Benvenuto Cellini (1893)/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas,
Paul Meurice
Tytuł Benvenuto Cellini
Podtytuł Romans
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Ascanio ou l'Orfèvre du roi
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Aleksander Dumas (Ojciec).



Benvenuto Cellini
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.
Tom II.
WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
11. ulica Mazowiecka 11.

1893.
Дозволено Цензурою.
Варшава 19 Ноября 1893 года.


ROZDZIAŁ I.
KOBIETA ZMIENNĄ JEST.



Pałac d’Étampes nie był zbyt odległy od gmachu Nesle.
Niech się przeto nasi czytelnicy nie dziwią, że przejdziemy z jednego do drugiego.
Położony obok bulwaru Augustyanów, rozciągał się wzdłuż ulicy Gilles-le-Gueux, którą później sentymentalnie nazwano ulicę Git-lecoeur.
Główne jego wejście było od ulicy de l’Hirondelle.
Franciszek I-szy darował go swojej kochance dlatego, aby zgodziła się zostać żoną Jakóba Desbrosses, hrabiego de Penthiévre, jak znowu dał księstwo d’Etampes i rządy Bretanii Jakóbowi Desbrosses, hrabiemu de Penthiévre, ażeby zgodził się zaślubić jego kochankę.
Król zresztą starał się uczynić swój podarunek godnym pięknej Anny d’Helly.
Kazał urządzić stary ten gmach w najnowszym smaku.
Na ponurej i surowej fasadzie, ukazały się jakby przez czarodziejstwo świeże kwiaty odrodzenia.
Wewnątrz umeblowano pokoje z królewskim przepychem, i dom lepiej był urządzony, jak dla prawdziwej królowej, a nawet daleko lepiej bezwątpienia jak mieszkanie skromnej i dobrej Eleonory, siostry Karola V-go, a żony prawnej Franciszka I-go, którą tak mało zajmowano się w święcie, a nawet u dworu.
Jeżeli teraz pozwolimy sobie wejść bardzo rano do pokoju księżnej, znajdziemy ją na pół leżącą na sofie; na jednej z pięknych rąk opiera, swoją śliczną głowę, drugą zaś przesuwa w splotach ciemnych włosów z złotemi odcieniami.
Obnażone stopy Anny wydają się jeszcze mniejszemi i bielszemi w szerokich pantofelkach z czarnego aksamitu, a jej suknia obszerna i spływająca, dodaje jej wdzięku ponętnego.
Król wprawdzie znajduje się tam, stojąc przy oknie, lecz nie patrzy na księżnę.
Uderza palcami w takt po szybie i zdaje się głęboko zamyślonym.
Bezwątpienia zajęty jest ważną kwestyą dozwolenia przejazdu przez Francyę Karolowi V-mu.
— Cóż tam robisz, Najjaśniejszy panie, odwrócony do okna? — odezwała się nakoniec zniecierpliwiona księżna.
— Wiersze dla ciebie, moje życie, i właśnie je w tej chwili ukończyłem — odrzekł Franciszek I-szy.
— O! powiedz mi je prędzej, proszę cię, mój piękny książę... wszak mi je powiesz?
— Rozumie się — rzekł król z zarozumiałością ukoronowanego wierszopisa. Słuchaj — i zaczął deklamować z wdziękiem:

Etant seul et auprés d’une fenétre
Par un matin comme le jour poignait,
Je regardais Aurore a main senestre,
Qui à Phoebus le chemin enseignait,
Et d’autre part ma mie qui peignait
Son chef doré, et vis ses luisants yeux,
Dont un jeta un trait si gracieux,

Qu’a haute voix je fus contraint de dire;
Dieux immortels! rentrez dedans vos cigux;
Car la beauté de celeste vous empire.

(Stojąc raz przy oknie, rankiem, gdy dzień zaczynał rozjaśniać się, spoglądałem jednem okiem na Jutrzenkę, która torowała drogę Febusowi, drugim zaś na moją ulubioną, która czesała swoje złote włosy, i widziałem jej błyszczące oczy, z których wypadł pocisk tak czarowny, że przymuszony byłem głośno wyrzec: bogowie nieśmiertelni! powróćcie do waszych niebios, gdyż piękność ziemianki zwyciężyła was!)
— O! prześliczne wiersze — rzekła księżna przyklaskując. Przyglądaj się teraz Jutrzence ile ci się podoba; odtąd nie będę o nią zazdrosna, ponieważ jej winnam tak wzniosłe pochwały. Powtórz mi je, proszę...
Franciszek I-szy powtórzył uprzejmie tak dla niej jak dla siebie zalotny madrygał, lecz tą razą Anna zachowała milczenie.
— Cóż ci jest moja piękna? — rzekł król spodziewając się drugiej pochwały.
— Co mi jest, Najjaśniejszy panie? Oto tem słuszniej dzisiaj powtórzę ci to, co mówiłam wczoraj wieczór: Poeta winniejszym jest jeszcze jak król rycerz, dozwalając bezkarnie znieważać swoją damę, gdyż jest zarazem jego kochanką i jego muzą.
— Znowu złośliwa! — rzekł król z lekką niecierpliwością — widzisz w tem zniewagę, dobry Boże! Twoja nienawiść jest więc nieubłaganą, moja potężna nimto?
— Nienawidzę, tak jak kocham z całej duszy.
— A jednak, gdybym cię prosił abyś nie miała urazy do Benvenuta, szaleńca, który nie wie sam co mówi i który nie miał zaręczam ci zamiaru obrażenia cię... Wiesz zresztą, że łaskawość jest udziałem bóstwa, przeto kochana bogini, przebacz temu szaleńcowi przez miłość dla mnie.
— Szaleńcowi? — powtórzyła Anna szyderczo.
— O! szaleniec godny uwielbienia, to prawda — rzekł Franciszek I-szy — widziałem go wczoraj, przyrzekł mi cudowne rzeczy. Jestto człowiek nie mający, jak sądzę, równego w swojej sztuce i który wsławi mnie w przyszłości tyle, ile Andrzej del Sarto, Tycyan i Leonard de Vinci. Wiesz jak kocham moich artystów, moja droga, bądź więc łaskawą i pobłażającą dla Celliniego, zaklinam cię. E! mój Boże, deszcz kwietniowy, kaprys kobiecy i przywidzenie artysty, podług mnie, więcej mają wdzięku niż sprawiają nieprzyjemności. No, przebacz mojemu ulubieńcowi, jeżeli mię kochasz.
— Jestem twoją sługą i będę posłuszną, Najjaśniejszy panie.
— Dziękuję ci. W zamian za tę łaskę, którą mi udziela dobroć kobiety, możesz żądać co ci się podoba od potęgi króla. Lecz, niestety! już dzień zupełny, i muszę cię opuścić. Znowu dzisiaj rada. Co za nudy! A! mój brat Karol V-ty czyni mi uciążliwem rzemiosło króla. Używa podstępu w miejsce rycerstwa, pióra w miejsce szpady, to wstyd. Sądzę, że trzeba będzie wynaleźć nowe wyrazy na określenie całej tej umiejętności, całej tej zręczności w rządach. Bądź zdrowa, moja luba; nie wstawaj, mój paź czeka na mnie w przedpokoju. Dowidzenia! myśl o mnie.
— Zawsze, Najjaśniejszy panie.
I czyniąc jej ręką ostatni znak pożegnania, Franciszek I-szy uniósł kobierca i wyszedł zostawiając piękną księżnę, która pomimo swojego przyrzeczenia, zupełnie pamiętać o nim nie myślała.
Bo też pani d’Etampes miała naturę czynną i ognistą.
Pozyskawszy miłość króla, o którą usilnie się starała, wkrótce spostrzegła, że to uczucie nie wystarczało niespokojnemu jej umysłowi i zaczęła się nudzić.
Admirał Brion i hrabia de Longueval, których kochała przez jakiś czas Diana de Poitiers, a którą nasza księżna zawsze nienawidziła, nie zajmowali jej dosyć; lecz od ośmiu dni, próżnia jaką czuła w umyśle, zapełniła się nieco; pani d’Etampes znowu zaczęła żyć, dzięki nowej nienawiści i nowej miłości.
Nienawidziła Celliniego, a kochała Askania, i o nich to obu myślała w chwili, gdy kobiety kończyły ją ubierać.
Kiedy pozostawało tylko ubrać głowę, oznajmiono prewota Paryża i wicehrabiego de Marmagne.
Obaj należeli do najgorliwszych stronników księżnej, w pośród dwóch partyj, jakie utworzyły się u dworu, pomiędzy nią a kochanką Delfina, Dianą de Poitiers.
Zwykle dobrze przyjmujemy przyjaciół gdy myślemy o nieprzyjacielu, to też z niewypowiedzianym wdziękiem pani d’Etampes podała rękę prewotowi i uśmiechającemu się wicehrabiemu.
— Panie prewocie — rzekła z gniewem udanym i politowaniem, które nie miało nic obelżywego, dowiedzieliśmy się o niegodnem obejściu, jakie was spotkało ze strony tego nieokrzesanego włocha; was, naszego najlepszego przyjaciela, wierzcie, że szczerze się tem oburzyliśmy.
— Pani — odpowiedział d’Estourville wyszukując pochlebstw, nawet ze swojego niepowodzenia; wstydziłbym się, gdybym w moim wieku i z moim charakterem, oszczędzony był przez niegodziwca, którego nie wstrzymała twoja piękność i wdzięki.
— O! — rzekła Anna — o was tylko mówię; bo co do mojej osobistej zniewagi, król, który jest w istocie zbyt łaskawym na tych zuchwałych cudzoziemców, prosił mnie, abym o niej zapomniała i muszę to uczynić dla niego.
— Skoro tak, pani, prośba, którą mieliśmy zanieść do ciebie, będzie zapewne źle przyjętą, prosimy więc o pozwolenie oddalenia się bez wyjawienia jej pani...
— Jakto, panie d’Estouiville, czyż nie jestem gotowa wam dopomódz w każdym czasie i w każdej okoliczności? Mów! mów! lub rozgniewam się na tak nieufnego przyjaciela.
— A więc, racz pani posłuchać. Sądziłem, żem miał prawo użyć na korzyść wicehrabiego de Marmagne przywileju na mieszkanie w jednym z pałaców królewskich, który otrzymałemz twojej pani wspaniałości; i naturalnie rzuciliśmy oczyma na pałac Nesle, który się dostał w tak złe ręce.
— A! a! — rzekła księżna. Słucham cię z całą, uwagą.
— Wicehrabia, pani, przyjął zrazu moję ofiarę z wielką skwapliwością; lecz po namyśle, waha się i obawia tego strasznego Benvenuta.
— Za pozwoleniem, mój szanowny przyjacielu — przerwał wicehrabia de Marmagne — tłomaczysz się bardzo źle. Nie lękam się Benvenuta, lecz gniewu króla. Nie obawiam się wcale być zabitym przez tego nieokrzesanego włocha — jak pani mówi — lecz boję się abym go nie zabił i tym sposobem nie pozbawił naszego króla sługi, którego zdaje się bardzo cenić.
— Ośmieliłem się, pani, zapewnić wicehrabiego, że wrazie potrzeby może liczyć na jej protekcyę — dodał prewot.
— Nigdy jej nie odmawiałam moim przyjaciołom — rzekła księżna — a zresztą, czy nie masz za sobą lepszej odemnie przyjaciółki: słuszności? Czyż nie postępujesz w myśl życzeń króla?
— Jego królewska mość — odpowiedział Marmagne — nie wskazał sam pałacu Nesle, i nasz wybór, nie można tego ukrywać, wielkie będzie miał podobieństwo do zemsty. A potem jeżeli — jak mogę zapewnić, gdyż wezmę z sobą, dwóch ludzi pewnych — jeżeli zabiję Celliniego?
— O! mój Boże — rzekła księżna pokazując z uśmiechem swoje białe zęby — król proteguje żyjących, lecz ani pomyśli mścić się za umarłych, i spodziewam się, że skoro nie będzie nim już powodować jego uwielbienie dla sztuk, pamiętać tylko będzie o swojem przywiązaniu do mnie. Wszak ten człowiek publicznie mnie znieważył! czy zapomniałeś o tem Marmagne?
— Ależ pani! — rzekł ostrożny wicehrabia — czy wiesz dobrze w czem potrzebujemy protekcyi?
— O! tłomaczysz się bardzo wyraźnie, wicehrabio.
— Jeżeli pani pozwolisz, wytłomaczę się jeszcze jaśniej. Być może, że z tym dyabelskim człowiekiem siła nic nie podoła, i wówczas przyznam się, że będziemy musieli uciec się do podstępu. Gdyby przeto uniknął morderców wśród dnia w swojem mieszkaniu, a takowi znaleźli go przypadkiem pewnego wieczoru w odległej uliczce... ludzie ci, pani, nietylko mają szpady, mają także sztylety.
— Zrozumiałam — rzekła księżna spokojnie i nie okazując aby objawienie tego morderczego zamiaru sprawiło na niej jakiekolwiek wrażenie.
— I cóż wicehrabio, widzę, że jesteś człowiekiem przezornym i że niebezpiecznie być twoim nieprzyjacielem.
— Lecz co mówisz pani o moim zamiarze?
— Rzecz jest ważna w istocie i wartoby może nad nią się zastanowić; lecz co wam mówiłam, każdy wie, sam król nawet, że ten człowiek zranił głęboko moję dumę. Nienawidzę go... tyle ile mojego męża lub panią Dianę; i dalibóg, sądzę, że mogę wam przyrzec... Lecz co to jest, Izabello, dla czego nam przerywasz?
Te ostatnie słowa księżnej wymówione były do jednej z jej kobiet, która weszła zmieszana.
— Wybacz pani — rzekła Izabella — lecz ten artysta florencki, ten Benvenuto Cellini, przyszedł z najpiękniejszą wazką wyzłacaną, jaką tylko można sobie wyobrazić. Powiedział bardzo grzecznie, że przybył ofiarować ją księżnie pani i prosi niezwłocznie o pozwolenie pomówienia z nią przez chwilę.
— Aha! — odrzekła księżna z zadowoleniem złagodzonej dumy — i cóżeś mu odpowiedziała Izabello?
— Że pani jest nieubrana i że ją uwiadomię.
— Bardzo dobrze! Zdaje się — rzekła księżna odwracając się do zmięszanego prewota, że nasz nieprzyjaciel uznaje swoję winę i że zaczyna pojmować co jesteśmy warci i ile możemy. Pomimo to, nie tak łatwo jak sądzi otrzyma to czego żąda i nie przyjmę tak prędko jego wymówek. Trzeba aby lepiej uczuł swoję winę i nasz gniew. Izabello, powiedz mu, że uwiadomiłaś mię i że rozkazuję aby zaczekał.
Izabella wyszła.
— Mówiłam ci więc, wicehrabio de Marrnagne — odezwała się znowu księżna łagodząc już nieco swój gniew, że przedmiot, o którym mówiłeś mi, jest ważny i że nie mogę ci przyrzec pomocy w tem co po prostu nie jest czem innem, jak zasadzką i morderstwem.
— Zniewaga była tak wielką — odważył się powiedzieć prewot.
— Zadosyć uczynienie, spodziewam się, będzie odpowiednie, panie prewocie. Ta groźna duma, która opierała się monarchom, czeka tam, w moim przedpokoju, na mój kaprys kobiecy, i dwie godziny tego czyśca, ukarzą go dostatecznie za słowo wymówione w nieuwadze. Nie trzeba też być bez litości, prewocie. Przebaczcie mu, tak jak ja mu przebaczę za dwie godziny. Ciekawam czy będę miała mniej nad wami wpływu niż król nademną?
— Racz więc nam pozwolić pani, pożegnać cię — rzekł prewot kłaniając się — gdyż nie chciałbym dać mojej istotnej władczyni przyrzeczenia, któregobym nie dotrzymał.
— Chcecie odejść! o nie — rzekła księżna chcąc koniecznie mieć świadków swojego tryumfu — pragnę Mości prewocie, abyś był obecny poniżeniu twojego nieprzyjaciela i abyśmy tym sposobem oboje byli pomszczeni przy jednej sposobności. Poświęcam tobie i wicehrabiemu te dwie godziny: nie dziękujecie mi? — Powiadają, że wydajesz swoję córkę za hrabiego d’Orbec, panie Robercie? — Piękna partya, w istocie. Mówię piękna: dobra raczej powinnabym powiedzieć; lecz siadajcie panowie. Czy wiesz prewocie, że na to małżeństwo potrzeba mojego zezwolenia, a chociaż o nie mnie jeszcze nie prosiłeś, udzielę je. D’Orbec jest mi równie poświęconym jak ty. Spodziewam się, że zobaczemy wkrótce twoję córkę i że jej mąż ukaże ją na dworze.
Księżna ciesząc się zawczasu z swojego zwycięztwa, mówiła długo w ten sposób, gdy tymczasem jej niecierpliwa radość przebijała się w najmniejszem poruszeniu.
— No! — rzekła na koniec — jeszcze pół godziny a uwolnię od męczarni biednego Benvenuta. Stawmy się na jego miejscu, musi bardzo cierpieć; nie przyzwyczajony jest do podobnego obejścia; dla niego Louwr jest zawsze otwarty, król zawsze widzialny. W istocie, chociaż zasłużył na to, żałuję go. Musi się niecierpliwić, nie prawdaż? nie mogąc wywrzeć swojej wściekłości! A! a! a! Długo śmiać się z tego będę. Ale mój Boże! cóż to ja słyszę? ten głos donośny... ten hałas...
— Może to ten przeklęty człowiek... znudził się w czyścu — rzekł prewot odzyskując nadzieję.
— Chciałabym to widzieć — rzekła księżna zbladłszy — chodźcie ze mną panowie, chodźcie.
Benvenuto, skłoniony powodami jakie przytoczyliśmy do zawarcia pokoju z potężną faworytą, na drugi dzień po swojej rozmowie z Primaticciem, wziął małą wazę srebrną wyzłacaną, którą przeznaczył na okupienie swojej spokojności i wspierając Askania słabego jeszcze i bladego, udał się do pałacu Etampes.
Spotkał naprzód lokai, którzy nie chcieli oznajmić go tak wcześnie swojej pani, i stracił dobre pół godziny na upieraniu się.
To już rozgniewało go nie mało.
Izabella wreszcie nadeszła i zgodziła się oznajmić go pani d’Etampes; powróciła wkrótce oświadczając Celliniemu, że księżna ubierała się zatem, aby nieco zaczekał. Uzbroił się więc w cierpliwość i usiadł na ławce obok Askania, który utrudzony drogą, gorączką, i myślami, czuł się dość słabym.
Godzina upłynęła, Benvenuto zaczął liczyć minuty.
Z tem wszystkiem, myślał, toaleta księżnej jest rzeczą nader ważną i dla kwadransa mniej więcej oczekiwania, nie chcę utracić korzyści mojego kroku.
Jednak pomimo tej filozoficznej uwagi, zaczął liczyć sekundy.
Tymczasem Askanio stawał się coraz bledszym; chciał zamilczeć o swoich cierpieniach przed mistrzem i heroicznie postanowił czekać nic nie mówiąc; lecz od rana nic nie miał w ustach i chociaż nie przyznawał się do tego, czuł, że siły go opuszczają.
Benvenuto nie mógł dosiedzieć i zaczął przechadzać się wielkiemi krokami wzdłuż i wszerz.
Kwandrans jeszcze upłynął.
— Cierpisz moje dziecię? — rzekł Cellini do Askania.
— Nie, prawdziwie mistrzu; ty to raczej zdajesz się cierpieć. Lecz uspokój się, błagam cię, zapewne zaraz nadejdą.
W tej chwili Izabella pokazana się we drzwiach.
— Twoja pani spóźnia się coś — rzekł Benvenuto.
Złośliwa dziewczyna poszła do okna i spojrzała na zegar w dziedzińcu.
— Dopiero półtory godziny czekacie — rzekła, na cóź się użalasz?
A ponieważ Cellini zmarszczył brwi, uciekła z głośnym śmiechem.
Benvenuto zadając sobie gwałt, powściągnął się jeszcze.
Usiadł w milczeniu z założonemi rękoma; zdawał się spokojny, lecz gniew silny nim miotał.
Dwóch lokai stojąc nieruchomie przy drzwiach, spoglądali nań z powagą, która zdawała mu się drwinami.
Kwadrans wybił; Benvenuto rzucił okiem na Askania i ujrzał go bledszym niż dotąd.
— Cóż to — zawołał nie mogąc się już powściągnąć, więc ona tak robi naumyślnie! Dosyć długo wierzyłem temu co mi mówiono i czekałem przez grzeczność; lecz jeżeli to jest obelga, nie ścierpię jej nawet od kobiety. Chodźmy, Askanio.
Mówiąc to, Benvenuto podniósł swoją potężną dłonią niegościnną ławkę, na której złośliwość księżnej, chociaż nie domyślał się tego, poniżała go blisko przez dwie godziny, cisnął ją i roztrzaskał.
Lokaje poruszyli się, lecz Cellini dobywszy do połowy sztyletu zatrzymał ich.
Askanio przelękły o swojego mistrza, chciał wstać, lecz wzruszenie odebrało mu resztę sił i padł bez przytomności.
Benvenuto nie spostrzegł tego z razu.
W tej chwili księżna ukazała się blada, i rozgniewana na progu drzwi.
— Tak, odchodzę — mówił dalej swoim grzmiącym głosem Benvenuto, widząc już księżnę — i powiedźcie tej kobiecie, że dar, który dla niej przeznaczałem, wręczę pierwszemu lepszemu żebrakowi. który pewnie od niej godniejszym go będzie.
Powiedźcie jej, że jeżeli wzięła mię za jednego ze swoich służalców, jak wy, omyliła się, i że my artyści, nie sprzedajemy pochlebstwa i uniżoności, jak ona sprzedaje swoje wdzięki! A teraz ustąpcie się! Chodź ze mną Askanio.
W tej chwili, odwrócił się ku swojemu ukochaniu uczniowi i ujrzał go bladego z zamkniętemi oczyma i przechyloną w tył głową.
— Askanio — zawołał — Askanio, moje dziecię, zemdlony, umiera może!... i to ta kobieta... Benyenuto odwrócił się z groźnym gestem ku księżnej d’Etampes, czyniąc zarazem poruszenie celem wzięcia Askania na ręce.
Księżna pełna gniewu i przerażenia, nie była dotąd w stanie przemówić słowa.
Lecz ujrzawszy Askania, białego jak marmur, z przechyloną głową, z długiemi rozrzuconemi włosami, i tak pięknego przy swojej bladości, nieprzezwyciężonem poruszeniem rzuciła się ku niemu i uklękła prawie naprzeciwko Benvenuta, trzymając jak on jedną rękę Askania w swej dłoni.
— Lecz to dziecię umiera! Jeżeli go weźmiesz z sobą, umrze. Potrzebuje niezwłocznej pomocy. Hieronimie, biegnij po doktora Andre.
Nie chcę ażeby wyszedł ztąd w takim stanie, pojmujesz pan! Odejdź lub zostań tu, jak chcesz, lecz zostaw jego.
Benvenuto spojrzał na księżnę przenikliwie, a na Askania z niespokojnością.
Pojął, że niebyło żadnego niebezpieczeństwa pozostawić swojego drogiego ucznia staraniom pani d’Etampes, a przeciwnie mogłoby mu zaszkodzić, gdyby go chciano nieostrożnie przenosić.
Jak zawsze, prędko zdecydował się co ma czynić, gdyż postanowienia szybkie i niewzruszone, były jednym z przymiotów lub wad Celliniego.
— Odpowiadasz pani za niego! — rzekł.
— O! życiem mojem! — zawołała księżna.
Wtedy pocałował z lekka ucznia w głowę, i okrywając się płaszczem, z ręką na sztylecie, wyszedł dumnie, nie bez zamienienia z księżną spojrzenia pełnego wzgardy i nienawiści.
Co do prewota i wicehrabiego, nie raczył nawet spojrzeć na nich.
Anna z swojej strony odprowadziła swojego nieprzyjaciela oczyma błyszczącemi z wściekłości; potem zmieniając wyraz twarzy, jej spojrzenie zwróciło się z niespokojnością na ładnego zemdlonego; gniew ustępował miejsca miłości, tygrysica stała się gazellą.
— Mości Andre — rzekła do swojego doktora, który dopiero co przybiegł — obejrzyj go, ocal go, jest ranny i umierający.
— Nie ma nic niebezpiecznego — rzekł doktór, jestto przemijające osłabienie — i wlał w usta Askania kilka kropel kordyału, który zawsze nosił przy sobie.
— Przychodzi do siebie — zawołała księżna — porusza się. Teraz, doktorze, potrzeba mu spokojności, nieprawdaż? Przenieście go do tego pokoju na sofę — rzekła do dwóch lokai. Potem, zniżając głos tak aby tylko od nich być słyszaną: Lecz naprzód posłuchajcie, dodała: Jeżeli wymówicie jedno słówko ściągające się do tego coście tu widzieli i słyszeli, głową za to przypłacicie. Idźcie!...
Lokaje drżący ukłonili się i podnosząc lekko Askania, zanieśli go do wskazanego pokoju.
Pozostawszy sama z prewotem i wicehrabią de Marmagne, milczącymi świadkami jej zniewagi, pani d’Etampes zmierzyła ich, szczególniej ostatniego, spojrzeniem pełnem wzgardy, lecz powściągnęła natychmiast to poruszenie.
— Mówiłam więc, wicehrabio — wyrzekła z goryczą lecz spokojnie — mówiłam więc, że rzecz, o której wspominaliście była ważną, lecz mniejsza o to, nie zastanowiłam się nad tem dostatecznie. Zdaje się, że dosyć mam władzy, na dosięgnięcie winowajcy. Król tą razą raczyłby ukarać, bezwątpienia, lecz ja sama chcę się pomścić. Kara wyjawiłaby zniewagę; zemsta ją pokryje. Mieliście panowie zimną krew, wstrzymać się z tą zemstą aby jej na jaw nie wydać, ja pochwalam to, lecz radzę wam także, nie dać się zupełnie jej wymknąć; tak postąpcie sobie, ażebym nie potrzebowała udawać się z tem do kogo innego. Wicehrabio de Marmagne, trzeba ci wyraźnych słów. Zaręczam ci za równąż bezkarność jakiej kat używa; jednak radzę tobie i twoim zbirom, porzucić szpady a uciec się do sztyletu. A teraz, nie mówcie nic; działajcie i to szybko: to najlepsza odpowiedź. Żegnam panów.
Wymówiwszy te słowa głosem prędkim i ucinanym, księżna wyciągnęła rękę jakby wskazując drzwi dwom panom.
Ci ukłonili się niezgrabnie, nie znajdując na prędce żadnej wymówki i wyszli pomieszani.
Po ich wyjściu, pani d’Etampes udała się do pokoju, w którym złożono chorego.
W chwili gdy księżna zbliżała się do młodzieńca, Askanio otworzył oczy.
— Nie ma żadnego niebezpieczeństwa — rzekł doktór Andre do pani d’Etampes, ten młody człowiek był raniony w ramię; znużenie, wstrząśnienie jakoweś duszy, może nawet głód, spowodowały chwilowe zemdlenie, które jak pani widzisz kordyały zupełnie rozproszyły. Teraz przyszedł już do siebie i łatwo zniesie przeniesienie go w lektyce.
— Dobrze, doktorze — rzekła księżna dając kieskę panu Andre, który ukłonił się głęboko i wyszedł.
— Gdzie jestem? — rzekł Askanio, który przyszedłszy do siebie, starał się zebrać wspomnienia.
— Jesteś przy mnie, w moim domu, Askanio — rzekła księżna.
— W twoim domu, pani? a! tak, poznaję cię, jesteś pani d’Etampes, i przypominam sobie także... Gdzie jest Benvenuto? gdzie jest mój mistrz?
— Nie poruszaj się, Askanio, twój mistrz jest bezpieczny, bądź spokojny; w tej chwili je zapewne obiad u siebie.
— Lecz jak się to stało, że mię tu zostawił?
— Straciłeś przytomność i powierzył cię moim staraniom.
— I zapewniasz mię pani, że nie jest narażony na żadne niebezpieczeństwo, że wyszedł ztąd bez szkody?
— Powtarzam ci i upewniam, Askanio, że nigdy nie był mniej narażony jak w tej chwili, rozumiesz mnie. Niewdzięczny, czuwam nad nim opatruję go, ja księżna d‘Etampes, z troskliwością siostry, a on mi mówi o swoim mistrzu!
— O! pani, wybacz mi i przyjmij moje podziękowanie — rzekł Askanio.
— Już też czas, istotnie! — rzekła księżna potrząsając swoją piękną głową z dowcipnym uśmiechem.
I wtedy pani d’Etampes zaczęła mówić, nadając każdemu słowu czarujące brzmienie, udzielając wyrazom najprostszym znaczenia najdelikatniejsze, czyniąc każde zapytanie z rodzajem chciwości i słuchając odpowiedzi, jak gdyby od niej zawisło jej przeznaczenie.
Była pochlebiającą i pieszczotliwą, baczną i uważną na wszystko, jak doskonała aktorka na scenie, rozwijając cały swój dowcip czarowny i wykształcony, któremu jak mówiliśmy była winna, że ją nazywano najpiękniejszą z uczonych i najuczeńszą z pięknych; słowem użyła w tej rozmowie najsłodszych pochlebstw i najzręczniejszych ułudzeń; nakoniec gdy młodzieniec już po raz trzeci lub czwarty okazywał chęć oddalenia się:
— Mówisz do mnie Askanio — rzekła zatrzymując go jeszcze — z takim zapałem o twojej pięknej sztuce złotniczej, że jest to dla mnie niejako odkryciem, i że odtąd śledzić będę myśli, w tem co dotąd jedynie za strój uważałam. A więc twojem zdaniem, twój Benvenuto jest mistrzem w tej sztuce?
— Pani, przeszedł samego Michała Anioła.
— Gniewam się na ciebie, gdyż ty zmniejszysz urazę jaką czuję ku niemu, za jego niegodne względem mnie postąpienie.
— O! nie należy uważać na jego szorstkość, pani. Ta opryskliwość ukrywa duszę najgorętszą i najszlachetniejszą. Sądził, że pani umyślnie kazałaś mu czekać na siebie, i ta zniewaga...
— Powiedz ta złośliwość — odrzekła księżna z udanem pomieszaniem zepsutego dziecka. Istotnie, nie byłam jeszcze ubraną gdy twój mistrz przybył, i tylko przedłużyłam nieco moją toaletę. To źle. bardzo źle! Widzisz, że spowiadam się przed tobą. Nie wiedziałam zresztą, że z nim jesteś — dodała z żywością.
— Być może, pani, lecz Cellini nie jest zbyt przenikliwym, w dzieciństwie widzi obrazę.
— Czy i ty wierzysz temu? — odrzekła księżna, nie mogąc zupełnie ukryć szyderczego uśmiechu.
— O! przebacz mu pani! gdyby cię znał, wierzaj mi, jest on wspaniały i szlachetny, błagałby cię na klęczkach o przebaczenie za swój błąd.
— Przestań już! Czy myślisz dokazać abym go teraz pokochała? Chcę się gniewać na niego, mówię ci, i na początek, uczynię mu rywala.
— To będzie trudno, pani.
— Nie, Askanio, gdyż tym rywalem ty będziesz, jego uczeń. Pozwól mi przynajmniej tym sposobem złożyć hołd wielkiemu geniuszowi, który mię nienawidzi. Wszak nie będziesz wahał się poświęcić mi tej twórczości pełnej poezyi, którą wychwala sam Cellini?...
— Pani, wszystko co jest w mojej mocy oddaję na twoje rozkazy. Jesteś tak dobrą dla mnie, wypytywałaś przed chwilą z takiem zajęciem o moję przeszłość, o moje nadzieje, że teraz jestem ci oddany sercem i duszą.
— Dziecię! nie uczyniłam nic jeszcze dla ciebie i w tej chwili żądam tylko nieco twojego talentu. Powiedz czy nie marzyłeś o jakim pięknym klejnocie? Mam tu przepyszne perły; cóżbyś mi z nich utworzył, mój piękny czarowniku? Czy chcesz abym ni udzieliła mojego pomysłu? Przed chwilą ujrzawszy cię leżącego w przedpokoju bladego i z pochyloną głową, wyobrażałam sobie, że widzę piękną lilię, której łodygę wiatr pochylił. A więc, zrób mi lilię z pereł i srebra, nosić ją będę u gorsu — rzekła czarodziejka kładąc rękę na sercu.
— O! pani, tyle dobroci...
— Askanio, czy chcesz okazać się wdzięcznym za tę dobroć, jak mówisz? Przyrzeknij mieć we mnie swoję powiernicę, swoję przyjaciółkę, nie ukrywać przedemną żadnego z twoich postępków, twoich zamysłów, twoich zmartwień, gdyż spostrzegam, że jesteś smutny. Przyrzeknij udać się do mnie ile razy będziesz potrzebował pomocy i rady.
— Lecz to jest nowa łaska ze strony pani, a nie dowód wdzięczności, jakiego odemnie wymagasz.
— Nakoniec, przyrzekasz mi to?
— Niestety! wczoraj jeszcze mógłbym ci to przyrzec, pani; wczoraj jeszcze mógłbym udać się do twojej wspaniałomyślności; dziś nikt już w świecie nie jest w mocy dopomódz mi.
— Kto wie?
— Ja to wiem, pani.
— A! cierpisz, ja to widzę, Askanio, ty cierpisz.
Askanio wstrząsnął smutnie głową.
— Nie jesteś szczerym z przyjaciółką, Askanio, to nie dobrze — mówiła dalej księżna biorąc rękę młodzieńca i ściskając ją zlekka.
— Mój mistrz musi być niespokojny o mnie, pani, lękam się abym nie stał się tobie natrętnym. Czuję się znacznie lepiej. Pozwól mi oddalić się.
— Jak ci pilno odejść ztąd! Zaczekaj przynajmniej aż ci przygotują lektykę. Nie opieraj się, tak doktór rozkazał i ja tak chcę.
Anna przywołała służącego i wydała potrzebne rozkazy, potem kazała Izabelli przynieść swoje perły i niektóre kamienie i oddała je Askaniemu.
— Teraz zwracam ci wolność — rzekła — lecz skoro wyzdrowiejesz, moja lilia będzie pierwszą rzeczą jaką się zajmiesz, nieprawdaż? Tymczasem, myśl o niej, proszę cię, a gdy ukończysz rysunek, pokażesz mi go.
— Dobrze, pani.
— I nie chceszże abym ci była w czem użyteczną, Askanio? Powiedz, czego żądasz moje dziecię? Gdyż w twoim wieku, napróżno nakazujemy milczenie sercu, odwracamy oczy, zamykamy usta, zawsze pożądamy czegoś. Sądzisz więc, że mało mam władzy, iż nie chcesz uczynić mię swoją powiernicą?
— Wiem pani — odrzekł Askanio — że posiadasz całą potęgę na jaką zasługujesz. Lecz żadna siła ludzka nie potrafiłaby dopomódz mi w okoliczności, w jakiej się znajduję.
— Mów jednak — rzekła księżna d’Etampes. — Żądam tego! potem łagodząc z zachwycającą kokieteryą swój głos i wyrazy twarzy: Proszę cię o to!
— Niestety! pani — zawołał Askanio, którego serce boleść przepełniała. Niestety! ponieważ odzywasz się do mnie z taką dobrocią, ponieważ moje odejście ukryje przed tobą mój wstyd i moje łzy, nie zaniosę, jak byłbym uczynił wczoraj, prośby mej do księżnej, lecz uczynię zwierzenie kobiecie. Wczoraj byłbym ci powiedział: kocham Blankę i jestem szczęśliwy!... Dziś powiem ci: Blanka mnie nie kocha, pozostaje mi tylko umrzeć! Zegnam cię pani, zlituj się nademną!
Askanio pocałował rękę pani d’Etempes, oniemiałej i wzruszonej, i wybiegł szybko.
— Rywalka! rywalka! — rzekła Anna budząc się jakby ze snu; lecz nie kocha go, a on musi być moim, dokażę tego!... O! tak, przysięgam, że mnie pokocha i że zabiję Benvenuta!




