Zygzaki/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygzaki
Wydawca M. Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Lasy posiadłości hrabiny łączyły się, jak Juraś mówił, z borem klucza owsińskiego... Na skraju ich właśnie, stał dworek owego leśniczego, którego córka obudziła w Emilu tak silne uczucia. Młody hrabia jednakże nie był w nich stałym, każda świeża twarzyczka, do której zbliżyć mu się było wolno, też same wywoływała wrażenia, aż do pięknej Marysi, o której lubił rozmawiać z fornalem. Chłopak był rozwinięty pod tym względem tak szczęśliwie, iż wszystkiego co miłe i piękne na świecie radby był co najrychlej dostąpić... Czuł się stworzonym do tego... Tymczasem trzymano go surowo, kazano mu się z godzin rachować, nad książkami ślęczeć, i wesołość nawet, naturalną w tym wieku, poważną okrywać powierzchownością.
Ks. Maryan odkrywszy, że młodzieniec zawczasu się emancypować zaczął, przelękniony aby to za sobą skutków jakich nie pociągnęło, za które on mógł odpowiadać, coraz surowszym stawał się dla niego. Nawet konne przejażdżki kontrolowane były tak, i towarzysze do nich dodawani, ostrzeżeni, iż najmniejsza wycieczka swawolna stała się niepodobieństwem.
Emil dostał prawie melancholii. — Czuł się najnieszczęśliwszym z ludzi, a tyrania księdza Maryana wywołała porównania z Neronem i Dyoklecyanem. Zmuszony po całych dniach siedzieć nad algebrą i geometryą, których niecierpiał, młodzieniec użył heroicznego środka... Wiedział, że Julia czytuje książki więcej daleko zajmujące. Przystęp do biblioteczki macierzyńskiej i pozostałej po ojcu był utrudniony, klucze od niej albo u ks. Maryana lub u hrabiny się przechowywały... Emil z rozpaczy odkradł je jednego poobiedzia gdy ksiądz spał, i wybrał sobie z szafy najniedorzeczniejszych romansów starych francuzkich zapas niemały... Ukrył je w pudle nieobudzającem podejrzenia, i — w miejsce algebry, podłożył sobie nową lekturę...
Nad wszelkie spodziewanie zajęła ona młodzieńca... Na każdej kartce znajdował miłość, pod rozmaitemi postaciami... tę miłość ku której młode rwało się serce. Przedstawiała mu się z całą rozmaitością form, w jakich i w życiu i w romansach się objawia, co więcej — znalazł tam i tę miłość wymarzoną, osobliwą, jakiej nigdy nikt nie widział na świecie. Nie dziw też, że pochwycony urokiem książek tak nowych, od których go zdala trzymano, cały się w nich zatopił.
Nowy świat otworzył się mu przed jego oczyma; piękna córka leśnika Marysia, te pierwsze objawy niewieściego uroku — znikły mu z oczów i z pamięci. Zaczął marzyć o księżniczkach, markizach, o eterycznych postaciach i o miłości wyższego rodzaju... heroicznej. Wszystko to co czytał, brał za dobrą monetę, a niektóre zasady wpoiły mu się w pamięć głęboko. Wiedział, iż pani jego myśli miała mu się gdzieś objawić niespodzianie, że na jej widok dreszcze miały go przebiedz, że powinien był marzyć o niej dniem i nocą, że musiał walczyć z przeciwnościami aby osięgnąć szczęście, że nastręczyć mu się mogła zręczność wyratowania jej z wody, płomieni, lub wstrzymania rozhukanych koni. Wszystkiem tem nabiła mu się głowa mocno. Chodził posępny i zadumany, czując że godzina jego przeznaczeń była blizką. Sny miewał dziwne. Najszczęśliwszym skutkiem nowego pokarmu duchowego, którym się nasycał, było to, że przestał patrzeć na Marysię. Wydawała mu się istotą poziomą.
Ks. Maryan zdala przypatrując się i śledząc uczucia, dopatrzył się zmiany, może nawet odkrył jej przyczynę, trafiwszy na pudełko, lecz wolał, rozsądnie bardzo, trochę rozmarzenia, niż zbytek rzeczywistości niebezpiecznej. Emil dzielił się z Julią owocem lektury tajemnej; hrabianka śmiejąc się z niego, gdyż daleko od brata była umysłem wyższą i wykształceniem szepnęła coś pani St. Flour, ta może coś zwierzyła ks. Maryanowi.
