obcęgami żelazo rozżarzało się, kowal niósł je na kowadło, dzwonił młotem i giął. Piotruś czekał nadal przy miechu, a ojciec od kowadła zapytał znienacka. „Quid erat in Miltiade“.[14] Piotruś odpowiadał od miecha: „Cum summa humanitas, tum mira comitas“[15]. — Znów pytał kowal: „Quis intelligit consilium Pythiae?“ „Themistocles solum.“[16]
Kowal kończył swą sztabę:
— Podaj wiadro z wodą.
Piotruś pospiesznie spełniał rozkaz, żelazo syczało w wodzie, ojciec odpoczywał i znów pytał: „Quid jussit Thrasybulus?“[17] Odpowiedź brzmiała według Neposa: „Neminem jacentem veste spoliari.“[18]
— Zanieś obręcz do kąta — rozkazał ojciec. —
Piotruś dźwigał żelazo, później od kowadła do kąta dolatywało nowe pytanie: „Quid jurare jussit Hannibali.“ „Jurare jussit nunquam se in amicitia cum Romanis fore.“[19]
Ludzie górscy przywykli już dawno do kuźni, do lampy nocami, a do basu w jarze więcej niż do Waratynu i inaczej, bo Waratyn szumiał wciąż odmiennie, a bas był niezmienny. Wtem ni stąd ni zowąd przyszła taka chwila — a było to zimą w początku 1863 roku — że pan kowal znikł i kuźnia zamilkła. Przecie opieka nad drogą trwała, światło świeciło się po nocach. Po jednym i drugim zapytaniu o pana kowala przestano pytać. Pewnie coś tam szeptano, ale pasterze i kłusownicy ukrywają skrzętnie swe szepty, bo nauczyli się, że niejedna głośna bieda lub zwada wystrzeliła z wygadanego szeptu. I jeśli coś głupiego w szeptach, to niechaj całkiem zacichnie, a jeśli coś mądrego, to i tak pozostanie mądre. Pani Sawicka dała raz i drugi na mszę, przekazała nawet raz prośbę o mszę do kościoła łacińskiego w Pistyniu, aż za Kosowem. Po jakich ośmiu miesiącach, przy końcu lata nocą wrócił kowal jakimiś ścieżkami i skrótami przez Bukowiec. Broda skróciła się przeraźliwie jakby była wyskubana. Może odrastała nierówno po ogoleniu? — Znów kuźnia była czynna. Piotruś słyszał to i owo, co rodzice mówili między sobą, ale nie śmiał dopytywać, bo ojciec jeszcze mniej mówił, nie śmiał się wcale, zresztą polegiwał często na łóżku, choć nie skarżył się na nic.
W owym czasie młody dziedzic z Krzyworówni, który po upadku niedawnego powstania coraz częściej tam przyjeżdżał, odwiedził kilka razy Sawickiego. Usiłował go nawet rozgadać co do sprawy, o której więcej szeptano niż mówiono. Zapytał go raz prosto z mostu.
— Panie majstrze, czy pan czasem myśli o tym — co to Polska? Co z nią będzie?
Sawicki przyglądał się badawczo młodemu panu, poprawił brodę, wskazał palcem na pierś, zacytował surowo:
— Iam illis temporibus fortius boni pro libertate loquebantur guam pugnabant.[20]
Dziedzic więcej nie pytał.
W czasie nieobecności kowala, syn podrósł nagle. Przyglądali się sobie nawzajem. Piotruś przypatrywał się ojcu baczniej, chodził za nim, jak gdyby czuwał niepostrzeżenie. Także ojciec przypatrywał się na nowo synowi, który z wyrostka zmienił się w młodzieńca. Przy odpoczynku rzekł mu raz od kowadła w kierunku miecha:
— Ty mi teraz przypominasz jednego.
— Z rodziny? — pytał Piotruś nieśmiało, jak zwykle.
— Nie, nie z rodziny.
Piotruś nie dopytywał, a ojciec przyglądał mu się i mówił dalej.
— Takiego co nie żył długo, a najlepszy — Ci co zginęli, najszczęśliwsi. Pociśnij ostro, gorąco.
Kładł sztabę na węgle, spoglądał na syna jakby spode łba. — Tyś nie kowal —
Syn popatrzył z lękiem, jakby to był wyrzut, a tymczasem kowal zaniósł żelazo na kowadło i dzwonił. Wyjaśniał od kowadła:
— Jak majster, to ma być dobry, to honor, ale sławę zaprzedać? — nie — to najgorsze.
— A jak? — zapytał cicho Piotruś.
— Sława — odparł ojciec.
Piotruś odważył się na pytanie najśmielsze:
— A teraz co?
— Co teraz, gdzie?
— Z tego co było tam, teraz? To sława?