ROZDZIAŁ II.
ŻYCIE LUDZKIE PEŁNE JEST TROSK I PRZYKROŚCI.



Opuściliśmy Celliniego w chwili, gdy niespokojny o Askania wychodził z pałacu Etampes.
Powróciwszy do wielkiego Nesle, ani wspomniał o gniewie pani d’Etampes; myślał jedynie o swoim ukochanym uczniu.
Przeto radość jego była wielka, gdy drzwi otworzyły się dając przejście lektyce i gdy Askanio, wyskoczywszy lekko na ziemię, uścisnął mu rękę i zapewnił, że miał się lepiej aniżeli rano.
Lecz czoło Benvenuta wkrótce zasępiło się na pierwsze słowa ucznia, i słuchał go z szczególniejszym wyrazem smutku, gdy ten mu mówił:
— Mistrzu, dam ci sposobność naprawienia pewnej niesłuszności, i wiem, że mi podziękujesz zamiast, się gniewać. Omyliłeś się względem księżnej d’Etampes; nie czuje ona ku tobie ani wzgardy, ani nienawiści; przeciwnie czci ciebie i uwielbia, i trzeba przyznać, że surowo się z nią obszedłeś, jako z kobietą i księżną. Mistrzu, pani d’Etampes nie tylko jest piękną jak bogini, ale i dobrą jak anioł, jest zarazem skromną i wspaniałą, i posiada przedziwny rozsądek. To, w czem widziałeś dziś rano obrażającą zuchwałość, było tylko dziecinną złością. Uczyń to dla mnie, dla mnie którego przyjęła i pielęgnowała z wdziękiem tak tkliwym, nie trwaj w tem obelżywem uprzedzeniu. Ręczę, że nie trudno ci będzie dokazać, aby ona zapomniała swojego... Lecz nie odpowiadasz, kochany mistrzu? Potrząsasz głową. Czyliżbym cię obraził?
— Posłuchaj, moje dziecię — odrzekł poważnie Benvenuto; często powtarzałem ci, że podług mnie jedna tylko rzecz na świecie jest wiecznie piękną, wiecznie młodą, wiecznie płodną: to jest sztuka. Jednak wiem i to, że w pewnych duszach czułych, miłość jest także uczuciem wzniosłem, głębokiem, mogącem uszczęśliwić na całe życie, lecz to rzecz rzadka. Bo cóż jest zazwyczaj miłość? Jednodniowy kaprys, wesołe wspólnictwo, w którem dwa serca zwodzą, się nawzajem, a często w dobrej wierze. Taka jednak miłość, chociaż szydzę z niej otwarcie, najlepiej mi się podoba, gdyż zawiera w sobie wszystkie uciechy, wszystkie przyjemności, wszystkie uczucia rzeczywistej namiętności, a jej rany nie są śmiertelne. Dodaj jeszcze, że te przemijające związki mają jeden cel wystarczający dla artysty, uczczenie formy i uwielbienie czystej piękności: i to jest ich poważna strona. Lecz słuchaj, Askanio, jest jeszcze inna miłość, która nie wzbudza śmiechu, na wspomnienie której drżę; miłość namiętna, szalona, zwodnicza jak marzenie!
— O! mój Boże — pomyślał Askanio — czyby się dowiedział o mojej szalonej miłości dla Blanki?
— Taka — mówił dalej Cellini — nie daje ani rozkoszy, ani szczęścia, a jednak ogarnia cię całego; jestto upiór, który wypija po trosze całe twoje istnienie, który pożera powoli twoję duszę; trzyma cię w swoich szponach, i niepodobna z nich się już wydobyć. Askanio, Askanio, takiej obawiaj się. Wiadomo, że to jest chimera i że nic z nią zyskać nie można, a jednak oddajesz jej się duszą i ciałem, i prawie z radością poświęcasz jej dni swoje.
— Wie wszystko! — rzekł do siebie Askanio.
— Drogi synu — mówił dalej Benvenuto — jeżeli jest czas jeszcze, zerwij te węzły, które skrępowałyby cię na zawsze; znak choroby zostanie, lecz ocalisz przynajmniej od cierpień resztę życia twego.
— A któż powiedział ci, że ją kocham? — zapytał uczeń.
— Jeżeli jej nie kochasz, to chwała Bogu! — rzekł Benvenuto, sądząc, że Askanio przeczy, gdy on zapytywał się tylko. W takim razie bądź ostrożny, gdyż dostrzegłem dziś rano, że ona ciebie kocha.
— Dziś rano? O kimże mówisz? co chcesz powiedzieć?
— O kim mówię? o pani d’Etampes.
— O pani d’Etampes! — odrzekł młodzieniec osłupiały. Lecz mylisz się mistrzu, to niepodobna. Mówisz, że widziałeś, iż pani d’Etampes mię kocha?
— Askanio, mam czterdzieści lat, dosyć żyłem i wiem wiele. Po spojrzeniach, które ta kobieta rzucała na ciebie, po sposobie w jaki potrafiła ukazać ci się, poznałem, że cię kocha, a sądząc z zapału, z jakim broniłeś jej przed chwilą, obawiam się czy jej nie odpłacasz wzajemnością. Ostrzegam cię przeto, Askanio, gdyż w takim razie zguba twoja nieuchronna. Ta miłość jakkolwiek gorąca, opuści cię i pozostawi bez szczęścia, bez wiary i nadziei.
— Mistrzu — rzekł Askanio — nie wiem czy pani d’Etampes kocha mię, lecz ja nie kocham jej bynajmniej.
Benvenuto do połowy tylko był zaspokojony szczeremi słowy Askania, gdyż myślał, że on sam mógł się omylić w tym względzie.
Nie wspomniał więc o tem więcej, i następnych dni spoglądał tylko niekiedy ze smutkiem na swego ucznia.
Zresztą, trzeba powiedzieć, że nie tylko względem Askania był niespokojnym.
On sam zdawał się dręczony jakąś głęboką troską.
Utracił wesołość swoję i dobry humor.
Pozostawał zawsze zamknięty rano w swoim pokoju po nad ludwisarnią, i wyraźnie zabronił aby mu tam nie przeszkadzano.
Przez resztę dnia pracował nad olbrzymią statuą Marsa z zwykłym swoim zapałem, lecz nie mówiąc o niej z dawnem wylaniem.
Nadewszystko też w obecności Askania wydawał się ponurym, zakłopotanym.
Zdawał się unikać swojego ukochanego ucznia, jakby wierzyciela lub sędziego.
Nakoniec, łatwo można było spostrzedz, że jakaś wielka troska, jakaś straszliwa namiętność znalazła przystęp do tej silnej duszy.
Askanio nie był szczęśliwszy: Sądził, jak wyznał przed panią d’Etampes, że Blanka nie kochała go.
Hrabiego d’Orbec, którego znał tylko z nazwiska, wyobrażał sobie młodym, wykwintnym, bogatym, i był przekonany, że córka pana d’Estourville, szczęśliwa narzeczona pięknego szlachcica, nie pomyślała ani na chwilę o nieznanym artyście.
Chociażby zresztą zachował niepewną i wątłą nadzieję, która nigdy nieopuszcza serca przepełnionego miłością, sam popsuł całą sprawę, wyjawiając przed panią d’Etampes — jeżeli prawda była, że pani d’Etampes kochała go — imię jej rywalki.
To małżeństwo, któremu byłaby w stanie przeszkodzić, starałaby się teraz przyśpieszyć ze wszystkich sił swoich; ścigałaby całą swoją nienawiścią biedną Blankę.
Tak, Benvenuto miał słuszność: miłość tej kobiety była w istocie straszna i niebezpieczna; lecz miłość Blanki miała być tem wzniosłem i boskiem uczuciem, o którem mistrz mówił z początku, i to dla innego niestety! zostawione było to szczęście.
Askanio był w rozpaczy; wierzył w przyjaźń pani d’Etampes, a ta zdradliwa przyjaźń była niebezpieczną miłością; spodziewał się miłości Blanki, a ta kłamliwa miłość była tylko obojętną przyjaźnią.
Czuł się bliskim nienawidzenia tych dwóch kobiet, które tak źle odpowiedziały wszystkim jego marzeniom, gdy tymczasem każda z nich kochała go tak, jakby on chciał być kochanym tylko od jednej z nich.
Pogrążony w ponurym smutku, nie myślał nawet o lilii poleconej przez panią d’Etampes, i miotany niechęcią podsycaną przez zazdrość, nie chciał powrócić do małego Nesle, pomimo próśb i wymówek Ruperty, której tysiące zapytań pozostawiał bez odpowiedzi.
Niekiedy jednak wyrzucał sobie to postanowienie, okrutne zapewne tylko dla niego.
Chciał widzieć się z Blanką, wyznać jej swoję miłość jak zbrodnię, a ona będzie zapewne tak dobrą, że go pocieszy.
Lecz co powiedzieć o swojej nieobecności, jak wytłomaczyć się w oczach młodej dziewczyny?
Askanio, wśród tych naiwnych i bolesnych uwag, dozwolił upływać czasowi i nie śmiał nic przedsięwziąć.
Blanka oczekiwała Askania z obawą i radością nazajutrz po dniu, w którym słowa pani Perrine pogrążyły młodzieńca w straszliwej boleści; lecz napróżno liczyła godziny i minuty; napróżno pani Perrine przysłuchiwała się, czekając umówionego znaku: Askanio nie przychodził.
Blanka wyobrażała sobie, że młodzieniec był chory, może umierający i dla tego przybyć nie był w stanie.
Przepędziła cały wieczór przed swoim klucznikiem, płacząc i modląc się, modły skończyła a łzy przecież napełniały jej oczy.
To przestraszyło ją.
Ta niespokojność, która uciskała jej serce, była dla niej przykrem odkryciem.
W istocie, było czego się przestraszyć, gdyż mniej jak w przeciągu miesiąca, Askanio stał się panem jej myśli do tego stopnia, że zapomniała o Bogu, o swoim ojcu, o swojem własnem nieszczęściu.
Lecz nie o to teraz chodziło! Askanio cierpiał o dwa kroki od niej; umierał a ona nie mogła go zobaczyć!
Nie była to chwila do rozumowania, płakać tylko mogła.
Gdy zostanie ocalony, wtedy będzie czas rozmyślać.
Nazajutrz pani Perrine czatowała na Rupertę i skoro tylko ujrzała ją wychodzącą, wybiegła także, więcej dla otrzymania wiadomości, jak w celu porobienia sprawunków.
Askanio tedy nie był ciężko chorym, lecz po prostu nie chciał iść do małego Nesle i na wszelkie pytania pani Ruperty, odpowiadał uporczywem milczeniem.
Dwie kobiety wyprowadzały ztąd mnóstwo wniosków.
W istocie było to dla nich nie do pojęcia.
Co do Blanki, ona powodu nie szukała długo, powiedziała sobie natychmiast: „Wie o wszystkiem; dowiedział się, że za trzy miesiące będę żoną hrabiego d’Orbec i nie chce mnie już więcej widzieć.”
Jej pierwszem uczuciem była wdzięczność dla kochanka, i uśmiechnęła się. Lecz wkrótce, rozmyślając nad tem, uczuła urazę do Askania, że mógł mniemać, iż ona skłania się do podobnych związków.
Pogardza mną więc, rzekła do siebie.
Wszystkie te usposobienia do gniewu lub czułości, były bardzo niebezpieczne; odsłaniały przed Blanką tajemnicę jej własnego serca. Głośno mówiła sobie, że pragnęła nie widzieć więcej Askania, lecz pocichu oczekiwała go, aby się usprawiedliwić.
I cierpiała w swojem lękliwem sumieniu; cierpiała w swojej niepoznanej miłości.
Co do pani d’Etampes, ta nie wierzyła, nie mogła wierzyć w ową, głęboką namiętność Askania d Blanki. „Dziecię, które nie wie czego pragnie — mówiła — które zajęło się pierwszą ładną dziewczyną, jaką napotkało, które natrafiło na głupią próżność a jego duma oburzyła się napotkawszy przeszkodę. O! gdy pozna co to jest prawdziwe uczucie, miłość gorąca i namiętna; gdy się dowie że ja, księżna d’Etampes, ja której kaprys rządzi całem państwem, że ja kocham go!... o musi o tem wiedzieć.”
Wicehrabia de Marmagne i prewot Paryża cierpieli także w swojej nienawiści, jak Anna i Blanka w swojej miłości.
Obaj czuli śmiertelną urazę do Beuveuuta, szczególniej Marmagne.
Benyenuto był przyczyną, że został pogardzony i poniżony przez kobietę; Benvenuto zmuszał go okazać się odważnym, gdyż przed sceną w pałacu Etampes, wicehrabia mógł był kazać go zamordować przez swoich ludzi na ulicy; teraz zaś zmuszony był sam napaść go w jego domu, a na tę myśl Marmagne drżał ze strachu.
Tak więc wszyscy cierpieli. Katarzyna nawet, Katarzyna, ów trzpiot, nie śmiała się już, nie śpiewała i często bardzo jej oczy czerwone od łez były.
Benvenuto nie kochał jej już, Benvenuto był od niejakiego czasu zimny i niekiedy nawet przykry dla niej.
Biedna Katarzyna miała oddawna jednę myśl, która stała się u niej monomanią.
Pragnęła zostać żoną Benvenuta.
Skoro przybyła do jego pracowni, sądząc, że mu służy za zabawkę, a on obszedł się z nią ze względami należnemi kobiecie a nie piękności, biedne dziewczę ujrzało się nagle wzniesionem, i uczuło zarazem głęboką wdzięczność dla swojego dobroczyńcy, oraz naiwną dumę, widząc się tak szlachetnie ocenioną.
Odtąd, już nie wskutek rozkazu, lecz na prośbę Celliniego, z radością zgodziła się służyć mu za model, i widząc się tyle razy wyobrażoną i tyle razy uwielbianą w bronzie, srebrze i złocie, po prostu przypisała sobie połowę powodzeń złotnika, będąc przekonaną, że te piękne kształty tak często chwalone, więcej do niej należały niż do mistrza.
Rumieniła się chętnie gdy winszowano Celliniemu czystości rysów tej lub owej statui; przekonywała się z ukontentowaniem, że była niezbędną dla wziętości swojego kochanka i stała się częścią jego sławy, tak jak była połową jego serca.
Biedne dziecię! niewiedziała, że nigdy nie była dla Benvenuta tym ideałem, tem tajemnem bóstwem, którego każdy artysta wzywa i który czyni go twórcą; lecz ponieważ Benvenuto zdawał się kopiować jej postawę i wdzięki, przekonana była, że jej był winien wszystko i powoli ośmielała się w nadziei, że wyniósłszy zalotnicę na swoję kochankę, z kochanki uczyni ją żoną.
Ponieważ nie umiała ukrywać myśli, wyraźnie oświadczyła Celliniemu swoje pretensye.
Ten wysłuchał jej poważnie i odpowiedział:
— Zobaczemy.
Istotnie wolałby był powrócić do twierdzy Świętego Anioła, narażając się na powtórne złamanie nogi w czasie ucieczki. Nie żeby gardził swoją lubą Katarzyną; kochał ją czule i nawet z niejaką zazdrością, jak widzieliśmy — lecz przedewszystkiem uwielbiał sztukę.
Ożeniwszy się, czyliż mąż i ojciec rodziny nie przyniósłby uszczerbku artyście? A zresztą, gdyby miał zaślubiać wszystkie swoje modele, byłby przynajmniej sto razy dwużennym.
Gdy przestanę kochać i modelować Katarzynę, mówił do siebie Benvenuto, znajdę dla niej jakiego poczciwego chłopaka z krótkim wzrokiem, któryby nie dojrzał przeszłości i który tylko będzie widział ładną kobietę i piękny posag, jaki jej ofiaruję. Tym sposobem zadowolę ową manię nazywania się mężatką.
Gdyż Benvenuto był przekonany, że tego szczególniej pragnęła Katarzyna, mniej dbając o to kto będzie jej mężem.
Tymczasem dozwalał jej kołysać się nadzieją.
Lecz od czasu przeniesienia się do wielkiego Nesle, Katarzyna nie mogła już się łudzić i poznała, że nie jest już tak niezbędną dla życia i prac Celliniego jak sądziła, gdyż jej wesołość nie była już w stanie rozproszyć smutku zasępiającego jego czoło; co większa, zaczął modelować z wosku statuę Heby, dla której nie siedziała.
Nakoniec rzecz niesłychana! biedne dziewczę próbowało udawać zalotną z Askaniem w obec Celliniego, a najmniejsze zmarszczenie brwi nie zwiastowało zazdrości i gniewu mistrza. Miałaż się wyrzec tylu pięknych marzeń i pozostać poniżoną jak przedtem?
Co do Pagola, jeżeli czytelnicy czują jakąkolwiek ciekawość zbadania tajemnic tej duszy, powiemy, że nigdy Pagolo nie był więcej ponurym i milczącym jak od niejakiego czasu.
Pomyśli kto może, że wesoły student Jakób, Aubry, nasza dawna znajomość, uniknął zmartwienia? Bynajmniej: i on także cierpiał.
Simonna, czekając długo? na niego w niedzielę, to jest w dzień oblężenia pałacu Nesle, powróciła do domu rozgniewana i nie chciała już pod żadnym pozorem przyjąć zuchwałego studenta.
Ten, chcąc się pomścić, pozbawił wprawdzie męża kapryśnicy tytułu swojego nadwornego krawca, lecz ten okrutny człowiek, dowiedziawszy się o tem, doznał żywej radości; gdyż jeżeli Jakób Aubry zużywał prędko i hojnie swoje suknie (wyjąwszy kieszeni), trzeba dodać, że miał zasadę ekonomiczną nie płacić za nie nigdy. Skoro tedy wpływ Simonny przestał równoważyć brak pieniędzy, samolubny krawiec obrachował, że zaszczyt ubierania pana Jakóba Aubry, nie odpowiadał stracie jaką poniósł ubierając go darmo.
Tak więc nasz biedny przyjaciel jednocześnie owdowiał i pozbawiony został kredytu. Na szczęście, wiemy, że nie było to jego zwyczajem oddawać się melancholii.
Jakoż wkrótce pocieszył się, znalazłszy prześliczne stworzenie imieniem Daniela.
Lecz Daniela posiadała nader surowe zasady, które on znajdował bardzo śmiesznemi; wymykała mu się bez ustanku a on wściekał się szukając sposobów ujarzmienia kokietki.
Stracił na to prawie wszystkie swoje zasoby, co tem przykrzejszem dla niego było, że jego niegodziwy restaurator, który był krewnym barbarzyńskiego krawca, nie chciał mu także więcej kredytować.
Wszyscy ci przeto, których nazwiska wymieniliśmy w naszem opowiadaniu, byli nieszczęśliwi, począwszy od króla, bardzo niespokojnego o to czy Karol V-ty przyjmie lub nie przyjmie dozwolenia przejazdu przez Francyę, aż do pani Perrine i Ruperty, złych, że nie mogły znowu gawędzić z sobą; i gdyby jak starożytny Jowisz, nasi czytelnicy posiadali prawo słyszenia wszystkich skarg i życzeń śmiertelników, oto chór żałosny jaki obiłby się o ich uszy.
Jakób Aubry: — Gdyby Daniela przestała drwić sobie ze mnie!
Katarzyna: — Gdyby Benenuto odzyskał choć na chwilę zazdrość!
Pagolo: — Gdyby Katarzyna mogła znienawidzić mistrza!
Marmagne: — Gdybym był tak szczęśliwy i zastał tego Celliniego samego.
Pani d’Etampes: — Gdyby tylko Askanio wiedział, że go kocham!
Blanka: — Gdybym widziała go tylko przez minutę i mogła się usprawiedliwić!
Askanio: — Gdyby się usprawiedliwiła!
Benvenuto: — Gdybym śmiał wyznać moje cierpienia przed Askaniem!
Wszyscy: — Niestety! niestety!




ROZDZIAŁ III.
ZISZCZENIE NAJGORĘTSZYCH ŻYCZEŃ NIE ZAWSZE PROWADZI DO SZCZĘŚCIA.



