Zwodne światło/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Zwodne światło
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1893
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anatol Krzyżanowski
Tytuł orygin. The Light That Failed
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

— No i cóż, jakżeż ci powodzenie smakuje? — pytał w trzy miesiące później Torpenhow, wracając z jednodniowej wycieczki na wieś, do wspólnego ich mieszkania.
— Dobrze, bardzo dobrze — odparł Dick, siedzący właśnie przed sztalugami. I oblizując się, dodał: — Tak mi potrawa ta przypadła do gustu, że muszę jej dostać więcej, dużo więcej. Chude lata minęły, a tłuste dosyć mi się podobają.
— Ostrożnie, druhu. Na drodze tej leży partactwo.
Torpenhow wyciągnął się na szezlongu, mając na piersiach małego psiaczka, jamnika, podczas gdy Ryszard przygotowywał płótno. Manekin i sztuczne tło, na ramach rozpięte, wyróżniały się tu ponad całą masą pleśnią pokrytych butelek, połamanej broni, skrzyń i skrzynek, podrzędnych mundurów i zwykłego wojennego bagażu. Ślady nóg zabłoconych na podłodze wskazywały, że jakiś obozowy model opuścił właśnie pracownię. Wodniste, jesienne słońce gasło z wolna, a szary cień rozsiadł się już w kątach pokoju.
— Przyznaję — mówił Dick z wolna, — że lubię potęgę, lubię powodzenie, lubię wesołość i zabawę, a przedewszystkiem... lubię pieniądze! Wiesz, zdaje mi się, że nawet prawie lubię tych, którzy, podnosząc echo mego rozgłosu, złoto mi w zamian niosą. Ale tylko „prawie lubię.“ Bo, co prawda, ciekawa to szajka, bardzo ciekawa szajka...
— W każdym razie byli oni dobrzy dla ciebie. Wystawa szkiców musiała ci się porządnie opłacić. Czy wiesz, że dzienniki nazwały ją wystawą prac szalonych, wystawą dziczyzny?
— A cóż mi to szkodzi? Sprzedałem każdy skrawek płótna, jaki się tam znajdował. Przypuszczam, na honor, że kupowali dlatego jedynie, iż brali mnie za samouczka, który wśród włóczęg zamorskich bezwiednie wszystko to stworzył. Gdybym był szkice owe wykonał na jakiej tkaninie wełnianej, gdybym był zużywał farby i kredy nie na płótnie, lecz na kościach wielbłądzich, podwójne daliby za wszystko ceny. Doprawdy, horda ciekawych głupców. Ty powiedziałbyś zapewne, że to ludzie... trochę ograniczeni. Przed paru dniami, na przykład, jakiś chłystek dowodził mi, iż niepodobną jest rzeczą, aby cienie na piasku białym zaznaczały się niebieskawo, aby je robić ultramaryną, jak ja to czynię. Cóż powiesz? Dobadałem się później, że nie wyścibiał on nosa za bramy miejskie, że nie był dalej jak w Brighton. I taka przeklęta istota będzie ci o sztuce rozprawiała! Mało tego: powiadam ci, że dał mi potężną naukę, radząc, abym poszedł do szkoły uczyć się techniki. Ciekawy jestem, coby też rzekł na to stary Kami?
— A kiedyż pracowałeś u Kami’ego, człowieku o nadzwyczajnych przygodach?
— Przesiedziałem dwa lata w szkole jego w Paryżu. Cny mistrz nauczał nas głównie za pomocą osobistego magnetyzmu, lekcye swe bowiem ograniczał do ustawicznego powtarzania: Continuez, mes enfants. Słowa te całą były wskazówką. Swoją drogą posiada on boskie dotknięcie pędzla i pewną oryginalną siłę kolorytu. Kami musi śnić i marzyć o barwach, musi je odgadywać intuicyą. Przysiągłbym bowiem, że wielu rzeczy nigdy na oczy swe nie oglądał, a jednak odtwarza je poprawnie i przepysznie.
— Czy pamiętasz owe krajobrazy sudańskie, które oglądaliśmy razem? — podsunął Torpenhow z cmoknięciem zachwytu, obliczonem na podniecenie Ryszarda.
Dick poruszył się żywo.
— Nie mów mi o nich. Samo wspomnienie to budzi we mnie chęć powrotu. Cóż to za koloryt, co za barwy, co za orgia barw! Opal i umbra, złoto i krew, siarka i całe upierzenie papuzie na tle bronzu, a w pośrodku skała, jak Murzyn czarna, uwieńczona, niby fryzem dekoracyjnym, szeregiem wielbłądów, odcinających się ostro na tle najpyszniejszego lazuru niebios.