Nauczyciel odetchnął swobodniej i zwolnił te surowości w śledzeniu kroków ucznia. Emil mógł wyjeżdżać konno, bawić dłużej, zapuszczać się w lasy, wiedziano że teraz chybaby szukał zaczarowanej księżniczki, albo szateleny, której w okolicy nie było.
Matka i wszyscy w ogóle znajdowali, że Emil spoważniał, że codzień zyskiwał, że się wykształcił znacznie, a i ks. Maryanowi za to wdzięczność okazywano. Szło więc wszystko jak najlepiej, tylko Emil tył tęschny i smutny — królowa jego myśli opóźniała się z objawieniem, a działo się to jesienią, gdy sama pora roku do smutnych myśli uspasabia — Emil puszczał się w lasy, słuchając ich szumu, przypatrując liściom opadającym, błądząc bez celu zatopiony w dumaniach. Zdawało mu się zawsze, że gdzieś na rozstaju ujrzy boginię, spotka jakieś łowy rycerskie, a wśród orszaku piękność z sokołem na ręku... lub... tysiączne inne marzenia przechodziły mu przez głowę.
Jednego dnia, wcześniej niż zwykle wyjechawszy, puścił karemu swemu cugle, a ten, dawniej nawykły, ruszył drogą w stronę chaty leśniczego. Młodzieniec nie postrzegł tej fałszywej drogi, która mu na myśli przywodziła upokarzające wspomnienie, aż się znalazł przed samą chatą. Zawstydził się mocno, dał koniowi ostrogę i tęgim kłusem puścił się dalej, a że się na siebie i na każdego gniewał, biegł tak iż ani się spostrzegł jak granicę przeskoczył i znalazł w Owsińskim lesie. Koń i pan byli w nieporozumieniu, Emil się gniewał i koń kaprysił. Tego dnia właśnie nikomu za sobą jechać nie dozwolił, chciał być sam z myślami swemi. Parobczak stajenny był mu już nieprzyjemny. Zdał by się był jednak teraz, bo kary zaczynał się upierać, a Emil nie mógł jego samowolności tolerować. Gdy przyszło do walki między paniczem a koniem, niestety, intelligencya i upór karego wzięły górę, — spiął się i biednego Emila zrzucił tak nieszczęśliwie, że głową uderzywszy się o pień starego dębu, pozostał na ziemi bez zmysłów. Koń postrzegł się dopiero, iż sobie postąpił zuchwale, stanął nad nim pokorny i obwąchawszy go naprzód, pewien, że do siebie przyjdzie, powoli tymczasem trawę skubać zaczął.
Jak długo trwało omdlenie, Emil nie wiedział wcale, ale, gdy oczy otworzył, ujrzał schyloną nad sobą postać niewieścią. Śliczną czarnooką, z zarumienioną twarzyczką panienkę, która bardzo troskliwie starała się go ocucić i głowę mu białemi rączkami podtrzymywała. W pierwszej chwili otwarłszy oczy, wziął to za jakieś marzenie — twarzyczka była tak piękna, wydała mu się tak idealną, jakby we snach widzianą, iż nie mógł w jej rzeczywistość uwierzyć. Ale przy niej tuż postrzegł mężczyznę średnich lat, surowej i smętnej twarzy, — i zrozumiał dopiero, iż to nie było widziadłem fantazyi, ale następstwem upartej walki z niesfornym karuczkiem.
Kobieta która klęczała nad nim, miała oczy pełne magnetycznej siły. Emil się rozbudził, i choć go głowa bolała mocno, popróbował się poruszyć, i swemu przeznaczeniu, gdyż mu zaraz na myśl przyszło, przypatrzeć się zblizka...
— Powoli! powoli! — zawołał srebrny śliczny głosik przytłumiony wzruszeniem... niech się pan nie porusza.
— Ale to nic — to nic! to... rzekł Emil... trochę się tylko stłukłem.