Chociaż wszystkie te życzenia miały być wysłuchane przed końcem tygodnia, jednak ich ziszczenie miało pogrążyć tych, którzy je uczynili, w większym jeszcze smutku i strapieniu niż dawniej.
Takie jest prawo: każda radość zawiera nasienie jakiegoś nieszczęścia.
Daniela naprzód przestała drwić z Jakóba Aubry.
Zmiana, jeżeli sobie przypominamy, chciwie pożądana przez studenta.
W istocie, Jakób Aubry znalazł złote więzy, które miały skrępować płochą dziewczynę.
Temi więzami był ładny pierścionek emaliowany przez samego Benvenuta i wyobrażający dwie złączone ręce.
Trzeba wiedzieć, że od dnia walki, Jakób Aubry powziął prawdziwą przyjaźń dla prawej i dzielnej energii florenckiego artysty.
Nie przerywał mu kiedy mówił, rzecz niesłychana!
Patrzał na niego i słuchał go z uszanowaniem, czego jego profesorowie na nim nigdy wymódz nie mogli.
Uwielbiał dzieła mistrza z zapałem jeżeli nie ze znajomości rzeczy pochodzącym, to przynajmniej szczerze i gorąco.
Z drugiej strony otwartość, męztwo i dobry humor studenta podobały się Celliniemu.
Grał dobrze w piłkę i mógł się dzielnie bronić, chociaż przegrywał.
Potrafił dotrzymać placu przy butelce.
Słowem, on i złotnik zostali najlepszemi przyjaciółmi w świecie, i Benvenuto wspaniały, ponieważ wiedział, że jego skarb jest niewyczerpany, zmusił go jednego dnia do przyjęcia tego małego pierścionka tak cudownej roboty, że w braku jabłka skusiłby Ewę i zasiałby niezgodę na weselu Tetydy i Peleusza.
Nazajutrz po dniu, w którym pierścionek przeszedł z rąk Jakóba Aubry na palac Danieli, ta powróciła do dawnego uporu.
Biedny szaleniec! spodziewał się, że posiadł już swoję kochankę, tymczasem został jej niewolnikiem.
Katarzyna znowu podług swojego życzenia, zdołała obudzić w sercu Benvenuta iskierkę zazdrości. Oto jakim sposobem:
Jednego wieczoru, gdy jej zalotność i zabiegi rozbiły się znowu o niewzruszoną powagę mistrza, przybrała również uroczystą postawę.
— Benvenuto — rzekła — zdaje się, że ani myślisz o twoich zobowiązaniach się względem mnie.
— Jakich zobowiązaniach, kochanko — odrzekł mistrz, zdając się szukać na suficie wytłomaczenia tej wymówki.
— Czy nie przyrzekłeś mi ze sto razy, że ożenisz się ze mną?
— Nie przypominam sobie — rzekł Benvenuto.
— Nie przypominasz sobie?
— Nie; zdaje mi się, że odpowiedziałem tylko: Zobaczemy.
— Jakże i zobaczyłeś?
— Tak.
— I cóż zobaczyłeś?
— Że jestem za młody jeszcze, ażebym mógł w tej chwili czem innem być dla ciebie jak kochankiem, Katarzyno. Pomówiemy zresztą o tem później.
— A ja nie jestem już tak ograniczoną, Mości panie, ażebym poprzestała na obietnicy tak wątłej i czekała na ciebie.
— Uczyń jak chcesz, mała.
— Lecz, z tem wszystkiem, cóż masz przeciwko małżeństwu? W czem się zmieni przez to twoje życie? Uszczęśliwisz biedną dziewczynę, która cię kocha, i oto wszystko.
— W czem się zmieni moje życie, Katarzyno? — rzekł poważnie Cellini. Widzisz tę świecę, której blade światło słabo oświeca obszerną salę, w której znajdujemy się: kładę nakrywkę na knocie, otóż zupełna noc teraz. Małżeństwo jest ową nakrywką. Rozświeć tę świecę Katarzyno, nie lubię ciemności.
— Rozumiem — zawołała szczebiotliwie Katarzyna wylewając łzy — nosisz zbyt świetne nazwisko abyś je nadał biednej dziewczynie, która ci oddała swoją duszę, swoje życie, wszystko co miała, wszystko co mogła dać, która jest gotowa wszystko znieść dla ciebie, która przez ciebie tylko żyje, i ciebie tylko kocha...
— Wiem to wszystko, Katatrzyno, i zapewniam cię, że ci za to jestem nieskończenie wdzięcznym.
— Która podzieliła chętnie i rozweselała ile mogła twoję samotność, która wiedząc, że jesteś zazdrośny, nie patrzy nigdy na pięknych mężczyzn, która zawsze zamykała ucho na słodkie oświadczenia, których przecież nie brakowało jej nawet tutaj.
— Nawet tu? — przerwał Benvenuto.
— Tak, tu, tu właśnie, rozumiesz? — Katarzyno! — zawołał Benvenuto — spodziewam się, że nim nie jest żaden z moich uczni, żaden do tego stopnia nie śmiałby znieważyć swojego mistrza!
— Ten ożeniłby się ze mną, gdybym chciała — mówiła dalej Katarzyna, która przypisywała powrotowi miłości, poruszenie gniewu Celliniego.
— Katarzyno, mów! kto jest ten zuchwalec? spodziewam się, że nie Askanio.
— Mówił mi ze sto razy: Katarzyno, mistrz oszukuje cię; nie ożeni się z tobą nigdy, chociaż jesteś tak dobrą i piękną; on zbyt dumny na to. O! gdyby cię kochał tak jak ja cię kocham, lub gdybyś chciała mnie kochać tak jak jego kochasz!
— Nazwisko, nazwisko zdrajcy! — zawołał Benvenuto w gniewie.
— Lecz nie słucham go nigdy — odrzekła Katarzyna zachwycona — przeciwnie, wszystkie jego słodkie słówka były stracone, i zagroziłam mu, że ci wszystko powiem jeżeli tak dalej będzie. Ciebie tylko kochałam, byłam zaślepiona i tamten stracił napróżno swoje westchnienia. Tak, przybieraj obojętną postawę, udawaj, że mi nie wierzysz, jednak jestto szczera prawda.
— Nie wierzę ci Katarzyno — rzekł Benvenuto, który poznał, że chcąc dowiedzieć się nazwiska rywala, powinien był użyć zupełnie innego środka.
— Jakto, nie wierzysz mi! — zawołała Katarzyna zmieszana.
— Nie.
— Więc myślisz, że kłamię?
— Myślę, że sama się mylisz.
— A więc twojem zdaniem nie możnaby mnie już pokochać?
— Tego nie mówię.
— Ale myślisz? Benvenuto uśmiechnął się, gdyż ujrzał, że znalazł sposób zmuszenia Katarzyny do mówienia.
— A jednak jestem kochaną, to święta prawda — odrzekła Katarzyna.
Benvenuto uczynił nowy znak wątpliwości.
— Jestem kochaną więcej aniżelibyś mógł mię kiedykolwiek kochać, rozumiesz pan?
Benvenuto wybuchnął głośnym śmiechem.
— Ciekaw bym był — rzekł — wiedzieć kto jest ten piękny Medor.
— Nie nazywa się Medor — odrzekła Katarzyna.
— Jakże więc?
— Amadis?
— Ani Amadis. Nazywa się...
— Galaor?
— Nazywa się Pagolo, kiedy chcesz wiedzieć koniecznie.
— A! a! to mości Pagolo! — pomruknął Cellini.
— Tak panie, Pagolo — odrzekła Katarzyna urażona pogardliwym tonem, jakim Cellini wymówił nazwisko swojego rywala — poczciwy chłopiec, z dobrej familii, spokojny, rządny, pobożny i który byłby wybornym mężem.
— Takie twoje zdanie, Katarzyno?
— Tak, takie moje zdanie.
— I nie uczyniłaś mu nigdy żadnej nadziei?
— Nie słuchałam go nawet. O! byłam bardzo głupia! Ale odtąd...
— Masz słuszność, Katarzyno, powinnaś słuchać go i odpowiadać mu.
— Jakto? co chcesz mówić?
— Mówię ci abyś go słuchała gdy ci będzie wspominał o miłości, i abyś go nie zrażała. Reszta do mnie należy.
— Ależ...
— Ależ bądź spokojną, mam pewną myśl.
— To co innego. Jednak, spodziewam się, że nie ukarzesz go zbyt surowo, tego biedaka, który zdaje się spowiadać z swoich grzechów gdy mówi: kocham cię. Wypłataj mu dobrego figla jeżeli chcesz, lecz byleby nie swoją szpadą. Proszę o łaskę dla niego.
— Będziesz zadowolona z zemsty, Katarzyno, gdyż ci korzyść przyniesie.
— Jakto?
— Tak, ona ziści twoje najgorętsze życzenia.
— Co chcesz powiedzieć, Benvenuto?
— To moja tajemnica.
— O! gdybyś widział jaką on ma zabawną minę gdy chce być czułym — odrzekło wesoło dziewczę, nie zdolne wytrwać przez pięć minut w smutku. A więc, szkaradniku, to cię interesuje jeszcze, gdy się zalecają twojej śmieszce?
— Kochasz więc zawsze choć trochę biedną Katarzynę?
— Tak. Lecz nie zapomnij być mi ściśle posłuszną względem Pagola i co do joty wypełnić polecenie jakie ci dałem.
— O! nie lękaj się, potrafię bardzo dobrze grać komedyę. Nie długo znowu mi powie: No, Katarzyno, jesteś więc zawsze okrutną? Ja odpowiem: Co! znowu panie Pagolo? Lecz już wtedy, pojmujesz, tonem niezbyt gniewnym i zniechęcającym. Skoro zobaczy, że nie jestem już surową, będzie mu się zdawało, że jest zwycięzcą całego świata.. A cóż ty mu zrobisz, Benvenuto? Kiedyż zaczniesz swoję zemstę? a czy zabawiemy się, uśmiejemy?
— Uśmiejemy się — odrzekł Benvenuto.
— I będziesz mnie zawsze kochał?
Benvenuto złożył na jej czole potwierdzające pocałowanie, to jest najlepszą z odpowiedzi, gdyż odpowiada na wszystko i nie odpowiada na nic.
Biedna Katarzyna nie domyślała się, że pocałowanie Celliniego było początkiem jego zemsty.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wicehrabia de Marmagne, stosownie do swoich życzeń, zastał Benvenuta samego. Oto jak się rzecz stała;
Zachęcony przez prewota, oraz na wspomnienie pogardliwego obejścia pani d’Etampes, wicehrabia zdecydował się napaść z swemi dwoma zbirami, lwa w jego jaskini i wybrał na tę wyprawę dzień Ś-go Eliasza, uroczystość cechu złotników, chwilę, w której pracownia miała być próżną.
Szedł więc przez bulwary z wzniesioną głową, i bijącem sercem, mając o dziesięć kroków za sobą swoich dwóch zbirów.
— Oto — rzekł jakiś głos blisko niego — piękny szlachcic udający się na miłosną schadzkę, z swoją zamaszystą miną dla damy i dwoma zbirami dla męża.
Marmagne odwrócił się, sądząc, że który z jego przyjaciół odzywał się do niego, lecz ujrzał nieznajomego, który szedł tą samę drogą co on i którego będąc zajętym nie spostrzegł.
— Założę się, że odgadłem prawdę, mój szlachcicu — mówił dalej nieznajomy, przechodząc z monologu do dyalogu. — Stawiam mój worek przeciw twojemu, nie wiedząc co w nim jest, to mi wszystko jedno, że idziesz na miłosne rendez-vous. O! nie mów nic, w miłości należy być skirytym. Co do mnie, moje nazwisko jest Jakób Aubry; mój stan, student i idę właśnie na schadzkę z moją kochanką, Danielą Philipot, ładną dziewczyną, lecz okrutnie surowych zasad, które jednak rozbiły się o jeden pierścionek; prawda, że ten pierścionek był klejnocikiem cudownej roboty Benvenuta Cellini, nic więcej!
Aż dotąd, wicehrabia de Marmagne zaledwie słuchał zwierzeń zuchwałego natręta, i ani myślał mu odpowiadać. Lecz usłyszawszy nazwisko Benvenuta Cellini, cała jego uwaga obudziła się.
— Robota Benvenuta Cellini! Do dyabła! Jestto podarunek prawie królewski jak na studenta.
— O! pojmujesz kochany baronie... Czy jesteś baronem, hrabią lub wicehrabią?
— „Wicehrabią — rzekł Marmagne, przygryzając usta na zuchwałą poufałość, jakiej pozwalał sobie z nim student, lecz spodziewając się skorzystać z tego spotkania.
— Pojmujesz dobrze kochany wicehrabio, że nie kupiłem go. Nie wydaję pieniędzy na podobne bagatele. Benvenuto sam mi go ofiarował, zawdzięczając pomoc jakiej mu udzieliłem zeszłej niedzieli przy zdobyciu pałacu Nesle.
— A więc jesteś przyjacielem Celliniego? — zapytał Marmagne.
— Przyjacielem od serca, wicehrabio, i chlubię się z tego. Pan go znasz także bezwątpienia?
— Tak.
— Winszuję ci tedy. Jestto wzniosły geniusz, nieprawdaż mój drogi? Przepraszam, że mówię: mój drogi: mój sposób mówienia, a przytem sądzę, że jestem także szlachcicem; moja matka przynajmniej powtarzała to zawsze mojemu ojcu ile razy ją bił. Jestem więc, jak ci już mówiłem, wielbicielem, powiernikiem i bratem wielkiego Benvenuta Cellini, a tem samem przyjacielem jego przyjaciół, wrogiem jego nieprzyjaciół, gdyż ma ich dosyć, mój wielki złotnik. Naprzód panią d’Etampes, potem prewota Paryża, starego ciemięgę; nakoniec niejakiego Marmagne, drągala; którego zaczęła bardzo zajmować rozmowa ze studentem.
— Ostrzeżono go; ale... cicho! nie trzeba tego rozpowiadać, aby ów Marmagne otrzymał naukę na jaką zasłużył.
— Jak widzę przeto, Benvenuto ma się na ostrożności? — rzekł wicehrabia.
— Bezwątpienia, a zresztą Benvenuto zawsze jest gotów do obrony. Nie wiem sam ile razy w jego kraju o mało co go nie zamordowano, ale dzięki Bogu, zawsze uszedł niebezpieczeństwa.
— A co rozumiesz, mówiąc, że jest gotów do obrony?
— O! nie mówię żeby miał garnizon, jak ten stary tchórz prewot; nie, nie, przeciwnie; jest nawet sam w tej chwili, gdyż jego czeladnicy poszli na ucztę do Vanvres. Miałem nawet zagrać dziś partyę w piłkę z tym kochanym Cellinim; lecz na nieszczęście Daniela stanęła mi na przeszkodzie.
— W takim razie, zastąpię cię — rzekł Marmagne.
— A więc idź, wypełnisz dobry uczynek, idź kochany wicehrabio, i powiedz odemnie mojemu przyjacielowi Celliniemu, że odwiedzę go wieczorem. Zapukasz trzy razy; to jest umówiony znak. Benvenuto jest przekonany, że ten drągal Marmagne pragnie mu figla wypłatać i dlatego ma się na ostrożności. Czy nie znasz przypadkiem wicehrabiego de Marmagne?
— Nie.
— A! to szkoda. Dałbyś mi jego rysopis.
— A to na co?
— Ażeby otrzymał to na co zasłużył; nie wiem dla czego, chociaż go nigdy nie widziałem, nie cierpię go i jeżeli kiedykolwiek popadnie mi w ręce, tak mu się przysłużę, że długo mnie popamięta. Ale przepraszam, jesteśmy przed Augustyanami, musimy się rozłączyć, Ale... ale... jakże się nazywasz mój drogi?
Wicehrabia oddalił się, jak gdyby nie słyszał zapytania.
Benvenuto Cellini, Tom II, 6 i, I — A! a! — rzekł Jakób Aubry patrząc za nim ~ pragniemy zachować incognito... mniejsza o to!
Jakób Aubry zanurzywszy ręce w kieszenie i gwiżdżąc studencką piosnkę, pośpieszył na ulicę du Battoir, gdzie mieszkała Daniela.
Co do wicehrabiego, ten udał się ku stronie pałacu Nesle.




ROZDZIAŁ IV.
(Dalszy ciąg poprzedzającego).



Istotnie, jak mówił Aubry, Benvenuto był sam; Askanio bowiem poszedł gdzieś marzyć.
Katarzyna z panią Rupertą udała się z odwiedzinami do jednej ze swoich przyjaciółek, a pracownicy obchodzili uroczystość świętego Eloi w Vanvres.
Mistrz znajdował się w ogrodzie, pracował nad modelem swojego olbrzymiego Rosa, którego kolosalna głowa przewyższała dachy wielkiej wieży Nesle i mogła patrzeć na Louvre, gdy mały Jan, który dnia tego odbywał straż przy drzwiach, zwiedziony sposobem zastukania Marmagna, w mniemaniu, że to przyjaciel, wpuścił go razem z dwoma zbirami.
Jeśli Benvenuto niepracował jak Tycyan ubrany w zbroi, to przynajmniej jak Salvator Rosa zajmował się roboty, mając przy boku pałasz a sztuciec w ręku.
Marmagne przekonał się więc, że nie wiele zyskał na niespodzianem zejściu Celliniego, albowiem trafił na człowieka uzbrojonego.
Wicehrabia usiłował ukryć swoję bezwstydne tchórzostwo, zwłaszcza, że Cellini zapytał go owym tonem nie cierpiącym żadnej zwłoki w odpowiedzi, w jakim zamiarze przybył do niego.
— Nie mam z tobą nic do czynienia — odrzekł — nazywam się wicehrabia de Marmagne; jestem sekretarzem króla i oto rozkaz Najjaśniejszego pana — dodał wznosząc po nad swoją głową papier, oddający mi na własność część Wielkiego Nesle; przychodzę więc dla wydania rozkazów i rozporządzeń, aby urządzono według mojej woli część pałacu ustąpioną, w której odtąd będę przemieszkiwał.
Mówiąc to, Marmagne otoczony swoimi dwoma zbirami, zbliżył się ku bramie zamku.
Benvenuto chwycił ręką za sztuciec, który jakieśmy to już powiedzieli, miał zawsze przy sobie i jednym susem stanął na ganku przed drzwiami.
— Wstrzymaj się! — zawołał straszliwym głosem. I wyciągnąwszy rękę prawą ku Marmagnowi — rzekł: Krok jeden dalej, a padniesz trupem.
Wicehrabia zatrzymał się, a stosownie do tego wstępu, należało się spodziewać pojedynku.
Lecz są ludzie posiadający dar stawania się groźnymi.
Trwogą przejmuje każde ich spojrzenie, każdy ruch, jakby to było spojrzenie i ruch lwa.
Ich tchnienie już wionie postrachem, zdala już czuć ich siłę; tupają nogą, ściskają pięście, marszczą brwi, ich nozdrza się wzdymają, a na ten widok i najśmielsi się ociągają.
Drapieżne zwierzęta, których małe są napadnięte, jeżą tylko sierść i hałaśliwie szczekają aby odstraszyć napastnika.
Lecz ludzie, o których tu mówię, są żyjącem niebezpieczeństwem.
Najodważniejsi poznają w nich równych sobie, lecz pomimo tajemnego wzruszenia, prosto ku nim przystępują.
Tylko słabi, tylko lękliwi i podli, drżą i cofają się na ich widok.
Marmagne więc jak już mogliśmy się tego domyśleć, nie był odważnym, a Benvenuto zupełną miał nad nim wyższość.
Przeto gdy wicehrabia usłyszał głos straszliwy złotnika i zoczył ku sobie wymierzone rozkazujące poruszenie, pojął, że sztuciec, pałasz i sztylet, któremi on był uzbrojony, były wyrokiem śmierci jego i dwóch zbirów.
Prócz tego mały Jan poznawszy, że mistrz jego jest zagrożony, pochwycił za dzidę.
Marmagne uczuł, że cel zamierzony chybił i że za szczęśliwego się bardzo poczyta, jeśli teraz wydobyć się zdoła zdrów i cały z kłopotu, jakiego sam sobie narobił.
— Dobrze! dobrze! panie złotniku — odrzekł. Chciałem się tylko dowiedzieć, czy będziesz posłuszny lub nie rozkazom Jego królewskiej mości! A ponieważ się opierasz, odmawiasz zadość im uczynić, odwołamy się więc do tego, który zdoła ci nakazać swojej woli wykonanie. Lecz niespodziewaj się, abym ci ten zaszczyt miał uczynić i zmierzył się z tobą. Dobranoc!
— Dobranoc! — odpowiedział Benvenuto z głośnym śmiechem. Janie, odprowadź tych panów.
Wicehrabia i dwaj zbirowie ze wstydem wyszli z wielkiego Nesle, strwożeni przez jednego człowieka, a odprowadzeni przez dziecko.
Tak się to smutnie skończyło owo życzenie wicehrabiego: Gdybym mógł znaleźć Benvenuta samego!
A ponieważ jeszcze dotkliwiej był omylonym w życzeniach swoich niż Jakób Aubry i Katarzyna, przeto nasz waleczny wicehrabia wściekał się.
— Pani d’Etampes miała słuszność — mówił do siebie, widzę się zmuszonym pójść za radą, którą mi dała; trzeba mi strzaskać moję szpadę a wyostrzyć sztylet; ten szatan-człowiek, istotnie jest takim jak mówią. Dobitnie wyczytałem w jego oczach, że gdybym był krok jeden postąpił, już byłoby po mnie; lecz w każdej przegranej jeszcze jest odwet. No, miej się na baczności!
Udał się więc do swoich braci, ludzi doświadczonych, którzy tego tylko też pragnęli aby uczciwie zarobić sobie cokolwiek pieniędzy, zabijając lub dając się zabić, i którzy ustępując, ulegli jedynie tylko rozkazom swojego pana.
Bracia przyrzekli być szczęśliwszymi w zasadzce; lecz Marmagne aby zręczniej osłonić swój honor, utrzymywał, iż niepowodzenie, którego doświadczył było z ich winy, przeto powiedział, że ponieważ w owej zasadzce nie będzie im towarzyszył, powinni się więc z niej sami wykręcić jak będą mogli. Właśnie też najbardziej tego pragnęli.
Poczem zaleciwszy im najgłębsze milczenie co do tej wyprawy, sam udał się do prewota Paryża i oświadczył, że stanowczo uznał za rzecz pewniejszy, dla usunięcia wszelkiego podejrzenia, odłożyć ukaranie Benvenuta aż do dnia, gdy obładowany jaką sumą pieniężną lub kosztowną robotą, zapuści się, co mu się często trafiało, w jaką pustą i ustronną uliczkę.
Tym sposobem wszyscy pomyślą i uwierzą, że Benvenuto został zamordowany przez złodziei.




ROZDZIAŁ V.
D WÓR.