Wzburzony, zaczął chodzić szybko.
— A jednak spróbuj tylko dać tym ludziom rzecz podobną, spróbuj barwy, jakiemi ją Bóg umalował, odtworzyć według siły i zdolności, wlanych w duszę twą przez Niego...
— O, skromności uosobiona! Mów dalej!
— Możesz zaś być pewnym, iż garść głupców bezpłciowych powie ci natychmiast, choć żaden z nich nie był nigdy w Algierze, że najwpierw pojęcia twoje są przesadne, powtóre że tego rodzaju malarstwo nie jest właściwą sztuką.
— Oho, jak to znać, że mnie przez cały miesiąc nie było w Londynie. Słuchaj, Dick’u, przyznaj się... tyś chodził po sklepach, po wystawach, i nasłuchiwał, co ludzie mówią.
— Prawda, ale nie mogłem wytrzymać — przyznał się Dick pokornie. — Wieczory bez ciebie takie mi się wydały strasznie samotne, a przytem przecież człowiek nie może pracować tylko zawsze.
— Niechaj człowiek idzie w takim razie do knajpy i upije się uczciwie.
— Masz racyę; żałuję, żem tego nie zrobił. Ale, widzisz, spotkałem kilku kolegów; dowodzili, że są także artystami; przypuszczam nawet, że umieliby, lecz nie chcą, poprawnie rysować. Otóż zaprosili mię oni na herbatę... Wyobraź sobie... herbata o piątej po południu!... Raczyli zaś rozmową o sztuce i o własnem usposobieniu, o stanie swej duszy. Stan ich duszy! A cóż mię to może obchodzić? Co do sztuki znów, to więcej o niej słyszę, a mniej jej widzę przez ostatnie pół roku, niż przez całe moje życie. Czy pamiętasz Cassavetti’ego, tego, który pracował przy oddziale, idącym na pustynię, dla jakiegoś kontynentalnego syndykatu? Czy pamiętasz, jakie on czynił przygotowania, ile zabierał przyborów? A później... później nic, zdaje mi się, nie robił. Odkradał gotowe już raporty Nilghai’emu, i oto wszystko. Rozumiesz teraz?
— Poczciwy Nilghai! Jest właśnie w mieście; utył więcej jeszcze. Powinienby tu zajrzeć dzisiaj wieczorem. Co zaś do twego porównania, pojmuję doskonale. Ale dobrze ci tak! Należało się trzymać z daleka od tych fabrykantów modnej galanteryi. Wytrącili cię, jak widzę, z równowagi.
— Broń Boże! Nauczyli mię, czem jest sztuka, święta, boska sztuka.
— O, przybyło ci więc wiadomości przez czas tak krótki. Czemże więc jest ich sztuka?
— Aby tchnienie jej pojęli, należy im dawać to, co już dobrze znają. Gdy zaś raz wejdziesz na drogę podobną, trzymaj jej się stale.
Dick wyciągnął ku światłu płótno, odwrócone do ściany i o nią oparte.
— Oto próba rzeczywistej sztuki, przygotowana dla jednego z tygodników, który da zaraz wierną kopię z obrazu. Nazwałem go Ostatni strzał, a odrobiłem według małej akwareli, naszkicowanej pod El Maghrib; pamiętasz ją może? Chcąc rzecz wykończyć, zwabiłem tu tęgiego strzelca i, spoiwszy porządnie, wziąłem za model. Pod urokiem trunku dał się namówić. Obracałem go potem, wykręcałem, męczyłem dopóty, aż rozczerwieniony, potargany, oszalały, do szatana prędzej niż do człowieka podobny, z hełmem zepchniętym na tył głowy i trwogą śmierci w oczach, mierzył ów strzał ostatni. Krew buchała równocześnie z nogi, rozpłatanej potężnie powyżej kostki. Przedstawiony tak, nie był może ładny, ale wierz mi, że był na wskróś prawdziwy i czysto ludzki, a przytem doskonale odtwarzał żołnierza w chwili walki podobnej.
— Powtarzam: jesteś istnem uosobieniem skromności.
Dick rozśmiał się tylko.