Kowal nasurowił się:
— Przypomnij sobie Neposa o Focionie: Hujus rei militaris memoria est nulla, fama tamen autem magna.[21]
Kowal zmęczył się, odpoczywał, mówił nieco niezrozumiale:
— Wiesz, to jest tak: ci co nie żyją za śladem synów lecą, wieją jak orlica węszy z daleka te swoje małe, gdy już wylecą, po skałach, po jamach.
— Czemu?
— Doglądają, czuwają, gdzie spojrzysz ty nie widzisz, a oni koło ciebie. Ha, aby tylko wiedzieli gdzie jesteś —
— Nie wiedzą?
— Szukają szlakiem znanym, a gdzieś w obczyźnie — ślad — —
— Przepada czy co?
— No nic, pociśnij miech ostro, ostrzej —
Znów rozżarzał sztabę, potem dzwonił nieco raźniej, a Piotruś pytał nieco śmielej:
— To co? Nie ruszać się z miejsca?
Kowal dzwonił dalej, kazał czekać na odpowiedź, potem wystękał znów jakoś niewyraźnie:
— Według doli, według sławy. Cóż z tego, gdy na tym samym miejscu, a znajdą cię gnuśnym, zmartwionym jakimś. — Ojciec wrócił z żelazem ku miechowi. — No pociśnij. — Kowal znów wrócił do kowadła, znów dzwonił, kończył tak:
— Kto wie, może tak lepiej, przed siebie, przed siebie — włożył rozżarzone żelazo do wody. Żelazo syczało, a kowal mówił nieco głośniej: — Sława! niech cię szukają, przynajmniej mają co znaleźć.
Piotruś niepotrzebnie pocisnął miech, węgle rozgorzały gwałtownie, a ojciec zatrzymał go ruchem ręki. Spoglądał karcąco:
— Nie trzeba tak ot, tyś nie dziewczyna. Rozstać się muszę, a tęsknić także. No, zanieś to do kąta, ciężkie jakieś.
Piotruś sięgnął po sztabę bezwolnie, odwrócony plecami pytał z kąta:
— I jak?
— Co jak? Połóż ją sztorcem, niech będzie.
Piotruś wrócił do miecha, kowal przyglądał mu się znów.
— Ty pytasz jak? Czemuż by nie? Spotkają się w końcu, ale tak długo muszą szukać jak przedtem.
— Przedtem? Kiedy?
— Przed narodzeniem, zasłużyć trzeba, sława —
— Nie blisko krążą?
— Krążą, krążą, a jeśli nie czujesz, to źle z tobą.
Piotruś zaczął krążyć między miechem a kątem tam i z powrotem bez celu, coraz prędzej.
— Przynieś mi wody świeżej do picia, bo gorąco — rzekł ojciec.
Już od lat, kiedy przeniósł się w góry, kowal Sawicki wiedział, że tutaj zakończy życie, teraz tym bardziej wiedział od kiedy wrócił. Praca go męczyła, nogi ciążyły jakoś, słabnął z dnia na dzień. Po tym wszystkim jeszcze korowody ze zdrowiem? Tego jeszcze potrzeba? Najlepiej by położyć się gdzieś od razu. Cmentarz był daleko, na dole aż przy cerkwi, ziemia w jarze kamienna. Najgorsze, że taki ciasny ten jar. Tamte Duchy, chociażby szukały po świecie, choćby wiały, nypały, wąchały — nie wcisną się. Nawet wiatr nie może się tu wcisnąć. Może lepiej? Po cóż by go mieli odszukać takiego marnego. Ostatecznie, ten kraj górski, ani ten jar, nic mu złego nie zrobił. Przeciwnie. Ale ciemno, ciasno, trudno złapać oddech.
Toteż gdy przyszła wiosna, Sawickiego wyganiało z domu. Z jaru najbardziej. Wychodził co wieczora sam na przechadzkę, w górę ku Bukowcowi, tam gdzie szerzej i przestronniej. Jednej nocy potok ryczał jak zły zwierz, zniecierpliwiony: nie dość mu tego wszystkiego, ciągle jeszcze pędzi na dół, pędzi? — Po kilku dniach, gdy wody opadły, potok jęczał po nocach:
— Oj, cóż mu się stało? — A w kilka dni później Waratyn wzdychał tylko bez jednego jęku, słaby, wyczerpany. Sawicki słuchał jakby wciągał w siebie ciągle nowe głosy potoku obcego, ale cóż zrobić, swego. Jednego wieczora usłyszał coś takiego, że gdy wrócił do domu zapisał w grubej uniwersalnej księdze dużymi literami tytuł: „In articulo mortis.“[22] Nic dalej pod nim nie napisał, bo stara krowa zwana Panią Dziedziczką porykiwała żałośnie ze stajenki. Sawicki zwlókł się, wyplątał krowę i wrócił. W kilka dni potem zadrzemał po południu na ławie przy miechu i już się nie obudził. Kuźnia nie osierociała, bo Piotruś już dorósł, tak że matka miała opiekę. Kowala zasłoniło milczenie. Przypadkowe jego powiedzenia — kilka, niewiele — zakryły nawet to milczenie.