Askanio ukończywszy rysunek swojej lilii czy to wiedziony ciekawością, czy też urokiem pociągającym nieszczęśliwych zawsze ku tym, którzy ich żałują, natychmiast udał się do pałacu d’Etampes.
Była druga godzina po południu, a właśnie w tej godzinie księżna panowała, otoczona prawdziwym dworem.
Jak w Luwrze były wydane rozkazy co do Celliniego, tak w pałacu d’Etampes co do Askania.
Askanio więc w tej chwili wprowadzony został do sali poczekalnej, poczem pośpieszono uwiadomić księżnę o jego przybyciu.
Księżna zadrżała z radości pomyślawszy, że młodzieniec ujrzy ją w całej świetności i wydała cicho rozkazy Izabelli, której poleciła udać się do niego.
Następnie Izabella znalazłszy Askania i wziąwszy go za rękę, wprowadziła w korytarz, uniosła kotarę i z lekka popchnęła naprzód.
Askanio stanął w sali przyjęcia księżnej, po za krzesłem władczyni tych miejsc, która odgadłszy go przy sobie, bardziej po wstrząśnieniu całej swojej osoby, niż po ruchu zasłony, podała mu przez ramie piękną swoją rękę do pocałowania.
Piękna księżna jakieśmy to już powiedzieli, była otoczoną rzeczywistym dworem.
Po prawej stronie siedział książę de Medina Sidonia, ambasador Karola V-go; zaś pan Montbrion, guwerner Karola Orleańskiego, drugiego syna królewskiego, znajdował się po lewej; reszta zaś towarzystwa skupiła się w około.
Z głównemi osobami w państwie, wojownikami, ludźmi stanu, urzędnikami, artystami, stali jeszcze naczelnicy stronnictwa protestanckiego, któremu pani d’Etampes schlebiała tajemnie i wszyscy magnaci dworu, którzy się stali dworzanami faworyty.
Był to ruch świetny, na pierwszy rzut oka olśniewał swym blaskiem.
Rozmowa ożywiona ciągnęła się, podsycana wszelkiego rodzaju dowcipami i przycinkami co do Dyany z Poitiers, kochanki Delfina a nieprzyjaciółki pani d’Etampes.
Lecz Anna nie miała udziału w tej małej walce dowcipów i kwotlibetów, zaledwie czasem z przypadku wtrąciła słówko, jak naprzykład: „No panowie, żadnej złośliwości co do Dyany, Endymion będzie się gniewał”; lub: „Biedna ta Dyana, szła za mąż w dzień mojego urodzenia”.
Pomimo owych połyskliwych polotów dowcipu uświetniających pogadankę, pani d’Etampes rozmawiała tylko z dwoma swoimi sąsiadami, wprawdzie pół głosem, lecz nader żywo, jednak nie tak znów cicho, aby jej dosłyszeć nie mógł Askanio, pokornie znikły pomiędzy tylu sławnemi osobami.
— Tak, panie Montbrion — rzekła poufnie piękna księżna do swojego sąsiada z lewej strony, musimy z waszego ucznia utworzyć zachwycającego władcę; prawdziwym królem w przyszłości, jest on. Jestem ambicyonowaną oto ukochane dziecię, tworzę dla niego w tej chwili władztwo niepodległe, w razie gdyby Bóg zabrał nam jego ojca. Henryk II-gi, mówiąc między nami, biedny monarcha, będzie królem Francyi, niech sobie będzie. Naszym królem będzie król francuski, zostawiemy jego starszemu bratu panią Dyanę i Paryż. Lecz z sobą zabierzemy wraz z naszym Karolem, dach Paryża. Dwór tam będzie gdzie ja będę i ty panie Montbrion, będziemy posiadali wielkich malarzy jak Primaticcio, rozkosznych poetów jak Klemens Marot, który w tej chwili tam w kąciku porusza się nic nie mówiąc, niezawodny dowód, że chciałby nam powiedzieć jakie wiersze swoje. Ci wszyscy ludzie w głębi są bardziej próżni niż interesowani, bardziej chciwi sławy niż pieniędzy. Nie ten, który mieć będzie większe bogactwa, lecz ten, co trwalsze i silniejsze udzieli im pochwały, posiadać ich będzie, a ten co ich mieć będzie, zawsze zostanie wielkim, ma się rozumieć, że najmniejsze miasteczko blaskiem odbije gdzie oni zajaśnieją. Delfin lubi tylko turnieje, a więc niech sobie zatrzyma dzidy i miecze, my zaś pochwycimy pióra i pędzle. O bądź spokojny panie Montbrion, nigdy nie dozwolę przodować pani Dyanie, owej królowej w perspektywie. Niech sobie cierpliwie oczekuje korony od czasu i przypadku, ja sobie moją dwukrotnie utworzę. Co mówisz o księstwie Medyolańskiem? Tam byłbyś nie bardzo oddalonym od swoich przyjaciół Genewskich, albowiem dobrze mi wiadomo, że nowe nauki Niemiec nie są ci obojętnemi. Cicho! pomówimy jeszcze o tem, a dowiesz się rzeczy, które cię bardzo zadziwią. Tem gorzej; dla czego pani Dyana uczyniła się protektorką katolików. Ona proteguje, ja się temu opieram; to rzecz prosta.
Poczem nakazującem poruszeniem i znaczącem spojrzeniem, pani d’Etampes zakończyła dalsze poufne zwierzenia w tym względzie, które wprawiły w osłupienie guwernera Karola Orleańskiego. Chciał jednakowoż coś odpowiedzieć, lecz księżna już się była odwróciła do księcia Medina-Sidonia.
Powiedzieliśmy już, że Askanio słyszał wszystko.
— A więc! panie ambasadorze, rzekła pani d’Etampes, czy cesarz nareszcie zdecydował się przejechać przez Erancyę? Nie może bowiem inaczej postąpić, a prawdę powiedziawszy, zawsze lepsze sidła niż otchłań. Na morzu kuzyn jego Henryk VIII-my każe go porwać bez żadnego skrupułu, a jeśli uniknie Anglika, popadnie w ręce Turka; na lądzie, książęta protestanccy oprą się jego przejazdowi. Cóż czynić? Trzeba przejechać przez Francyę, lub, o okrutna ofiaro, wyrzec się ukarania powstania Gandawczyków, swoich ukochanych współziomków. Gdyż jest mieszczaninem Gandawskim, nasz wielki cesarz Karol. Można to było spostrzedz, po owem małem uszanowaniu jakowe okazał w sposobnej chwili dla Jego królewskiej Mości. Owe to wspomnienia czynią go dziś tak lękliwym i podejrzliwym, panie de Medina. O my go dobrze rozumiemy; obawia się aby król Francyi nie pomścił się za jeńca hiszpańskiego i aby jeniec Paryża nie opłacił resztę okupu należnego za niewolnika Eskurialu. Lecz, o mój Boże, niech będzie spokojny, jeśli nie zna naszej prawości rycerskiej, to przynajmniej musiał słyszeć o niej, spodziewam się.
— Niewątpliwie, mości księżno — odrzekł ambasador, znamy prawość króla Franciszka I-go, lecz się obawiamy...
Książę się zatrzymał.
— Obawiacie się doradców, nieprawdaż odezwała się znów księżna. Co? tak! tak! wiem dobrze, że zdanie nasunięte z pięknych ust, zdanie pod formą wesołą i dowcipną nie chybiło by celu swojego na umyśle króla. Do pana to należy, panie ambasadorze przedsięwziąć wszelkie ostrożności. Prócz tego, powinieneś pan posiadać ku temu zupełne pełnomocnictwo, lub w braku takowego blankiet, w którym by wpisać można wiele rzeczy w kilku wyrazach. O znamy dobrze jak się takie rzeczy odbywają. Uczyliśmy się dyplomacyi, a nawet upraszałam króla, aby mnie także mianował ambasadorem, ma się rozumieć, że uczuwam szczególniejszy i całkiem stanowczy pociąg do negocyacyj. O czuję to dobrze, że przykro byłoby Karolowi V-mu ustąpić jaki kawałek państwa swojego dla wyzwolenia swojej osoby lub zapewnienia swojej nienaruszalności. Z drugiej strony, Flandrya jest jedną z najpiękniejszych ozdób jego korony; jest to dziedzictwo po babce z matki, Maryi Burgundzkiej, a trudno wyrzec się jednym pociągnięciem pióra dziedzictwa swoich przodków, gdy to dziedzictwo wzniósłszy na stopień wielkiego księstwa, możnaby jeszcze z niego utworzyć małą monarchię. Lecz o czem że ja to mówię dobry Boże! ja, która ze zgrozą uważam politykę wszelką, gdyż zapewniają, że ona szpeci, kobiety ma się rozumieć. Kiedy niekiedy wprawdzie wtrącę słóweczko bez uwagi co do spraw państwa, lecz tylko wtenczas, gdy Jego królewska mość nalega i koniecznie chce wiedzieć myśl moję; błagam aby mi oszczędził tych nudów, a nawet niekiedy uchodzę i zostawiam go marzącego. Pan sam przyznasz, pan który jesteś tak biegłym politykiem, że właśnie owe wyrazy tak zniechęcenia wyrzeczone, niby na wiatr, utkwią w umyśle króla, i większy wpływ wywrą, niż długie przemowy niesłuchane. Wszak to być może, mości książę de Medina, to być może, wszak ja tylko jestem biedną kobietą całkiem się zajmującą cackami i drobnostkami, zaś pan po tysiąc razy lepiej się rozumiesz odemnie na tych wszystkich tak ważnych rzeczach; lecz lew może potrzebować mrówki, łódź może niekiedy ocalić całą osadę okrętową. Co do nas, stojemy na lądzie dla porozumienia się Mości książę, a wszak rzecz idzie o wspólne porozumienie.
— Jeśli tylko pani chcesz — odpowiedział ambasador, rzecz ta będzie prędko ukończoną.
— Kto dziś daje, jutro otrzymuje, rzekła księżna nie odpowiadając wprost; co do mnie, natchnienie moje zawsze wiedzie mnie bym doradzała Franciszkowi I-mu czyny wielkie i wspaniałomyślne, lecz częstokroć owo natchnienie odwraca się od rozumu. Należy pomyśleć także o interesach Francyi, ma się rozumieć. Lecz pokładam zaufanie w panu, mości książę de Medina; zapytam się o jego zdanie, a myślę, że cesarz dobrze uczyni, jeśli zaufa słowu królewskiemu.
— O jeśli pani będziesz z nami, nie będzie się ociągał.
— Panie Klemensie Marot, rzekła księżna, zdając się niesłyszeć wykrzykniku ambasadora, i nagle przerywając z nim zawiązaną rozmowę; mistrzu Klemensie Marot, czy nie masz przypadkiem jakiego ładnego madrygału, lub sonetu do odczytania?
— Pani — odpowie poeta; — sonety i madrygały są pod twojemi stopami, naturalnemi kwiatami, wyrastającemi przy słońcu pięknych twych oczu, a dla tego też skreśliłem ich z dziesiątek, tylko patrząc w te oczy.
— Czy tak mistrzu? — a więc słuchamy. A, pan prewot, proszę mi przebaczyć, żem nie zaraz pana spostrzegła; czy masz pan jakowe nowiny o swoim zięciu a naszym przyjacielu hrabim d’Orbec?
— Tak pani, mam — odpowiedział pan d’Estourville, donosi mi, iż musi przyśpieszyć swój powrót i wkrótce go zobaczemy, spodziewam się tego...
Na westchnienie na pół przytłumione, niepostrzeżenie zadrżała pani d’Etampes, lecz wcale się nie zwróciła ku temu, który one wydał.
— Zawsze będzie od wszystkich mile widzianym — rzekła dalej. — I cóż wicehrabio de Murmagne, czy znalazłeś pochwę twojego sztyletu?
— Nie pani, lecz mam już jej ślad i wiem gdzie i jak teraz ją znaleźć.
— A więc życzę dobrego powodzenia, panie wicehrabio, dobrego powodzenia. Jest żeś już gotów mistrzu Klemensie, słuchamy.
— Rzecz to księztwa d’Etampes — rzekł Klemens Marot.
Szmer zadowolenia rozległ się, a Marot odczytał dziesiątek wierszy.
Pani d’Etampes objawiła zadowolenie poklaskiem rąk i uśmiechem, a wszystkich ręce i usta za nią przyklasnęły.
— A więc — rzekła pani d’Etampes — uważam, że razem z doliną Tempe i Pindara, Jowisz przeniósł się do Francyi.
To mówiąc podniosła się księżna i wszyscy za nią powstali.
Ta niewiasta miała słuszność uważając się za rzeczywistą królowę.
Poruszeniem też królewskiem pożegnała wszystkich obecnych i wszyscy jak królowej oddawszy pokłon, odeszli.
— Zostań — rzekła z cicha do Askania.
Askanio był posłusznym.
Lecz gdy wszyscy już się oddalili, nie była to już owa władczyni wyniosła, lecz kobieta pokorna i namiętna odwróciła się ku młodzieńcowi.
Askanio, zrodzony nizko, zdala od świata, wychowany w cieniu warsztatu; Askanio nienawykły gość pałaców, do których rzadko uczęszczał ze swoim mistrzem, stał osłupiały, zmieszany, olśniony tem światłem, tym ruchem, tą rozmową.
Umysł jego uległ jakby szałowi, usłyszawszy panią d’Etampeu tak zniechcenia, a raczej tak wabnie mówiącą o projektach ważnych, tak familiarnie i potocznie się wyrażającą o przeznaczeniu królów i o losie państw.
Owa niewiasta, jakby Opatrzność, każdemu tąż samą ręką wciskała pęta i spuszczała korony.
I owa władczyni najwznioślejszych rzeczy na ziemi, tak dumna w obec swoich szlachetnych pochlebców, teraz stała się sobą nietylko z owem łagodnem spojrzeniem kobiety, która kocha, lecz jeszcze z błagającą postawą lękliwej niewolnicy.
Nagle z prostego widza, Askanio stał się główną osobą dramatu.
Zresztą zalotna księżna zręcznie wyrachowała i utrzymała ów efekt.
Askanio uczuł panowanie jakie ta kobieta pomimo jego woli nad nim wywiera i jak dziecię, uzbroił się oziębłością dla ukrycia swojego pomieszania.
Może też pomiędzy sobą a księżną widział przemykającą się jakby cień najczystszą Blankę, w białej sukni z promieniejącem czołem.




ROZDZIAŁ VI.
MIŁOŚĆ NAMIĘTNA.



— Pani — rzekł Askanio do księżnej d’Etampcs — jeżeli raczysz przypomnieć sobie, żądałaś ode mnie lilii i poleciłaś abym przyniósł rysunek, jak tylko takowy będzie wykonany. Dzisiejszego poranku właśnie go ukończyłem i oto jest.
— Mamy czas jeszcze, Askanio — odrzekła księżna z uśmiechem i głosem syreny. Usiądź no! mój ładny chory, jak tam z twoją raną?
— Zupełnie jestem wyleczony pani — odpowiedział Askanio.
— Tak, ramię twoje wyleczone; lecz tu — rzekła księżna kładąc rękę na sercu młodzieńca z poruszeniem pełnem wdzięku i uczucia.
— Błagam cię pani, zapomnij o tych wszystkich pustotach, któremi nie chcę utrudzać Waszą książęcą mość.
— O Boże, cóż znaczy ta postać skrzywiona, to czoło zachmurzone? ten głos surowy? Ci wszyscy ludzie znudzili cię, nieprawdaż Askanio? i ja nienawidzę ich; lecz się obawiam. O jakże pragnęłam co prędzej być samą z tobą; musiałeś uważać jak ich spiesznie pożegnałam?
— W samej rzeczy pani, czułem się nie na swojem miejscu w tak dostojnem towarzystwie, ja biedny artysta, co przyszedłem dla pokazania pani tej lilii.
— O Boże! zaraz, Askanio — mówiła dalej księżna spuszczając głowę. Nader jesteś oziębły, nader ponury z twoją przyjaciółką. Przeszłym razem byłeś tak wylany, tak zajmujący; zkąd ta zmiana, Askanio? Bezwątpienia gadanina twojego mistrza, który mnie niecierpi. I ty słuchałeś co mówił przeciw mnie, Askanio? bądź szczerym; mówiłeś z nim o mnie, nieprawdaż? a on ci powiedział, że niebezpiecznie mi ufać, że przyjaźń jaką ci okazuję, skrywa jakoweś sidła; on ci powiedział, że może cię nienawidzę, odpowiedz...
— On mi powiedział, że mię pani kochasz odrzekł Askanio patrząc śmiało w oczy księżnie.
Pani d’Etampes na chwilę oniemiała rażona gromem tysiącznych myśli, cisnących się w jej duszy.
Pragnęła ona, aby Askanio znał jej miłość, lecz chciała dopiero przygotować go do niej, aby zwolna wygluzować, nie okazując się wcale interesowaną, jego namiętność dla Blanki.
Teraz gdy ta zasadzka przez nią zamierzona została wykrytą, nie mogła już inaczej zwyciężyć, jak tylko otwarcie, wśród dnia jasnego.
Powzięła przeto w mgnieniu oka postanowienie.
— A więc tak! kocham cię — odezwała się. Czy to zbrodnia? Czy to błąd nawet, czyż można rozkazywać swojej miłości lub nienawiści? Nie byłbyś nigdy wiedział, że cię kocham. Bo na cóż się przydało tobie to mówić, gdy kochasz inną? Lecz ten człowiek wszystko ci objawił, on ci wykazał serce moje i dobrze uczynił, Askanio. Patrz więc, a ujrzysz tak głębokie uwielbienie, że się wzruszysz. Teraz na ciebie kolej, słuchaj Askanio, ty musisz mnie kochać.
Pani d’Etampes silniejszej i wznioślejszej natury, pogardzająca z przenikliwości, dumna ze znudzenia, dotąd miała wielu kochanków, lecz dla żadnego miłości.
Usidliła króla, zajęła admirała Brion, upodobała sobie hrabiego Longueval, lecz w tych wszystkich intrygach głowa zawsze odgrywała rolę serca.
Nakoniec ową miłość istotną i młodzieńczą, czułą i głęboką, tylokrotnie wzywaną a zawsze sobie nieznaną, znalazła, lecz właśnie wtenczas, gdy ją inna jej wydziera.
A! tym gorzej dla owej kobiety! O, nie zna ona z jak nieubłaganą namiętnością ma do czynienia.
Całą gwałtowność swej duszy, Anna mieści w swojej tkliwości.
Ta kobieta nie wie jak ogromną fatalność ściąga na siebie, mając księżnę d’Etampes za rywalkę, księżnę d’Etampes, która sama dla siebie tylko pragnęła posiadać Askania, która jednem spojrzeniem, jednym wyrazem, jednem poruszeniem, mogła wszystko skruszyć co tylko się znajdowało pomiędzy nią a nim, tak wielką była jej potęga.
Odtąd kość rzuconą została, odtąd duma i piękność kochanki królewskiej służyć tylko miały do jej miłości dla Askania i jej zazdrości przeciw Blance.
Askanio wobec tak szczerej, tak groźnej miłości, uczuł się jakby ściętym, przelękłym.
Benvenuto już powiedział mu, a Askanio teraz zrozumiał, że tu nie szło o kaprys że mu zbraknie nie siły do walki, lecz doświadczenia, co zwodząc schołdowywa.
Miał zaledwie lat dwadzieścia i zbyt był skromny aby mógł udawać; biedny dzieciak wyobraził sobie, że wspomnienie Blanki, że to imię niewinnej dziewicy wymówione, będzie dla niego odpornym i zaczepnym orężem, mieczem i tarczą, gdy tymczasem przeciwnie, tem głębiej grot utkwił w sercu pani d’Etampes, którą miłość bez walki i bez współzawodnictwa byłaby może wkrótce znudziła.
— No, Askanio — zaczęła znów mówić z większą spokojnością księżna — widząc, że młodzieniec milczał, może przerażony wyrazami, które do niego wyrzekła: zapomnijmy na dzisiaj mojej miłości, którą jeden twój wyraz niestosowny ocucił. Myślmy istotnie tylko o tobie. Ja cię więcej kocham dla ciebie niż dla siebie, przysięgam ci. Pragnę uświetnić twoje życie, tak jak ty moje uprzyjemniasz. Jesteś sierotą, niech ja będę matką twoją. Słyszałeś co mówiłam do Montbriona i Mediny, tyś może mniemał, żem tylko wówczas całkiem była poświęcona dumie. To prawda, jestem dumną, lecz tylko o ciebie samego. Od dawnego to już czasu marzyłam nad projektem utworzenia dla syna króla Francyi niezależnego księztwa w samem sercu Włoch. Odkąd cię kocham, jeśli tu jestem władczynią, któż będzie istotnym władcą? Ty! Dla ciebie zmienię miejsce, państwo, królestwo! Ty mnie nie znasz Askanio, nie wiesz jaką kobietą jestem! Teraz patrz, odkryłam ci szczerą prawdę, rozwinęłam przed tobą wszystkie moje zamiary. Teraz kolej na ciebie, uczyń mi zwierzenia Askanio, jakie są twoje życzenia, niech spełnię one, jakie są twoje namiętności, niech im usłużę.
— Pani, chcę być równie jak ty szczerym i prawym, chcę ci powiedzieć prawdę, jak ty mi ją powiedziałaś. Nic nie żądam, nic nie pragnę, chcę tylko miłości Blanki.
— Lecz ona cię nie kocha, jakieś mi to sam powiedział.
— Zwątpiłem wówczas, to prawda. Lecz dziś, kto wie... Askanio spuścił oczy i głos stłumił: Ty pani bardzo mnie kochasz...
Księżna została pokonaną wobec wielkiej prawdy odgadniętej instynktem namiętności.
Nastąpiło chwilowe milczenie; lecz owa chwila dostateczną była, by przyszła do siebie.
— Askanio — rzekła — niemówmy dzisiaj o rzeczach dotyczących serca. Już cię prosiłam o to i jeszcze proszę. Miłość dla was mężczyzn nie jest całem życiem. Czyż nigdy nie zapragnąłeś, naprzykład, zaszczytów, bogactw i chwały?
— O! tak! tak! tak! od miesiąca najgoręcej ich żądam — odpowiedział Askanio — znowu uniesiony mimowolnie ku jedynej myśli, którą był zajęty. Znowu nastąpiła chwilowa pauza.
— Czy kochasz Włochy? — rzekła z wysileniem Anna?
— Tak pani, kocham — odpowiedział Askanio. Tam się rodzą kwieciste pomarańcze, pod cieniem których pogadanka tak jest miłą. Tam lazurowe sklepienie Niebios, pieści i przyozdabia wdzięcznie wypogodzone czoła piękności.
— O tam cię uprowadzić samego! Być zawsze wszystkiem dla ciebie, jak ty będziesz wszystkiem dla mnie! Boże! Boże! — zawołała księżna, mimowolnie także nieodpartą siłą zwracając się do swojej miłości. Lecz natychmiast, obawiając się strwożyć Askania, znów się powściągnęła i dalej rzekła: Mniemałam, że przedewszystkiem miłujesz sztukę.
— O tak miłuję ją przedewszystkiem... lecz prawdziwy artysta... O to nie ja, to mój mistrz, Cellini, który nadaje tworom swoim całe swoje istnienie. Ów wielki cudowny i wzniosły artysta, to on. Ja tylko jestem biednym uczniem, nic więcej. Przybyłem za nim do Francyi, nie dla zbierania bogactw, nie dla nabycia chwały, lecz że go kochałem i że mi niepodobna było z nim się rozłączyć, bo w owej epoce on był dla mnie wszystkiem. Ja niemam osobistej woli. Zostałem złotnikiem aby się jemu przypodobać i ponieważ pragnął abym był snycerzem, albowiem on jest entuzyastą wyrobów wykwintnych i delikatnych.
— A więc — znów odezwała się księżna, słuchaj, żyć we Włoszech wszechwładnym niemal monarchą; protegować artystów, Celliniego najpierwej, oddawać mu spiż, srebro, złoto do wyrabiania i odlewania, kochać i być nad to wszystko kochanym, powiedz Askanio, nie jest że te piękne marzenie?
— A to raj prawdziwy, gdyby w nim była Blanka, którą kocham i od której jestem kochany.
— Jeszcze Blanka, zawsze Blanka! — odrzekła księżna. Niechże będzie, gdy tak upornie tkwi ona w twej myśli i mowie; twoja Blanka jest tam wraz z nami, bezustannie przed twemi oczami; bezustannie w twem sercu, pomówmy o niej otwarcie i bez hypokryzyi: ona cię nie kocha, ty wiesz dobrze.
— Nie pani, nie wiem.
— Przecie zaślubia innego! — odrzekła.
— Być może, że ojciec ją zmusza — odpowiedział Askanio.
— Ojciec ją, zmusza! Czy wierzysz temu? gdybyś ty mnie tak kochał jak ją kochasz, o wiesz, gdybym była na jej miejscu, żadna siła na święcie, żadna wola, żadna potęga nie rozłączyłaby nas. Opuściłabym wszystko, uciekłabym przed wszystkiem; pośpieszyłabym ku tobie, tobie oddałabym pod straż moję miłość, mój honor, moje życie! Nie, nie mówię ci, że ona cię nie kocha, teraz czy chcesz abym ci powiedziała co więcej jeszcze, ty jej nie kochasz już!
— Ja! niekocham Blanki! Lecz mniemam, żeś pani powiedziała, iż jej nie kochałem...
— Nie, ty jej nie kochasz. Ty sam siebie mamisz. W twoim wieku za miłość poczytują potrzebę kochania. Gdybyś mnie był pierwszą ujrzał, mnie byłbyś kochał zamiast niej... A! gdy pomyślę o tem, że mogłeś mnie pokochać. Lecz nie, nie! lepiej żebyś mnie wybrał. Nie znam tej Blanki, ona jest piękną, ona jest czystą, ona jest wszystkiem czem tylko chcesz; lecz te młode dziewice nie umieją kochać. Twoja Blanka nie powie ci tego com ja powiedziała, ja, którą ty gardzisz; zbyt miałaby próżności, zbyt może wstydu. Lecz ja, moja miłość jest prostoduszną, prostodusznie więc przemawia. Ty mną gardzisz, sądzisz, że zapominam roli kobiety, a to wszystko dlatego, że nie jestem skrytą. Kiedyś, jak lepiej poznasz świat, gdy tak zgłębisz życie, że dojdziesz do cierpień, wówczas przestaniesz być niesprawiedliwym; wówczas mnie uwielbiać będziesz. Lecz ja nie chcę być wielbioną, Askanio, chce być kochaną. Powtarzam ci Askanio, gdybym cię mniej kochała, mogłabym być fałszywą, zręczną, zalotną; lecz zbyt cię kocham abym Cię miała sidlić. Chcę otrzymać twe serce, ale go nieporywać. Do czegóż doprowadzi cię miłość dla tego dziecięcia? Będziesz tylko cierpiał mój ukochany i nic więcej. Ja zaś do wielu rzeczy służyć ci mogę. Cierpiałam zrazu za dwoje, być może, że dobry Bóg nadmiar cierpienia mojego na twój karb zaliczy, a moje bogactwa, władza, doświadczenie, wszystko u nóg twoich składam. Przydam życie moje do twego, uchronię cię od wszelkiego błędu i zepsucia. By dojść do majątku a nawet i chwały, często artysta musi się poniżać, pełzać. Przy mnie nie potrzebujesz się lękać tego wszystkiego; ja tylko bezustannie wznosić cię będę, będę twoim stopniem do wszystkiego. Zemną pozostaniesz zawsze dumnym, szlachetnym, czystym Askanio.
— A Blanka! Blanka, pani! czy nie jest także najczystszą perłą?
— Moje dziecię, wierz mi — odpowiedziała księżna przechodząc z uniesienia w smętność, twoja skromna, twoja niewinna Blanka, istnienie twoje oschłem i jednostajnem uczyni. Zbyt oboje tchniecie anielstwem; Bóg nie stworzył aniołów by się z sobą łączyli, lecz by źli lepszymi się stawali.
Księżna to wszystko wyrzekła z tak wymownem poruszeniem, głosem tak pełnym szczerości, że Askanio uczuł się owładniętym pomimowolnie uczuciem tkliwej litości.
— Niestety! pani — rzekł do niej — widzę, jestem bardzo od ciebie kochany, to mnie wzrusza; lecz byłoby lepiej jeszcze gdybym cię kochał!
— O prawda! prawda to co mówisz! Przekładam twoję wzgardę, nad najsłodsze wyrazy króla. O kocham po raz pierwszy; poraź pierwszy, przysięgam ci.
— A król! niekochasz go więc pani?
— O nie! jestem tylko jego kochanką.
— Lecz on kocha cię jeszcze pani!
— Boże! — zawołała Anna wpatrzywszy się w oczy Askania i trzymając ręce młodzieńca w swoich; Boże! byłażbym tyle szczęśliwą, żebyś był o mnie zazdrosnym? Posłuchaj: byłam dotąd księżną dla ciebie, bogatą, możną, zdolną rozdawać trony. Czy przekładasz kobietę ubogą, samotną, zdala od zgiełku wielkiego świata, w prostej białej sukni, z polnym kwiatem we włosach, Askanio? rzućmy Paryż, świat i dwór. Wyjeżdżajmy; schrońmy się w jakim zakątku Włoch twoich, pod owemi wzniosłemi sosnami Rzymu, w pobliżu twej pięknej zatoki neapolitańskiej. Dalej, jestem gotową. A! Askanio, Askanio czy istotnie schlebia twej dumie, że tobie poświęcam ukoronowanego kochanka?
— Pani odpowiedział Askanio, który uczuwał, iż mimowolnie serce jego mięknie przy płomieniu tak wielkiej miłości; pani, mam serce zbyt dumne i wymagające; nie możesz mi oddać przeszłości.
— Przeszłości! O mężczyźni! zawsze okrutnymi jesteście! Przeszłości! lecz nieszczęśliwa kobieta powinnaż być odpowiedzialną za swoję przeszłość, gdy niemal zawsze wypadki silniejsze nad nią stanowią tę przeszłość? Przypuść, że burza cię porywa, że wir cię uniósł ku Włochom; gdy wrócisz po roku, po dwóch lub trzech, będziesz że miał za złe twojej Blance, że była posłuszną swoim rodzicom, że zaślubiła hrabiego d’Orbec? Będziesz że mógł od niej wymagać, co więcej karać ją za to, co poświęciła będąc posłuszną przykazaniu Boga? A jeśli przypuśćmy nie znała ciebie; jeśli zdręczona nudą, obarczona cierpieniami, zapomniana na chwilę od Boga, zapragnęła mieć wyobrażenie owego raju zwanego miłością, do którego wstęp jej zamknięto; jeśli kochała innego nie swojego męża, którego kochać nie mogła; jeśli w chwili obłędu duszę swą oddała innej duszy — otóż w oczach twoich taka kobieta jest stracona, zniesławiona w twem sercu; otóż kobieta taka nie może, nie powinna już nigdy spodziewać się owego szczęścia, dla tego, że ci nie może oddać swojej przeszłości w zamian za twoje serce. A! powtarzam ci, to jest okrucieństwo, to jest niesprawiedliwość.
— Pani...
— Któż ci powiedział, że to nie jest moja historya? Słuchaj więc co mówię, wierz temu co twierdzę. Powtarzam ci, żem cierpiała za dwoje. A gdy kobiecie cierpiącej Bóg sam przebacza, a ty byś nie przebaczył? Ty nie rozumiesz, że jest wznioślejszem, że jest piękniejszem wznieść się z otchłani już w nią popadłszy, niż przejść koło otchłani nie widząc jej, z opaską szczęścia na oczach. O Askanio, Askanio! mniemałam cię lepszym od drugich, bo jesteś młodszym, bo jesteś piękniejszym...
— O pani!
— Wyciągnij ku mnie rękę, Askanio, a jednym rzutem cisnę się z otchłani na twoje serce. Chcesz tego? Jutro zerwę wszystko z królem, dworem i światem. Zresztą nie pragnę czynić się większą niż jestem. Poświęcę ci zbyt małą rzecz, wierzaj mi. Ci wszyscy ludzie nie warci twojego jednego spojrzenia. Lecz jeśli mi wierzysz, ukochane dziecię, pozostawisz tę władzę w mych rękach, dozwolisz bym spełniła zamiary powzięte względem ciebie i siebie.
Uczynię cię wielkim, a wy artyści, wy przez miłość dochodzicie do chwały, wy jesteście dumnymi prędzej czy później, lecz stajecie się nimi nakoniec. Co zaś do miłości króla, niech cię ona nie trwoży; zwrócę ją na inną osobę, której on odda swe serce, ja zaś tylko zatrzymam sobie umysł jego. Wybieraj więc, Askanio, ty wszechwładny przezemnie i ze mną, lub ja pokorna przez ciebie i z tobą. Oto przed chwilą widziałeś mnie siedzącą w tem krześle, a najmożniejszych dworu u nóg moich. Siadaj na mojem miejscu, a ja u nóg twoich. O jak mi tak dobrze, Askanio! A! jakiegoż szczęścia doznaję patrząc na ciebie! Ty bledniejesz, Askanio! gdybyś mi raczył tylko powiedzieć, że mnie kiedyś będziesz kochał, później, choć później!
— Pani, pani! — odrzekł Askanio skrywając głowę w rękę, a zarazem zasłaniając oczy i uszy zatykając, czuł bowiem dobrze, że widok i głos syreny czarowały go.
— Nie nazywaj mnie panią, nie nazywaj mnie Anną — odpowiedziała księżna usuwając ręce młodzieńca — zwij mnie Ludwiką, to także imię moje, lecz imię którem nikt mnie nie wołał, imię, które jedynie będzie dla ciebie. Ludwiko! Ludwiko!... Askanio nieprawdaż, że to imię jest miłe.
— Znam jeszcze milsze — odpowiedział Askanio.
— O! strzeż się Askanio! — zawołała dotknięta lwica — jeśli zbyt dozwolisz mi cierpieć, być może, że dojdę do tego, iż równie nienawidzieć cię będę o ile cię kocham.
— Boże! pani — odpowiedział młodzieniec wstrząsając głową jakby dla usunięcia uroku. — Boże! pani ty mieszasz mój rozum i wstrząsasz duszą moją! Czy to obłąkanie, czy gorączka? Jestżem łupem marzenia? A jeśli ci mówię co przykrego, przebacz mi, to dla tego bym się mógł ocknąć. Ja cię tu widzę, u nóg moich, ciebie tak piękną, ciebie ubóstwianą, ciebie władczynię! Nie, to nie podobna, by mogły być podobne kuszenia, chyba tylko dla zatraty dusz... O tak! sama to powiedziałaś, jesteś w otchłani; lecz zamiast chcieć się z niej wydostać, mnie w takową ciągniesz za sobą. O! nie wystawiaj niedołężności mojej na podobne doświadczenie!
— Nie ma tu ani doświadczenia, ani kuszenia, ani marzenia; dla obojga nas jest tylko najświetniejsza rzeczywistość; kocham cię, Askanio, kocham cię! Kochasz mnie, lecz kiedyś pożałujesz tej miłości, kiedyś wyrzucisz mi coś dla mnie uczyniła, lub to com ja zburzył dla ciebie.
— O ty mnie nie znasz — odrzekła księżna — jeżeli mniemasz, że będę tak słabą abym mogła żałować! Czy chcesz zapewnienia?
Anna szybko zasiadła przed stolikiem, na którym się znajdował kałamarz i papier, a pochwyciwszy pióro, naprędce skreśliła te kilka wyrazów.
— Masz — rzekła i wątp jeszcze jeśli śmiesz.
Askanio wziął papier i przeczytał:
„Askonio, kocham cię, pójdź za mną gdzie idę, lub dozwól mi pójść za tobą gdzie ty idziesz.