— Najlepiej by było, żeby go wziąć na bryczkę i przewieść do Owsin, ażeby trochę wypoczął.
Nazwisko miejsca utkwiło w pamięci młodzieńca...
— Zkąd pan jechałeś? — zapytał mężczyzna.
Emil już był oprzytomniał, bolał go tylko ogromny guz nabity na głowie, i trochę krwi dobywało się z rany za uchem, którą panna własną ocierała chusteczką.
Emil uznał właściwem zaprezentować się, oświadczyć, że był Emilem hrabią Turskim i że zabłąkał się w lesie.
Nazwisko to na mężczyźnie zdawało się czynić jakieś wrażenie, ale nie przykre, owszem żywiej jeszcze wziął się do ratowania Emila, piękna panna zawiązała mu głowę, dała kolońskiej wódki dla orzeźwienia.
— Dwór o staje za lasem, jedź hrabio z nami, trochę spoczniesz, koń twój złapany jest tutaj; a jeźlibyś go użyć nie chciał, damy ci powóz do domu.
Panna nalegała na to także.
— Jedź pan spocząć.
Słowo jej już dla Emila było rozkazem, mówiła z energią, a oczy jej silniej jeszcze wskazywały, że powinien był być posłusznym.
— Ale — ja — muszę powracać. Mama by była niespokojną — nie chciałbym nawet, aby się dowiedziała o przypadku.
— I nie potrzebuje o nim wiedzieć — dodał mężczyzna. Spoczniesz pan u nas, orzeźwisz się, napijesz herbaty, obłoży ci głowę panna Konstancya, pojedziesz wygodnie do wsi, a od wsi i na konia siąść będzie można.
Stało się jak żądał rozumnie doradzający mężczyzna, w którym czytelnik łatwo się dziedzica klucza Owsińskiego, pana Zellera domyślił. Piękną panną była najmłodsza jego siostra, a teraz miła gosposia w braterskim domu.
Emil oczarowany był jej widokiem, niepokoiło go to jedno, że gdy zawsze w romansach rycerz ratuje niewiasty, przyszłą panią myśli swoich, tu — stało się odwrotnie. Kobieta predestynowana zjawiła się nad nim, jak bóstwo z chmur dla ratunku. Przykładu podobnego wypadku nie przypomniał sobie w żadnym z czytanych romansów. Że jednak czytał ich jeszcze dotąd ilość dosyć szczupłą, tłomaczył sobie szczególny traf ten, jako zupełnie normalny, i dla braku tylko erudycyi wydający się tak ekscentrycznie.
Z wielką uprzejmością starano mu się drogę do Owsin uczynić wygodną, panna Konstancya pilnowała kompressy na głowie; a choć guz bolał mocno i kości także, ożywiało jej wejrzenie, tak, że Emil cierpienie przezwyciężał. Wpatrywał się z taką zajadłością w te piękne oczy czarne, że się one aż ukrywać przed nim musiały, a twarzyczka kilka razy zapłonęła rumieńcem. — Hrabia Emil, gdyby nie paniczowska sztywność jego, był wcale niczego chłopakiem, a miał tyle uczucia wezbranego w zapasie, iż mu ono dodawało wdzięku. Pierwsze więc spotkanie węzłami dosyć sympatycznemi związało dwie predestynowane dla siebie istoty. Nim dojechali do dworu, Emil był tego najmocniejszego przekonania, iż ta a nie inna jest dlań przeznaczoną, że tę tylko do śmierci kochać i ubóstwiać będzie.
Stało się to nader szybko, ale archiwa erotyczne świadczą, iż w wielu razach miłość wybucha w ten sam sposób, zapalona jak mina prochowa, jednem wejrzeniem — a Emil był też przygotowany tak fantazyą, że każda inna piękność toż samo na nim uczynić by musiała wrażenie.
Dwór do którego dojeżdżali, chociaż opuszczony, wyglądał na jakąś zaniedbaną rezydencyę.