Rzesze ludzi odprowadziły kowala naprzód do cerkwi, potem na cmentarz jasienowski. Czterech księży prowadziło pogrzeb. Ksiądz Pasjonowicz proboszcz Jasienowa palnął pamiętne kazanie. Chociaż wówczas niestary jeszcze, chociaż Rusin i greckokatolicki unita, nie mógł jakoś polubić swoich parafian, bo nie mógł do nich przywyknąć. Mimo rzetelne perswazje żony, podejrzewał ich o pogaństwo, wypominał im bezbożność, niekiedy nawet wyuzdanie, głównie z powodu przekornych pieśni. Chyba dlatego na kazaniach chętnie i zbyt często mówił o końcu świata. Z tego dziwaczne napięcie wzrastało między duszpasterzem a parafianami. Ksiądz chciał ich poprawić i groził końcem świata nieustannie, a parafianie zniechęcali się, gdyż odbierał im wszelki smak życia i nadziei. Maluczko przenikało od cerkwi — chyba do dzieci zaledwie, to co trwałe a piękne z liturgii i z symbolów — a od ambony, od żywego słowa zapalczywego kaznodziei niejedno odpychało, zwłaszcza mężczyzn. Parafianie nie mogli dosłuchać się ciepłego słowa pobłażania, rozczarowywali się, gdy oczekiwali pokrzepienia i radości z pięknych świąt. Zaś ksiądz mrożony obojętnością i, jak sądził, zatwardziałością, zniechęcał się także. I było coraz gorzej, mur jakiś zaszalowany na szaro — wyrastał. Tak wyjaławiała się cerkiew.
A tu przypomniał się sprzymierzeniec nieoczekiwany, bo dojrzały, pan kowal, co miał powagę i mir, zarówno u księdza, jak i u parafian. Uważał owe starcia parafialne za dziecinadę i sztubactwo. Z tym szerszym zapałem ksiądz wygłosił kazanie ku pamięci kowala.
— „Na zawołanie — wołał ksiądz — takie jest hasło rodziny Sawickich z pierwowieku. Pan Bóg zawołał i zaraz pan kowal rzucił wszystko. Panie Sawicki, zapukaj śmiało do nieba! tam ciebie znają, tam cię zaraz puszczą. Panie Sawicki, pomódl się za tutejszych grzeszników! Ostro! Gorąco! Najmniejsza niesprawiedliwość nigdy nie najdzie na sprawiedliwego. Zapamiętajcie to sobie, ludzie, to nam zostawił pan kowal. Bogaty nie był, ale spadek po nim wielki. Bo czyż wy myślicie sobie, że świat bez końca będzie się kręcić, gdy nie stanie sprawiedliwych?! Nie! Koło bez smaru trzaśnie, pana Sawickiego nie stało i koniec świata bliski, tuż, tuż. Kajcie się, żałujcie za grzechy, bo nie znacie dnia ni godziny. A tymczasem, jeszcze przed końcem, co ranka, co wieczora, gdy myśl grzeszna, gdy język grzeszny, gdy ręka rozmachnie się do grzechu, pomódlcie się za pana kowala i wspominajcie go: sumienie i ręka. Daj mu Boże carstwo niebiesne i niech się z nami podzieli.“
Pokazało się wtedy ilu przyjaciół miał pan kowal Sawicki i jakich. Stara pani dziedziczka ze Stanisławowa niedostępna i surowa przysłała umyślnym posłańcem wieniec posrebrzany. Gazdowie z wielu wsi odległych przyszli tłumnie. Tyle świec było, że dymy wlokły się smugami za pogrzebem, a tłok taki, że niejeden drugiemu w tłoku kudły podpalił. Baby zawodziły chórem przepisowo i rozdzierająco, raz na nutę Doboszową, a drugi raz na jakąś starowieczną, chociaż wcale nie smutną, ale wzruszała ludzi. Naniesiono Sawickim darów co niemiara. Potem zapomniano powoli, bo choć Piotruś objął kuźnię, nie uznano go za prawdziwego kowala, tym bardziej że był milkliwy, któż mógł wiedzieć, niemrawy czy może wiejskim ludziom niechętny, a może po prostu dumny, jak to panicz kowalski. Z tego wszystkiego było coraz ciaśniej, oprócz mleka, ziemniaki z kamiennego gruntu nad Waratynem, ziemniaków sporo, a chleba żytniego — skąd? Czyżby Bóg opuścił? Nie, bo oto otworzyły się butyny u starego pana dziedzica. Piotruś najął się do roboty leśnej, a od Italianów nauczył się budowania ryz, zaś od kiermanyczów z Ruspolany, z węgierskiego boku, spławów wodnych, rzemiosła, które na zawsze umiłował.