„Anna d’Helly.”

— O to być nie może, to być nie może! Zdaje mi się pani, ze miłość moja byłaby wstydem dla ciebie.
— Wstydem! — zawołała księżna. Czyż ja znam wstyd, ja mam zbyt wiele dumy pod tym względem. A duma, jest cnotą moją.
— A ja znam jedną, słodszą i świetniejszą — odpowiedział Askanio, znów w rozpacznem usiłowaniu wspomniawszy na Blankę.
Raz ten ugodził w głąb serca.
Księżna powstała drżąc cała z oburzenia.
— Jesteś upartem i okrutnem dzieckiem, Askanio — odrzekła przerywanym głosem, chciałam ci oszczędzić wielu cierpień, lecz widzę, że tylko rozpacz żyć cię nauczy. Powrócisz ty do mnie, Askanio, powrócisz zraniony, krwią broczący, rozszarpany, a wówczas poznasz co warta jest twoja Blanka, a co ja wartą byłam. Przebaczę ci, bo cię kocham; lecz wiele się straszliwych rzeczy stanie! Do widzenia.
I pani d’Etampes wyszła pałając gniewem i miłością, zapomniawszy, iż w ręku Askania pozostawiła owe dwa wiersze, które skreśliła w chwili obłędu.




ROZDZIAŁ VII.
MIŁOŚĆ WYMARZONA.



Jak tylko Askanio pozostał sam po odejściu księżnej, cały urok wpływu jaki ta kobieta rozpościerała, znikł zupełnie; przejrzał on jasno w sobie i w około siebie.
Przypomniał o dwóch rzeczach, które powiedział.
Blanka mogła go kochać, ponieważ księżna d’Etampes go kochała.
Odtąd życie już nie do niego należało; natchnienie własne dobrze mu usłużyło, poddając te dwie myśli.
Gdyby dusza uczciwego i prawego młodzieńca mogła się była nakłonić do skrytości, wszystko byłoby jeszcze uratowane, lecz oburzył groźną księżnę. Odtąd wszczęła się wojna tem straszliwsza, iż zagrażała Blance.
Jednakowoż ta scena ognista i niebezpieczna z Anną, posłużyła Askaniowi na coś.
Obudziła w nim bowiem egzaltacyę i niejakie zaufanie.
Myśl jego ożywiona widokiem, którego był świadkiem, oraz własnem wysileniem, nabyła ruchu i śmiałości; postanowił zatem dowiedzieć się czego się ma trzymać pod względom swoich nadziei i przedrzeć się w głąb duszy Blanki, choćby nawet miał w niej znaleźć obojętność.
Jeśli rzeczywiście Blanka kochała hrabiego d’Orbec, na co się przyda opierać pani d’Etampes? Lecz przedewszystkiem należy pozbyć się wszelkich wątpliwości i pewnym krokiem wtargnąć w głąb przeznaczenia.
W takim razie zobowiązanie pani d’Etampes było rękojmią jego przyszłości.
Askanio powziął to postanowienie, powracając wzdłuż wybrzeża i patrząc na słońce zachodzące jaskrawo po za ciemną wieżę Nesle.
Przybywszy do pałacu, bez ociągania zaraz zajął się wyszukiwaniem jakiegoś brylanciku, później dopiero śmiało zapukał czterokrotnie do bramy małego Nesle.
Pani Perrine szczęściem znajdowała się w pobliżu, a przejęta ździwieniem i ciekawością, pobiegła otworzyć. Ujrzawszy jednak ucznia, osądziła za powinność okazać się oziębią.
— A! to ty, panie Askanio, czegóż żądasz? zapytała.
— Moja dobra pani Perrine, chciałem natychmiast te brylanty pokazać pannie Blance. Czy jest w ogrodzie?
— Tak, w zwykłej swojej alei. Lecz zaczekaj tu na mnie młodzieńcze.
Askanio, który nie zapomniał drogi, ruszył szybko nie zważając na guwernantkę.
— Zastanówmy się — rzekła ona sama do siebie zatrzymawszy się dla namysłu, sądzę, że lepiej uczynię jak ich samych zostawię i dozwolę Blance by dowolnie wybrała swój podarunek. Niekoniecznie potrzeba abym tam była, gdyż ona niezawodnie odłoży i dla mnie mały prezencik. Udam się, skoro skończy swoje kupno, wówczas nie będę mogła odmówić przyjęcia, pozostańmy więc tutaj i niebądźmy natrętni dobroci serca tego ukochanego dziecięcia.
Jak widzimy, zacna dama znała się na delikatności.
Blanka od dziesięciu dni zajęta była badaniem samej siebie, czy Askanio stał się jej najulubieńszą myślą.
Nieświadome i niewinne dziecię nie wiedziało co to jest miłość, lecz miłość właśnie przepełniała jej serce.
Mówiła sobie, że to niedobrze zajmować się marzeniami; lecz sama przed sobą wymawiała się, iż zapewne już nie ujrzy Askania i nie będzie miała tej pociechy, aby się przed nim usprawiedliwić.
Pod tym pozorem spędzała całe wieczory na ławce, na której widziała go obok siebie siedzącego, tam z nim rozmawiała, słuchała go, całą swą duszę mieściła w tem wspomnieniu; następnie gdy zmrok zapadał, gdy głosem pani Perrine napomniana, że czas się oddalić, piękna marzycielka wracała wolnym krokiem, zwracając uwagę na rozkazy ojca, na hrabiego d’Orbec i na czas przemijający.
Owa bezsenność dręczyła ją okrutnie, lecz znów nie tak aby mogła zatrzeć urok wieczornych wspomnień.
Tego wieczora, jak zwykle, Blanka odświeżała rozkoszne chwile spędzone przy Askaniu, gdy w tem wzniósłszy oczy krzyknęła.
Stał on przed nią, przypatrując się jej w milczeniu.
Znalazł ją zmienioną, lecz piękniejszą, bladość i smętność bardzo odpowiednie były jej twarzy.
Jeszcze mniej zdawała się należeć do ziemi.
Dlatego też Askanio, podziwiając ją iż była piękniejszą niż kiedykolwiek, popadł w skromną obawę, że pani d’Etampes pomyliła się.
Bo jakżeby tak nadludzka istota mogła pokochać go kiedy?
Stało naprzeciw siebie dwoje tych ładnych dzieci, które się kochały oddawna, nieśmiejąc sobie powiedzieć tego i dręcząc się bez miary.
Niewątpliwie powinni byli, znajdując się wobec siebie, w jednej chwili przebyć przestrzeń, jaką jednakowym krokiem przechodzili w swoich marzeniach.
Mogli teraz od razu wszystko sobie wyjaśnić, następnie w pierwszem uniesieniu radości wybuchnąć z wszystkiemi uczuciami, aż dotąd powściąganemu .
Lecz byli oboje zbyt jeszcze nieśmiałymi a pomimo, że zobopólne ich wzruszenie zdradziło jedno przed drugiem, dopiero po długich namysłach, ich dusze anielskie połączyły się.
Blanka oniemiała i zapłoniona powstała wiedziona wewnętrznem poruszeniem.
Askanio wybladły ze wzruszenia, wstrzymywał drżącą ręką tętna swojego serca.
Zaczęli razem oboje mówić; on wyrzekł:
— Daruj pani, lecz pozwoliłaś mi okazać niektóre klejnoty; ona zaś powiedziała:
— Z radością widzę, żeś przyszedł do zdrowia panie Askanio.
Nawzajem jednocześnie przerwali sobie, a lubo słodkie ich głosy pomieszały się, doskonale jednak zrozumieli się, gdyż Askanio, ośmielony uśmiechem mimowolnie pojawionym na ustach dziewicy, odpowiedział z niejaką pewnością.
— Byłaś więc pani łaskawą pamiętać jeszcze, że byłem raniony?
— Byłyśmy bardzo zdziwiono i niespokojne niewidząc pana — odpowiedziała Blanka.
— Już nigdy nie chciałem się tu pokazać.
— Dla czego?
Askanio w tej chwili stanowczej był zmuszony oprzeć się o drzewo, zebrawszy dopiero siły i całą odwagę, wyrzekł drżącym głosem:
— Teraz mogę wszystko wyznać: kochałem cię.
— A teraz?
Ów wykrzyk wydarty z piersi Blanki, zdolny był rozproszyć wszelkie wątpliwości zręczniejszego niż Askanio; w nim tylko ożywił nieco nadzieję.
— Teraz niestety — rzekł dalej — zmierzyłem przestrzeń rozdzielającą nas. wiadomo mi, że jesteś szczęśliwą oblubienicą szlachetnego hrabi.
— Szczęśliwą! — przerwała Blanka z gorzkim uśmiechem.
— Jakto! niekochasz hrabiego, wielki Boże! O mów nie jestże on ciebie godzien?
— Jest bogaty, wiele mogący; lecz czy widziałeś go?
— Nie, i lękam się o niego zapytać. Wreszcie nie wiem dla czego, lecz byłem pewien, iż musi być młody i piękny, gdyż się tobie podobał.
— On jest starszy od mojego ojca, on mnie przestrasza — odpowiedziała Blanka, skrywając twarz w rękach z poruszeniem odrazy, której już nie była panią.
Askanio, owładnięty radością padł u nóg Blanki, blady, z rękami złożonemi, z oczami na wpół zawartemi, lecz spojrzenie promieniejące z pod jego powiek i ten uśmiech tak piękny zdolny rozweselić samego Boga. zniknęły na jego bezbarwnych ustach.
— Co tobie jest Askanio? — rzekła przerażona Blanka.
— Co mi jest! — odrzekł młodzieniec, znalazłszy w nadmiarze radości śmiałość, którą go zrazu natchnęła rozpacz; co mi jest! ja cię kocham Blanko!
— O Askanio! Askanio! — szepnęła Blanka z wyrzutem i ukontentowaniem.
Zrozumiały się ich serca i nim się jeszcze spostrzegli, ich usta już się z sobą złączyły.
— Mój przyjacielu! — rzekła Blanka zwolna odsuwając Askania.
W uniesieniu wzajem patrzeli w siebie. O, w życiu nie znajdzie się dwóch chwil podobnych.
— A więc — odezwał się Askanio — nie kochasz hrabiego d’Orbec i mnie możesz kochać?
— Askanio — odpowiedziała Blanka głosem miłym i poważnym — dotąd mój ojciec tylko i to rzadko całował mnie w czoło, niestety jestem nieświadomem dzieckiem i wcale nie znam życia, lecz uczułam po drżeniu jakie twoje pocałowanie we mnie sprawiło, że odtąd należeć do ciebie jest moim obowiązkiem. Tak, bo inaczej postąpić pewną jestem, byłoby zbrodnią! Twoje usta uświęciły mnie twoją oblubienicą i żoną, chociażby mi sam ojciec powiedział, ja uwierzę tylko głosowi Boga. Oto moja ręka, ona jest twoją.
— Usłyszcie aniołowie i zazdroście mi! — zawołał Askanio.
Ekstaza już ani się odmalować ani opowiedzieć nie daje. Niech ci, którzy ją pamiętają, przypomną sobie. Niepodobna przytoczyć wyrazów, spojrzeń, uścisków rąk obu tych czystych i, pięknych dzieci. Ich niewinne dusze pomieszały się, jak się mieszają z sobą wody dwóch źródeł przezroczystych, nie zmieniając ani swojej natury ani barwy. Blanka z ufnością stała wsparta o ramię swojego narzeczonego. Sama Boga Rodzica gdyby spojrzała z wysokości Niebios na tę najczystszą parę, nie odwróciłaby od niej swojego oblicza.
Zaczynając kochać, staramy się zawrzeć w naszej miłości całe życie, obecność, przeszłość i przyszłość. Jak tylko mogli mówić Askanio i Blanka, opowiedzieli sobie wszystkie swoje cierpienia, obawy i nadzieje dni ostatnich. Lubo wiele wycierpieli, jednak przywodząc sobie na pamięć swoje dolegliwości, oboje się uśmiechali.
Dopiero gdy doszli do przyszłości, stali się smutnymi. Co ich jutro czeka? Według praw boskich stworzeni zostali jedno dla drugiego, lecz w obec względów ludzkich ich związek był niestosownym, źle dobranym. Co tu czynić? Jak skłonić hrabiego d’Orbec by się wyrzekł żony, prewota zaś, by swą córkę oddał rzemieślnikowi.
— Niestety mój Askanio — rzekła Blanka — przyrzekam ci nie należeć jak do ciebie lub nieba, gdyż przewiduję, że do nieba należeć będę.
— Nie — odpowiedział Askanio — do mnie. Dwoje dzieci jakiemi jesteśmy nie mogą same poruszyć świata całego, lecz pomówię z moim ukochanym mistrzem, z Benvenutem Cellini. On wszystko może Blanko. On tak działa na ziemi jak pan Najwyższy rozporządził w Niebie, i co zamierzył, spełnił.
On ciebie mi odda. Nie wiem jak tego dokona, lecz jestem pewien tego. On lubi przeszkody. On powie Franciszkowi I-mu, przekona ojca twojego. On tę otchłań wypełni i zrówna. Jednej tylko rzeczy nie mógł uskutecznić, boś ją sama bez jego wmieszania spełniła, pokochałaś, pokochałaś mnie. Reszta już mniejsza. Widzisz moja ukochana, że teraz już wierzę w cuda.
— Drogi Askanio, ty masz nadzieję, to i ja się spodziewam. Jeśli chcesz i ja z mojej strony będę probować. Jest ktoś co może wszystko na umyśle ojca mojego. Czy chcesz abym napisała do pani d’Etampes?
— Pani d’Etampes — zawołał Askanio. — O Boże, o niej zapomniałem.
Wówczas Askanio, prosto, bez wybiegu, opowiedział Blance jak jest kochanym od tej kobiety, jak przed chwilą jeszcze objawiła się ona nieprzyjaciółką śmiertelną tej, którą on kocha; Iecz mniejsza, wprawdzie utrudni to działanie Benvenuta, rzeczywiście zaś tylko jednego więcej będzie miał przeciwnika.
— Drogi Askanio — rzekła Blanka — ty pokładasz całą ufność w twoim mistrzu, ja zaś w tobie. Mów więc z Cellinim i to o ile można najprędzej, niech on rozrządzi losami naszemi.
— Jutro wszystko mu zwierzę. On mnie tak kocha! on mnie natychmiast zrozumie. Lecz cóż ci to Blanko? Ty znowu jesteś smutną!
Każdy ustęp mowy Askania, raził serce Blanki ciosem zazdrości, kilkakrotnie ściskała ona konwulsyjnie rękę Askania, którą w swoich trzymała.
— Askanio! pani d’Etampes jest piękny; jest kochaną od wielkiego króla. Czy ona czasem w twoim umyśle jakiego wrażenia niepozostawiła?
— Ja ciebie kocham — odrzekł Askanio.
— Czekaj tu — rzekła Blanka.
I w chwilę powróciła z piękną, białą lilią.
— Słuchaj — rzekła — gdy będziesz pracował nad złotą lilią z drogich kamieni dla tej kobiety, spojrzyj niekiedy na skromną lilię twojej Blanki.
I zalotnie jakby to sama tylko pani d’Etampes mogła uczynić, złożyła pocałunek na lilii, którą oddała uczniowi.
W tej chwili pani Perrine ukazała, się przy końcu alei.
— Bądź zdrów, do widzenia — rzekła szybko Blanka, składając swą rękę na ustach kochanka, ukradkowem poruszeniem pełnem wdzięku.
Ochmistrzyni się zbliżyła.
— No cóż moje dziecię, odezwała się do Blanki, czy zburczałaś zbiega i wybrałaś piękne klejnociki?
— Oto są — rzekł Askanio składając w ręku ochmistrzyni pudełko z klejnotami, które przyniósł, a w cale nawet nie otworzył — uradziliśmy z panną Blanką, że pani sama wybierzesz z nich, które ci się podobają najlepiej, po resztę przyjdę jutro.
To wyrzekłszy, zniknął rzuciwszy na Blankę ostatnie spojrzenie, które wszystko jej powiedziało, co on miał powiedzieć.
Blanka zaś z rękoma na wpół złożonemi na piersiach, jakby dla objęcia szczęścia w nich zawartego, stała nieruchoma w czasie gdy pani Perrine wybierała pomiędzy cudownemi pieścidełkami przyniesionemi przez Askania.
Niestety! biedne dziecię straszliwie zostało przebudzone z miłych snów swoich.
Kobieta jakaś w towarzystwie jednego z służących prewota, stanęła przed nią.
— Jego jaśnie wielmożność hrabia d’Orbec, który powróci pojutrze, od tej chwili przysyła mnie do usług pani. Jako umiejąca wykonać suknie według najświeższych i najnowszych fasonów, otrzymałam rozkaz od jego Jaśnie wielmożności hrabiego i pana prewota, wykonać dla pani suknię z najpyszniejszego brokartu, albowiem pani masz być przedstawioną przez Jaśnie oświeconą księżnę d’Etampes, Najjaśniejszej królowej, w dzień odjazdu Najjaśniejszego pana do Saint-Germain, to jest za dni cztery.
Po scenie jaką przedstawiliśmy czytelnikowi, łatwo domyśleć się jak przykre wrażenie robiła ta podwójna wiadomość na Blance.




ROZDZIAŁ VIII.
MIŁOŚĆ UROJONA.



