<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygzaki
Wydawca M. Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Jenerałowa zdziwiła się nieco, ale ucieszyła razem odbierając wieczorem, bardzo grzecznie wystylizowane zaproszenie na wieczór, z powodu zaślubin p. Aleksandra z hrabianką Julią, podpisane przez pana Alfreda Zellera.
Zapewne w niedostatku innych znajomości, dla powiększenia towarzystwa, a może dogadzając życzeniu Julii, posłał Zeller zaproszenie pani St. Flour, która się nie posiadała z radości. Obiecano po nią posłać konie, a że i p. Mieczysław Abdank odebrał zaproszenie, i właśnie się namyślał szukać furmana, pani St. Flour odważna i rezolutna, śmiejąc się, niby żartem, ofiarowała się zabrać go z sobą.
Wilski na żaden sposób nie mógł się uwolnić od assystowania obrzędowi, obiecywał sobie wszakże bawić jak najkrócej, skarżyć się na ból głowy, wymknąć się i powracać do domu. Nigdy — od dawna przynajmniej nie czuł się tak znękanym, smutnym, zrozpaczonym. Sam nie wiedział jak się splątał, dając się uczuciu jakiemuś opanować — jak przyszedł do tego szczęścia, które mu dziwnie się wydawało smutnem, przerażało go niemal. Od ostatniej rozmowy z Zellerem i wypaplania się jenerałowej, chodził jak nie swój. Zaczynał teraz widzieć jasno, że miłość dla Maryi była wystygła, małżeństwo ciężarem... — a to serce, którego on pierwszym i jedynym sądził się panem! już dla kogoś biło wprzódy. Ten ktoś — był też z swemi wspomnieniami i uwielbieniami, aby mu truć jego pożycie... Wilski byłby zerwał, — ale — teraz nie miał do tego powodu, ani pozoru — był najszczęśliwszym z ludzi.
W tych myślach, począł się kwaśny i stroskany wybierać do Owsin. Wedle programu ślub za indultem miał się odbyć we dworze samym. P. Adam nie przewidywał, aby Zeller zebrać miał wiele osób, ani bardzo świetnie wystąpić. Przygotowanym więc był do powrotu tegoż wieczora.
Z południa jakoś, dojechał Wilski do Owsin, których stare opuszczone pałacysko, smutne widywał tylko zdala, gościńcem przejeżdżając, do którego frontem było obrócone...
W dziedzińcu widać już było ruch znaczny, bryczki, powozy i ludzi. Główny ganek przyozdobiony był i zawieszony zielonemi wieńcami.
Zbliżywszy się postrzegł liczną służbę, którą musiano chyba extra-pocztą wywieźć z Warszawy, bo jej Zeller nie miał, a w sąsiedztwie tak łatwo znaleźć jej nie było podobna. Wszystko wyglądało bardzo świątecznie, i, choć znać w tem było pośpieszne przygotowanie, wspaniałe było i pańskie.
W wielkiej pustej sali, którą ubrano w wazony i kwiaty, przygotowany stał ołtarz, otwarte na prawo i lewo pokoje świeżo umeblowano wytwornie.
Gospodarz czarno ubrany... powitał go w progu i wprowadził, a tuż znalazł się znajomy Abdank i Oleś w weselnej toalecie...
Oprócz nich pan Paweł brat gospodarza, i nie znana nikomu zblizka figura pocieszna, gwałtem wciągnięty z swej pustelni, dziadunio panny młodej Okoszko, który na złość siostrzenicy hrabinie — porzucił towarzystwo psów swoich i dał się namówić, po raz pierwszy od wielu lat, wejść między ludzi... Pan Łowczy miał nie małą trudność z obmyśleniem ubioru... przypomniał sobie wszakże pewien kufer z dawnych czasów i nie wachał wystąpić w stroju prawie maskaradowym, który go wcale nie żenował.
