Zygmuntowskie czasy/Tom II/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zygmuntowskie czasy |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Pogodny ranek późnej jesieni świecił nad Proszowicką okolicą. Słońce przebiwszy sine i białawe chmury pędzące z zachodo-północy na wschód, blado jaśniało na niebieskawem tle oczyszczonego sklepienia. Wiatr unosił żółte i brunatne liście drzew, i kręcił tumanami piasku, świszcząc żałośnie między drzewami i budowlami. Długie nici pajęcze osnuły łodygi zeschłych kwiatów, gałęzie drzew, i powiewały unosząc się w powietrzu. Z daleka siniały góry, żółciały łąki, ciemniały stłuczone ścierniska, a drzewa odarte z zieloności, resztą sukienek żółtych i czerwonych odbijały na szarych przestrzeniach.
I ptastwo świergotliwe umilkło.
Wróble tylko bawiły się ćwierkając pod strzechami domostw, kruki i kawki kracząc pędziły z gajów na łąki, z łąk na posiane pola, zieloną wesołą runią okryte.
Piękny ten dzień jesieni był jak wesoły dzionek starości rzeźwej, zdrowej, ale niemniej jednak starej. Pomimo przygrzewającego słońca, chłód był w powiewie wiatru, trawy zmarłe szeleściały dziko pod nogami, liście krzyczały nadeptane, wołając: Jutro zima. I kruki krakały: Zima, i wróbel ćwiergotał o mrozach.
A ludziom podobała się przedłużona jesień i ciepło: bo wieśniacy przewracali ziemię, wytrząsali nawozy, a miło im też być musiało siąść na progu chaty spocząć i obejrzeć się. Wesela i skrzypki brzmiały do koła, ślub się spotkał ze ślubem, i nowożeńcy wzajem błogosławili.
W dolinie leżała wioska otoczona sadami, teraz już czerniejącemi tylko, rzędem jeden za drugim bielały kominy, wznosiły się dachy — dwór kędyś dalej bo go nie widać, tylko w górnym końcu wsi kupa gęsta drzew starych otoczyła bielejący kościołek z wystrzeloną wieżyczką i czarnym krzyżykiem.
Kościołek to stary, z boku podparł się na szkarpach, które go jak kule starca podtrzymują — czoło trójkątne ząbkowane z owalnem głęboko wsuniętem oknem świeci czerwonemi i polewanemi cegiełkami. W dwóch wyżłobieniach stoją dwaj święci pańscy, biskupi z mitrami na głowie, z pastorałami w ręku, księgami otwartemi na kolanach. Poznasz starą budowę, bo ją ziemia do koła zasunęła i wchodząc do środka troje schodków przebyć musisz; a mur gruby jak dawniej tylko stawiano, a od czoła w nim, jak czarne oczy, czarne strzelnice widne z dala. Po nad dachem śpiczastym wznosi się wycinana kopułka czarna ze dzwonkiem i krzyżykiem, z której wywieszają w czasie czterdziesto-godzinnego nabożeństwa chorągiewkę czerwoną.
Obok kościołka dzwonica, tak stara jak on, nie tynkowana, z dachem stromym, z krzyżem żelaznym, z sześcią różnej wielkości dzwonami. — Do koła domu Bożego toczy się gruby mur we framugi, z bramą warowną, a na węgłach dwie kośnice stoją. — W jednej katafalk stary i kości kupa, a w drugiej skład kamieni i gruzu, mieszkanie sów i wróbli, przytulisko jaskółek. W rząd przy murze stare lipy, wychyliły głowy na świat ze cmentarza i patrzą w okolicę, szumiąc coś do siebie, rozmawiają tajemniczo nad grobami. A gdy wicher zawyje — mowa ich namiętna i gniewliwa, gdy niebo pogodne — milczą i drzemią. Zieloną darnią porósł cmentarz przy kościołku. Dwie ścieżki żółte suną się przez ciemną darń: jedna do bramy kościoła, druga od kościoła do dzwonicy, wydeptana trawa zieleni się jednak na drożynie do kośnicy. A po cmentarzu wypukło podnoszą się stare mogiły zarosłe i wypuklej jeszcze żółte nowe usypy. Na jednych krzyżyk drewniany, na drugich wątła brzózka, czarny świerk, gdzieindziej kamień, głęboko zapadły, piorunem strzaskany a mchami porosły, pokrzywy pozginały się nad nim, zewsząd zakryły go oczom ludzkim mchy zarosły w głoskach napisu. Na framugach muru cmentarnego zblakły malowania i napisy, połupały się kamienie grobowe, i widać tylko w płomieniach dusze zmarłe wyciągające ręce do góry i żebrzące litości, widać tylko szare okruchy głazów, pocięte niewyraźnemi już głoskami.