Nazajutrz wraz z brzaskiem dnia, Askanio umyśliwszy powierzyć przeznaczenia swoje mistrzowi, wprosi dążył ku odlewni, w której Cellini co rano pracował.
Lecz w chwili właśnie gdy miał zapukać do drzwi pokoju, który Cellini zwał swoją celą, posłyszał głos Katarzyny.
Pomyślał, że zapewne w tej chwili ona za model służy, usunął się więc w zamiarze powrócenia później.
Tymczasem zaczął się przechadzać po ogrodnic wielkiego Nesle, namyślając się co ma powiedzieć Celliniemu, i co przypuszczalnie Cellini może mu odpowiedzieć.
Jednak Katarzyna wcale za model nie służyła.
Nawet nigdy nogą nie stąpiła do celki, do której nikt z wielkim zawodem swojej ciekawości, wejść nie mógł, albowiem Benvenuto nie lubił aby mu przeszkadzano.
Dlatego też nadzwyczajnie się mistrz rozgniewał, gdy się odwrócił i ujrzał stojącą za sobą Katarzynę, wyłupiającą bardziej niż kiedykolwiek swoje wielkie oczy.
Ciekawość jednak niebacznej niewielu przedmiotami mogła być zaspokojoną.
Bo cóż tam widziała, kilka rysunków na ścianach, zieloną firankę u okna, posąg Hebe rozpoczęty i zbiór narzędzi snycerskich, gdyż to wszystko tworzyło umeblowanie owego pokoiku.
— Co tu chcesz mały wężu? Po co tu przyszłaś? Czy nawet w piekle ścigać mnie będziesz? zawołał Benvenuto zobaczywszy Katarzynę.
— Niestety mistrzu — odrzekła Katarzyna o ile mogła najłagodniej, zaręczam, że wcale nie jestem wężem. Przyznaję przytem, że nie opuszczając ciebie, najchętniej pójdę za tobą jeśli tego potrzeba aż do piekła, lecz teraz przyszłam dla tego tylko, że to jest jedyne miejsce, w którem można pomówić z tobą tajemnie.
— Więc się spiesz, cóż mi masz powiedzieć?
— O Boże! Benvenuto — rzekła Katarzyna ujrzawszy rozpoczętą statuę, cóż to za cudowna figura! To twoja Hebe. Ani pomyślałam, że już tak jest posuniętą; a jakże piękna!
— Nieprawda? — odrzekł Benvenuto.
— O tak, tak, bardzo piękna, teraz pojmuję dla czego niechciałeś bym ja za model służyła Lecz któż na mojem miejscu? — mówiła dalej Katarzyna niespokojna. Niewidziałam tu ani wchodzącej, ani wychodzącej żadnej kobiety.
— Cicho bądź. Do rzeczy, moja kochana, pewny jestem, żeś tu przyszła nie dla rozprawiania o snycerstwie.
— O nie, mistrzu, przyszłam tu względem mojego Pagola. Byłam ci posłuszną Benvenuto. Korzystając z wczorajszej twojej nieobecności w wieczór, ciągle mi paplał o swojej miłości, a ja według danych mi rozkazów, słuchałam go aż do końca.
— Tak! zdrajca! i cóż ci mówił?
— Można było umrzeć ze śmiechu i dużo bym dała abyś mógł być przy tem obecny. Miarkuj tylko, świętoszek by nie ściągnąć na siebie najmniejszego podejrzenia, kończył robotę mówiąc ze mną; ów naszyjnik polecony mu przez pana do zrobienia, a pilnik, który trzymał w ręku niemało dodawał patetyczności jego rozprawie. Droga Katarzyno, mówił, umieram z miłości dla ciebie; kiedyż więc ulitujesz się moim męczarniom? Jeden wyraz, nie żądam jak tylko jednego wyrazu! Patrz nakoniec na co się narażam dla ciebie: gdybym nie ukończył tego naszyjnika, mistrz domyśliłby się czegoś i zabiłby mnie bez litości; lecz nie zważam na nic dla twoich oczu. O Boże! ta przeklęta robota wcale nie postępuje. Nareszcie, Katarzyno na co się tobie przyda miłość dla Benvenuta? wcale ci on za nią nie jest obowiązany, zawsze jest dla ciebie obojętny. Ja zaś będę cię kochał miłością ognistą i roztropną zarazem! Nikt jej nie dostrzeże, nigdy nie będziesz skompromitowaną, możesz rachować na moję oględność. Pójdź, dodał ośmielony mojem milczeniem, znalazłem schronienie pewne i skryte, w niem będziesz mogła przebywać bez żadnej obawy. A! Benvenuto nie zgadł, byś nigdy co to za ukrycie on mi wybrał, stawię sto, tysiąc przeciw jednemu, tylko podobne śmiałki mogą odkryć cóś podobnego: chciał on swoje miłostki ulokować w głowie wielkiego posągu Marsa. Można się do niej dostać po drabinie. Upewniał mnie, że tam jest bardzo ładny pokoik i nie będąc od nikogo widzianą, można cieszyć się widokiem najpiękniejszym.
— Rzeczywiście nie zła myśl — odrzekł Benvenuto uśmiechając się; i cóżeś mu na to odpowiedziała Katarzyno?
— Parsknęłam ze śmiechu nie mogąc już dłużej wytrzymać, co też dyabelnie zbiło z tonu pana Pagola. Odszedł wyrzucając mi, że nic mam serca i chcę jego śmierci i t. d. i t. d. Tak ciągle robiąc młotkiem i pilnikiem, przemawiał do mnie przeszło pół godziny, bo on jeśli się rozgada to wielki z niego papla.
— Lecz nakoniec cóżeś mu odpowiedziała, Katarzyno?
— Com mu odpowiedziała? W chwili gdyś zapukał do drzwi i gdy właśnie położył na stole naszyjnik wykończony, rzekłam poważnie ująwszy go za rękę: „Pagolo, przemawiasz jak retor!” I dla tego to, gdyś wchodził miał on tak głupią minę.
— Źle uczyniłaś, Katarzyno; nie należy go zniechęcać.
— Powiedziałeś mi, żeby go słuchać, słuchałam go więc. Czy mniemasz, że to tak łatwo słuchać przemawiających pięknych chłopców? A jeśli zdarzy się kiedykolwiek z tego jaki wypadek?
— Nie tylko powinnaś go słuchać moje dziecię, lecz należy mu odpowiadać, to nieodbicie potrzebnem jest do mojego planu. Mów do niego naprzód bez gniewu, potem z wyrozumiałością, a następnie z przymileniem. Gdy już dojdziesz do tego, powiem ci znowu co należy potem czynić.
— Lecz to może za daleko doprowadzić? Powinieneś przynajmniej być przy tem.
— Bądź spokojna Katarzyno, ja ukażę się w chwili potrzebnej. Zdaj się tylko na mnie i postąp według moich wskazówek. Teraz idź moja kochana i pozwól mi popracować.
Katarzyna odeszła skacząc i śmiejąc się już z góry z figla, jaki Cellini wypłata Pagolowi, którego jednak nie mogła się domyśleć.
Jednak Benvenuto po odejściu Katarzyny nie zajął się pracą jak to jej był powiedział: pobiegł szybko do okna wychodzącego skośnie na ogród małego Nesle i pozostał w zamyśleniu. Stuknięcie we drzwi nagle ocuciło go z marzenia.
— Do tysiąc katów! — zawołał zagniewany, kto tam znowu?... że też nie mogę bydź na chwilę spokojny, do milion dyabłów...
— Daruj mistrzu — odrzekł Askanio, lecz jeśli ci przeszkadzam to odejdę.
— Jakto! to ty moje dziecię?... O nie... nie, ty mi nigdy nie przeszkadzasz. Czegóż chcesz odemnie?
Benvenuto z pośpiechem sam otworzył drzwi swojemu ukochanemu uczniowi.
— Przerwałem ci samotność i pracę mistrzu — rzekł Askanio.
— Nie Askanio, twoje przyjście zawsze jest dla mnie pożądanem.
— Mistrzu, mam ci powierzyć tajemnicę i upraszać cię o wyświadczenie mi przysługi.
— O mów. Potrzebujeszże mojej kieski? mojego ramienia, czy też myśli?
— Bydź może, że będę potrzebował tego wszystkiego, ukochany mistrzu.
— Tem lepiej! Jestem twoim ciałem i duszą. Askanio, ja także mam ci coś wyznać, tak wyznać: albowiem bez tego będę się mniemał występnym, dopóki ty mnie nie rozgrzeszysz. Lecz mów pierwszy.
— A więc mistrzu... Lecz wielki Boże! co znaczy ten szkic? — zawołał Askanio przerwawszy mowę.
Spostrzegł zaczęty posąg Hebe, a w owym rozpoczętym posągu poznał Blankę.
— To Hebe — odpowiedział Benvenuto, którego oczy zajaśniały — jest to bogini młodości. Jakże, czy piękną ją znajdujesz, Askanio?
— A, cudowną! Lecz te rysy... ja znam je.. nie, to nie jest złudzenie.
— Niebaczny! ponieważ do połowy uniosłeś zasłonę, muszę więc ją zerwać zupełnie, zdaje się, że twoje zwierzenie po mojem nastąpi dopiero. Siadaj więc Askanio, będziesz czytał w otwartej księdze serca mojego. — Powiedziałeś, że mnie potrzebujesz; ja także potrzebuję, żebyś mnie wysłuchał. Musisz wiedzieć o wszystkiem, abyś mi ulżył wielkiego ciężaru.
Askanio usiadł bardziej wybladły niż skazany, któremu ma być odczytany wyrok śmierci.
— Jesteś Florentczykiem, nie potrzebuję więc pytać cię czy znasz historyę Dantego Alighieri. — Pewnego dnia ujrzał on na ulicy dziecię imieniem Beatrycza i pokochał ją. To dziecię umarło, a on je kochał zawsze, gdyż on duszę jej kochał, a dusze nie umierają; tylko przywdział na jej głowę wieniec z gwiazd i umieścił ją w raju. Po czem zajął się zbadaniem namiętności, zgłębieniem poezyi i filozofii, a gdy oczyszczony cierpieniem i myślą, stanął u bram nieba, gdzie Wirgiliusz, to jest mądrość, miał go opuścić, nie zatrzymał się jednak dla braku przewodnika, gdyż znalazł tam na progu, Beatriczę, to jest miłość oczekującą na niego.
Askanio, ja mam także moją Beatriczę zmarłą jak tamta, jak tamta ubóstwianą. Jestem ułomnym, lecz w nieczystych namiętnościach, które mną miotały, przedmiot mojego uwielbienia pozostał nie tknięty. W umyśle moim zbyt wysoko był położonym, aby kał mógł go dosięgnąć. Jak człowiek rzucałem się niebacznie wśród rozkoszy, jako artysta wierny pozostałem owym tajemniczym zaręczynom i jeśli wykonałem co dobrego, Askanio, jeśli kamień lub srebro, nabiera pod mojemi palcami kształtu i życia, jeśli niekiedy zdołam wydać piękność w marmurze lub spiżu, to dla tego, że moje promieniejące objawienie ciągle jest od dwudziestu lat moim doradcą, podporą i światłem.
Lecz być może, iż zachodzą różnice pomiędzy poetą a złotnikiem, pomiędzy rzeźbiarzem myśli a rzeźbiarzem złota. Dante marzy; ja potrzebuję widzieć. Imię Maryi dla niego jest dostatecznem; dla mnie potrzeba oblicza Boga-rodzicy. Jego twory odgadywać należy, moje są dotykalnemi. Otóż dla czego być może moja Beatricza nie była wcześniej, lub stała się zapóźno dla mnie rzeźbiarzem. Umysł mój zapełniała, lecz musiałem wynajdywać kształty. Anielska niewiasta przyświecająca życiu mojemu była piękną niewątpliwie, piękną nadewszystko sercem, lecz nie ziszczała owego typu nieograniczonej piękności, jaką sobie wyobrażałem. Ujrzałem się zmuszonym szukać jej gdzieindziej, wynajdywać.
Teraz, powiedz mi Askanio, jak mniemasz, gdyby ów ideał rzeźbiarza przedstawił się żyjący na ziemi, gdyby stał się celem mojego ubóstwienia, czy byłbym niewdzięcznym i niewiernym mojemu ideałowi poety? jak mniemasz, czy wówczas moje niebiańskie objawienie jużby mnio nienawiedzało i ów anioł byłby zazdrośnym o kobietę? Ciebie oto zapytuję Askanio, a kiedyś dowiesz się, dlaczego do ciebie nie do innego zwróciłem to zapytanie, dla czego drżę mając usłyszeć twoją odpowiedź, tak jak gdyby moja Beatricza miała mi odpowiedzieć.
— Mistrzu — odrzekł poważnie i smutno Askanio — zbyt młody jestem abym mógł ci objawić zdanie o tak wzniosłych ideałach, jednak w głębi serca myślę, że jesteś jednym z owych wybranych ludzi, których Bóg wiedzie, i że to, co trafiasz na twojej drodze, nie jest zrządzeniem przypadku, lecz umyślnie od Boga stawionem.
— Tak sądzisz, Askanio? A więc jesteś zdania, że mój anioł ziemski, moje piękne życzenie ziszczone, od Boga jest zesłane, a tamten anioł niema powodu być zagniewanym za moje opuszczenie? A więc mogę ci powiedzieć, że znalazłem to marzenie, że go widzę, ono żyje, ja się go niemal dotykam. O tak Askanio, wzór zupełnej piękności, zupełnej czystości, ów typ nieskończonego wydoskonalenia do jakiego my artyści zawsze wzdychamy, jest przy mnie, oddycha, mogę go codzień podziwiać i uwielbiać. A! wszystko co dotąd wykonałem, niczem będzie w porównaniu co teraz zrobię. Ta Hebe, którą tak piękną znajdujesz, która istotnie jest mojem arcydziełem, mnie jeszcze nie zadawalnia; mój sen ożywiony stoi obok jej wyobrażenia i zdaje się być sto razy wznioślejszym; lecz będę czekał! będę czekał! Askanio! tysiąc posągów, wszystkie do niej podobne przesuwa się już w mojej myśli. Widzę je, one kiedyś pojawią się.
Teraz czy chcesz Askanio abym ci ukazał mój piękny geniusz natchnienia? on musi tu być jeszcze obok nas. Każdego poranku, w chwili wzniesienia słońca, on mi tam przyświeca. Patrz...
Benvenuto odsunął firankę u okna i wskazał palcem uczniowi ogród małego Nesle.
W jednej z jego alei, Blanka z głową pochyloną i wspartą na wyciągniętej ręce, przechodziła dumając wolnym krokiem.
— Jakże piękna! nieprawdaż? — wyrzekł Benvenuto w uniesieniu. Fidiasz i Michał Anioł nic piękniejszego nie utworzyli, a starożytne posągi zaledwie wyrównywają owej młodej i zachwycającej głowie. A jakże piękna!
— A tak, piękna, bardzo piękna! — wyszeptał Askanio, siadając na krześle bez siły i myśli.
Nastąpiło chwilowe milczenie, wśród którego Benveuuto rozważał radość swoję, Askanio zaś był pogrążony w rozpaczy.
— Lecz nakoniec, mistrzu, ośmielił się z trwogą wyrzec uczeń — gdzież cię doprowadzi owa namiętność artystyczna? Cóż zamyślasz dalej czynić?
— Askanio — odpowiedział Cellini — ta, która zmarła, nie była moją i nie mogła być moją. Bóg tylko mi ją ukazał i nie wlał w me serce ku niej miłości ludzkiej. Rzecz szczególna, dopiero uczułem czem była dla mnie gdy już zeszła ze świata. W mojem życiu jest ona tylko wznowionem wspomnieniem, błędnym wyobrażeniem. Lecz jeśliś mnie dobrze zrozumiał, Blanka bliżej dotyczę mojego istnienia, mojego serca; śmiem ją kochać, śmiem mówić sobie: ona będzie moją.
— Ona jest córką prewota Paryża — odpowiedział drżąc Askanio.
— Choćby była córką królewską, Askanio, ty wiesz co może wola moja. Dopiąłem wszystkiego com zapragnął, a niczego jeszcze goręcej niepragnąłem. Niewiem jak dojdę celu mojego, lecz ona musi bydź moją żoną.
— Twoją żoną, Blanka, twoją żoną!
— Odwołam się do mojego wielkiego monarchy — mówił dalej Benvenuto — zapełnię mu jeśli zechce, jego Luwr i Chambord posągami. Okryję jego stoły kandelabrami i innemi naczyniami, a jeśli w nagrodę tego wszystkiego zażądam od niego Blanki, niebyłby Franciszkiem I-ym gdyby mi jej odmówił. Mam nadzieję, Askanio, mam nadzieję! Udam się do niego gdy cały dwór będzie zebrany; za dni trzy gdy się oddali do Saint-Germain... i ty wraz ze mną. Zaniesiemy tę srebrną salaterkę już wykończoną i rysunek podwoi do pałacu w Fontainebleau. Wszyscy podziwiać je będą, gdyż są piękne. On zaś bardziej od innych. Podobne niespodzianki ponawiać będę co tydzień.
— Nigdy jeszcze nieczułem w sobie siły bardziej płodnej i twórczej jak teraz. Dniem i nocą mózg mój czuwa; ta miłość, Askanio, zwiększyła mnie i odmłodziła. Gdy Franciszek I-szy ujrzy żądania swoje zaledwie powzięte już ziszczono, a niczego bardziej nie pragnę, uczyni mnie wielkim, bogatym; a prewot Paryża jakkolwiek jest prewotem, szczycić się będzie związkiem ze mną. Askanio, prawdziwie szaleję, na samą myśl nie jestem panem siebie. Ona będzie moją. Marzenie niebiańskie! Czy pojmujesz to Askanio? Ona moją! Uściskaj mnie! bo odkąd wszystko ci wyznałem, śmiem wierzyć w nadzieję. Czuję serce moje spokojniejszem; tyś niejako uprawnił tę radość. Com ci tu powiedział, ty zrozumiesz kiedyś. Tymczasem zdaje mi się, że cię bardziej kocham, odkąd stałeś się powiernikiem tajemnic moich; jakżeś dobry, żeś onych wysłuchał. Uściskaj mnie drogi Askanio.
— Lecz mistrzu niepomyślałeś, że ona może niekocha ciebie.
— O milcz Askanio! myślałem o tem, i brała mnie chętka zazdrościć ci twojej piękności i młodości. Lecz to coś powiedział o zamiarach Opatrzności, uspokaja mnie. Ona mnie pojmie. Bo kogożby ona kochała, może jakiego wykwintnisia dworu, niegodnego jej? Zresztą mniejsza o to kogo jej przeznaczają, jam także równie dobrym jak on szlachcicem, a więcej od niego mam geniuszu.
— Hrabia d’Orbec, jak powiadają jest jej narzeczonym.
— Hrabia d’Orbec? Tem lepiej, znam go. Jest on podskarbim króla i od niego to odbieram złoto i srebro potrzebne do robót moich i sumy w dobroci Najjaśniejszego pana mi udzielane. Hrabia d’Orbec starzec brzydki i zużyty, nawet żadnej nie będzie w tem chwały wysadzić podobne bydlę. Ona mnie pokocha, Askanio, nie dla mnie, lecz dla siebie samej, albowiem ja, będę jakby dowodem jej piękności, albowiem przezemnie będzie podziwianą, uwielbianą, czczoną, unieśmiertelnioną. Wreszcie powiedziałem: Ja tak chcę, a zawsze ilekroć razy ten wyraz wymówiłem, powtarzam ci, dopiąłem swego. Niemasz na święcie potęgi ludzkiej, która by się mogła oprzeć sile mojej namiętności. Będę zmierzał jak zawsze prosto do mojego celu, z niezłomnością i nieugiętością przeznaczenia. — Ona będzie moją, mówię ci, choćbym miał nawet całe królestwo przewrócić, a jeżeli by przypadkiem jaki rywal chciał mi zagradzać drogę, do milion szatanów! Znasz mnie Askanio, biada mu! Zabiję go tą ręką, którą teraz ściskam twoją. Lecz o Boże! Askanio, daruj mnie samolubowi, zapomniałem, że i ty miałeś mi jakąś tajemnicę zwierzyć, jakowejś przysługi żądać odemnie. O nigdy nie zdołam skwitować się z tobą ukochane dziecię; a więc mów. Dla ciebie także co zechcę to mogę.
— Mylisz się mistrzu, są rzeczy będące tylko w mocy Boga, a teraz już wiem, że odtąd tylko na niego samego rachować powinienem. Powierzę więc moję tajemnicę jego wszechmocności.
Askanio odszedł.
Co do Celliniego, zaledwie Askanio drzwi zamknął, zaciągnął zieloną firankę, a przysunąwszy do okna swój warsztat, zaczął znowu modelować Hebe, z sercem przepełnionem radością z teraźniejszości i pewnością na przyszłość.




ROZDZIAŁ IX.
HANDLARZE WŁASNEGO HONORU.