Zanim objął służbę w butynie, kowalowa z domu Milewska, rodem z Berezowa, upomniała pieszczonego jedynaka.
— Będziesz koło wielkich majątków, syneczku, sam bez dyrektora. Gdyby złakomiła się na cudze twoja ręka — do ognia z nią! Przeciw grzechowi — tak! Tyś szlacheckie dziecko.
Z matką mówił zawsze i nadal po polsku, ale od kiedy zgłosił się do butynu, zjawiła się jakby spod ziemi wylazła, wielka trudność, wielka przykrość z rozwartą ziejącą paszczęką. Jak się ubrać? Staroświecka świtka ojca przeświecała od starości, ponadto zbyt obszerna, była już chyba tylko pamiątką dawnych czasów, ze swoich ubrań szarapackich wyrósł dawno. Sawiccy mieli ponadto sporo grubego twardego sukna z podarków gazdowskich. Dotąd nie wiedzieli co z tym zrobić, a przecież dla butynu, dla pracy przy drzewie, dla drzazg, kolców i gałęzi, to twarde i wytrzymałe sukno jedyne. Przebrać się? Czyż ktoś zdaje sobie sprawę co zawiera w sobie to słowo? „Przebraniec“, to jedno słowo piętnuje od razu. Przebranka to już potępienie niemiłosierne kobiety, jako osoby rozwiązłej, która udowodniła swój bezwstyd przebraniem. A u Sawickich? Jeszcze jeden cichy, wstydliwy skrupuł: ktoś, kto nazywa się Sawicki, ma się przebrać za chłopa? Ale co tu dużo mówić. Dola tak chciała. Choć matka popłakała się, uszyli w końcu z sukna strój huculski i Piotruś przebrał się, nie aby coś udawać, lecz aby przetrwać. Prawdę mówiąc i to było widoczne, sam był nawet zadowolony z tego, że się nie będzie odróżniać od innych. Ale to niewiele mu pomogło. Nie tylko nadal mówiono doń „paniczu“, także o nim mówiono „panicz“, a w chwilach rozstrzygających uważano go za panicza.
W butynie nazywano go także „rysiem“. Piotruś-ryś albo panicz-ryś, tak mówiono. Zapewne dlatego, że w mowie i w chodzie był cichy, w skoku zwinny, a w rozbiegu skakał wysoko i daleko przez płoty i przez wody. Nikt mu w tym nie dorównał. Smukły, jasny o siwych oczach ostrowidza, o wijących się złotawych włosach, mówił z trudem, pomrukiwał chętniej. Toteż mówiono o nim: ryś skacze, ryś mruczy, ryś uśmiecha się pod wąsem. Za to stary kanonik Buraczyński, który jako proboszcz Krzyworówni przyjeżdżał czasem do kapliczki na Bystrecu, nazwał go: jedyny sprawiedliwy. Może sprawiedliwych na Bystrecu nie brakło, lecz stary ksiądz przypatrzył mu się i poznał, że Piotruś choć młody, nie lubi ani pochopnych odruchów, ani żadnej przesady do tego stopnia, że pokonując swą nieśmiałość, gdy zasłyszał jakikolwiek osąd lub potępienie, prostował je niezwłocznie i uparcie. Stąd młodzi towarzysze pracy brali go nieraz za rozjemcę w drobnych sporach, a przecież narzekali, każdy z osobna, że nie można dojść do ładu z paniczem, bo choćby złapano kogoś na tym, że zabił człowieka, on powie zawsze: „czekajcie“. Piotruś upierał się także, że dotąd na zbrodni nikogo nie złapano i dalej mówił: „czekajcie“.
Powiadają tak: przyjaźni nie tak dużo, a przecie nie tak mało, inaczej świat już by się dawno rozleciał. Na tym miejscu gdzie urodziła się przyjaźń dziarska, wyrasta świat. Przyjaźń między takimi, na których ciąży dużo pracy, a przecie nie zwalają jej na kark innym, bo dzień i noc skądś z daleka patrzą na nich takie oczy, które przenikają każdego i przeglądają go do środka. Tacy przyjaciele śpią spokojnie, wcale nie mają czasu na to, aby po nocach bezsennych gryźć wątrobę, że przyjaciel ma nie dość zrozumienia, że nie dość pomocny, ani na to, aby snuć przeciw niemu niewdzięczne podejrzenia, niedobre myśli. Lecz mają dość czasu, aby razem radować się, świętować społem, na to, by nie stępić się jak woły jałowe pod jarzmem. Na takiej przyjaźni stanął butyn Fokowy.