Miał na sobie trykotowe zielonkowate spodnie, do butów ze sztylpami przeznaczone, jako też i te się znalazły, choć żółte sztylpy barwę świeżą straciły, kamizelkę jasną haftowaną jedwabiami, chustkę białą ogromną, taką jaką incroyables nosili, i frak cynamonowy z guzami stalowemi świecącemi. Mankiety zżółkłe, żabot nie świeży, rękawiczki archeologiczne, dopełniały kostiumu wielce oryginalnego. Okoszko w nim wszakże, nie troszcząc się o to, że oczy zwracał, paradował w przekonaniu, że był daleko piękniej od innych ubranym.
Hrabia Emil, który wraz z zawiniątkiem wykradł się z domu, był prawidłowo ubrany, ale że matka trzymała go, mimo wieku, jako małoletniego, w żakietach i tużurkach — nie miał nieszczęśliwy fraka... Gryzło go to niezmiernie, nie mógł się jak dzieciak pokazać w oczach „ubóstwianej.“
Zdobył się więc na męztwo, że poły bardzo ładnego tużurka warszawskiego misternie popodpinawwszy, uczynił z niego uchodzącą fraczynę. Zresztą, aż do białych rękawiczek, na niczem mu nie zbywało. Szczęśliwy był teraz ze swej odwagi i pomyślnego dokonania ucieczki, nie chcąc się zastanawiać nad możliwemi jej następstwy.
Wielkie było podziwienie Wilskiego, gdy się dowiedział, że i jenerałowa zaproszona, przybyła także, i właśnie w osobnym pokoju się ubierała... St. Flour już strojna, wesoła, wyświeżona, wybiegała co chwila, czegoś potrzebując do toalety panny młodej... chichotała z mężczyznami i uciekała co prędzej. W niedostatku innych ona i panna Konstancyą, role drużek obejmowały, hrabia Emil i uproszony, nie bardzo prawnie, Abdank... mieli służyć za drużbów. Wszystko było potrosze improwizowane, ale na niczem nie zbywało.
Na starych chórach sali; ustanowiono nawet pulpity dla muzyki, którą sprowadzono z Lublina.
W największe podziwienie wprawiły Wilskiego, zaraz po śniadaniu, przepyszne srebra, które stół okryły... zastawa książęca i kuchnia jej nieustępująca. Pewno w domu hrabiny, wesele nie mogło się odbyć z większą wystawą i przepychem... Gospodarz i brat jego Paweł kręcili się, przyjmując szczupłe grono wybranych.
Nadjechał i ks. kanonik Nawarski z najpiękniejszą swą komżą koronkową, ze stułą szytą na kanwie przez księżnę... wystrojony, poważny... i zupełnie biskupio wyglądający. Starzy Zellerowle, choćby ich rad był widzieć gospodarz — przybyć nie mogli. Ze wszystkich najdrastyczniej się przedstawił łowczy Okoszko, jakby widmo wyciągnięte z trumny w swym stroju przedwiecznym. Chodził on przysłuchując się rozmowom, zamyślony, i mało mieszał się do nich.
W pokoju panny młodej, St. Flour całując ją, śmiejąc się i plącząc, ubierała wychowanicę, zadumaną ale spokojną. Od tych dni, gdy z oczyma spuszczonemi siadywała w kącie za matką, z pomiętą robotą kanwową w ręku, ledwie śmiejąc ukradkiem rzucić wejrzenie, zmieniła się Julia bardzo. Czuła że z tego przedsienia życia wejść miała do świątyni, że rozpoczynała tę walkę o szczęście i losy, która całą przyszłość stanowiła. I choć St. Flour usiłowała ją rozweselić, zasępiona była, a raczej zagłębiona w sobie. Ekscentryczne to wesele musiało też działać na nią, dom obcy, ludzie nie swoi, brak matki. Wprawdzie Zeller był ciągle dla niej najczulszym, a Kostusia była jej oddaną i zaparła się siebie dla biednej sieroty... jednak brakło tu tego, co uświęca dzień uroczysty, miłości macierzyńskiej i błogosławieństwa. Cała w bieli Julia patrzała w zwierciadło, gdy jej wieniec przypinano i nie widziała nic, za łzami które taiła.