— Mówię przecież do ciebie jedynie. Słuchaj jednak dalej: W obraz włożyłem całą moją umiejętność i wykonałem go tak dobrze, tak wiernie, jak tylko pozwalały środki malarskie i miękki ton oleju. Kierownik jednak przeklęcie artystycznego dziennika powiedział mi, że jego prenumeratorom nie będzie się to podobało. Rzecz cała zdawała mu się za brutalna, za ordynarna, za gwałtowna; no, bo człowiek bywa zazwyczaj słodki i wytworny, gdy walczy o życie... Tygodnik potrzebował coś łagodniejszego, spokojniejszego, o weselszych barwach. Mogłem mu powiedzieć wiele rzeczy, ale mówić do barana, czy do takiego artystycznego kierownika, to na jedno wychodzi. Zabrałem więc tylko Ostatni strzał napowrót do siebie.
Heldar odwrócił żywo płótno.
— Patrz — wołał, — oto rezultat owych uwag! Przerobiłem według nich cały obraz. Żołnierz dostał piękny, czerwony mundur, bez jednej plamki, bez jednej skazy. To nazywa się... Sztuką. Wylakierowałem mu buty; spojrzyj tylko, jak błyszczą na obcasach. To jest... Sztuka. Oczyściłem mu karabin, aż lśni z daleka; karabiny są, wiesz o tem, zawsze lśniąco czyste na polu walki, bo tak chce Sztuka. Hełm wyszorowałem pomadką; o, bo pomadka jest niezmiennie używaną w służbie czynnej, a przytem rzecz to niezbędna w pojęciu Sztuki. Ogoliłem mu świeżo brodę, umyłem ręce i dałem wyraz utuczonego spokoju. Dzięki zmianom tym obraz przeistoczył się w kolorowaną rycinę mód, przeznaczoną chyba dla krawca wojskowego. Cena w zamian wzrosła w dwójnasób. Dostałem więc, chwała Bogu, dwa razy tyle, ile za ów szkic pierwszy, wcale nieźle malowany.
— I masz zamiar rzecz tę wydać, podpisać ją, jako własny utwór?
— Dlaczego nie? Przecież ja ją robiłem. Stworzyłem ją sam, własną pracą, stworzyłem w imię świętej, domorosłej Sztuki i tygodnika Dickenson’s Weekly.
Torpenhow milczał przez chwilę, otaczając się gęstymi kłębami dymu. Z obłoków tych wypadł wreszcie wyrok grzmiący:
— Słuchaj, Dick. Gdybyś był jednym stekiem próżności tylko, małoby mię to obchodziło. Pozwoliłbym ci iść na zatracenie razem z twoim malunkiem. Gdy pomyślę jednak, czem jesteś dla mnie, i gdy słucham takiego gadania, w którem czuć przedewszystkiem jakąś tanią, zdawkową urazę dwunastoletniego podrostka, to się wszystko przewraca we mnie. Teraz wiesz już, co o tem myśleć! Masz!
Wzgardliwe kopnięcie przedziurawiło w tej chwili płótno, tak, że but Torpenhow’a na drugą przeszedł stronę. Jamnik, zbudzony łoskotem, zeskoczył na ziemię, sądząc zapewne, że to szczury wyprawiają podobne hałasy.
— Jeżeli chcesz zwymyślać mnie — ciągnął Torpenhow, — nie krępuj się. Cóż, nic nie mówisz? A więc ja kończę: Jesteś idyota! Niema bowiem człowieka dość silnego, aby mógł kpić bezkarnie z tłumu, z ogółu; choćby ten ogół był nawet tak głupi, jak ty utrzymujesz, co zresztą nie jest prawdą.
— Ależ oni się na tem nie znają po prostu. Czegóż możesz żądać od ludzi, zrodzonych i wychowanych w podobnym klimacie, w podobnem oświetleniu?
Ryszard wskazał na mgłę żółtą, zalegającą przestworze.
— Skoro więc lubią politurę i chcą politury, a płacą za nią dobrze, czemu nie mam smaku ich nie zadowolić? Zwyczajni to ludzie, a ty o nich mówisz jak o półbogach.
— Czcze gadanie, źle zastosowane. „Zwyczajni ci ludzie“ stanowią ogół, dla którego musisz pracować, czy ci się podoba lub nie. Publiczność to twój władca, Ryszardzie, twój pan. Dick’u, nie bądź dzieckiem, nie oszukuj sam siebie; nie jesteś bowiem dość silnym, aby igrać z nimi, aby igrać z samym sobą, co jest rzeczą stokroć ważniejszą. Widzisz więc, że ci tego czerwonego bohomazu nie wolno pokazywać nikomu. Inaczej, pamiętaj, że popadniesz w najsroższą niewolę, że zawiśnie nad tobą stokroć od śmierci gorsza klątwa pieniędzy. Upoisz się... bo już dziś jesteś w połowie odurzony, pijany... mamoną, zbyt łatwo nabytą. Dla tych pieniędzy, dla piekielnej twej próżności, gotów jesteś obniżać rozmyślnie poziom twego talentu i stwarzać miernoty. Daj pokój, wszak i bezwiednie dosyć ich napłodzisz. I dlatego właśnie, Dick’u, dlatego, że jesteś mi drogi, dlatego, że i ty mnie kochasz, nie pozwolę ci, nawet za złoto Anglii całej, karykaturować własnego moralnego oblicza; nie pozwolę, abyś, obciąwszy nos na niem, dobrowolnie za kalekę się podawał. Skończyłem. Teraz wymyślaj, jeżeli chcesz.