W tyle cmentarza nie wielka bramka otwiera się na wysadzoną lipami młodszemi uliczkę, wiodącą do plebanji otoczonej drzewy, opasanej murkami i płotami. — Na dziedzińczyku obrosłym dziką różą, bzem i czeremchą, — stoi domek maleńki o kilku oknach wązkich, o ganku na słupkach z ławkami, o dachu słomianym, kominach pierzastych. — Przed nim sadzaweczka pełna kaczek i gęsi, chodzą w podwórku jędyki, trzepioczą się kury, leży ogromny spasły wieprz ryjem do góry. Z po za plebanji wysuwają się wiśniowe i śliwkowe drzewa owocowego ogródka. Na prawo duży trochę pusto wyglądający murowany budynek o jednym kominie, jednych drzwiach i trojgu okien. Ale okna pozalepiane, tynki poobrywane i drzwi na jednej tylko wiszą zawiasie. Jeszcze dalej, to stajenka, to chlewki, to szopki i brogi księdza plebana.
Na ganku, na ławkach dębowych, siedzi naprzód stary dziad w szarej opończy, krzyżem sinym naznaczonej, skórzanym pasem ściągniętej, na siwej głowie czapeczka z uszami, z pod niej poorane wygląda czoło, blady kościsty nos zwisły na wargi i szara broda, to dzwonnik kościelny, stary Grzegorz.
Obok niego dziwaczna postać Klechy organisty, długiego, chudego, ze śpiczastą jak dach kościelny głową krótko ostrzyżoną i najeżonym włosem do góry. Twarz jego siwo-czerwona, nos czerwono-siny, usta sine, czoło czerwone, policzki pomarańczowe. Broda dawno niegolona powychodziła grubemi czarno-szpakowatemi włosy na wierzch, niżej szyja podobna jędyczej z pomarszczoną brunatną skórą nagą, wystaje z zapiętej sukni: kilka dorodnych brodawek zdobi tę twarz w barwy bogatą, a strzegą jej dwie wieże, dwoje uszu kosmatych, odstających, zwisłych. To Klecha organista.
Dalej rozposiadł się na ławie i sparł o ścianę w giermaku ciemnym, Rektor szkoły, alias Magister, trochę otyły, zupełnie łysy, blady, nalany, z troistym podbródkiem, oczyma małemi, policzki wiszącemi, brwią namarszczoną. — Postać ta groźna nawet gdy się uśmiecha, a tak nawykła do surowości, że jej się czoło łyse za lada słówkiem fałduje, usta nadymają jakby do łajania, nozdrza rozpierają sapiąc.
Za Magistrem usiadł Albertus klecha. O! i ta pocieszna zaiste figura, bo pół klesza, pół żołnierska. Germak ci to na nim łatany, ale kusy, ale spięty; czapczyna na ucho przewalona, nogę na nogę założył i poświstuje. Wąs mu się kręci koło nosa, a pod szyją coś by broda.
Twarz chuda, kości z niej powyskakiwały, aż skórę pomarszczyły na policzkach, na skroniach, koło oczów. A marszczki Albertusowej twarzy nie groźne są, ani smutne, wszystkie się śmieją, chichoczą, wszystkie stworzył uśmiech, każdą wyryła radość i naznaczyła piętnem swojem. Siwe oczki mają się ochotę przymrużać, usta szerokie same się rozchodzą, nos drga cały i skakać się zdaje z radości. I kto pojmie patrząc na strój odarty, łatany, zaplamiony, czego się on u licha tak cieszy? Choć goło, ale wesoło! to prawidło życia Albertusowego, wszakże go zapewne znacie?