Jestto dzień, w którym Blanka ma być przedstawioną, królowej.
Znajdujemy się w jednej z sal Luwru; cały dwór tam zgromadzony.
Po mszy dwór wyjeżdża do Saint-Germaiu, wszyscy oczekują na króla i królowę aby udać się do kaplicy.
Z wyjątkiem kilku dam siedzących, reszta osób stoi, lub przechadzając się rozmawia; stroje z jedwabiu i brokartu szeleszczą, szpady brzęczą, tkliwe lub zawistne spojrzenia krzyżują się, rozmawiają tylko o schadzkach, pojedynkach i miłostkach, jestto tłok ogłuszający, zamęt świecący; ubiory przepyszne według kroju ostatniej mody, twarze zachwycające; wśród tej bogatej i barwnej rozmaitości kostyumów, głównie odbijają paziowie ubrani z włoska lub hiszpańska, stojący nieruchomi z ręką wspartą na rękojeści szpady zawieszonej u boku.
To w ogóle tworzy obraz pełen blasku, życia i wspaniałości, o którem wszystko cobyśmy powiedzieć mogli, jeszcze zdawałoby się zbyt słabym i niedokładnym opisem.
Jeżelibyśmy wskrzesić mogli tych wykwintnych i lekceważących wszystko kawalerów Brantoma i Heptamerona, te damy pełne życia i zalotności, nadać im mowę odznaczającą się żywością, prostodusznością i właściwym duchem francuzkim w XVI-ym wieku, wtedy poweźmiemy wyobrażenie o tym przepysznym dworze, zwłaszcza przypominając sobie zdanie Franciszka I-go: Dwór bez dam jest to rok bez wiosny, albo wiosna bez kwiatów.
Dwór Franciszka I-go był ciągłą wiosną, która wydawała najpiękniejsze i najszlachetniejsze kwiaty ziemi.
Przyszedłszy do siebie po pierwszem wrażeniu wznieconem przez zamieszanie tłumu i hałas, łatwo było dostrzedz pomiędzy grupami dwa główne stronnictwa, odznaczające się barwami lila i niebieską; pierwsze było pani d’Etampes i zarazem stronnictwem jeszcze skryłem reformacyi, drugie Dyany de Poitiers a tem samem i katolicyzmu.
W gronie ostatniego uważano postać pospolitą i płaskie oblicze Delfina; w gronie pierwszego odznaczał się Karol Orleański drugi syn królewski, żywy, dowcipny blondyn.
Dodajmy do tych opozycyj politycznych i religijnych, zazdrość kobiecą i współzawodnictwo artystów, a będziemy mieli całość nienawiści, którą sobie teraz wyobrazimy, początkowo tylko podziwiając te spojrzenia pogardliwe, groźne poruszenia, których przed okiem dostrzegacza nie zdołała pokryć dysymulacya dworska.
Obie nieprzyjaciółki, Dyana i księżna, siedziały prawie naprzeciw siebie w dwóch przeciwległych końcach sali; jednakże pomimo odległości, każdy ucinek przebiegał od ust jednej do uszu drugiej w przeciągu pięciu sekund i nawzajem ci sami gońcy, z tąż samą szybkością, odpowiedź przesyłali.
Wśród gradu dowcipnych słówek, pomiędzy magnatami w aksamity przybranymi, przechadzał się poważny Henryk Etienne, dotąd jeszcze umiarkowany stronnik reformacyi; o parę kroków od niego i równie obojętny na wszystko co go otaczało, stał Piotr Strozzi, blady i melancholijny wygnaniec z Florencyi, który oparty o kolumnę, rozmyślał zapewne o rodzinnej ziemi, do której wrócić miał więźniem i gdzie dopiero w grobie odetchnąć swobodnie.
Samo z siebie się rozumie, że szlachetny wygnaniec włoski, krewny po kądzieli Katarzyny Medicis, był stronnikiem katolicyzmu.
Dalej przechadzają się rozmawiając o interesach stanu i zatrzymując często jeden drugiego jakby dla nadania większej wartości swej mowie, stary Montmorency mianowany przez króla przed dwoma laty konnetablem, która to godność była opróżnioną po Bourbonie i kanclerz Poyet, napuszony próżnością z dwóch rozporządzeń świeżo wydanych, a będących dziełem jego pomysłu, to jest opadatkowania loteryi i podpisaniem edyktu drugiego, wydanego w Villers-Coterets.[1] Nie przyłączając się do żadnej koteryi i nie mieszając do żadnej rozmowy, benedyktyn Franciszek Rabelais z uśmiechem ukazującym białość zębów, badał wzrokiem, słuchał, żartował ze wszystkich i ze wszystkiego, gdy tymczasem Tribulet, ulubiony trefniś Jego królewskiej mości tarzał swój garb i potwarze pomiędzy nogi przechodzących, a korzystając ze swego wzrostu, mógł kąsać bez narażenia się na niebezpieczeństwo, gdyż nie zawsze ból był dotkliwym.
Co do Klemensa Marot kamerdynera królewskiego, w nowy strój przybranego, ten wydawał się również zakłopotanym jak w dniu, w którym go widzieliśmy w pałacu Etampes.
Widocznem było, że miał w kieszeni wiersz jakiś, chcąc go przedstawić jako improwizaoyę nowo utworzoną, lub sonet osierocony.
Niestety jednak, wiadomo, że natchnienie pochodzi z góry i że nie można nim władać swobodnie.
Przecudna myśl zakwitła mu w głowie o imieniu Dyany.
Nadaremnie walczył z muzą, która nie jest kochanką lecz panią naszą; wiersze same się skleiły, rymy czarodziejskim sposobem złożyły.
Słowem dziesięcio wiersz niepokoił go nie wymownie.
Wiadomo iż był wyłącznie poświęcony pani d’Etampes bezwątpienia, jako też Małgorzacie z Nawarry bez zaprzeczenia, a przytem sprzyjał stronnictwu protestanckiemu.
Być może nawet, iż chcąc utworzyć epigram przeciw pani Dyanie, nieszczęsny madrygał zlepił na jej cześć.
Czy podobna zatem, gdy już wiersze kipiały w jego łonie, na cześć wprawdzie katoliczki, nie przelać ich z cicha w ucho uczonego przyjaciela.
Tak właśnie postąpił Marot.
Kardynał de Tournon, którego na nieszczęście zaszczycił swym zaufaniem, osądził te wiersze tak pięknemi pod każdym względem, że pomimowolnie powtórzył je przed księciem Lotaryngii, który nieomieszkał wspomnieć o nich Dyanie.
W tejże chwili pomiędzy stronnictwem niebieskich powstał szmer niezwykły, pośród którego ułożono wezwać Marota i rzeczywiście został zaproszony, ażeby wiersze swoje powtórzył przed tą, dla której były ułożone.
Stronnicy księżnej d’Etampes widząc Marota spieszącego do pani Dyany, zbliżyli się, tłumnie otaczając poetę uradowanego i zarazem strwożonego.
Nakoniec sama pani d’Etampes powstała ciekawością zdjęta, jak mówiła, ażeby się przekonać, w jaki sposób wierszokleta Marot może opiewać pochwały pani Dyany.
Biedny Klemens Marot w chwili gdy miał rozpocząć deklamacyę wierszy swoich, skłoniwszy się pani Dyanie. która się uśmiechnęła, odwrócił się i spostrzegł panią d’Etampes, która podobnież się uśmiechała; lecz uśmiech pierwszej był powabny, drugiej zaś groźny.
Tak więc Marot znalazł się między młotem a kowadłem jak mówią, drżącym i niezrozumiałym głosem wydeklamował swoje wiersze...
Pomimo tego zaledwie ukończył ostatnią zgłoskę madrygału, niebiescy obsypali go oklaskami; gdy tymczasem ich przeciwnicy zachowali grobowe milczenie.
Klemens Marot ośmielony pochwałą i zniechęcony krytyką, zbliżył się mężnie do Dyany de Poitiers, aby jej doręczyć swoje arcydzieło.
— Pięknej Dyanie — mówił z cicha składając niski ukłon, pojmujesz pani, pięknej bez zaprzeczenia i bez porównania.
Dyana podziękowała mu słodkiem spojrzeniem i Marot oddalił się.
— Można napisać wiersze dla pięknej, napisawszy dla najpiękniejszej — rzekł poeta przechodząc około pani d’Etampes — przypominam sobie, że w nich było wyrażenie najpiękniejszej z całej Francyi.
Anna odpowiedziała mu piorunującem spojrzeniem.
Dwie grupy dobrze nam znane, w tym czasie odosobniły się; w jednej był Askanio z Cellinim.
Druga składała się z hrabiego d’Orbec, wicehrabiego Marmagne, messira d’Estourville i Blanki, która uprosiła ojca, ażeby się nie mieszał do tłumu, gdyż będąc po raz pierwszy w podobnem zebraniu, wszystko ją zatrważało i mieszało.
Hrabia d’Orbec jak wypadało narzeczonemu, nie opuszczał ich, czekając niecierpliwie na przedstawienie Blanki królowej, które miało po mszy nastąpić.
Askanio i Blanka lubo oboje zmieszani i wzruszeni, dostrzegli się wzajemnie i spoglądali na siebie ukradkiem.
Te dwie lękliwe i niewinne istoty, wychowane w zaciszu domowem, kształcącem zwykle wzniosłe serca, uważałyby się za samotne i zbłąkana pośród tej wykwintnej i zepsutej zgrai dworaków, gdyby się nie spotkały ich spojrzenia, któremi dodawali sobie wzajem odwagi.
Przytem nie widzieli się od dnia wyznania miłości.
Askanio nadaremnie usiłował kilkanaście razy przemknąć się do małego Nesle.
Nowa służąca przyjęta przez pana d’Orbec, dla Blanki, wychodziła w miejscu pani Perriny i zawsze go niegrzecznie odprawiała.
Askanio nie był tak dalece bogatym, ani też śmiałym, ażeby się odważył spróbować przekupić tę kobietę.
Zresztą mógł tylko zasmucić swoją ulubioną powziętemi wiadomościami, o których ona i bez niego dowie się być może zbyt wcześnie.
Najsmutniejszą bowiem nowiną było wyznanie miłości Benvenuta, jaką pałał dla Blanki i wyrzeczenie się nadziei nietylko pomocy jego, ale nawet wszelkiej walki przeciw tym zamysłom.
Co się tycze zaradczych środków, Askanio, jak to wyznał przed Cellinim, przekonany był, że Bóg jedynie może mu je zesłać.
Tak więc młodzieniec sam sobie pozostawiony, postanowił w swej prostoduszności złagodzić i wzruszyć serce pani d’Etampes.
Gdy nas zawiodła nadzieja, na którą, liczyliśmy, wtedy skłonni jesteśmy chwytać się najrozpaczliwszych środków.
Wszechwładna moc woli Benvenuta, nietylko że mu odjętą została, lecz nadto zwrócić się mogła przeciw niemu.
Askanio zatem ufający jak każdy młodzieniec, postanowił odezwać się do wspaniałomyślności, wzniosłości uczuć i tkliwego przywiązania księżnej, aby wzruszona jego cierpieniami, ulitowała się nad kochankami.
Gdyby jednak ta wątła i jedyna gałązka wymknęła się z ręki jego, cóż on mógł począć, biedny i opuszczony młodzieniec, jeżeli nie oczekiwać cierpliwie.
I dla tej to przyczyny towarzyszył Celliniemu do dworu.
Księżna d’Etampes powróciła na swoje miejsce.
Askanio połączywszy się z dworzanami, stanął po za jej krzesłem. Obróciwszy się spostrzegła go.
— A! to ty Askanio — rzekła obojętnie.
— Tak księżno. — Przyszedłem tu z mistrzem Benvenuto i ośmieliłem się przybliżyć do pani dla zapytania, czy rysunek lilii, który miałem zaszczyt doręczyć jej w pałacu d’Etampes, spodobał się i czy mam robić podług niego.
— Bardzo mi się spodobał — odrzekła nieco ułagodzona księżna i znawcy, którym go pokazywałam, a mianowicie pan de Guise byli mego zdania; ciekawam tylko czy odrobienie będzie tak dokładne jak rysunek, jeżeli się podejmiesz wykonać tę robotę, powiedz mi czy kamienie dane wystarczą?
— Spodziewam się, że będzie ich dosyć; jednakże chciałem umieścić w pośrodku kielicha dyament, któryby się wydawał kroplą rosy, lecz byłoby to może zbyt kosztownem, zwłaszcza powierzając podobną pracę tak nieznanemu jak ja artyście.
— O! nie troszcz się o kosztowność kamienia, Askanio.
— Lecz dyament podobnej wielkości wart będzie przynajmniej dwieście tysięcy talarów.
— Postaramy się o niego. Lecz teraz Askanio, uczyń mi jednę łaskę.
— Jestem na rozkazy pani.
— Przed chwilą, przysłuchując się wierszoklecie Marotowi, dostrzegłam w rogu salonu pana d’Orbec. Idź do niego proszę cię i powiedz, że życzę sobie z nim pomówić.
— Jakto! pani... — zawołał Askanio blednąc na wspomnienie nazwiska hrabiego.
— Wszakże mówiłeś, że jesteś na moje rozkazy! — odpowiedziała wyniośle pani d’Etampes. Zresztą jeżeli ci dałam to zlecenie, to dla tego, iż powinna cię obchodzić rozmowa moja z panem d’Orbec, a zarazem dozwoli ci się zastanowić nad twojem postępowaniem, jeżeli tylko zakochani zdolni są do zastanawiania się.
— Jestem pani posłuszny — rzekł Askanio drżącym głosem, albowiem lękał się zniechęcić jedyną opiekunkę, która mu pozostała.
— Dobrze. — Pamiętaj mówić do hrabiego po włosku, mam w tym przyczynę; powrócisz do mnie z nim razem.
Askanio nie chcąc dłużej nadużywać cierpliwości księżnej, oddalił się i zapytał młodego pana w ubiorze dworskim ze wstążkami lila, czy nie widział pana d’Orbec i gdzieby się on znajdował.
— Oto — odpowiedział mu — spojrzyj na tę starą małpę, która tam rozmawia z prewotem Paryża stojącym przy tej ślicznej panience.
Tą śliczną panienką była Blanka, którą wszyscy wykwintnisie podziwiali z zajęciem. Co się tyczy starej małpy, wydał się on Askaniowi tak odrażającym, jakim się tylko współzalotnik wydać może.
Po chwili poświęconej tej uwadze, zbliżył się Askanio do hrabiego z wielkim zadziwieniem Blanki i prosił go w włoskim języku, ażeby się udał do księżnej. Hrabia po krótkiej wymówce przed swoją narzeczoną i znajomymi, pospieszył posłuszny wezwaniu pani d’Etampes, Askanio udał się za nim, rzuciwszy okiem porozumienia na Blankę, zmieszaną tym posłannictwem, czyli raczej widokiem posła.
— Dzień dobry — rzekła pani d’Etampes spostrzegłszy d’Orbeca — bardzo mi przyjemnie hrabio, że cię widzę, albowiem mam z tobą o ważnych rzeczach pomówić. Moi panowie — rzekła do otaczających ją dworzan, jeszcze dobry kwadrans upłynie nim Najjaśniejsi państwo przybędą; jeżeli pozwolicie, korzystając z tego czasu pomówię z moim dawnym przyjacielem panem d’Orbec.
— Co to za jeden tem młodzieniec? — zapytał hrabia.
— Jestto Włoch, paź, który nie rozumie ani słowa po francusku; możesz więc mówić swobodnie, jakbyśmy byli sam na sam.
— Spodziewam się — rzekł d’Orbec — że ślepo byłem posłuszny rozkazom twoim księżno, nie badając przyczyny. Wynurzyłaś pani życzenie abym się znajdował przy przedstawieniu Najjaśniejszej pani mojej narzeczonej. Blanka jest tu ze swoim ojcem; tak więc uczyniwszy zadość twej woli, przyznaję, iż pragnąłbym poznać jej pobudki; czy nie będzie to zbytecznem żądaniem, prosić panią o wyjaśnienie?
— Jesteś jednym z najgorliwszych moich przyjaciół d’Orbec; szczęściem, że mam wiele jeszcze do uczynienia dla ciebie, a i tak nie wiem czy będę mogła wynagrodzić cię dostatecznie; z tem wszystkiem będę się starać. Podskarbstwo królewskie, któreś otrzymał z mojej poręki, jest fundamentem, na którym wzniosę świetność imienia twojego hrabio.
— Pani — rzekł d’Orbec nachylając się aż do ziemi.
— Będę więc z tobą mówić otwarcie; lecz przedewszystkiem winnam ci powinszować. Widziałam twoją narzeczoną przed chwilą; w istocie jest zachwycającą; cokolwiek dzika, lecz to nie zmniejsza jej wdzięków. Jednakże, mówiąc między nami, nadaremnie usiłowałam zgłębić, znając zwłaszcza ciebie, jaki cel mieć mogłeś, ty człowiek poważny, roztropny i mało dbający o świeżą cerę i piękność, starać się o zawarcie podobnych związków; powtarzam jaki cel, gdyż musisz go mieć, jako człowiek wytrawny, na oślep nic nie działający.
— Hum! Trzeba raz się ożenić pani... a przytem ojciec stary sknera, pozostawi córeczce piękny majątek.
— W jakimże jest wieku?
— Ma lat pięćdziesiąt sześć.
— Jesteśmy prawie w równym wieku, lecz on jest tak schorzały...
— Zdaje mi się, że cię zrozumiałam hrabio. Pewną byłam, że jesteś wyższym nad pospolite przesądy i że wdzięki tej dziewicy nie uwiodły cię wyłącznie...
— W istocie nie zastanawiałam się nad tem nawet; gdyby była brzydką, starałbym się o jej rękę dla przytoczonych względów, gdy zaś jest piękną, to jeszcze lepiej.
— O! jeżeli tak, to się hrabio na tobie nie omyliłam.
— A więc teraz pani, kiedy zdaje się, że pochwalasz moje uczucia, czy raczysz mi powiedzieć?
— Wiedz naprzód — przerwała księżna — że jeżeli ty w każdym kroku z rozwagą postępujesz, to ja za ciebie marzyłam... A najprzód czy wiesz o czem myślałam... oto zapragnęłam dla ciebie miejsca Poyeta, którego nie cierpię — rzekła księżna zmierzywszy okiem nienawiści kanclerza, który się przechadzał z konetablem.
— Jakto! pani myślałaś dla mnie o jednej z pierwszych godności w państwie!
— Zdaje się hrabio, że godnym jesteś zająć to miejsce!.. lecz niestety! moja władza jest ograniczoną, panowanie zaś wznosi się nad brzegiem przepaści. I w tej chwili nawet dręczy mnie niespokojność. Król upodobał sobie żonę prawnika zwanego Feron. Gdyby ta kobieta była dumną, bylibyśmy zgubieni. Powinnam była zapobiedz temu kaprysowi Franciszka. A! nie znajdę być może podobnej księżnie de Brissac, którą przedstawiłam oczom Najjaśniejszego pana; była to kobieta miła, ujmująca, prawdziwe dziecię. Opłakiwać jej straty nigdy nie przestanę; nie była ona dla mnie niebezpieczną, mówiła tylko królowi o mnie i o moich zaletach... Biedna Marya! przyjęła na siebie brzemię położenia mojego, pozastawiając mi korzyści z niego wynikające. Lecz ta Ferronierka, o! ta mnie niepokoi i wszelkiemi sposobami potrzebaby wyrugować ją z myśli Franciszka I-go. Co do mnie, niestety! wyczerpałam wszelkie zasoby uwodzeń, i jestem dziś zniewoloną ukrywać się za ostatecznemi szańcami, to jest za przywyknieniem.
— Co mówisz pani?
— O! mój Boże! tak, ja tylko zajmuję umysł jego, lecz serce dalekiem jest odemnie; potrzeba mi więc jak sam to pojmujesz, pomocy. Lecz gdzież ją znaleźć? potrzeba mi przyjaciółki poświęconej wyłącznie, szczerej, którejbym pewną być mogła. A! jakżebym ją obsypała złotem i dostojeństwy. Na ciebie zwróciłam myśl moję d’Orbec, ty mógłbyś mi ją wynaleźć. — Być może, iż nie wiesz o ile nasz król zbliżony jest do pospolitego człowieka, i do czego ostatni może przywieść pierwszego. Gdyby nas było dwie, to jest dwie przyjaciółki nie zaś współzalotniczki, gdyby jedna z nas owładnęła Franciszkiem, druga zaś Franciszkiem I-szym, Francya byłaby naszą hrabio, a jeszcze w jakiej chwili! gdy Karol V-ty dobrowolnie rzuca się nam w zastawione sidła, gdy można naznaczyć mu nieograniczone sumy dla zapewnienia swobodnego przejazdu i korzystać z jego łatwowierności obecnej, dla wyjednania sobie na wszelki wypadek nie tylko opieki ale i przyszłości najświetniejszej i niezależnej od wszelkich przewrotów. W swobodniejszej chwili wyjaśnię ci moje plany. Ta Dyana, którą niegdyś lubiłeś hrabio, nie będzie mieć żadnego wpływu na losy nasze i Delfin mógłby... Lecz otóż król...
Taki był sposób postępowania pani d’Etampes, rzadko kiedy tłomaczyła się jasno, lecz dozwalała zwykle łatwo odgadywać swoje zamiary; rozsiewała w umysłach przedsięwzięcia i nasuwała myśli; popuszczała wodze chciwości, ambicyi, zepsuciu serca, dozwalała im pracować swobodnie, lecz gdy widziała, że nasienie dojrzewa, umiała przerwać rozmowę w miejscu stosownem.
Wielka sztuka zaiste, której nie można nazbyt zalecać wielu poetom i znacznej liczbie kochanków.
Hrabia d’Orbec chciwy dostojeństw i zysku, szczwany i zepsuty, doskonale zrozumiał księżnę, gdyż w ciągu rozmowy kilka razy spojrzała w stronę gdzie się Blanka znajdowała.
Co do Askania, jego proste i szlachetne serce, nie mogło zgłębić dokładnie tajemnicy, pod jaką księżna ukrywała zamiary, odnoszące się do przedmiotu jego miłości, jednak przeczuwał, iż ta rozmowa dziwaczna, napiętnowana brudnemi widokami, zagrażała niebezpieczeństwem Blance, a niespokojnością i trwogą więc spoglądał na księżnę.
Wkrótce oznajmiono zbliżenie się królewskiej pary.
Wszyscy z miejsc powstali i pozdejmowali nakrycia głowy.
— Niech Bóg ma was w swojej opiece, moi panowie — rzekł wchodząc Franciszek I-szy i odpowiadając na nizkie ukłony dworzan. — Przedewszystkiem muszę wam oznajmić ważną wiadomość. Nasz ukochany brat cesarz Karol V-ty jest w tej chwili na drodze do Francyi, jeżeli już nie przebył granie państw swoich. Przygotujemy się więc przyjąć go zaszczytnie. Nie potrzebuję przypominać mojej wiernej szlachcie, jak należy wystąpić w takim razie. Okazaliśmy już światu na Polu Złotem, że umiemy przyjmować monarchów. Za miesiąc najdalej Karoł V-ty będzie w Luwrze.
— Co do mnie — rzekła królowa Eleonora milutkim głosem — dziękuję panom zawczasu za przyjęcie, jakiego mój brat spodziewać się winien od szlachty francuskiej.
Odpowiedziano okrzykami: Niech żyje król! Niech żyje królowa! Niech żyje cesarz!
W tejże chwili jakaś niekształtna postać przecisnęła się pomiędzy nogami dworzan, był to Tribulet.
— Najjaśniejszy panie — rzekł trefniś — czy raczysz przyjąć dzieło, które mam zamiar podać do druku?
— Z miłą chęcią — odpowiedział król — lecz muszę wiedzieć jaki jego tytuł i czy jest skończone.
— Najjaśniejszy Panie, to dzieło ma tytuł Almanach głupców i zawierać będzie nazwiska najznakomitszych szaleńców, jacy kiedykolwiek byli na świecie. Co do tego jak daleko jest posunięte, to dość, że nadmienię, iż zamieściłem na pierwszej stronicy nazwisko monarchy największego z głupców teraźniejszości i przeszłości.
— I któryż to ma być z moich braci?
— Karol V-ty Najjaśniejszy Panie.
— Jak to Karol V-ty?
— Tak, on sam.
— Dla czegóż Karol V-ty?
— Ponieważ Karol V-ty, który cię trzymał w niewoli w Madrycie, jest tak głupim, że przejeżdża przez Francyę.
— Lecz jeżeli przejedzie bezpiecznie przez moje królestwo? — odpowiedział Franciszek I-szy.
— Wówczas, przyrzekam wykreślić jego imię i zamieścić inne.
— Jakie naprzykład? — zapytał król.
— Twoje Najjaśniejszy panie, bo jeśli wypuścisz z rąk twoich cesarza, będziesz jeszcze głupszy od niego.
Król parsknął śmiechem. Dworzanie wtórowali mu z całego gardła. Tylko biedna Eleonora zbladła.
— A więc! — rzekł Franciszek — możesz zaraz zamieścić moje imię zamiast cesarza, gdyż dałem słowo szlachcica i dotrzymam go święcie. Co się tycze dedykacyi dzieła, przyjmuje ją i oto zapłata za pierwszy egzemplarz.
To mówiąc, Franciszek I-szy wyjął kiesę i rzucił Tribuletowi, który pochwycił ją zębami i oddalił się na czworakach warcząc jak pies uciekający z kością.
— Najjaśniejsza pani — przemówił do królowej prewot Paryża zbliżając się z Blanką, czy dozwolisz mi korzystać z tak szczęśliwej sposobności, ażeby ci przedstawić moję córkę Blankę, którą raczyłaś przyjąć w grono twoich dam honorowych.
Dobra królowa przemówiła kilka wyrazów uprzejmych i zachęcających do pomieszanej Blanki, na którą król z upodobaniem spoglądał.
— Na słowo szlacheckie, mości prewocie — rzekł Franciszek I-szy z uśmiechem — czy wiesz, iż to jest zbrodnią stanu ukrywać tak długo przed naszemi oczyma podobną perłę, która od dawna powinna zdobić wieniec piękności otaczający królowe. Jeśli nie będziesz ukarany za podobne wykroczenie mości Robercie, podziękuj za to niememu pośrednictwu tych pięknych oczu spuszczonych.
Poczem król skłoniwszy się uprzejmie dziewicy, udał się wraz z dworem do kaplicy.
— Pani — rzekł książe Medina-Sidonia, podając rękę księżnie d’Etampes, pozwolisz, jeżeli łaska, przejść temu tłumowi dworzan, abyśmy mogli pozostać na osobności, zdaje mi się, że to miejsce jest najstosowniejsze do powierzenia ci kilku słów tajemnych.
— Słucham pana — odrzekła księżna. — Nie oddalaj się panie d’Orbec; możesz książę wszystko mówić przy moim najdawniejszym przyjacielu i przy tym młodzieńcu, który nie rozumie po francusku.
— Jeżeli pani jesteś pewną tego, gdyż dochowanie tajemnicy, którą mam jej powierzyć, zarówno nas oboje obchodzić winno; przystępuję więc wprost do rzeczy: Wiadomo pani, że Jego cesarska mość postanowił przejechać przez Francyę i być może, iż już jest w jej granicach; nie tajno także cesarzowi jak i mnie, że przejeżdżać będzie pośród nieprzyjaciół; lecz liczymy na słowo królewskie; ty sama pani radziłaś nam zaufać mu i wyznanm szczerze, że posiadając władzę daleko rozciąglejszą, niż którykolwiek z ministrów króla, mogłabyś dowolnie wystąpić jako poręczycielka słowa królewskiego, lub przeciwnie skłonić go do przeniewierzenia się. Lecz teraz pytam dla czegobyś księżno miała przeciw nam wystąpić? wszakże to nie byłoby ani z dobrem Francyi ani z twojem.
— Dokończ pan, zdaje się, żeś jeszcze nie wszystko powiedział.
— Nie, pani, Karol V-ty jest godnym następcą Karola-Wielkiego, i to co sprzymierzeniec przeniewierczy mógłby żądać od niego jako okup niewoli, pragnie ofiarować jako upominek, i nie pozostawi bez wynagrodzenia gościnnego przyjęcia i przychylnej rady.
— Wybornie! zdaje się, że nie można postąpić z większą godnością i rozsądkiem.
— Król Franciszek usiłował ciągle pozyskać księstwo Medyolańskie, jak pani wiadomo; cesarz pragnie dziś ustąpić je swojemu szwagrowi z warunkiem rocznej opłaty bardzo umiarkowanej, a tym sposobem odwieczne współzawodnictwo i wojny pomiędzy Hiszpanią i Francyą o te księstwo. załatwione zostaną.
— Rozumiem — przerwała księżna; — finanse cesarza są w złym stanie, wiadomo nam o tem; przytem Medyolan zniszczony dwudziestu wojnami, przeto Jego cesarska mość rad by pozbyć się kraju przeciążonego długami. — Nic przyjmuję więc tej ofiary książę, gdyż nie obiecuje żadnych korzyści.
— Ależ pani, układy o inwestyturę już się rozpoczęły i król Franciszek zdaje się być zadowolonym.
— Wiem o tem; lecz ja nią nie jestem. Jeśli możecie się obejść bezemnie, tem lepiej dla was.
— Pani, cesarz życzy sobie szczególniej ażebyś miała udział w toczących się układach i cokolwiek zapragniesz...
— Mój wpływ nie jest towarem do sprzedania lub kupienia, panie ambasadorze.
— Któż to mówi? pani.
— Posłuchaj; twój pan jak mnie zapewniasz, żąda mego pośrednictwa i mówiąc między nami, ma w tem słuszność. Chcąc mu takowe zapewnić, będę żądać mniej niżeli on sam ofiaruje. Podług mnie tak winien postąpić. Zobowiąże się uroczyście nadać Franciszkowi I-mu inwestyturę na księstwo Medyolańskie, poczem opuściwszy Francyę, przypomni sobie traktat madrycki i zapomni swej obietnicy.
— Co pani mówisz! lecz to by było to samo co wypowiedzenie wojny.
— Poczekaj panie ambasadorze. Król będzie się srożył i groził, pewną jestem tego. Wtedy cesarz zezwoli na udzielność państwa Medyolańskiego i nada inwestyturę Karolowi Orleańskiemu, drugiemu synowi królewskiemu, bez opłacania daniny; tym sposobem Karol V-ty nie zwiększy potęgi swojego współzawodnika. Zdaje się, że ten pomysł trafi do twego przekonania książę i wart jest nagrody. Co do mnie, jakeś to wspomniał przed chwilą, pragnęłabym jeżeli Jego cesarska mość zgodzi się na moje zdanie, to w czasie pierwszego spotkania naszego we Francyi, niech upuści przedemną kamyk mniej więcej błyszczący, który podniosę jeżeli warto będzie schylić się po niego i który zachowam na pamiątkę zaszczytnego przymierza, zawartego pomiędzy następcą Cezarów, królem Hiszpanii i Indyj, a księżną d’Etampes z drugiej strony.
Poczem odwróciwszy się do Askania zdumionego tą tajemniczą i poważną rozmową, gdy książę Medina wydawał się zmieszanym, a hrabia d’Orbec uradowanym, pani d’Etampes szepnęła mu do ucha.
— Wszystko to dla ciebie, Askanio. — Dla pozyskania serca twojego poświęcam dobro Francyi. — I cóż panie ambasadorze, odezwała się następnie głośno, jakąż mi dajesz odpowiedź?
— Sam tylko cesarz może stanowić w tak ważnym przedmiocie, pani; z tom wszystkiem, tuszę sobie, że przyjmie projekt księżnej tak dla nas korzystny.
— Jeżeli tak pan uważasz, to i ja nawzajem mniemam go korzystnym dla siebie i dla tego obowiązuję się nakłonić króla do przyjęcia go. My kobiety mamy sobie właściwą politykę, która częstokroć jest bardziej uzasadnioną niż wasza. Z tem wszystkiem mogę przysiądz, że mój projekt nie zagraża wam niebezpieczeństwem; zastanów się dobrze książę czy ono mogłoby mieć miejsce? W końcu oświadczam, iż oczekując odpowiedzi Karola V-go, będę tymczasem działać przeciw niemu i wszelkich środków użyję, ażeby skłonić króla Franciszka I-go do zatrzymania go jako jeńca we Francyi...
— Jak to pani! a więc to ma być taki początek przymierza?
— I to zastanawia pana! czy potrzebuję tłomaczyć tak znakomitemu dyplomacie, że należy oddalić odemnie nawet wszelki cień podejrzenia, to rzecz główna; gdybym otwarcie popierała projekt ułożony przez nas, niewątpliwie nieprzyszedłby do skutku. Zresztą nie myślę ażeby mnie kto mógł oskarżyć lub zdradzić. Pozostanę więc twoją przeciwniczką mości książę, pozwól mi mówić przeciw tobie. Cóż ci to szkodzi? Czyliż nie wiesz, iż słowa z wiatrem ulatują? Jeżeli Karol V-ty odrzuci mój projekt, powiem królowi „Najjaśniejszy panie, zaufaj moim przeczuciom. Nie powinieneś się wahać z wykonaniem sprawiedliwego i koniecznego odwetu.” Jeśli zaś cesarz się zgodzi, powiem: „Najaśniejszy panie, zaufaj mojej zręczności kobiecej, czyli raczej kociej, można i trzeba dopuścić się pożytecznej niegodziwości.”
— A pani! — zawołał książę schylając głowę przed panią d’Etampes, jaka szkoda, że jesteś królową, byłabyś doskonałem ambasadorem.
To powiedziawszy, książę pożegnał panią d’Etampes i oddalił się zadowolony z niespodzianego obrotu powziętych układów.
— Teraz na mnie kolej mówić otwarcie i zrozumiale — rzekła księżna do pana d’Orbec: wiesz tedy hrabio o trzech rzeczach: pierwsza, że ważną jest rzeczą dla moich przyjaciół i dla mnie, ażeby mój wpływ u króla w tych czasach bardziej się utrwalił i aby niczem nie mógł być zniweczony; druga, że doprowadziwszy nasze zamiary do skutku, nie będziemy się obawiać przyszłości, bo Karol Orleański, którego zrobię księciem Medyolanu, będzie mi więcej winien wdzięczności niż król Francyi, któremu ja winnam wszystko; trzecia nakoniec, że uroda twojej Blanki silne wrażenie uczyniła na Jego Królewskiej mości. Teraz hrabio, odzywam się do ciebie jak do męża gardzącego gminnemi przesądami. Twój los jest w twoich ręku; czy chcesz ażeby podskarbi d’Orbec został następcą kanclerza Poyet, albo raczej mówiąc wyraźniej, czy chcesz ażeby Blanka d’Orbec zajęła miejsce Maryi de Brissac?
Askanio nie mógł pokryć oburzenia swego, czego jednakże nie dostrzegł hrabia d’Orbec, który jednocześnie zamienił spojrzenie obrzydliwie złośliwe z przenikliwym wzrokiem pani d’Etampes.
— Chcę być kanclerzem — odpowiedział prosto.
— A więc dobrze, nasza wygrana; lecz prewot...
— E, e! i dla niego przecież znajdziesz pani jaką korzystną posadę; nadewszystko korzystną, mniejsza o dostojeństwo, błagam panią o to; stary pedagryk wszystko mi to zostawi po śmierci.
Askanio nie mógł się powściągnąć dłużej.
— Pani!... — rzekł donośnym głosem przybliżając się.
Nie zdołał więcej powiedzieć, równie jak hrabia okazać zdziwienie, gdy w tem podwoje się otworzyły; cały dwór wracał.
Pani d’Etampes pochwyciwszy gwałtownie za rękę Askania, odprowadziła go na stronę i głosem pozornie spokojnym lecz dźwięcznym — rzekła mu do ucha:
— A teraz, młodzieńcze, czy wiesz jakim sposobem zostaje się nałożnicą królewską i jakim sposobem mimowolnie obiera się droga życia?
I zamilkła.
Te wyrazy zagłuszone zostały żarcikami i dobrym humorem króla, oraz całego dworu.
Franciszek I-szy był zupełnie zadowolony. Karol V-ty miał przybyć. — Będą więc uroczyste przyjęcia, zabawy, niespodzianki, słowem czas mile spędzany.
Cały świat mieć będzie zwrócone oczy na Paryż i króla.
Pojmując zajmujący dramat, którego rozwiązanie od niego zależało, Franciszek I-szy napawał się tą myślą z rozkoszą dziecinną. Miał on w naturze, uważać wszystko ze świetnej strony, bardziej niż z poważnej, ubiegać się o sprawianie wrażeń, w staczanych bitwach upatrywać podobieństwo do turniejów, a władzę królewską uważać za jednę ze sztuk pięknych.
Błyszczący umysł Franciszka I-go, dziwaczny, poetyczny a nawet awanturniczy, był główną przyczyną, że panowanie jego uważane być może aa przedstawienie sceniczne na wielkiej widowni świata.
Tego dnia, spodziewając się wkrótce zachwycić współzawodnika i Europę, był nadzwyczajnie uprzejmy i łaskawy dla wszystkich.
Ośmielony pogodnem obliczem króla, Tribulet przyczołgał się do nóg jego w chwili gdy miał próg przestąpić.
— O, o! Najjaśniejszy panie — zawołał głosem żałosnym, przychodzę pożegnać ciebie, Waszą królewską mość, musisz utracić mnie; opłakuję więc bardziej ciebie jak sam siebie. Cóż się z tobą stanie Najjaśniejszy panie gdy nie będziesz mieć przy sobie Trybuleta, którego tak lubiłeś?
— Cóż to znaczy? co za myśl opuścić mnie w chwili gdy dla dwóch monarchów będzie za mało jednego trefnisia?
— Tak Najjaśniejszy panie, masz słuszność, dla jednego trefnisia będzie za mało dwóch monarchów.
— Nie chcę słyszeć o tem. Musisz pozostać, ja ci rozkazuję.
— Niestety! łatwo to wyrzec, ale czy pan Viville usłucha tego postanowienia, bo przysiągł, że mi najprzód uszy obetnie, a potem duszę z ciała wypędzi... jeżeli tylko ją mam, dodał niedowiarek, który za takie bluźnierstwo zasłużył na ucięcie języka; i o cóż mu chodziło proszę, powtórzyłem mu tylko co mówią o żonie jego.
— No, no, bądź spokojny mój biedny trefnisiu, ten któryby poważył się zabić ciebie, pewnym być może, że w kwadrans po twojej śmierci zostanie powieszony.
— A więc Najjaśniejszy panie jeżeli tak raczyłeś postanowić, to możeby zarówno było dla ciebie.,.
— Co?
— Kazać go kwadransem pierwej powiesić... wolałbym to.
Wszyscy parsknęli ze śmiechu za przykładem króla, który idąc napotkał w przechodnie swoim Piotra Strozzi, wygnańca włoskiego.
— Panie Strozzi, już dawno, bardzo dawno upraszałeś mnie o naturalizacyę; w istocie wstyd dla nas, że mąż, który tak walecznie potykał się w Piemoncie za francuzów, nie należy dotąd do ich kraju, ponieważ twoja rodzinna ziemia wyrzekła się ciebie. Tego wieczora, panie Piotrze, sekretarz mój Maçon wyda ci patent naturalizacyi. Nic dziękuj mi; Karol V-ty powinien cię zastać fraucuzem, dla własnego mojego honoru i twojego. — A to ty Cellini... o! ty nigdy nie przychodzisz z próżnemi rękami? cóż tam masz pod pachą, mój przyjacielu? Poczekaj chwilę... nie będziesz się mógł zawsze szczycić żeś mnie przewyższył w wspaniałości: Mości Antoni Maçon, oprócz aktu naturalizacyi Piotra Strozzi, wygotujesz podobny dla mojego przyjaciela Benvenuto i odeślesz mu takowy bezpłatnie; artysta nie tak łatwo znajdzie u siebie pięćset dukatów jak Strozzi.
— Najjaśniejszy panie — odezwał się Benvenuto — dziękuję uniżenie za tę nową łaskę, lecz racz mi darować, iż zapytam: co to znaczy akt naturalizacyi?
— Co! — rzekł poważny Antoni Maçon — gdy król śmiał się do rozpuku z tego zapytania — czy nie wiesz mistrzu Benvenuto, iż akt naturalizacyi jest największym zaszczytem jakim może Jego królewska mość obdarzyć cudzoziemca; i że przez takowy zostajesz francuzem.
— Rozumiem teraz Najjaśniejszy panie i raz jeszcze dziękuję — rzekł Cellini, lecz wybacz mi królu, że będąc z serca poddanym twoim Najjaśniejszy panie, nie uważam za potrzebę prosić cię o nadanie mi do tego prawa na piśmie.
— Ja sądzę, że naturalizacya bardzo się tobie przyda — rzekł Franciszek I-szy ciągle będąc w wesołym humorze. — Widzisz mój kochany, teraz będę ci mógł darować pałac Nesle gdy zostałeś francuzem, czego pierwej nie mogłem zrobić. Mości Maçon w akcie naturalizacyi zamieścisz akt darowizny pałacu Nesle. A teraz rozumiesz do czego służy naturalizacya?
— O! tak Najjaśniejszy panie, przyjm raz jeszcze moje dzięki, tysiączne podzięki! a! zdaje się, że serca nasze rozumieją się wzajemnie bez pośrednictwa mowy, gdyż łaska, którą mnie dziś obdarzyłeś Najjaśniejszy panie, jest wstępem do nieocenionego zaszczytu, o który być może, że się ośmielę upraszać Waszą królewską mość i który będzie dalszym ciągiem względów pana mojego.
— Wiesz com ci obiecał, Benvenuto. Gdy Jowisz będzie ukończony, możesz mnie prosić o dalsze względy.
— Tak Najjaśniejszy panie, wiem iż masz dobrą pamięć i mam nadzieję, że słowo jego nie zawiedzie oczekiwań moich.
— Tak Najjaśniejszy panie, możesz zadość uczynić mojemu życzeniu, którego spełnienie stanowić będzie moje szczęście; gdy zaś raczyłeś uprzedzić mnie królu twoim przyrzeczeniem, tuszę sobie, iż z łatwością uproszę cię.
— Bądź pewnym mój wielki mistrzu, że wszystko uczynię dla ciebie co będę mógł: a teraz pokaż co masz w ręku.
— Jest to solniczka srebrna, która stanowi garnitur do wazonu i miednicy.
— Pokaż że to prędzej, Benvenuto.
Król jak zwykle z wielką uwagą przyjrzawszy się robocie Benvenuta, zawołał:
— Co za błąd... jak można było zapomnieć się tak dalece.
— Jakto! Najjaśniejszy panie — zawołał zmieszany Cellini... Wasza królewska mość rzeczywiście nie jesteś zadowolony?
— Bezwątpienia... bo dla czegóż było to ze srebra robić: ze złota, z najczystszego złota winieneś był to wykonać, i żal mi ciebie, bo musisz nanowo tęż samą robotę powtórzyć.
— Niestety! — rzekł melancholijnie Benvenuto — Wasza królewska mość nazbyt cenisz moje wyroby. Obawiałem się bowiem, ażeby kosztowność materyału nie przyćmiła drogich skarbów pomysłów moich. Dla utrwalonej sławy lepiej wyrabiać z gliny jak ze złota Najjaśniejszy panie, ba nazwiska nasze to jest złotników, giną z upływem czasu. Najjaśniejszy panie potrzeba częstokroć zmusza nas do okropnych ofiar, ludzie są zawsze chciwi i ograniczeni, i kto wie czy mój srebrny kubek, który Wasza królewska mość cenisz 10,000 dukatów, nie będzie kiedy oceniony na stopienie podług wagi.
— Cóż ci znowu przyszło do głowy, czy sądzisz, że król Francyi zastawiać będzie swoje solniczki w lombardzie?
— Najjaśniejszy panie, cesarz Konstantynopolitański zastawił u Wenecyan koronę cierniową Zbawiciela.
— Ale król Francyi wykupił ją!
— Tak, wiem o tem, lecz ileż to przewrotów w świecie. — Urodziłem się w kraju, z którego Medyceusze byli trzykrotnie wygnani i trzykrotnie przywołani... tylko królowie podobni tobie Najjaśniejszy panie, nie podlegają podobnym wypadkom.
— Dość tego, chcę mieć złotą solniczkę, i mój podskarbi wyliczy ci ośm tysięcy talarów złotych na ten cel. Czy słyszysz hrabio d’Orbec, dziś jeszcze, gdyż chcę, ażeby mój złotnik nie tracił czasu. Bywaj zdrów Cellini, pracuj, król myśli o Jowiszu; żegnam was panowie, myślcie o Karolu V-tym.
Gdy Franciszek I-szy schodził ze schodów udając się do królowej, która już siedziała w pojeździe, mając jej towarzyszyć konno, w tym czasie zaszły okoliczności, których nie można pominąć.
Najprzód Benvenuto przybliżywszy się do hrabiego d’Orbec powiedział mu:
— Przygotuj pan złoto mości skarbniku, ja tymczasem udam się po worek do siebie i będę u pana za pół godziny.
Hrabia skłonił: się na znak przyzwolenia, a Cellini odszedł sam, nadaremnie szukając wzrokiem Askania.
W tymże czasie Marmagne rzekł z cicha do prewota trzymającego za rękę Blankę.
— Otóż przewyborna sposobność, biegnę uprzedzić moich ludzi. Ty zaś powiedz d’Orbecowi, ażeby jak może najdłużej zatrzymał u siebie Celliniego.
Poczem znikł, a pan d’Estourville zbliżywszy się do d’Orbeca, szepnął mu coś do ucha i dalej rzekł głośno.
— Ja zaś odprowadzę Blankę do domu.
— Dobrze — odpowiedział d’Orbec, bądź u mnie wieczorem.
Rozłączywszy się, prewot udał się z córką do pałacu Nesle, za nimi w ślad szedł Askanio, ścigając wzrokiem miłości ukochaną Blankę.
Król mając nogę w strzemieniu — przemówił do swego ulubionego wierzchowca, którego otrzymał w darze od Henryka VIII-go.
— Dziś odbędziemy długą podróż.