— Nie mogę — brzmiała spokojna odpowiedź. — Próbowałem przez cały ten czas wpaść w pasyę, ale mi się nie udało, bo jesteś wstrętnie rozsądny. Phiu! Będzie burza z Dickenson’s Weekly! Boję się...
— A cóż cię, u licha, z tym Dickenson’em oplątało? Skąd przyszło ci do głowy pracować w tygodniku? Czy nie wiesz, że to powolne osłabianie się, powolne upuszczanie krwi talentowi?
— Co mnie oplątało? Rzecz bardzo pożądana: dolary! — odparł Dick, zapuszczając ręce w kieszenie.
Torpenhow patrzył na niego z nieukrywaną pogardą.
— I ja brałem go za człowieka! — zawołał wreszcie. — A to dzieciak!
— Nie, nie jestem dzieciakiem! — zaprzeczył Dick, zwracając się ku niemu szybko. — Ale ty nie masz pojęcia, co to znaczy pewność zarobku dla tego, który zawsze łaknął pieniędzy. Nic mi dziś nie zapłaci za niektóre radości życia, na zawsze utracone, nic... Czy wiesz n. p., czem było podróżowanie na owym chińskim statku, przewożącym nierogaciznę, gdzie prócz chleba z powidłami nie dostawaliśmy nic innego do jedzenia, bo Ho-Wang znajdował, że szkoda dla nas lepszego posiłku? I chleb ten wreszcie czuć było chlewem, czuć chińską świniną. O, pracowałem ja w pocie czoła, umierałem z głodu, dzień po dniu, godzina po godzinie, dla dzisiejszego powodzenia. Osiągnąwszy je nareszcie, chcę wyzyskać, chcę zużyć do ostatniej okruszyny, dopóki tylko trwać będzie. Nie broń ich dobra. Niech płacą, niech płacą za partactwa nawet, skoro się na rzeczy nie znają.
— Czegóż to Wasza Królewska Mość raczy pragnąć jeszcze? Czy wolno wiedzieć, na co jej pieniądze te tak potrzebne? Palić nie mógłbyś już więcej, niż to czynisz dzisiaj; do picia nie weźmiesz się, mam nadzieję. Żarłokiem wielkim nie jesteś, ubierasz się ciemno. Gdym ci proponował nie dawno trzymanie konia, odpowiedziałeś mi, że miałbyś tylko wieczny z nim kłopot: kulałby, chorował i t. d... wolisz używać doróżki. Poza tem zaś nie jesteś dość szalonym, aby sądzić, że teatr, widowiska i wszelkie inne rozrywki, jakie za pieniądze kupić można, stanowią życie, że urok mu nadają... A więc powiedz, skąd ta żądza pieniędzy? Po co ci złoto?
— Po co? Dzięki Bogu, że je posiadam; dzięki Opatrzności, że nie zesłała mi orzechów wtedy dopiero, gdy nie będę już miał zębów do gryzienia ich. O, zęby moje mocne jeszcze; oszczędzam je też do tego jednego orzecha, którego mi brak dotąd, który posiąść muszę!... Może przytem wybierzemy się kiedy obaj na spacer daleki dookoła ziemi.
— Bez żadnego jednak nudnego towarzystwa, bez żadnej roboty, bez konkurencyjnego pośpiechu? Tak? Tylko że w podobnych warunkach nie możnaby mówić z tobą po upływie tygodnia. A przytem jabym nie pojechał. Nie chciałbym odnosić korzyści, ani okupywać przyjemności kosztem ludzkiej duszy; ty zaś takąbyś ceną spacer ów przypłacił. Dick, po co rzucać czcze słowa? Tyś oszalał chyba?
— Nie zdaje mi się. Gdy jeździłem na owym statku z chińską nierogacizną, kapitan nasz zyskał olbrzymie pochwały za to, że, kiedy stara ta, przegniła rudera rozbiła się wreszcie, zdołał on ocalić dwadzieścia pięć tysięcy małych prosiąt od utonięcia. Otóż, biorąc świnie owe za punkt porównania...