Na ostatek jeszcze jedna, jeszcze jedna osoba, co ją widzicie na progu, należy do zgromadzenia i czynny bierze udział w rozmowie. To Magda, księża gospodyni, lub pospoliciej kucharka, krakowianka rodem, herod-baba. Dość spojrzeć aby się na niej poznać.
Nie otyła i nie chuda, raczej jednak koścista i żylasta niż mięsista, pani Magda doszła już może lat pięćdziesięciu, ale się krzepko trzyma. Pomarszczona twarz rumiana jeszcze i świecąca, oczy siwe żyją i latają w źrenicach, tylko brwi nadto już odrosłe trochę je osłaniać poczęły zbyteczną wegetacją nie najwdzięczniejszego koloru. Bo w tych włosach, zapewne pod różnemi wpływy i w różnych epokach wyrosłych, są i ciemnawe, są i cienkie, są i olbrzymiej grubości. Wprawdzie i oczy otoczyły się już różową obwódką, ale to im tylko wyrazu dodaje. Mówiliśmy o rumianych i błyszczących policzkach, które żółty meszek obsiadł zwłaszcza na brodzie i koło nosa. Nos dawniej miławo-zadarty, dziś się otworzył do zbytku i rozszerzył zdradziecko. Usta wklęsły i usunęły w głąb po stracie zębów, z których jeden tylko wytrzymalszy na przodzie, cytrynową powleczony barwą i jeden czarny trochę wyszczerbiony, na świadectwo o przeszłości pozostali. Broda wprawdzie wyskoczyła zbytecznie na świat, ale wszystko czas swój mieć musi, i broda też świata skosztować potrzebuje. Teraz na nią najpierwszą kapie z łyżki strawa. — I sprawiedliwie. Włosy pani Magdy są tego niepewnego koloru, któren z pomięszania siwych i blond powstaje, ale nie jest bez wdzięku, zwłaszcza gdy go zdobi pierze i pył.
Otoż i wizerunek gospodyni, ale martwy i bez życia, bo mu braknie wyrazu odwagi, pewności siebie, energii, jaki zdobi Magdę. Podpasana fartuchem, z głową chustką obwiązaną, z warzechą w ręku, kluczem za pas zatkniętym, woreczkiem skórzanym z jednej strony a koronką z drugiej. Magda, wesoło przedrwiwa się z dzwonnika, Wojtaszka, organisty i Magistra.
Z kogo bo się Magda nie śmieje! Sam staruszek ksiądz pleban mięsza się widocznie, gdy Magda puści mu język mimo uszu i dowodzić zacznie czego a obcy, a żacy, a dziadowie truchleją wpadłszy w jej szpony.
Taką jest pani Magda, ale nie zawsze taką była. Życie jej przeszłe pełne niedocieczonych tajemnic; wzdycha wspominając ubiegłe lata, a gdy piwa wypije — a dobrego, czasem nawet wyrwie się jej wielce znaczące słowo, nieraz przez dzwonnika podsłuchane i powtarzane tajemniczo organiście.
— Ej! nie wiecie ktom była!
Kto była? nikt w istocie nie wie. — Już starą przywędrowała na plebanią i z początku pokorna, potulna, usłużna, służby się podjęła, zamiatając prochy przed plebanem, uśmiechając do dzwonnika nawet, kłaniając grzecznie Rektorowi. — Niestety! to był tylko miodowy miesiąc jej służby, póki zaufania wszystkich i wszystkich — wszystkich nie otrzymała kluczów: powoli potem gburować już zaczęła naprzód dzwonnika, potem sarkać na Albertusa, potem wymyślać na żarłoczność organisty, obojętnie poglądać na Rektora, a finalnie pozwoliła sobie nawet verba veritatis delikatnie powiedzieć plebanowi. Ostatecznie i łajać go zdało się jej wkrótce potrzebnem, tak była pewną że się bez niej obejść nie mogą i że do niej przywykli na zawsze. Magda stanęła wkrótce na czele rządów plebanji. Były i usiłowania wybicia się i próby usamowolnienia, ale Magda trzymając w ręku klucze spiżarni, pokonała niemi wewnętrznych nieprzyjaciół, pierwszy Albertus, zważywszy bezsilność swoją, z wroga stał się pochlebcą, zaprosił na piwo i odkrył Magdzie zamachy na nią tajemne i knowania kleszego gminu. Magda ruszyła ramionami i rozśmiała się biorąc w boki.