St. Flour odmłodzona, cała w kwiatach, jaskrawością stroju i humoru starała się młodość przywrócić. Niestety... zamiast swego brzoskwiniowego puszku, miała teraz maleńki czarniawy wąsik na górnej wardze, który się nie dał ani odprawić ani zamalować. Mówiła sobie, że to ją czyniło piquante; ale wolałaby była czem innem stać się ponętną.
W innym pokoju stroiła się jenerałowa, równie starając uczynić młodą i wdzięczną, — z pomocą nie kwiatów i pstrocizn, ale klejnotów i ubioru modnego. Wzięła też swoje najwspanialsze kolie szmaragdowe, koronki, aksamit i najwytworniejsze fraszki, jakiemi obwiesić się mogła. Było jej ładnie, ale sama czuła, że nadto się ustroiła na Semiramidę.
W obawie aby nie parsknęła śmiechem na widok pana Okoszki, panna Konstancya wcześnie jej wytłómaczyła, kto on był i dla czego tak dziwacznie wyglądał.
— Ale ja, bo go jeszcze dzieckiem kiedyś widywałam — odezwała się jenerałowa — dziwak był całe życie.
Ubiór siostry gospodarza bardzo prosty, podnosił jej wdzięk dziewiczy. Świeża śmiała, energiczna, obok arystokratycznej Julii odbijała kontrastem życia rozwiniętego pracą i własną siłą. Coś tajemniczego było w pierwszej; w drugiej ta pełność sił, która zdaje się wyzywać losy do boju.
Julia obracała się i teraz, trochę senna, nie władając sobą; Konstancya biegała, śmiała się, pokazywała białe ząbki i nieulęknionem okiem patrzała w twarze, których wzrok ją nie zastraszał. W białej sukience, z wstążkami i bukietem, zwinna i zręczna, słowem i ręką nieustannie była czynną.
Obrzęd nie mógł się odbyć według starodawnych form tradycyjnych, ale gdy znać dano, że kanonik, włożył komże i ołtarz czekał na narzeczonych, Julia wychodząc sama, prowadzona przez brata, szepnęła mu, aby naprzód prowadził ją do dziadka, potem do opiekuna.
Okoszko zmięszał się i zdziwił, gdy zobaczył przed sobą klęczącą hrabiankę, ręce mu się zatrzęsły, zaczął coś bełkotać, pochylił się — na płacz się zebrało. Pobłogosławił wzruszony. Wilski stał niemy, blady i po francuzku powiedział rodzaj komplimentu. Panna młoda i Oleś z kolei poszli prosić wszystkich o to błogosławieństwo na drogę, którego nadto mieć nie można.
Obrzęd rozpoczął się zaraz, bez żadnego przemówienia, gdyż od tego uwolniono ks. kanonika, przez wzgląd na okoliczności.
Ks. Hamerski, któremu się zdawało, że był wymownym, bo mu łatwo było o wyrazy dźwięczące i głos miał piękny, który podnosić umiał tak, iż serca samą intonacyą poruszał; ks. Hamerski, który rad był jednę z trzech mów weselnych zużytkować — nie zupełnie był rad temu, lecz się zastosował do życzenia.
U ołtarza Julia stała jak posąg zamyślona, ale spokojna, Aleksander z wyrazem energii widocznie wyrobionej silnem postanowieniem...
Po błogosławieństwie na chórze odezwała się muzyka, nastąpiły powinszowania i goście weszli do świeżo urządzonego salonu.