A przecież dość było spojrzeć na pobratymów, aby zobaczyć jak bardzo do siebie niepodobni. Foka krzepki, barczysty, Piotruś strzelisty, prawie chudy. Jeden czarny, drugi jasny, prawie biały. Rusin i Polak. Prawnuk gazdów pępkowych przez połoniny wzniesionych ponad wszelką politykę, i panicz, zbiedniały do granic egzystencji, ofiara polityki ostatniego pół wieku. Jeden — watra ochocza, dla której wszędzie jest paliwo, drugi — źródło ukryte w szczelinach, co przecie z głębi się toczy. Świt, taki jak tryska czasem nad Jasienowem znad Pisanego Kamienia, i zmierzch, rozświetlony jakimś zbłąkanym światłem, taki jaki bywa czasem po zachodzie słońca tam, gdzie się łączy Waratyn z Czeremoszem. Tak byli różni, a dobrze im było razem.
Piotruś spoglądał nieśmiało, pytał krótko, zaczynał powiedzenia mrucząc pod nosem. Foka pytał żywo, otwarcie, odpowiadał chętnie. Piotruś śmiał się cicho, Foka serdecznie. Gdy im coś się nie udawało, Piotruś krzywił się bezradnie jak dziecko, machał ręką jakby z wyrzeczeniem. Foka podrywał się, czupurzył się tym bardziej. Piotruś nie tańczył, ale chociaż nie tańczyli razem jak było od dawna zwyczajem Foki, mieli inne wspólne zabawy świąteczne. Foka opowiadał chętnie, Piotruś słuchał, Piotruś śpiewał a Foka słuchał. Układali razem pieśni, co śpiewane podczas świąt rozchodziły się po górach.
Ilekroć wracał młody Sawicki nad Waratyn, cisza jaru uderzała go, prawdę mówiąc, przerażała. Wówczas odnowił wspomnienie o przyjaźni z gołębiem, którego przed laty ktoś przywiózł mu z Kosowa w podarku. Co dnia od rana gołąb czyhał na chłopca i zlatywał mu na ramię. Był to samiec, nazwano go Tatusik. Niestety nigdy nie doczekał się pary, toteż tęsknił zapamiętale, zwłaszcza wiosną. Oprócz basa kowala całymi dniami jar Waratynu rozbrzmiewał głośnym tęsknieniem gołębia. Po kilku latach „Tatusik“ znikł bez śladu. Nie dziwota, bo jary i skały Waratynu pełne były jastrzębi i drapieżnego ptactwa i raczej to dziwne, że „Tatusik“ utrzymał się tak długo, może dlatego, że trzymał się domu. Gdy ojca nie stało, Piotruś choć wcale dorosły już, wspominał gołębia. Jar stał się zanadto cichy.
Gdy już było z kim zaczynać Foka postanowił dokończyć swe wędrówki odkrywcze z lat młodszych.
Kto chce umiejętnie budować zastawę wodną, a zarazem nabożnie, musi wiedzieć że wody wcale nie są dla człowieka, tylko dla siebie samych i dla ziemi. A przecie powinien znać zapasy wód, wody drzemiące i podziemne, co czasem przepełnione ulewami usuną jakąś drobną zaporę i wyleją się nagle. Inaczej nie wie na czym gospodaruje. Albo zbuduje zbyt słabą zastawę, co jednej nocy nagle pęknie pod niespodziewanym naporem wód, albo zda się na zapasy niepewne i kiedyś, w pełnym toku pracy, gdy stosy drzewa pokryją brzegi, a daraby czekają gotowe do jazdy, zbraknie mu wody i narazi się na śmiech. Przy wielkim butynie nie można zdać się na jedną porę roku, na tajanie śniegu albo na deszcze letnie. Robić wszystko jednym wystrzałem to nie po gazdowsku, to w każdym razie nie dla naszych lasów.
Foka przebuszował raz jeszcze komorę podziemną na Riabyńcu. Przekonał się bez trudu, że podziemny strumień choć skromny, tak niezawodny, iż nie zaszkodzi mu jesień ani zima, susza ani mróz. W szczytowej sadzawce nad komorą wypłoszył — jak niegdyś — pstrągi. Snać było to ich schronisko czy miejsce łowów stałe.