Albertus do reszty podbity, kazał dać drugą kwartę piwa i ogadał przyjaciela od serca, Rektora. Na dzwonnika dziwne rzeczy pletli wszyscy — dzwonnik ostatni poddał się i do ostatka mruczał, a szanując zapewne w nim tę szlachetną niepodległość, Magda szacowała go więcej podobno nad Albertusa, który ją czasem za kawałek słoniny w ręce całował.
Panowanie Magdy w chwili gdy trafiamy na nią, było już absolutnem i nie znajdowało oporu nigdzie. Lękano się nawet po katach szemrać, gdyż zawsze nazajutrz ktoś niechętnych donosił. Wszyscy się potem klęli, że nic nie mówili, a Magda wiedziała jednak co gadano.
Dzwonnik nigdy w plotki się nie wdawał, ale bardzo otwarcie, nawet w oczy królowej plebanji powiedział, że zawojowała księdza i dwór księży.
Poznajmy się teraz z innemi osobami zgromadzonemi w plebanji na ganku, poczynając od dzwonnika.
Dzwonnik, starzec siwy i zgarbiony, zawsze mruczący, gdy go nikt nie słuchał; milczący, gdy kto z niego słowo chciał wyciągnąć, był rodem z tej wioski, służył dworsko, sterał zdrowie i uczepił się sznura dzwonowego na starość. Kochał poczciwego księdza, oddawał sprawiedliwość Magdzie kucharce, a Albertusa próżniakiem zwał i nic potem. Prawdziwie nabożny, bardzo przesądny, dzielił czas modlitwą, pomrukiwaniem i snem. — Rzadko a rzadko rozgadał się aż do wywnętrzenia z serdecznych tajemnic. Wszak-ci je każdy ma, nawet stery dzwonnik.
Organista, nieoszacowany organista czerwonego lica i pomarszczonej szyi, długi i chudy, miał wiele przymiotów ukrytych i jedną oczewistą wadę. Któż policzy ukryte przymioty? Wadą była żarłoczność, która do rozpaczy przywodziła Magdę, i opilstwo nieznośne księdzu plebanowi. Cienki i chudy jak szczypa, zapewne z niespokoju o ten brak ciała, opychał się niezmiernie ale zawsze napróżno; już — już zdało się że żołądek nieco się wzdyma, nabrzmiewa, podnosi, aliści nazajutrz opadł, chudł i płaszczył znowu. — Nogi i ręce cienkie były i spiczaste, ani nadziei utycia! Słyszał on zapewne, że piwo tuczy i wdał się w ten niebezpieczny trunek, któren go wkrótce potem poznajomił z wódką i przybliżył tęsknem pragnieniem do miodu i wiszniaku. Cóż gdy wzbudzając głód, nalewając ten wiecznie próżny żołądek, trunki organistę nie tuczyły. — Czerwieniał to prawda, zakwitał jak piwonja, wyrastały mu coraz nowe brodawki, ale nic więcej. Rozpacz źle często doradza, i ona to zapewne szepnęła organiście, aby nie porzucał trunku.
Zagrożony utratą pięknego głosu, (chociaż nieco schrzypłego) — nie przestał on pocieszać się kuflem, któren dowcipnie i z łacińska nazywał — Konsolatorem.
Napróżno pleban reflektował, próżno groziła Magda, organista na nic nie zważał. Rano jeszcze — jak rano, szły responsoria jako tako, ale nieszpór często czuć było kuflem, często przerywał się czkawką i mięszał cienkiemi fałszywemi tony. Zapominał partesów, gubił się w wigiljach, od graduału co dzień bardziej się wykręcał, a wszystko to z powodu tej nieszczęsnej chudości, której nic pokonać nie mogło, co go do rozpaczy przywodziła.
Ludzie mówili mu, że czasem ożenienie tuczy — i długo rozmyślając ożenił się nareszcie organista z córką swego współbrata i sąsiada z drugiej parafii. Ale i to nic nie pomogło, gorzej nawet schudł jeszcze podobno, nos mu się spuścił niżej, i gdy żona umarła, po roku pożycia, powiadał na pogrzebie niepocieszony małżonek:
— Gdyby jeszcze rok, byłbym wysechł na wędzonkę.