— A niechże licho porwie twój punkt porównania! Ile razy mówię poważnie, ile razy próbuję odwołać się do twojej duszy, ty musisz wyjechać w tej chwili z jakąś nieciekawą anegdotką z owej ciemnej przeszłości! Zrozumże, że publiczność angielska nie jest nierogacizną; że uznanie na pełnem morzu, a tutaj, to dwie odrębne rzeczy; że jednak godność własna i szacunek dla samego siebie wszędzie tę samą posiadają wartość. Wstań i idź się przejść trochę; może cię świeże powietrze otrzeźwi, może ci przywróci pojęcie owej godności i szacunku dla samego siebie... Ale, ale... słuchaj-no, ma tu przyjść dziś wieczorem Nilghai; czy mogę mu pokazać twoje roboty?
— Ma się rozumieć. Niedługo gotówbyś zapytać, jak widzę, czy masz pukać do drzwi, wchodząc do mego pokoju?
I Dick wyszedł na miasto, aby się zastanowić nad sobą samym, wśród zbierającej się coraz chyżej ciemnej mgły londyńskiej.
W pół godziny później Nilghai piął się z trudnością po schodach, wiodących do ich mieszkania. Był on najgłówniejszym a zarazem najbardziej olbrzymim ze wszystkich korespondentów wojennych. Karyera jego zaczęła się wraz z narodzinami iglicówki. Oprócz towarzysza, Kenen, zwanego „Wielkim orłem wojennym,“ nie było nikogo, ktoby mu dorównał siłą. Zatopiony w jednym przedmiocie, zaczynał on zwykle rozmowę od zapewnienia, że na wiosnę przyjdzie do poważnych rozruchów w Bałkanach. Gdy wchodził więc, Torpenhow, żartując, uprzedził z góry jego słowa:
— Mniejsza o Bałkany; te małe państewka wiecznie się gryzą. Mów lepiej, czy słyszałeś o powodzeniu Dick’a?
— Wiem; zabłysnął szybko, zwrócił na siebie ogólną uwagę... Radzę wszakże, nie daj mu się wbić zbytnio w dumę. Natura to, która potrzebuje być w karbach trzymana.
— Prawda. I teraz już zaczyna igrać z tem, co nazywa rozgłosem swym, sławą.
— Wcześnie, co najmniej. Na Jowisza, odważny chłopiec! O sławie jego nic dotąd nie wiem; w zamian jednak mogę mu zaręczyć, że, wszedłszy na tę drogę, nie daleko zajdzie.
— Powiedziałem mu słowo w słowo to samo. Zdawał się wszakże nie wierzyć.
— Żaden z nich nie wierzy w niestałość fortuny przy pierwszym jej uśmiechu. Cóż to za ruina leży na ziemi?
— Próbka ostatniej jego impertynencyi.
Torpenhow złożył rozbitą ramę i, zwracając obraz do światła, pokazał go przybyłemu. Nilghai, popatrzywszy chwilę, gwizdnął przeciągle.
— Co to jest? chromolitografia? — zapytał. — Nie, to jakaś chromolitografia, błyszcząca, jak krąg margaryny. Co jego opętało z taką robotą? A jednak, wiesz, cudownie pochwycił ton, ulubiony przez ów odłam publiczności, która zwykła czytać łokciami, a myśleć za pomocą butów. Wytrawna, pełna zimnej krwi czelność tej roboty ocala ją poniekąd. Tylko, na Boga, ani kroku dalej! Nie można mu pozwolić iść tą drogą. Musiał być zanadto psuty, zanadto chwalony; ci ludzie nie mają w niczem poczucia miary. Gdy raz wszedł w modę, gotowi go nazywać drugim Detaille’em, porównywać z Meissonier’em. Ślepy poklask to zła strawa dla burzliwej młodości.
— Nie sądzę, aby te rzeczy wpływały na Ryszarda. Gdybyś spróbował wmawiać w wilka, że jest lwem, królem pustyni, wątpię, by dla czczych słów twoich wyrzekł się golenia, trzymanego właśnie w zębach. Dick zaprzedał duszę całą mamonie, pracuje dla złota tylko.
— Teraz więc, gdy porzucił już służbę obozową, nie sarka nawet; zapewne nie widzi, że obowiązki i praca pozostały te same. Właściciel ich zmienił się tylko.
— Och, nie przychodzi mu to nawet na myśl. Żyje w błogiem przekonaniu, że jest swym panem, że zależy od siebie tylko.