Tego było mało. Chcąc przygotować się do budowy zapasowej tamy na Popadyńcu, udał się wraz z Sawickim i Siopeniukiem ku Mokrynowi. Była już jesień wcale sucha, potok u wylotu jasnokrystalicznej jaskini nieco obniżony nie dotykał zębów skalnych, gwarzył wesoło. Wyschły rdzawy mech osypywał się z głazów na potoku przy lada dotknięciu. Jak niegdyś sam Foka, wypłoszyli tam dwóch czyhaczy na pstrągi, grubego żółto-czarnego węża i wydrę. Siopeniuk odwrócił na chwilę uwagę towarzyszy od wyprawy. Uparł się aby dociec gdzie zapadła wydra. Walił długą żerdzią po wszystkich basenach potoku. Nadaremnie, tylko wodę zmącił. Zemścił się zatem na wydrze nastroszywszy palcami swe wąsy na jej podobieństwo, szczerząc zęby do towarzyszy, naśladując jej złośliwie okrutny uśmiech. Budził tym wesołość.
Lecz Foka naglił, naglił. Przygotowali się gorączkowo do wejścia. Dla pokonania znanych trudności, oprócz siekier przynieśli wszystkie nowe a tak rzadkie wówczas w górach, i drogie narzędzia: sapiny czyli czekany butynowe, raki to jest żelazne zębate podeszwy dla przywiązywania do obuwia i kliny żelazne. Wyciągali je pospiesznie z besahów, na miejscu sporządzili łuczywa i hużwy niby powrozy grube skręcone z młodej lepkiej kory smerekowej. Sawicki obeznany z przygodami wód, przyniósł ze sobą węgle gaszone, a tuż przed wejściem do pieczary wypełnił obszerne besahy wcale ciężkim ładunkiem smolnych polanek dla rozniecenia watry w razie potrzeby.
Przepływając sadzawki we wnętrzu pieczary Mokryna i wspinając się po skałach doszli bez trudu do czwartego wodospadu. „To będzie odtąd Fokowy wodospad“ zawołał Sawicki. Wyrąbali sapinami stopnie w stromej skale przy wodospadzie, założyli kliny, nawinęli na nie hużwy. Gdy dotarli do piątej pieczary zapalili jeszcze dwie pochodnie oprócz tej, którą niósł z przodu Foka. Pieczara miała dwa duże ciemne wgłębienia. Stamtąd niespodziany furkot ich powitał. Uskrzydlone błonami postacie, roje potworków, jak gdyby dzieci ślepych a zmarniałych, czy raczej bezbożnie spędzonych płodów ludzkich, krążyły wokół nich cicho a pewnie. To była stolica niesamowitych łełyków czyli nietoperzy.
Tego nikt się nie spodziewał. Bać się nie bali, ale im było niemiło.
— Jakżeż one widzą? — pytał cicho Sawicki.
— A cóż żrą? — krzyczał Siopeniuk. Po czym zamknąwszy oczy Siopeniuk pracowicie wykrzywiał twarz w bolesne zmarszczki, a przybliżając dłonie do ramion naśladował drganie błon nietoperzy. Śmiali się głośno jak zazwyczaj z błazeństw Siopeniuka lecz Foka naglił by płynąć dalej. Obszerne jeziorko piątej pieczary było dłuższe i głębsze od poprzednich. Nie można go było zgruntować. Wydawało się też, że pieczara była ciemniejsza od poprzedniej. Gdy płynęli z łuczywem przeciw prądowi, z głębi pieczary wciąż zrywały się roje furkocących łełyków. Zatrzymali się dopiero przed nowym wodospadem potężnym, nawet groźnym. Wyskoczyli na wgłębienie skalne, dygotali z zimna, szczękali zębami. Nacierali ciała, głośno chlastali jeden drugiego po plecach dla ogrzania. Nie na długo to pomagało. Zatem Piotruś Sawicki, kowalczyk i człowiek wodny, wyciągnął ze swych ciężkich, przytwierdzonych do głowy besahów, węgle gaszone i smolne polana kosodrzewu. W mig sporządzili watrę we wgłębieniu skalnym, ogrzali się należycie. Z uszanowaniem przyglądali się huczącemu wodospadowi. Z trudnością słyszeli jeden drugiego. Chyba idąc wnętrzem gór już minęli Mokryn, a może Pirje? Może zbliżali się ku wnętrzu Palenicy? Jakżeż daleko można wędrować tak pod ziemią? Wracać? Szkoda.
Lecz piąty wodospad był zbyt potężny. Nie było mowy ani myśli o tym aby wspinać się przeciw wodzie. A górna ściana paszczy, wybitej przezeń w skale, tuż nad ich głowami, była zbyt wysoko. Drabin nie mieli, trzeba by sporządzić drabiny i przyjść jeszcze raz. Szczęściem u samego spodu wypatrzyli ukrytą za strugą wodospadu, rozpadlinę skalną. Sawicki, przecinając skokiem wodospad dostał się do niej, a za pomocą hużwy wciągnął towarzyszy, także w skoku. Rozpadlina dość mokra zresztą, jak gdyby jakieś zapasowe łożysko wodospadu, odginała się na prawo, rozwierając się w szerszy chodnik. Pochyleni lecz bez wielkiego trudu dotarli do szóstej pieczary.