Był drewniany, jak większa część naszych wiejskich, pałaców nawet, ale niegdyś okazałym być musiał. Olbrzymie drzewa ogrodu szpalerowego, niektóre strzyżone w kształcie piramid i olbrzymich fantastycznych wazonów, wznosiły się ponad jego dachy dwupiętrowe. Zabudowany w prostokąt, miał bramę wjazdową, wielce zębem czasu nadwerężoną, korpus nieco podniesiony i dwa rozległe skrzydła. Część ich niezamieszkana, obrócona była na użytek gospodarski, ale główna facyata, odnowiona, czysta, przedstawiała się poważnie i pięknie.
Nie było tu żadnej elegancyi, ani zbytniego starania o wdzięk, bo i czasu na upięknienie nowy dziedzic nie miał jeszcze, lecz co do wygody potrzebnem było, już urządzone zostało.
Okazałość dawna budowy nie dobrze się godziła z prostotą tych, co ją teraz zamieszkiwali. Ani mężczyzna ani panna nie stworzeni byli do tej ruiny pałacowej, jakiejś możnej rodziny, która miała zaledwie czas wystawić sobie monument ten i znikła, wśród ogólnego kataklyzmu.
Emil przypatrywał się wszystkiemu ciekawie, o ile mu ból głowy dozwalał. Owsiny dotąd wcale mu znane nie były.
Gdy bryczka, którą Zeller z siostrą właśnie objeżdżali granicę w chwili walki pana Emila z karym koniem — stanęła przed gankiem dawnego pałacu, służba skromna, w szaraczkowych surdutach ukazała się zaraz i dopomogła do wysadzenia chorego, który miał jeszcze mały zawrót głowy. Panna Konstancya też sama podała mu rękę i przez sień ogromną, na której ścianach wisiały dwa obrazy nieczytelne i zczerniałe, wwiodła go do równie obszernej sali. Ta była nie umeblowana, i wydawała się dziwnie i smutno. Nie miano jeszcze czasu sprzętami ją zastawić, nagie ściany tylko ze spłowiałym obiciem w ramach i dwie galerye dla muzyki, całą jej było ozdobą. Służyła teraz jakby za drugą sień domową, a wielkie okna wychodzące do ogrodu, w części tylko zaszklone, w części deskami były pozabijane. U sufitu zapomniany pająk szklany, zczerniały od pyłu, resztki tylko miał dawnych swych kryształowych splendorów... Był to inwalid zapomniany na stanowisku. Z tej sali dziś niezrozumiałej i nieużytecznej wprowadzono Emila na prawo do obszernego gabinetu, urządzonego na pokój gościnny... Wszystko w nim z dawnych czasów się zachowało, zielone obicie jedwabne połatane, para zaśniedziałych zwierciadeł i meble białe ze złotem, które już i białość i pozłotę dawno straciły. Tu jednak było zaciszno, wygodnie i zamieszkało. Panna Konstancya posadziła Emila w krześle z poręczami, w mgnieniu oka znalazł się lód, ręczniki, chustki, opaski, a gospodarz kazał zrobić herbaty.
Z wielkiem zajęciem wpatrywał się w Emila, a gdy ten, skutkiem heroicznych leków i sił młodzieńczych, uczuł się lepiej, począł z nim rozmawiać, w sposób tak miły, tak ujmujący, iż zupełnie sobie serce jego pozyskał. Osobliwym jednak trafem czy zapomnieniem, ani Zeller, ani panna Konstancya nie powiedzieli mu kto są... i bliższej znajomości zdawali się unikać. Jednak co tylko gościnność najwymyślniejsza mogła wymagać, wszystko choremu dostarczono. Panna Konstancya, choć unikała zbyt rozżarzonych i płomienistych wejrzeń, kręciła się ciągle, zmieniała kompressy, zabawiała rozmową, usługiwała serdecznie. Emil był wdzięcznością przejęty, a oprócz tego gorzał zapałem, który fantazya młodzieńcza rozdmuchiwała. Ból głowy ustawał powoli, herbata pomogła, ale zmierzchać zaczynało. Emil się uląkł i — bądź co bądź, postanowił jechać do domu, aby ukryć przed matką przypadek. Chciał odbyć podróż konno, lecz mu na to nie dozwolono. Zeller już kazał był zaprządz do swojego wygodnego powozu podróżnego i ludziom polecił aż pod dwór jechać, gdzie Emil dopiero miał siąść na karego dla niepoznaki.