Wilski, który chodził ciągle melancholiczny, struty — nie swój, przy ołtarzu dopiero zobaczył pannę Konstancyę. Świeży ten kwiatek uczynił na nim wrażenie, jakie na zużytych nieco ludziach robi młodość bujna i świeża. Podobała mu się bardzo. Widok tej twarzy różowej trochę go orzeźwił — odprostował się i spojrzał w zwierciadło.
Dostąpić w pierwszej chwili po wejściu do salonu panny Konstancyi nie było podobna. Hrabia Emil wślad chodził za nią, i nudził ją z tą natarczywością dziecinną, która znamionuje pierwsze występy studenckie na tem polu... Panna Konstancya obchodziła się z nim poufale, dobrotliwie, lecz widocznie nie bardzo go biorąc na seryo, prawie protekcyonalnie.
Pochwyciwszy chwilę sposobną, Wilski zażądał od gospodarza, aby go siostrze przedstawił. Właśnie panna Konstancya siedziała odpoczywając nieco, po trudach poranku, gdy Wilski stanął przed nią. Zeller natychmiast odszedł, zostawując go przy niej. P. Adam usiadł na blizkiem krześle, z ochotą do rozmowy i bliższego zapoznania.
Znawca piękności niewieścich, zdumiał się pobieżnym wzrokiem rozpatrując w szczegółach. Rączki były... małe i, choć nie pieszczone przez właścicielkę, stworzone do całowania. — W oczach paliły się myśli jasne... usta śmiały do życia... Coś zdrowego, rzeźwego, nie wymuszonego... wiało od niej wiosną.
— Pani tu w naszych stronach prawie jesteś obcą? — począł Wilski.
— Nie panie — śmiało patrząc mu w oczy tak, iż biedny wdowiec, zmuszony był uciec z niemi — odezwała się panna Konstancya — tu się rodziłam, wyrosłam... ale byłam zmuszona potem trochę biegać po świecie, aby ciężarem nie być rodzicom... Miała ta moja pielgrzymka swe nieprzyjemności ale i wielkie korzyści.
— Spodziewam się, że teraz ona skończona — rzekł Wilski..
— A! któż to wiedzieć może? Mój poczciwy, dobry brat, — może mnie nie potrzebować! rodzice chyba... Tak... nie wiem!
— Szczęśliwy obrót interesów brata pani, zmienia dziś zupełnie jej położenie.
Panna Konstancya zamyśliła się nieco.
— Ja jakoś w to nie wierzę... Te cuda na świecie, nagłe zwroty wydają mi się jakby snem. Lepiej się na to nie spuszczać i być zawsze gotową — na wszystko. O! mnie na męztwie nie zbywa?
Uśmiechnęła się, pokazała ząbki białe.
— Jakie mamy dziś miłe — i, jak dla nas, liczne towarzystwo... — odezwała się. Rada jestem z tego dla Alfreda. Jego mało kto zna i ocenia... a bliżej go poznać trzeba, aby go zrozumieć. Tak, na pierwszy rzut oka, wydaje się zimnym... ale serce ma złote... Tymczasem tu, zdaje się przeznaczonym na to, aby wegetował w kątku.
— Nie sądzę — rzekł Wilski — jak tylko chce wejść w towarzystwo, łatwo mu się ono otworzy i z przyjemnością go powita...
Kostusia mówiła ciągle bardzo śmiało i z ujmującą otwartością. — Wilski słuchał wdzięcznego głosu, mocno zajęty i zaintrygowany tą postacią tak dla niego nową.
— Ale to prawda — przerwała zaraz — że my, Alfred i ja... i cała nasza rodzina... w innych sferach krążąc, nie bardzo może potrafilibyśmy do nowego dla nas świata się zastosować. Alfred zdziczał u biura.