Skały dzwoniły od wstrząsów, grzmot wód ogłuszał, głosy wędrowców tonęły w huku. Pod niską powałą, iskrzącą się w świetle pochodni, obszerne jezioro, ujęte w lej o gładkich ścianach skalnych, wystających a ściętych u góry, poruszane wytryskami od spodu, dygotało i kotłowało nieustanną kipielą. Co chwila w odmierzonym czasie wytryski bryzgały o powałę i chlustały stojących na ostrym brzegu wędrowców. Woda pychała i dyszała, a przepełniając olbrzymi ceber, czy raczej wielikańską dojnicę, jak gdyby nadojoną mleczną pianą, przelewała się nieustannie przez wręby jej brzegów. Oprócz wodospadu, który właśnie obeszli, po obu stronach leja na prawo i na lewo przelewały się przez szczerby skalne dwa wodospady. Tu biło serce Palenicy. Wyszukawszy bardziej wygodny dla stania stół skalny Petrycio Siopeniuk w podziwie czy dla pokonania lęku, foszkał, parskał i bełkotał ustami „fusz-fusz-fusz“, a także sam podskakiwał zabawnie, naśladując nieustannie wybuchy wody. Nikt się nie śmiał.
Tu świętowały się także chramy i weseliska pstrągów. Ryby kłębiły się, uwijały, skakały od dołu, pomykały w dół wodospadami, szalały w kipieli. Sawicki pokazywał pobratymom oprócz naszych różowo cętkowanych pstrągów także inne rodem z puszcz węgierskiego dorzecza, czarniawe, o czarnych gwiazdach na srebrze. Może z rzeki Vaszer? o nich opowiadali mu tamtejsi kłusownicy. Huk był tak przemożny, że pstrągi nie uciekały, dopóki nie otarły się o ciała pływających ludzi. Sawicki obznajmiony z połowem pstrągów dziwił się niemało, a jeszcze więcej się cieszył. Krzyczał do ucha Foce:
— Człowiek w wodzie, to niedźwiedź między garnkami, ryba usłyszy najcichszy ruch, ale tutaj? Oho —
Zapragnął wypełnić rybami opróżnione besahy. Trzymając daleko przed sobą łuczywo, oślepiając rybę chwytał pstrągi ręką i wrzucał je do besahów. Foka z daleka patrzył wymownie na Piotrusia. Sawicki zrozumiał. Wypuścił schwytane pstrągi do kipieli. Po czym nurkując, usiłował zgruntować mroźną toń. Gwałtowny prąd z dołu wyrzucił go znów na powierzchnię. — Bez dna! — wytchnął w krzyku Sawicki, wyskakując na brzeg leja.
Tu było oko morza podskalnego. Jedno z jego oczu. Stąd wypływały źródła na północ ku Czeremoszowi, na zachód ku Vaszerowi, na wschód ku Perkałabowi i może ku Saracie.
A ku południowi?
Aby to sprawdzić przepłynęli jeszcze przedzierając się z wysiłkiem przez kotłujący lej ku południowej ścianie. Przytuleni ściśle jeden do drugiego, zanurzeni w wodzie, wciąż wynoszeni przez prąd na powierzchnię, trzymając się mocno ostrego brzegu leja, wychylili głowy przez ścianę dojnicy skalnej. Tylko cieniutki kapliwiec cykał tamtędy stromo w przepaść. Sawicki oświecił ją i przepaść rozbłysnęła nagle oślepiająco, niczem w wielkie święto wnętrze cerkwi rozświecone świecznikami, złotymi ikonami, pstrymi ozdobami. Dna nie dojrzeli, tylko ściany prostopadłe, śliskie, a obsypane jakimiś różowymi kwiatami, co jaśniej świeciły niż świecą w słońcu w samo południe wiosenne gęste a niskie krzaki połonińskiego różanecznika w kwieciu. Niżej jeszcze grube świecące słupy zwisały w dół ostrymi klinami. I znów kwiaty, kwiaty mleczne, czerwone, czarne, zielone, lecz wszystkie przejrzyste, jak gdyby ze szkła albo z lodu. Oplatały je sieci misterne, cieniuchne chrupkie, pajęczyny jak gdyby lodowe, podobne kroplom rosy jesiennej na kiedrach lub smerekach, kiedy wiatr o świcie powydłuża je, wykręci, wymrozi, aż zastygną dzwoniące sieci i kwiaty szronowe.