— Doprawdy? Hm, mógłbym go rozczarować; jeżeli tylko słowo drukowane czyni na nim wrażenie, gotówbym sprawić mu cięgi. Potrzebuje widocznie podniety.
— I owszem, dodaj mu jej, byle ostrożnie a rozumnie. Ja sambym to może uczynił, ale... zanadto go lubię.
— Co do mnie, nie lubię dziecinnych skrupułów. Miał on śmiałość współzawodniczyć z moją osobą o względy pewnej kobiety w Kairze. Zapomniałem o tem; teraz jednak w samą porę przyszedł mi ów szczegół na myśl.
— I cóż, odebrał ci ją wtedy?
— Dowiesz się o tem z tonu, w jakim się z nim rozprawię. Powiedz mi jednak, po co my się do niego mieszamy? Najlepiej zostawić go własnemu losowi. Jeżeli ma talent i siłę, sam trafi na drogę właściwą. Tydzień życia więcej uczy, niż najżywszy tygodnik. Pomimo tego, sprawię mu cięgi, sprawię mu potężne cięgi w Kataklizmie. Spadną mu niespodzianie, jak dachówka na głowę.
— Daj Boże, aby pomogły. Zdaje mi się jednak, iż belka nawet nie przestraszyłaby Dicka! Dusza to, którą musiał rozpalić jakiś płomień, zanim myśmy go poznali jeszcze.
— Kwestya temperamentu — zapewnił Nilghai. — Tak samo dzieje się z końmi: Jedne, pod grozą bata, pracują, drugie stają dęba i narowią się. Wśród ludzi znajdują się i tacy, którzy, włożywszy ręce w kieszenie, idą wtedy na spacer.
— Ryszard to samo właśnie uczynił. Musisz zaczekać, aż powróci. Tymczasem, jeżeli chcesz, rób studya przygotowawcze do owej dachówki, jaką masz go otrzeźwić. Pokażę ci w pracowni próbki jego ostatnich a najgorszych robót.
Dick tymczasem skierował się instynktownie w stronę wody. Bieg jej niósł mu pewne ukojenie w podobnem, jak dzisiaj, usposobieniu umysłu. Oparłszy się też o łuk Westminsterskiego mostu, stanął, patrząc na bystre nurty Tamizy. Myśl jego zatrzymała się czas jakiś na posłyszanych przed chwilą radach Torpenhow’a; trwało to krótko wszakże. Przyzwyczajenie artystyczne zwyciężyło — i Heldar, zapatrzony w typowe twarze wśród przechodzących tu osób, zapomniał o wszystkiem, zajęty jedynie studyowaniem charakterystyki barwnego tłumu. Niektóre oblicza nosiły wyryte na sobie piętno śmierci. Dick nie pojmował, jak ludzie ci mogą mówić, jak zdołają śmiać się jeszcze. Inni, niezdarni najczęściej, źle zbudowani, mieli oczy promieniejące błyskiem miłości. Obok nich przesuwały się postacie, pracą i troską zgnębione. Dla Heldara każdy był materyałem, był stopniem do nowego dzieła. Ubodzy muszą pozwolić, aby się na nich uczył; bogaci muszą mu za pracę tę zapłacić. Zarówno bowiem powodzenie jego, jak suma składana w banku, powinny rość ciągle, powinny i pójdą w górę. Tem lepiej, że skończył z przeszłością. Dosyć się już nacierpiał, dosyć zniósł w życiu. Teraz, stanąwszy na bitym gościńcu powodzenia, on będzie brał opłatę od wszystkich, od wszystkich!...
Blade słońce, rozsunąwszy mgłę w tej chwili, odbiło się jak tarcza krwawa na wodzie. Dick patrzył dopóty w odblask jej purpurowy, aż łoskot fali, rozbijającej się o kamienne filary mostu, zamienił się dla niego w daleki szum morza... Dziewczę, przytulone silnie do piersi rozkochanego chłopca, wołało równocześnie na kozę, pasącą się obok: „A idźże precz, ty zwierzę szkaradne!...“
I podmuch tego samego wiatru, który przed chwilą rozdarł gęstą mgły zasłonę, zakręciwszy czarnym dymem stojącego poniżej parowca, przysłonił nim nagle oczy Ryszarda. Chcąc się uwolnić od oślepiającej firanki, Dick odwrócił się i ujrzał... Maisie.