Gdy do wyjazdu przyszło, przejęty wdzięcznością Emil, prosił pana Zellera, aby mu dozwolił zdrowemu przybyć z podziękowaniem, a pannie Konstancyi, którą za swą zbawczynię uważał, wyrażając wdzięczność, mimo, że to nie jest w zwyczaju wielkiego świata, dwakroć ją w rączkę pocałował. Panna się mocno zarumieniła, i przeprowadziła go jeszcze aż do ganku.
Głowa bolała hrabiego Emila, lecz ten ból niknął, obok ucisku serca! Był zakochany — i choć mało lub nic nie znał stosunków Zellerów, od razu wiedział a priori, iż los będzie mu stawiał baryery do przeskakiwania, rowy do przebycia... Któż wie jakie — przeszkody. Mogłaż miłość przyjść bez tego akompaniamentu obligato, który jej zawsze towarzyszy i takiego dodaje uroku!!
Gdzie i z jakiej strony spotkać miał te zapory — nie wiedział jeszcze, ale na duchu sposobił się do heroicznego ich zwyciężania. Czarne oczy panny Konstancyi świeciły mu przez całą drogę, jej głosik i śmieszek odzywał mu się w uszach, zdawało mu się że czuł dotknięcie tych małych, ładnych, choć nie białych jeszcze rączek... A uśmiechy!! Gdy otwierała usta niebo się zdało otwierać... ząbki świeciły jak białe szaty archaniołów... Emil nim dojechał do domu wyegzaltował się tak, że gotów był walczyć z całym światem o nią, zapomniawszy spytać się najprzód, czy jej serce da na to upoważnienie.
Przyszło już pociemku podedworem siąść na karego. Emil skoczył choć w głowie mu łamało, i dojechał do ganku.
Tu wszystko było w najokropniejszym strachu, trwodze, niepokoju. Trzech posłańców wysłano na rozstajne drogi, a gdy Emil zjawił się nareszcie (głowę rozwiązawszy) tłomacząc się tem, że w lesie — zabłądził — dostał burę straszliwą od matki, ks. Maryana, p. St. Flour i Julii.
Nie przyznając się do niczego więcej, oprócz ogromnego znużenia poszedł się zaraz położyć.
Czuł nadzwyczajną potrzebę nazajutrz, gdy guz zaczął schodzić, i ból głowy się uśmierzył — znaleść powiernika... Wszystkim wiadomo, że od niepamiętnych czasów, miłość się nie może obejść bez powiernika, tak jak sztuka mięsa biała bez chrzanu lub musztardy. Emil musiał mieć go, a nie mógł innego znaleźć, jak nie normalnego, rodzaju żeńskiego w siostrze Julii. Wywnętrzyć się zaś potrzebował tak nieodzownie, iż gdyby siostry tej nie miał, byłby jeszcze mniej stosownego szukał ucha i serca dla kondolencyi. Panna Julia przyjęła opowiadanie z podziwieniem, strachem, niedowierzaniem. Miała Emila za tak niedojrzałego, iż ją ta nagła w nim zmiana, zmieszała mocno. O Zellerach w salonie prawie nie mówiono, wiedziała o nich mało. Obawiała się skutków jakichś tego niedorzecznego bałamuctwa Emila, zgromiła go mocno, kazała mu milczeć i przygodę obróciła w śmiech niemal. Wedle pojęć panny Julii, ktoś taki, nie należący do towarzystwa, nie powinien był Emila zająć. Uznała to i niestosownem i śmiesznem. Zamiast więc współczucia, Emil otrzymał burę i śmiech z siebie. Zamilkł, lecz to go nie opamiętało, pozostał niewzruszony przy raz powziętych uczuciach.
Siostra mówić z nim nawet o tem więcej nie chciała.
Na przełamanie tego uporu panny Julii, szczęśliwie wpłynęła okoliczność następująca. W ciągu przechadzek dla zdejmowania widoków z natury, do których panna Julia szczególny tego roku gust powzięła, — trafiało się jakoś, iż Oleś często się z nią spotykał.