Tyle o przezacnym organiście, a teraz o Rektorze słowo.
Rektor, czyli Senjor lub Mistrz szkoły przy plebanji utrzymującej się, był dawniej i długo wędrownym Klechą, Rybałtem — pielgrzymem, od kościoła do kościoła, od szkółki do szkółki chodzącym za chlebem, strawą i groszem. W kilku miejscach ofiarowano mu stałą ugodę roczną, ale młodość ma prawa swoje. Naszemu Rybałtowi chciało się światu zobaczyć, chleba z różnych pieców skosztować (jak sam mówił), aby na starość wspomnieć o czem było. Wędrował więc po Krakowskiem, Podgórzu, po Szląsku, w Wielkiej Polsce, na Litwę aż, i nic nie zrobiwszy, siadł nareszcie przy tutejszej szkole dzieci uczyć. Dziwnego to charakteru człowiek, do bójki skłonny, w zwadzie smakujący, pięścią dowodzić skory, kijowych argumentów chwytać się ochoczy, ale w gruncie najlepszy i najpoczciwszy.
Guza nabiwszy, pierwszy do niego żelazo zimne i chustkę w wodzie z octem zmaczaną przykładał; łeb rozpłatawszy, sam go zawiązywał, przepraszał i stante pede do zgody przychodził, która po tej próbie była już wiecznotrwałą. Liczyć bowiem nie możemy chwilowych szturchańców w uniesieniu czasem rzuconych, niejako dla wypróbowania przyjaźni.
Otóż podobno rysy tych wszystkich, których przed chwilą widzieliśmy na ganku. — Należeli oni do tego wielkiego gminu żyjącego przy kościołach w Polsce, któren imieniem Klechów, Rybałtów lub w ostatku Żaków zwano. To nazwisko służyło wszystkim bez wyłączenia sługom kościelnym; Żaków zaś, bardziej uczącym się i młodzieży szkolnej. Chociaż niektórzy wywodzą Klechów od Klechdy, my byśmy raczej widzieli w tem zepsuty wyraz Clericus (Clerc). Co się tycze Rybałta — i to nie naszego pochodzenia nazwanie, przyszło ono do nas z włoskiego, zapewne w XVI wieku, ze znaczeniem takiem, jakie doń we Włoszech, Anglji i Francji przywiązywano, to jest rozpustnika, włóczęgi, urwisa. Początkowo w wiekach średnich, wyrazem Ribaldi oznaczano ciurów, sługi wlokące się za wojskiem „servientes exercitus qui publica lingua dicuntur Ribaldi“, później dopiero w XIII wieku Ribaldus służyć począł za nazwisko Klechom i kleszemu gminowi. Jakim sposobem Rybałt u nas Klechę znaczyć mógł i za synonim jego użyty został? Obyczaje tej klasy tłumaczą.
Klechy dzielili się na dwie klasy: żonatych, nieżonatych (uxorati et adolescentes). Ci ostatni na wyświęconych i świeckich (ordinati et saeculares). Do Klechów liczono dzwonników (camparatores) i organistów (organarii). Przy większych kościołach Klecha starszy, zwany pospolicie Senior, Rektor albo Mistrz (Magister), utrzymywał szkołę, a w niej żaków uczył kantu z partesów (z nót z partytury), Graduału, Chorału, Mszy, Lamentacyj, Psalterium pogrzebowego, Wigilij i t. d., najczęściej bezpłatnie.
Do szkółek takich uczęszczały sieroty i dzieci chłopskie (wątpić żeby ubogiej szlachty?). Klecha od siebie i swoim kosztem utrzymywał dla kościoła i szkółki Kantora. Kantor (zawsze Klecha) niżej stał w hierarchji kleszej; za nim był już immediate dzwonnik. Bardzo było małe myto Klechów, dwanaście do piętnastu groszy i tak zwana od chłopków petycja (proszone) snopkowe, z którego plebani czwarciznę mieli prawo pobierać. Do Klechów należał także czwarty grosz uzbieranej przez dziada jałmużny, czwarta część ofiarnego chleba i t. d. Plebani w święta, w uroczystości, obowiązani im byli dawać obiady. — Oprócz wymienionych kleszego gminu członków, liczyli tu się także Zakrystjani i Kalafaktor szkółki, mający pod swoim zarządom piece, ławy, dyscypliny etc., nazywający się także Sufletą.