Rozmowa tak dobrze rozpoczęta, przeciągnęła się dosyć długo. Wilski podziwiał rozsądek i śmiałość panny, ona znajdowała go dystyngowanym. Emil, który stał naprzeciw i upatrywał chwili, by się mógł przysunąć do ubóstwianej po raz pierwszy doświadczył tortur zazdrości. Zły był na Wilskiego, któremu przysiadywanie do panny Konstancyi miał za zbrodnię, nie wyobrażając sobie, ażeby bezkarnie w jej sąsiedztwie przebyć można pół godziny i odejść nie będąc oczarowanym.
— To zdrajca — to rozpustnik — mówił w duchu, uwodziciel wszystkich kobiet... Niegodziwy! Ale i panna Konstancya... nie rozumiem! żeby tak można patrzeć... tak się uśmiechać!
W innym kątku jenerałowa, pochwyciwszy Okoszkę, korzystała ze zręczności aby wybadać oryginała, o którym słyszała wiele. Ze śmiałością, do jakiej była nawykła, zadawała mu pytania tak zbójeckie, iż Okoszko na nie z trudnością mógł odpowiedzieć. Sam na sam w dworku, byłby śmielszym; tu gromada ludzi niezmiernie go czyniła wystraszonym, nieswoim... Mięszał się bełkotał, a pani Irena była nielitościwą.
— Ja bo pana doskonale pamiętam — mówiła — ale pan naówczas nie byłeś taki dziki. Co to się panu zrobiło? przyznaj się pan? To jakaś historya sercowa?
Jakże można żyć bez ludzi, zakopać się... Słyszę, że pan tylko ze swemi psami rozmawiasz...
— Ale, pani dobrodziejko — bąkał łowczy — każdy żyje jak mu dogodniej — samotność nie jest grzechem.
— Owszem — zaśmiała się jenerałowa — człowiek się winien społeczeństwu.
— Ja też całe życie nie pustelnikowałem tak jak teraz — odparł Okoszko, — ale mam prawo na starość do emerytury...
— I w istocie tylko ze psami pan teraz obcuje? — spytała Irena.
— Psy, bo pani dobrodziejko — co się tyczy przywiązania, z pewnością prym trzymają przed ludźmi, a i to dobre — że nie gadają.
Jenerałowa rozśmiała się.
— Przedziwny bo pan jesteś!
Okoszko kołnierzyki pociągnął do góry, a dochodziły mu i tak pod same uszy — sapnął i zmilczał.
— A pan sobie też mnie przypominasz? — spytała Irena.
— Coś nie coś! — rzekł Okoszko — pamiętam żeś pani klapsy dawała pannie Maryi, i że ona chodziła na skargę...
— A! to być może — byłam bardzo żywa.
— I widzę, że to pani do dziś dnia zostało! — dodał stary.
— Bo ja mój łowczy, wcale inaczej życie pojmuję, niż ty, — poczęła Irena... Zakopać się w lesie i utrzymywać życie na to, aby ciężyło sobie, a drugim się na nic nie zdało... a! to wolałabym umrzeć. Ja potrzebuję się ruszać, karmić światem, światu służyć lub zawadzać, a być czynną.
— Ha! jak co komu służy — rzekł Okoszko — ja i nikomu nie zawadzam i sobie zawadzać nie daję — i ciuciubabka mnie nie bawi.
— To prawdziwe poświęcenie z jego strony — żeś się dał ściągnąć tutaj.
— Większe dalipan, niż się pani zdaje — westchnął Okoszko.
Wyszafuję życia przez jeden dzień tyle, co by mi stało na dziesięć w domu, — ludzi sobą naśmieszę, przywiozę żółci do chaty... i tyle... ale — trzebaż coś było uczynić dla sieroty, która matki nie ma...
Odwrócił głowę.
— Z hrabiną się nie widujecie? — spytała Irena.
— Ja? a to po co? Ona dawno przestała być moją siostrzenicą, a ja miałem czas zapomnieć, że nią była...
Co mnie do hrabiów, takiemu prostemu człowiekowi!