— Pępek — szeptał Foka.
— Cerkwie podskalne — westchnął Sawicki i dodał — gdybyż ksiądz Buraczyński mógł je poświęcić.
— Ach, bracie, nawet o strachu człowiek zapomniał — wyznał Siopeniuk.
Zastanawiali się jeszcze: a może tamtędy przez przepaść jest dostęp — któż wie dokąd? O tym by zejść w dół i marzyć nie mogli, oślepiały ich tylko blaski. I tyle. Blasku dna nie ujrzeli, kapliwiec chlapał tak cicho, cichutko, nawet nie słyszeli dna.
To jedno poznali, że zastawa wodna na Popadyńcu będzie to bogaczka niewyczerpana. W razie długotrwałej posuchy wystarczy nadrąbać jaki próg skalny w którejś z pieczar, by zapewnić obfity dopływ wody. Patrzyli jeden na drugiego, śmiali się, rozumieli się. Bogactwo lasu, bogactwo wody i śmiałość. Po cóż im pieniądze?
Skostnieli z zimna. W milczeniu żegnali się z przeczystym a żywym okiem morskim i z rodziną wodospadów. Foka krzyczał:
— Nazwiemy to miejsce: „Rodzina Sawickich“.
— A ten kapliwiec to mój, to będzie Siopeniuk — prosił Petrycio.
Ześlizgiwali się w dół błyskawicznie, płynęli pospiesznie, zapakowali na dole narzędzia do besahów, przed nocą byli na połoninie, na brzegu lasu. Nocowali tam, na stoku Mokryna w zacisznym zagłębiu. Noc była jasna bez chmur. Ze skał Perkałabu błyskało przez całą noc. Wędrowcy pokazywali sobie z szałasu bezgłośne znaki świetlne, to długie, to króciutkie, to w dłuższych przerwach, to spieszące jeden za drugim. Przeważnie różowe i czerwone, rzadziej zielone. Te były zygzakowate, przeskakiwały błyskawicami przez całe gniazdo Perkałabu. Niektóre znaki powtarzały się dokładnie po kilka razy, czasem zjawiały się jakieś nowe.
Posilili się i ogrzali się dostatecznie, przykryli watrę płachtami kory, oglądali znaki, mówili skąpo, szeptem.
— Cesarz sępoludów — — szeptał Sawicki.
— Co oni tam robią? Po co? Co to wszystko znaczy? — podniósł głos Siopeniuk.
Foka oglądał znaki, obliczał coś na palcach, szeptał.
— Ostrzegają. Kto wie — —
— Któż to może wiedzieć? — podchwycił jeszcze Siopeniuk.
Foka odpowiadał niechętnie.
— Nie ma kogo zapytać, a nie wiadomo czy warto zaczynać, naruszać — —
— Czyż mogą szkodzić? — pytał Sawicki.
Foka zaśmiał się cicho:
— Policji nie mają i nie boją się nas. O las im chodzi i o nas także — i dodał: — Nie opowiadajcie tego wszystkiego nikomu, po co? —
- ↑ Zbrodnia główna okaleczyć konia.
- ↑ Nie odrywając pióra od papieru.
- ↑ Pomyłka pióra, czyli błąd w piśmie popełniony przez roztargnienie, tzw. przepisanie się.
- ↑ Wszystko z Bogiem.
- ↑ Płynie i nie tonie (dewiza miasta Paryża).
- ↑ Żywoty sławnych mężów.
- ↑ Uważaj, abyś nie upadł.
- ↑ Z jednego ucz się wszystkiego.
- ↑ Tu leży zając (= w tym sęk).
- ↑ Szewc nie ma być ponad kopyto (= pilnuj szewcze kopyta).
- ↑ Nikt nie jest (dobrym) kowalem, jeśli nie przerasta kuźni.
- ↑ Spiesz matko, spiesz ojcze, syna twego zjada wilk. Jest to rodzaj pułapki gramatycznej, opartej na grze słów (mea — moja i spiesz, est — jest i je).
- ↑ Ryba.
- ↑ Czym odznaczał się Miltiades?
- ↑ Tak najwyższą ludzkością, jak i podziwu godną uprzejmością.
- ↑ Kto zrozumiał radę Pytii? Tylko Temistokles.
- ↑ Co rozkazał Trazybul?
- ↑ Nie zdzierać szaty z nikogo leżącego.
- ↑ Co kazał [ojciec] przysiąc Hannibalowi? Przysiąc kazał, że nigdy nie będzie w przyjaźni z Rzymianami.
- ↑ Już w owych czasach dobrzy dzielniej przemawiali w obronie wolności, niż za nią walczyli.
- ↑ Tej walki pamięć żadna, sława jednak wielka.
- ↑ W obliczu śmierci.