Chodzili Klesi za jałmużną po wsiach, także z opłatkami, które roznosili wieśniakom (dawano je bydłu jako prezerwatywę od chorób), święcili domostwa, czytali Ewangelją i t. p. Ubierali się ciemno w giermaki, albo bekiesze długie; w kościele brali na siebie komże. Niekiedy sam Klecha zastępował dzwonnika. Do Kantora z professji należało śpiewanie Psalterjum i wigilij nad umarłemi, w czem niekiedy zastępywały ich baby z pod kościołów. Za śpiewy nad umarłemi gdzieniegdzie wyznaczono myto osobne, a prócz tego zapraszać ich musiano na stypy.
Niewiele tam w nich nauki, trocha łaciny mechanicznie nabranej, którą chętnie się popisywali; wiele za to przesądów i guślarstwa. — Klecha dla gminy był mędrcem i w obliczu jego ton doktoralny przybierał; z jego rąk woda święcona, ziele z wianuszków, wosk od świec, rdza dzwonów, popiół z palmy, były wielkiemi lekarstwy na wszystkie choroby.
Ale zajrzmy do plebanji i plebana.
Na prawo było królestwo Magdy, kuchnia, śpiżarnia, izba jej i alkierzyk z okienkiem na ogródek zasiany zioły lekarskiemi, szałwią, majerankiem, bożem drzewkiem, rutą, miętą i t. d. Za tych to ziół szczyptę, za dziewannę, ślaz, macierzankę, lipowy kwiat, zbierane starannie i suszone na strychu, Magda dostawała na wsi i jaja i kury i osełki masła i gomółki sera i bułkę białą, i co lepiej — flaszę miodu, piwa beczułkę. Magda bowiem była wielką lekarką i uchodziła za skutecznie bardzo doradzającą.
Na lewo mieszkał pleban, w dwóch izbach z alkierzykiem, na księgi i suknie za skład służącym. Stara plebania w ziemię wsiadła o oknach wązkich, ciemna, wilgotna, z sufitem, na którym krzyżowały się ciemne belki dębowe, z kominem wysokim, piecem zielonym kaflowym i podobnym przypieckiem, wcale nie była wygodnem pomieszkaniem.
Czułeś wszedłszy do pierwszej izby, że to było przytulisko doczesne człowieka, któren nie dbał jak mu jest na świecie, bo na nim nie żył, bo z niego uciekał. Szary mrok panował tu w południe nawet, a zakradające się rano i wieczorem słońce, długiemi pasy przerzynało na chwilę tylko jednostajny zmierzch, powiększony jeszcze splecionemi u okien gałęźmi wiśni, bzów i leszczyny.
Ściany były nagie prawie. Na jednej wisiał ciemny obraz Jezusa ukrzyżowanego, na drugiej Matka Boża Bolesna. Na stoliku pod oknem stał krucyfiks biały od much upstrzony, otoczony kilką książkami. — Dalej szafa za szkłem z trochą ksiąg i naczynia. Na kominie dwa niebieskie kielichy miały jeszcze w sobie resztę zesłych kwiatów wiosennych, które w nich zwiędły nie wyrzucone, pochyliły się i poczerniały.
Na drzwiach, nad oknami, białą kredą popisane były krzyże.
W drugiej izbie stało wązkie, prawdziwe mnisze łóżeczko sukienną kołdrą pokryte, z poduszką sianem wypchaną. Nad niem krzyż, palma i gromnica, medal Częstochowski, wianki Bożego Ciała, u głów stoliczek z książkami. Trochę odzienia na kołkach, trochę papierów na półkach i stolikach, niedopalona świeca w lichtarzu i rozpoczęte pisać kazanie.
Nic więcej; nic co by do wygody, co by do uprzyjemnienia życia posłużyć mogło. — Zupełne zaprzanie się siebie widać było zewsząd. Człowiek co to mieszkanie zajmował, nigdy też nie pamiętał o sobie, cały wylany dla ludzi, słaby dla nich i pobłażający, surowy dla siebie i był jednym z tych rzadkich fenomenów, które dowodzą że miłość własna nie jest konieczną osią, na której się życie ludzkie obraca.