Nie, nie mogła tu zachodzić żadna pomyłka. Wprawdzie lata ubiegłe zamieniły dziecko w kobietę, lecz nie odebrały jej ani wielkich, siwych oczu, ani delikatnych ust szkarłatowych, ani silnie zarysowanego podbródka. Dla dopełnienia zaś podobieństwa, miała ona na sobie, jak w owych dawnych czasach, obcisłą, szarą sukienkę.
Ponieważ duch ludzki jest czemś odrębnem, niepodlegającem rozkazom własnej nawet woli, Heldar więc poruszył się żywo i, zanim miał czas zastanowić się, co czyni, już na usta jego wybiegł znany im obojgu okrzyk żakowski:
— Hola! Hola! Stój!...
Maisie poznała go natychmiast.
— Ach, to ty, Dick’u?
I znów, wbrew własnej woli, a zanim mózg, zajęty przed chwilą obliczaniem zysków, zdołał wydać stosowne rozkazy i zapanować nad nerwami, Heldar poczuł, że każdy puls jego drży i bije szalenie, że podniebienie zaschło mu nagle w ustach. Opona z mgły zasunęła się tymczasem, kryjąc napowrót słońce; w świetle jej bladem twarzyczka Maisie wydała się kredowo-białą.
Nie przemówili ani słowa więcej. Ryszard przesunął się tylko na jej stronę i szli razem wzdłuż mostu, ramię w ramię, tak samo, jak niegdyś, podczas wspólnych wycieczek na błotniste morskie wybrzeże.
Heldar przerwał pierwszy milczenie głosem stłumionym, jakby ochrypłym:
— Co się stało z Amommą?
— Zdechła. Nie sądź, Dick’u, że przez te naboje. Nie; przejadła się po prostu. Zawsze była łakoma. Nie prawda, jak to zabawnie?
— Tak... Nie... To jest, czy mówisz o Amommie?
— Nie. Ta-ak... Żeśmy się też spotkali... Z której strony ty szedłeś?
— Z tej — wskazał na wschód, mgłą przysłonięty. — A ty?
— O, ja mieszkam w północnej dzielnicy. Tam, precz, za parkiem. Ogromnie pracuję.
— A co robisz?
— Maluję bezustannie. To całe moje zajęcie.
— Jakto? Czy cię co złego spotkało? Przecież miałaś zapewnione trzysta funtów rocznej renty?
— I mam je dotąd. Maluję jednak, pomimo tego.
— Więc jesteś sama?
— Nie; mieszka ze mną druga panienka. Za szybko idziesz, Dick’u; zaczynasz mnie wyprzedzać.
— Patrz, i tyś to zauważyła?
— Rzecz prosta; zawsze miałeś skłonność do wyprzedzania mnie.
— Prawda. Przepraszam. Więc kształciłaś się w malarstwie?
— Tak. Wówczas już przecież miałam ten zamiar. Byłam u Slade’a, w wielkiej pracowni Merton’a, w St. John’s Wood, potem przeszłam do Galeryi Narodowej, a teraz uczę się u Kami’ego.
— Przecież Kami jest w Paryżu?
— Nie; przeniósł pracownię do Vitry sur Marne. Latem więc jeżdżę do niego, a zimą studyuję samoistnie w Londynie.
— Czy dużo sprzedajesz?
— Niekiedy, drobiazgi. Ale to mój omnibus; muszę w niego siadać, inaczej straciłabym pół godziny. Do widzenia, Dick’u.
— Do widzenia. Czy nie powiesz mi nawet, gdzie mieszkasz, Maisie? Muszę cię przecież zobaczyć, muszę się z tobą widywać. Być może, że potrafiłbym stać ci się użytecznym. Ja sam... maluję... trochę.
— Jeżeli jutro okaże się za ciemno, jeżeli nie będę miała dobrego światła, przyjdę prawdopodobnie do parku. Spaceruję zwykle około Łuku Marmurowego; to moje ulubione miejsce przechadzki. Ma się rozumieć, że zobaczymy się jeszcze.
Weszła na stopnie omnibusu i szara mgła pochłonęła ją po chwili.
— Trudno się mylić; prze-pa-dłem! — zawołał Ryszard, wracając do swego mieszkania.
Torpenhow i Nilghai zastali go w jakiś czas później siedzącego na progu pracowni i powtarzającego te same słowa z uroczystą powagą.
— Przepadniesz ty lepiej, gdy ja się z tobą załatwię — zauważył Nilghai, przechylając potężną swą postać przez ramię Torpenhow’a i wstrząsając w ręku wilgotny jeszcze rękopis. — Dick, czy wiesz, że, według utartej pogłoski, cierpisz podobno na puchlinę w głowie?