W salonie o tem nigdy nie wspominano. St. Flour która protegowała te stosunki potajemne, a hrabinie wmówić się starała, iż panna Julia powoli i stopniowo nabyć może powołania zakonnego — ukrywała starannie schadzki.
Raz jednak hrabiątko z parku podpatrzyło jak siostra niby malowała, jak sąsiad przybył, jak porzuciła dla niego swój album i długą, ożywioną rozpoczęła rozmowę, która się zmieniła w przechadzkę we dwoje... St. Flour na oku ich mając, czytała niby książkę, ciągle się przypatrując rozwijającemu uczuciu, co jej niezmierną robiło przyjemność. Emil domyślił się wszystkiego, ale na ten raz zmilczał. Śledził tylko, czy się to nie powtórzy, podpatrzył raz i drugi a będąc pewien swego, poszedł tryumfujący do pokoju siostry. Miłość uczyniła go daleko przebieglejszym niż zwykle bywał w pospolitem życiu — rozpoczął od spowiadania się przed siostrą z tęschnicy swej i boleści serca.
— Dajże ty mi pokój, Emilu — zawołała Julia — niewiedzieć co ci się marzy — dziecko jesteś. To nie ma sensu.
— Jak ja cię kocham to nie ma sensu — rzekł Emil minę przybierając napuszoną — a jak ty sobie chodzisz romansować za ogrodem z Olesiem — to tobie wolno.
Julia przerażona, obie ręce położyła mu na ustach.
— Emil! milcz! co ci się stało! co ty sobie wymyśliłeś?
— Na moje oczy widziałem... słowo daję, i to nie raz, ale trzy razy. Bierzecie się pod ręce, chodzicie, a St. Flour na straży!
Usłyszawszy to Julia padła na fotel i twarz zakryła, na płacz się jej zebrało. Emil mógł wydać wszystko — zdradzić przed czasem. Nie wiedziała czy ma St. Flour wezwać w pomoc, czy sama wchodzić w układy. Skończyło się jednak łatwo, na wzajemnem porozumieniu i odtąd musiała słuchać marzeń braterskich, tając się ze swojemi.
Tolerowała to dzieciństwo brata.
W kilka dni po nabyciu guza, Emilowi się udało wyrwać do Owsin potajemnie. U ogrodnika sobie wyprosił bukiet przepyszny, obwinął go w arkusz papieru, przeznaczonego do ćwiczeń geometrycznych, kazał go sobie chłopcu wynieść za bramę, aby nikt nie dostrzegł — i z nim pojechał do czarnych oczów.
Z karym wierzchowcem dał sobie radę, tylko go spędził tak, że na nim piana stanęła. W Owsinach znalazł tylko samą pannę Konstancyę, która, choć go przyjęła, ale dała do zrozumienia iż go — długo nie zatrzymuje.
Ofiara ślicznego bukietu została wdzięcznie przyjętą, wstawiono go zaraz do kubka ze świeżą wodą. Emil cały przejęty, trwożny, pełen czci i uwielbienia uczynił wrażenie na energicznej Zellerównie, istoty godnej współczucia. Rozmowa była urywana, niezręczna, ale ze strony wielbiciela pełna frazesów, mających głębokie znaczenie.
Z drugiej strony wypłacono mu wejrzeniami i uśmiechami, które mógł sobie tłomaczyć jak najpochlebniej dla siebie. Gdy po ucałowaniu rączki odjechał nazad do domu, tak był rozmarzony, szczęśliwy, a tak zatopiony w sobie, iż kary, gdyby był chciał, byłby go mógł łatwo z siodła się pozbyć. Szczęśliwie jednak dojechał do domu wczas, i tegoż wieczoru przyznał się Julii jaką zrobił wycieczkę.
Siostra rada nie rada, zostawszy powiernicą jego, ze smutkiem wysłuchała powieści. — Jakiś ją strach ogarniał... Wiedziała jakie projekta osnuwała matka dla kochanego Emila, jakie miała dlań widoki. Z jednej strony zbliżała się katastrofa, bo pan Aleksander miał się wkrótce oświadczyć; z drugiej Emil ze swą niedorzeczną miłością!!
Piekło gotowało się w domu, w którym dotąd pozorny przynajmniej pokój panował.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.