Powróciwszy z kościoła, usiadł w pierwszej izbie u okna, położył brewiarz na kolanach i odmawiał szybko pacierze, cały niemi zajęty, przewracał karty troskliwie: niekiedy przyklękał, żegnał się i bił w piersi.
Stary to już był człowiek, starszy twarzą niż wiekiem: bo lice miał blade, chude, wcześnie obrane z świeżości, oczy prawie zgasłe, głowę obnażoną. — A jednak na twarzy błąkał się wyraz łagodności i dobroci, i oczy zdaje się nie umiały by spojrzeć srogo. Złamany na w pół, z nogami pokurczonemi, chylił się ku ziemi. Wszystko w nim zapowiadało i dobroć i zbyteczną słabość charakteru.
Dzieckiem jeszcze, syn bogatych rodziców, wziął suknię duchowną, dla powiększenia dzielnicy braterskiej wyrzekł się bez szemrania świata, majątku, rodziny i całą duszą oddał Bogu. Bóg mu zapłacił wszystkie ofiary.
Zapomniawszy że się urodził i wychował w dostatkach, stał się ubogim i pokornym, nie chełpiąc z tego uczucia obowiązku. Słabość zdrowia nie wymawiała go od najcięższych posług ubóstwu, od najdrobniejszych obrzędowych powinności kapłańskich. Nieraz chory w gorączce machinalnie domawiał kapłańskie swoje pacierze. Nie mając koni piechoto szedł spowiadać, pocieszać i dzielić się ostatnim chleba kawałkiem. Sam też często jeść nie miał czego i Magda surowo go za to burowała, gdy on uśmiechając się łagodnie, odpowiadał tylko:
— Dosyć mi chleba i wody — bardzo dosyć, nawet mi się jeść nie chce.
Nigdy nie chwalił się z tego co czynił; owszem zdawał się jeszcze wymawiać jak z grzechu, z cnót swoich, a pomawiany nigdy nie bronił. — Cierpieć potwarze, nauczył nas Chrystus, mawiał czasem — a cierpieć je milcząc tem większa zasługa.
Ludzie go nie pojmowali, on się o nich nie troszczył, dopełniwszy obowiązków wolne chwile poświęcał modlitwie, a w ostatku czasem moment poufałej rozmowie, w którą wlać umiał naukę. Lecz najwięcej uczył przykładem, któren może dla niepodobieństwa naśladowania niepojęty, mniej był skutecznym.
Domowi panowali nad nim jak im się podobało, bo się domowemi nie zaprzątał sprawami. Magda robiła co chciała, odmawiała jedzenia gdy jej się podobało. Nigdy się nie poskarzył. Cale co innego było w kościele, tam ksiądz pleban odzyskiwał energją, tam panował, strojąc ołtarze, ubierając obrazy, zamiatając sam prawie. A gdy nadchodziło jedne z tych wielkich wesołych świąt naszego kościoła, na które jest zwyczajem stroić dom Boży, swemi rękoma robił wszystko.
Raz spadłszy z rusztowania w wigilją Bożego Ciała, rękę złamał. Ale sam ją związawszy, w leszczotki wziąwszy, nie wydawszy jęku, położył się powtarzając tylko ciągle:
— Nie będę mógł jutro mieć Mszy Świętej! Srogie dla mnie utrapienie!!
Nie dziw że taki człowiek jak nasz ksiądz pleban, niepostrzeżony żył na wsi, i nie wzniósł się wyżej w kościelnych dostojeństwach. Raz jeden pokochany przez Biskupa, który go wyciągnąć pragnął i zbliżyć do siebie, ukląkłszy przed nim, płacząc mu powiedział:
— Będę posłusznym Waszej Pasterskiej Mości, ale łzami mój odjazd ztąd obleję, któż mnie tu u moich biednych zastąpi. Na wyższych stopniach jest wielu zdatniejszych, jam nie do nich stworzony. — Uwolń mnie pasterzu, zostaw tutaj, a całe życie będę ci wdzięcznym.
Biskup nie nalegał więcej i tak pleban pozostał na miejscu.