Wysokie progi na moje nogi!
— Więc może i tego nie wiesz, panie łowczy, że hrabina wychodzi zamąż.
Okoszko pokręcił głową, która w białej chuście ogromnej dziwnie się poruszyła, jak u lalki ze sprężyną.
— A — za kogóż? chyba już za udzielnego księcia? — rzekł szydersko...
Irena wskazała nieznacznie Wilskiego.
— A! rozumiem — szepnął łowczy — pokuta za stare grzechy.
— Hm! jeżeli już chciała się oczyścić Sakramentem — dodał z ironią — trzeba było trochę dalej zawrócić.
Jenerałowa się śmiała.
— Ale pan zły jesteś.
— Nauczyłem się tego od psów, z któremi obcuję — odezwał się stary — i one są złe, ale im z tem dobrze.
Trzeba się w życiu odgryzać, aby nie być zgryzionym.
Tak! tak!
W tej chwili drzwi się otworzyły do sali, w której obiad był przygotowany... Można już było wnosić ze śniadania, iż będzie wytwornym — lecz przeszedł wszelkie oczekiwania.
Sala była przystrojona kwiatami i kobiercami, stół uginał się pod srebrami... kryształami i koszami owoców, znać było rękę francuza w urządzeniu uczty, z niepotrzebną rozrzutnością i wykwintnością podanej. Gospodarz nadzwyczaj skromnie się krył i jak najmniej chciał być widocznym. Wszyscy usiedli na miejscach, które dla nich były przeznaczone. Wilskiemu dostała się panna Konstancya z jednej, jenerałowa z drugiej strony.
Irena szepnęła mu na ucho.
— Nie będzie teraz sposobu gościa poprosić na obiad, tak Zeller z wysokiego tonu począł? Ale to dzień wyjątkowy... i domu na tej stopie trzymać nie myśli.
— Przepraszam — rzekł Wilski — mówił mi, iż postanowił, po prywacyach jakie doznał w życiu — nie żałować sobie — a środki po temu są — nie zrujnuje się!!
Westchnął... i zwrócił się do panny Konstancyi, dla której był w atencyach, Emila do rozpaczy ciągle przyprowadzających. Ten siedział przy St. Flour, nie jadł i wzdychał.
— Co to panu Emilowi jest?? — spytała — czegoś nie swój?
Hrabia spojrzał na nią, westchnął głęboko, wychylił kieliszek madery, i założył ręce na piersiach. Oczy jego padły na pannę Konstancyę, i już się od niej oderwać nie mogły.
— Widzi pani! — szepnął do St. Flour.
— Co takiego?
— A! już ja nie powiem — jeśli pani nie widzi!!
Francuzka przebiegła oczyma stół.
— Widzę, że kanonik — łakomie je paszteciki.
Emil ramionami ruszył.
— Że Okoszko zawiązał serwetę tak, iż nie widać z pod niej nic, oprócz jego pomarańczowej twarzy.
— No!! westchnął Emil.
— Że pan Abdank kazał sobie nalać drugi kieliszek madery.
— E!! czy pani żartuje?
— No — a Wilski zjada oczyma pannę Konstancyę.
Emil pokiwał głową smutnie.
— Widzi pani! Taki człowiek! — szepnął po cichu... taki to człowiek.
— Czy to panu Emilowi szkodzi? rozśmiała się St. Flour...
Młody hrabia z wielką godnością, milczeniem się osłonił...
Od stóp do głów zmierzyła go St. Flour, i byłaby się rozśmiała, gdyby w tej chwili Micio, podnosząc kieliszek madery, nie dał jej znaku, kładąc rękę na sercu, iż tajemniczo pije jej zdrowie. St. Flour dotknęła swego kieliszka i przyłożyła też rękę z wyrazem, który sobie można było najrozmaiciej tłómaczyć. Abdank wychylił duszkiem maderę...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.