— Hola, to Nilghai? Jakto, już wróciłeś? A co się dzieje w Bałkanach? co robią wszystkie bałkańskie kraiki? Połowa twego oblicza zachowała, jak widzę, ten sam zawsze krzywy rysunek.
— No, no, daj jej pokój. Myśl lepiej o własnym rysunku. Jestem wydelegowany, aby ci sprawić za niego uczciwe lanie w druku. Torpenhow powinien to był dawno uczynić. Wstrzymywała go tylko fałszywa delikatność. Przejrzałem ostatnie bohomazy w twojej pracowni. Ależ to skandal istny, to hańba!
— Oho! z tej strony wiatr wieje? Sądzisz może, że mię uśmiercisz, albo przerazisz? Nic tak to łatwo... Ponieważ zaś możesz tylko opisać każde me poruszenie pędzla na papierze, co ci dużo miejsca i czasu zabierze, więc się śpiesz. Ja tymczasem kładę się spać!
— Hm, hm, hm... nie bądź taki pewny siebie. Pierwsza tylko część artykułu mówi o obrazach. Druga zaczyna się tak: „Za dzieła, wykonywane bez przekonania, za marnowanie siły i talentu na trywialne szczegóły, za pracę obniżaną umyślnie, a kierowaną ku temu jedynie, aby uzyskać tani i łatwy poklask goniących za modą tłumów...“
— Rozumiem, chodzi o drugie wydanie Ostatniego strzału. Idź dalej.
— „...za grzech ten, przeciw sztuce popełniony, pozostaje jedna kara: zapomnienie, na wzgardzie oparte. Czy pan Heldar potrafi ustrzedz się losu podobnego, o tem przekonają nas dopiero dalsze jego utwory.“
— Hau, hau, hau! — naśladował Dick szczekanie. — Niezdarne to i czysto dziennikarskie zakończenie, a jednak jest w niem racya. Lecz co tobie do tego? — Tu poskoczył i wyrwał mu rękopis. — Po co się mieszasz w nieswoje rzeczy, ty poraniony, zbity, bliznami naznaczony, stary gladyatorze! Twoje pole działania to wojna, to zasycanie ślepych, brutalnych instynktów i zwierzęcego pragnienia krwi, jakie odczuwa cywilizowana publiczność angielska. Zamiast dawnej, posoką zbryzganej areny, dano im dziś specyalnych korespondentów. Jesteś właśnie owym zapaśnikiem, który, wychodząc przez drzwi ukryte, opowiada zebranym o doznanych przygodach. Stoisz więc na tym samym poziomie, co zręczna aktorka, co cyklon niszczący... I ty, ty chciałbyś krytykować moje prace?... Słuchaj, Nilghai, gdyby mi nie żal było roboty, wyrysowałbym twoją karykaturę i pomieściłbym ją we czterech pismach od razu.
Nilghai cofnął się mimowoli. Możliwość taka nie przyszła mu na myśl.
— Ponieważ jednak szkoda mego trudu, poprzestanę więc na podarciu głupstw tych w drobne kawałki.
Rękopis zamienił się w garść białych płateczków, które, fruwając w powietrzu, opadały wzdłuż klatki schodowej.
— A teraz idź do domu, Nilghai — dorzucił Dick. — Idź do domu i kładź się spać, mnie zaś pozostaw w spokoju. Zamykam się przed wami aż do jutra rana.
— Co? Przecież to zaledwo siódma godzina! — rzucił Torpenhow ze zdumieniem.
— Wolno mi się położyć i o drugiej w południe, gdy mi ku temu przyjdzie ochota — odparł Ryszard. — Zresztą potrzebuję się wziąć za łeb z własnem usposobieniem; za obiad więc dziękuję.
Drzwi zatrzasnęły się, a klucz zgrzytnął w zamku.
— I co tu robić z takim człowiekiem? — pytał Nilghai.
— Pozostawić go w spokoju. Zły jak osa.
O jedenastej dało się słyszeć stukanie do drzwi.
— Czy Nilghai jest jeszcze u ciebie? — zabrzmiał głos z zewnątrz.
— Tak.
— A więc powiedz mu, że całą tę swoją czczą gadaninę mógł streścić w jednym epigramacie: „Wolny tylko zna kajdany, niewolnik jedynie... może być wolnym.“ Dodaj jeszcze, Torp, że on jest jednym idyotą, a ja... drugim.
— Słuszna racya. Chodź jednak na wieczerzę. Jesteś na czczo prawie, a palisz ciągle.
Milczenie jedyną było odpowiedzią.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Natalia Korwin-Szymanowska.