ROZDZIAŁ X.
CZTERY GATUNKI ZBÓJCÓW.



Benvenuto przybył do mieszkania i zabrawszy z sobą nie worek, jak powiedział d’Orbecowi, lecz kobiałkę pięknej roboty, którą otrzymał w upominku od swojej krewnej zakonnicy w Florencyi; chcąc się ułatwić jeszcze tego dnia i ponieważ już była blisko druga po południu, nie czekał więc na Askania, którego stracił z oczu, ani na swoich pracowników obiadujących, lecz udał się sam na ulicę Froidmanteau do mieszkania Orbeca.
Idąc oglądał się w około i nic w nim nie wzbudzało podejrzeń i niepokoju.
Gdy przybył do pana d’Orbec, ten mu oświadczył, że nie może natychmiast wyliczyć złota, gdyż musi dopełnić niezbędnych formalności, oraz wezwać notaryusza do spisania aktu; hrabia tłomaczył się z wyszukaną uprzejmością, a znając niecierpliwość Celliniego, usiłował nadać swej wymówię pozór dworszczyzny i gościnności tak dalece, że Benvenuto był zniewolony oczekiwać.
Cellini tymczasem pomyślał, że dobrze by było korzystając z opóźnienia, wrócić do domu i zabrać z sobą jednego lub dwóch ludzi, którzy by mu towarzyszyli i dopomogli dźwigać złoto.
D’Orbec uzupełniając to życzenie, wysłał do pałacu Nesle swojego służącego z poleceniem Benvenuta; poczem rozpoczął zajmującą rozmowę o jego pracach, o łasce królewskiej jaką był zaszczycany, słowem starał się wszelkiemi sposobami zająć uwagę Benvenuta, który był dalekim od wszelkiego podejrzenia, ażeby hrabia mógł mieć powody do zawiści lub chęci szkodzenia.
Wprawdzie miał zamiar odsądzić go od Blanki, lecz nikt oprócz Askania nie wiedział o tem; odpowiadał przeto dość grzecznie na uprzejmość skarbnika.
Słowem wiele czasu upłynęło przy wydawaniu złota.
Notaryusz był powolny, nie można przecież w minucie spisać aktu; gdy nakoniec po wzajemnych pożegnaniach Benvenuto zamyślał powrócić do domu, spostrzegł, iż się już zmierzchało; w przedpokoju zapytał o służącego, którego hrabia wysłał po jego ludzi, ten mu odpowiedział, że nie mógł dopełnić danego zlecenia, lecz ofiarował się sam zanieść złoto odliczone przez swojego pana.
Nieufność Benvenuta ocknęła się i odmówił przyjęcia tej przysługi.
Zsypawszy złoto w kobiałkę, przesunął rękę za jej uszy, a ponieważ szczelnie dochodziły z powodu wydęcia kobiałki, niósł więc złoto daleko wygodniej niż w worku.
Pod zwierzchnią suknią miał pancerz bawoli z rękawami, krótki miecz przy boku i puginał za pasem; ruszył spiesznym, lecz zarazem śmiałym krokiem.
Jednak zauważył w przedsionku, że ludzie Orbeca szeptali między sobą, i niektórzy z nich wyszli udając, że idą w tę samę co i on drogę.
Dziś gdy się przechodzi z Luwru do Instytutu przez most Sztuk, droga ta, którą miał przebyć Benvenuto nie trwa jak kilka minut, lecz w owej epoce była to prawdziwa podróż.
Benvenuto pomimo całej swej odwagi, w tym czasie kwitnącym dla rzezimieszków i zbójców, powziął niejaką obawę o swoje złoto.
Zresztą jeżeli czytelnik zechce go wyprzedzić o kilkadziesiąt kroków, to się przekona, że niespokojność jego pochodziła ze słusznych powodów.
Od godziny prawie, to jest od chwili zapadania zmroku, czterech ludzi podejrzanej powierzchowności, otulonych obszernemi płaszczami, stało przed kanałem będącym naprzeciw Augustyanów; miejsce to podówczas było zupełnie puste.
Ci ludzie w ciągu swych czatów, widzieli tylko przechodzącego prewota z córką, którym się z uszanowaniem pokłonili.
Rozmawiali z cicha między sobą, stojąc w cieniu rzuconym od kościoła, z natulonemi na oczy kapeluszami.
Dwaj z nich są nam znani, byli bowiem już użytymi do obrony zamku Nesle; nazwiska ich były Ferrant i Francasso.
Ich dwaj towarzysze, także żyjący z podobnego rzemiosła, nazywali się Prokop i Maledent.
Ażeby zaś potomność nie spierała się, jak od trzech tysięcy lat toczą się spory o miejsce urodzenia Homera, powiemy, że Maledent pochodził z Pikardyi, Prokop był cyganem, zaś Ferrant i Fracasso urodzili się pod pięknem niebem Italii.
Co się tyczy ich powołania, w czasach pokoju Prokop był prawnikiem, Ferrant uchodził: za uczonego, Fracasso był poetą, a Maledent nieukiem.
W czasie walki wszyscy czterej potykali się jak szatani.
Teraz przysłuchajmy się przyjacielskiej i budującej rozmowie, jaką pomiędzy sobą prowadzili.
Z niej bowiem najlepiej ich poznamy, oraz jak wielkie niebezpieczeństwo zagrażało Celliniemu.
— Przynajmniej dzisiaj nie będzie nam zawadzał — mówił Ferrant, ten ryży wicehrabia, który nie dozwoliwszy nam wydobyć szpady z pochwy, zawołał: „nazad dzieci!” podły tchórz, zmuszać nas do ucieczki!
— To dobrze — odpowiedział Fracasso, ale ponieważ teraz nas samych wystawia na niebezpieczeństwo, powinienby także zostawić nam łupy z odniesionego zwycięztwa. Jakież prawo rości sobie ten tchórz do pięciuset talarów złotych. Prawda, ze druga połowa tej sumy nie złą jeszcze jest gratką. Sto dwadzieścia pięć talarów dla każdego i to nie zła nagroda w tych złych czasach, gdy człowiek jest zmuszony zabijać za dwa talary.
— Za dwa talary! Matko Boska! — zawołał Maledent; to się znaczy prowadzić fuszerkę. Proszę cię nie mów nigdy nic podobnego w mojej obecności, bo ktoby słyszał, mógłby mniemać, że i ja podobny tobie jestem.
— Cóż chcesz Maledent — odzywa się melancholijnie Fracasso, w życiu ludzkiem trafiają się rozmaite koleje i bywają chwile, w którychby się zabiło człowieka za kawałek chleba. Lecz wróćmy do głównego przedmiotu. Zdaje mi się mój dobry przyjacielu, że dwieście-pięćdziesiąt talarów jest to dwa razy tyle co sto-dwadzieścia-pięć i moglibyśmy je pozyskać, gdybyśmy się nie podzielili z wicehrabią.
— Mój bracie — odpowiedział poważnie Prokop — zapominasz jak uważam, żeśmy z nim układ zrobili; byłoby to nadużycie dobrej wiary klienta, moim zdaniem rzetelność przedewszystkiem. Należy wyliczyć pięćset talarów wicehrabiemu, lecz „distinguamus:” gdy je schowa do kalety i da nam pokwitowanie jako uczciwym ludziom, nie widzę nic zdrożnego, ażeby się rzucić na niego i odebrać mu talary.
— Dobry pomysł! — odezwał się Ferrant — Prokop okazuje przy znanej rzetelności, zwykłe dary bujnej wyobraźni.
— Mój Boże! cóż dziwnego, uczyłem się przecież prawa — odpowiedział skromnie Prokop.
— Lecz — mówił dalej Ferrant tonem pedanta, nie czas po temu, rozwodzić się nad interesami ubocznemi. „Recto ad terminum camus”. Niech sobie dziś śpi spokojnie nasz wicehrabia, przyjdzie kolej na niego; w obecnej chwili idzie nam o złotnika florenckiego; dla pewności wyprawienia go na tamten świat, postanowiono użyć nas czterech. Bo ściśle biorąc rzeczy, jeden mógłby ten interes załatwić, lecz kapitalizacya będąca raną społeczeństwa, podała myśl podziału korzyści między kilku przyjaciół. Najprzód potrzeba się z nim ułatwić szybko i zręcznie, gdyż to nie jest pospolity człowiek, jakeśmy się mogli przekonać, Fracasso i ja. Nieomieszkajmy zatem natrzeć na niego razem we czterech, a skutek nieomylny nastąpi; spodziewam się, że niebawem nadejdzie. Baczność, krew zimna, rzut oka trafny, trzymać się dobrze na nogach i strzedz się pchnięć szpady na sposób włoski.
— Nie potrzebujesz nas uczyć Ferrancie, rzekł Maledent pogardliwie, jak się zasłaniać i odpierać razy. Pewnej nocy przybyłem w osobistym interesie do pewnego zamku w Burgundyi. Nie mogąc go załatwić tak prędko jak mi się zdawało, zniewolony byłem odłożyć do następnej nocy ostateczne ukończenie; we dnie jednakże należało się ukrywać, więc obrałem w tym celu najwłaściwsze miejsce jak mi się przynajmniej zdawało, to jest zbrojownię zamku; było tam mnóstwo zbroi, szyszaków, dzirytów, oszczepów i tarcz. Upatrzywszy jedno zupełne uzbrojenie rycerskie wysokości mojego wzrostu, wyjąłem drzewiec utrzymujący je w pionowem położeniu, wcisnąłem się w jego miejsce i stałem na podstawie zapuściwszy przyłbicę.
— To jest dość zajmujące — przerwał Ferrant — mów dalej Maledenie, czyż można korzystniej użyć czasu oczekiwania na walkę jak opowiadaniem czynów bohaterskich?
— Nie wiedziałem wszakże, że ta przeklęta zbroja, pod którą się ukryłem — mówił Maledent, służyła synom pana zamku za przedmiot do wprawiania się w sztuce szermierskiej. Jakoż dwaj dwudziestoletni młodzieńcy weszli do sali, a zdjąwszy ze ściany lanco i szpady, zaczęli się fechtować, to jest wprawiali się w zadawanie razów mojej powłoce żelaznej. Wierzcie mi lub nie, moi przyjaciele, lecz upewniam was słowem, iż pomimo razów lancy i szpad nie drgnąłem nawet i przemieniłem się w drzewiec, który zastąpiłem. Szczęściem, że ci młodzieńcy nie byli szermierzami pierwszego rzędu. W tem nadszedł ojciec i zaczął ich uczyć jak mają wymierzać razy w najsłabsze miejsca uzbrojenia, wtedy dzięki Świętemu Maledentowi, memu patronowi, do którego się modliłem, uszedłem razów. Nakoniec ten stary czart ojciec chcąc pokazać dzieciom jakim sposobem podnosi się przyłbicę, wziąwszy lancę do ręki, wymierzył nią i tak trafnie ugodził, że od pierwszego razu odkrył twarz moją wybladłą. Sądziłem, że moja ostatnia godzina wybiła.
— Biedny przyjacielu! — rzekł smutnie Fracasso, szkoda byłoby ciebie.
— Otóż wyobraźcie sobie moje oblicze śmiertelnej bladości, lecz to właśnie stanowiło moje ocalenie, bo ojciec zarówno jak i synowie przeląkłszy się, uważając w moich rysach podobieństwo ze swym pradziadem, uciekli z sali jakby szatan ich ścigał. I cóż wam więcej powiem, skoro się oddalili i ja w nogi; teraz wracając do tego o czem mówiliśmy, powiedziałem wam dlatego to zdarzenie, żeby przekonać, iż jestem mocny w nogach.
— Przyznaję to przyjacielu Maledenie — rzekł Prokop, ale w naszem powołaniu nie zależy głównie na tem, ażeby bez zachwiania odbierać razy, lecz żeby je umieć trafnie zadawać. Najważniejszem zadaniem naszem być powinno, ażeby umieć ugodzić tak, iżby ofiara nie mogła wydać krzyku. Posłuchaj, w czasie mojej wycieczki do Flandryi, miałem sobie zlecone wyprawić na tamten świat czterech przyjaciół razem podróżujących. Mój klient chciał naprzód dobrać mi trzech towarzyszy; lecz ja mu na to odpowiedziałem, że albo sam jeden podejmę się tego interesu, albo w przeciwnym razie nie chcę należyć do niego zupełnie. Zgodził się przeto, pozostawiając mi środki wykonania mego zamysłu, bylebym tylko dostawił mu czterech trupów, to otrzymam za każdego osobną nagrodę. Wywiedziawszy się o drodze jaką mieli przebywać, oczekiwałem ich w gospodzie, gdzie koniecznie wypadało im stanąć na popas.
Właściciel gospody trudnił się przedtem naszym rzemiosłem; na starość postanowił bezpieczniejszym sposobem odzierać podróżnych, zostawszy karczmarzem, lecz z tem wszystkiem żywił w sercu swojem zamiłowanie dla swoich byłych towarzyszów i nie wiele mnie trudów kosztowało nakłonić go do uczestnictwa w powziętym planie, za wynagrodzeniem jedna dziesiąta łupów moich.
Zgodziwszy się na to, oczekiwaliśmy na czterech podróżnych, którzy niebawem ukazali się na zakręcie drogi, a następnie zsiadłszy z koni, zamyślali je popaść i sami się posilić.
Wtedy oberżysta uprzedził ich, że stajnia jego jest tak ciasną, iż każdy pojedynczo musi wprowadzić konia swego, gdyż w przeciwnym razie nie mogliby się obrócić i konie by się pokaleczyły.
Pierwszy, który przestąpił próg stajni, tak długo w niej bawił, że drugi się zniecierpliwił i poszedł za nim, lecz i ten również w niej pozostał.
Trzeci jeszcze niecierpliwszy poskoczył chcąc ich wyprowadzić, lecz i ten się zatrzymał, nakoniec czwarty zdziwiony tą powolnością — zapytał oberżysty, coby to znaczyło.
— A! domyślam się teraz — odpowiedział oberżysta, ponieważ stajnia jak mówiłem jest zbyt ciasną, wyszli zapewne tylną furtką. Te słowa ośmieliły czwartego, który poprowadził swojego konia do stajni, ja uważając, że nie mam się przyczyny obawiać, gdyż domyślacie się zapewnie, że i ja tam byłem, dozwoliłem mu wydać okrzyk zadziwienia, czyli pożegnania swoich towarzyszy. Wprawie rzymskiem Ferrancie, to mogłoby dać się określić temi słowy: „trucidacio per divisionem necis.” Lecz nasz złotnik coś nie nadchodzi! Byleby go tylko nie spotkał jaki przypadek! Wkrótce już zupełnie się ściemni.
— „Suadentque cadentia sidora somnos” — dodał Fracasso! Mając to na uwadze moi przyjaciele, strzeżcie się, ażeby w ciemności nie użył podstępu, który raz jeden udał mi się pomyślnie; było to w czasie moich podróży po Renie. Lubiłem zawsze brzegi Renu, okolice tamtejsze mają w sobie coś malowniczego. Ren jest to rzeka poetów. Marzyłem więc nad brzegiem Renu, i taki był przedmiot rozmyślań moich.
Szło o to, ażeby się pozbyć pewnego pana nazwiskiem Schrekenstein, jeżeli mnie pamięć nie zawodzi.
Lecz nie było to łatwą rzeczą, gdyż nie wychodził nigdy bez licznego orszaku.
Ułożyłem więc plan następujący:
Ubrałem się najprzód zupełnie tak samo jak on, i w czasie ciemnej nocy oczekiwałem na niego i jego towarzyszy.
Dostrzegłszy poruszającą się masę wśród samotnej i ciemnej nocy, „obscuri sub nocte”, napadłem z szalonym zapędem na Schrekensteina, który szedł cokolwiek naprzód; lecz przedewszystkiem zrzuciłem mu kapelusz z piórami z głowy i zmieniłem z nim pozycyę, to jest obróciłem się tak jak on plecami do towarzyszy jego.
Następnie ogłuszywszy go gifesem szpady, zacząłem krzyczeć pośród zgiełku, wrzawy i płaczu:
„Do mnie, do mnie! na pomoc! dobijcie rozbójnika!” A to tak dalece skutkowało, że wszyscy rzucili się na leżącego bez przytomności pana swojego i zamordowali go, gdy ja tymczasem zaczołgałem się w krzaki. — Szlachetny baron miał tę pociechę przynajmniej, że zginął z rąk przyjaciół.
— W istocie to był śmiały postępek — mówił Ferrant — lecz jeżeli zwrócę uwagę na upłynioną młodość, mógłbym przytoczyć czyn daleko zuchwalszy. Miałem do czynienia podobnie jak ty Fracasso z pewnym panem, który miał zawsze liczną straż przy sobie. Było to w lesie Abruzyi; oczekując jego nadejścia, wlazłem na dąb odwieczny i drapiąc się po ogromnej gałęzi rozciągającej się w szerz drogi, ległem na brzuchu i w tej postawie zacząłem marzyć. Słońce wschodziło, pierwsze jego promienie padały w długich i bladych smugach na gałęzie mchem obrosłe; świeże ranne powietrze przejmowało wonią, ptaszki świergotały, gdy w tem...
— Milczenie! — przerywa Prokop, słyszę kroki — baczność! to nasz człowiek.
— Wybornie! — pomruknął Maledent spoglądając w około siebie przelotnie, wszystko pogrążone w milczeniu, nic nie widać do koła; możemy być pewni wygranej.
Uszykowali się w cichości i oczekiwali stojąc nieporuszenie; nie można było wśród ciemności dostrzedz ich ogorzałych i okropnych twarzy, lecz oczy im się iskrzyły, ręce drżały, trzymając na pogotowiu rapiry, słowem wszystko okazywało w ich postawie oczekiwanie połączone z niespokojnością; tworzyli wśród półcienia grupę godną uwagi, którą pędzel Salvatora Rosy mógł jedynie oddać z dokładnością.
Benvenuto zbliżał się szybkim krokiem, mając się na baczności, gdyż jak wspomnieliśmy, powziął niejakie podejrzenie w domu d’Orbeca.
Wzrok jego bystry przywykły do ciemności, przeniknąć zdołał o dwadzieścia kroków, tak dalece, iż dostrzegł czterech zbójców wyłażących z zasadzki; i zanim ci otoczyć go zdołali, ukrył kobiałkę pod połę płaszczyka i wydobył szpadę z pochwy.
Oprócz tego z właściwą krwią zimną, cofnął się ku ścianie kościoła i tym sposobem mógł widzieć z przodu nacierających na niego.
Zbójcy nie myśleli z nim żartować; niepodobna było umknąć, nadaremnie więc było wołać o pomoc, zamek był w odległości pięciuset kroków; Benvenuto wszakże nie pierwszy raz znajdując się w podobnym przypadku, odpierał śmiało razy zbójów.
— Gdy tak przez czas niejaki stawiał mężnie czoło czterem wprawnym szermierzom, przyszła mu myśl niespodziana: oczywiście mówił do siebie, ta zasadzka jest przeciw mnie, gdybym tedy mógł ich przekonać, że nie jestem Benvenuto, byłbym ocalony. Odpierając razy zaczął tedy żartować, niby z ich pomyłki.
— A! czegóż chcecie moje zuchy! czyście oszaleli? czy myślicie, że biedny żołnierz ma co więcej przy sobie oprócz płaszcza i szpady? — Ho, ho! mój śmiałku, jeżeli ci się spodobała moja Ima, to wprzód uszy postradasz; w istocie dziwi mnie, iż ludzie, którzy się nie wydają nowicyuszami w swojem powołaniu, nie umieją zwietrzyć zwierzyny. To mówiąc, nacierał na nich zamiast się cofać, lecz zachował przezorność nie oddalania się od ściany jak na parę kroków, bezprzestannie więc parując zręcznie z przodu i z boku, odkrywał niby zniechcenia połę płaszcza, ażeby zbójcy widzieli, iż nic pod nim nieukrywa, jeżeli byli uprzedzeni jak wnosił, przez służących d’Orbeca, iż niesie z sobą złoto. Ten podstęp Benvenuta usprawiedliwiała zręczność władania orężem z tysiącem talarów złota pod pachą; uważając to za niepodobieństwo, zaczęli powątpiewać.
— Czybyśmy się naprawdę omylili Ferrancie? — rzekł Frakasso.
— Być może. Benvenuto zdaje się być daleko niższym od tego, a jeżeli to on jest, nie ma przy sobie złota, więc ten przeklęty wicehrabia oszukał nas.
— Jabym miał mieć złoto? — odezwał się Benvenuto dosłyszawszy tę mowę, a zawsze odpierając razy. — Mam tylko kilka sztuk miedziaków i tych siebie nie dam wydrzeć bezkarnie, możecie przypłacić drożej za nie jakbyście napadli na obładowanego złotem.
— Do kata! — zawołał Prokop — to musi być rzeczywiście wojskowy. Alboż to złotnik umiałby tak zręcznie władać orężem? Poćcie się jeżeli się wam podoba. Co do mnie, nie myślę bić się dla sławy.
I Prokop mrucząc wystąpił z walki, gdy trze towarzysze jego zwalniali natarcie w skutku powątpiewania i przykładu danego przez Prokopa.
Benvenuto poznawszy to, starał się korzystać z czasu i rozpoczął odwrót, lecz nie przestając ciągle odpierać zadawanych razów, podobnie jak dzik gdy wiedzie sforę psów za sobą.
— Dobrze, dobrze, chodźcie ze mną moje zuchy — wołał Benvenuto; — chodźcie ze mną, aż do Pré-aux-Clercs, do Czerwonego Domu gdzie oczekuje na mnie moja księżniczka, której ojciec jest szynkarzem. Mówią, że droga nie jest bezpieczna i miło mi będzie mieć z sobą straż podobną.
Na ten żart Fracasso przestał ścigać Benvenuta i poszedł za Prokopem.
— Jesteśmy szaleńcy Ferrancie — rzekł Maledent... alboż to złotnik...
— Tak, tak, to on nie kto inny — zawołał Ferrant, dostrzegłszy w tej chwili naładowaną kobiałkę pod pachą Benvenuta, któremu poła płaszcza odwinęła się w skutku szybkiego poruszenia.
Lecz już było za późno. Pałac Nesle był o pięcdziesiąt kroków zaledwie i Benvenuto swym donośnym głosem, dźwięczniejszym w ciszy nocnej zaczął wołać: „Na pomoc! towarzysze moi, to ja.” Fracasso wtedy chciał powrócić na pole walki i Prokop również śpieszył do Ferranta i Maledenta nacierających na Benvenuta.
Robotnicy czekali na pana swego, i na pierwsze wezwanie, drzwi pałacu Nesle otworzyły się i olbrzymi Herman, mały Jaś, Szymon mańkut i Jakób Aubry wypadli uzbrojeni dzidami.
Na ten widok zbójcy uciekać zaczęli.
— Poczekajcie moi mili! — wołał za nimi Benvenuto — czy nie odprowadzicie mnie do samego domu przynajmniej? O! fuszery, nie umieli odebrać we czterech jednemu człowiekowi tysiąc talarów złotych.
W istocie, zbójcy zadali tylko lekkie draśnięcie w rękę przeciwnikowi swemu i uciekali struchleli a Fracasso jęcząc i wyjąc. Biedny Fracasso w chwili ostatecznej walki, miał wyłupione prawe oko, w skutku czego został jednookim do śmierci, a to uczyniło posępniejszem oblicze jego i ta od przyrody nacechowane melancholią.
— O teraz moje dzieci — rzekł Benvenuto do swoich towarzyszy, gdy zbójcy znikli im z oczu — po takiej rozprawie, słusznie nam się należy wieczerza. Chodźcie więc wszyscy wypić na cześć mojego ocalenia, moi wybawcy. Lecz cóź to znaczy, nie widzę Askania. Gdzie Askanio?
Przypomnijmy sobie, że Askanio opuścił swojego mistrza wychodząc z Luwru.
— Ja wiem gdzie on jest — odezwał się Jan.
— Gdzież przecie?
— W ogrodzie wielkiego Nesle, przechadzał się tam przed pół godziną, byliśmy z nim, student i ja, lecz prosił ażebyśmy go samego zostawili.
— To dziwna, że niepoznał mojego głosu — mówił do siebie Benvenuto, i nienadbiegł z innymi gdym wzywał pomocy. — Nie czekajcie na mnie, jedzcie wieczerzę, odezwał się głośno do swoich towarzyszów. A! to ty Katarzyno.
— O! mój Boże, czegóż się to dowiedziałam... chcieli zamordować pana!...
— Tak, tak, było to coś podobnego.
— Jezus Marya! — zawołała Katarzyna.
— To już minęło, moje dziecię — rzekł Benvenuto dla zaspokojenia Katarzyny, która zbladła jak ściana. Teraz pośpiesz tylko do piwnicy po wino i to najlepsze dla tych poczciwych chłopaków.
— Ależ przecie pan znów nie wyjdziesz?
— Nie, bądź spokojna, pójdę tylko po Askania, który jest w ogrodzie wielkiego Nesle, mam z nim wiele do mówienia.
Robotnicy i Katarzyna wrócili do domu, Benvenuto poszedł do ogrodu.
W tej chwili księżyc wschodził i mistrz poznał Askania, który właśnie wstępował na drabinę przystawioną do muru oddzielającego ogród prewota.
Młodzieniec stanąwszy u szczytu, okraczył mur, ściągnął drabinę na drugą stronę i wkrótce zniknął.
Benvenuto przetarł oczy jak człowiek niedowierzający swojemu wzrokowi, poczem doszedł do giserni i tam otworzywszy okno skoczył na mur graniczny małego Nesle; zkąd po winnej latorośli spuścił się bez szmeru do ogrodu Blanki.
Rozciągnąwszy się na ziemi, przez kilka chwil z przyłożonym uchem przysłuchiwał się nadaremnie.
Nakoniec lekkie szeptanie w oddaleniu słyszeć się dało; powstał i skierował kroki w tę stronę, macając w około siebie i zatrzymując się bezprzestannie. Wkrótce głosy stawały się coraz bardziej wyraźniejsze.
Benvenuto wtedy przyspieszył kroku i w końcu drugiego chodnika przerzynającego ogród, rozpoznał czyli raczej odgadł w ciemności postać Blanki w białej sukni, siedzącej przy Askaniu na ławce, którą znamy. Kochankowie rozmawiali z cicha lecz wyraźnie.
Ukrywszy się w gęstwinie drzew, Benvenuto zbliżył się i przysłuchiwał ich rozmowie.




ROZDZIAŁ XI.
SEN NOCY JESIENNEJ.



Było to w czasie pięknej nocy jesiennej, cichej i uroczej.
Księżyc w miarę posuwania się do zenitu rozpędził chmury, pozostałe zaś obłoki przesuwały się w oddaleniu na tle ciemno-błękitnem, posianem gwiazdami.
W około trzech osób, z których jedna w milczeniu przysłuchiwała się tylko rozmowie, wszystko pogrążone było w ciszy, gdy w głębi ich serc wszystko wrzało.
— Najdroższa Blanko! — mówił Askanio, gdy Benvenuto stojąc za nim, drżący i blady, przysłuchiwał się tym wyrazom nie uchem lecz sercem; moja najmilsza oblubienico, po cóż przeznaczenie pchnęło mnie na drogę życia twojego! Skoro się dowiesz o wszystkiem co ci mam powierzyć, być może, iż mi będziesz złorzeczyć, jako zwiastunowi nieszczęścia i trwogi.
— Mylisz się mój przyjacielu — odpowiedziała Blanka, cokolwiekbyś mi powiedział będę ci za to wdzięczną, bo uważam cię za zwiastuna głosu nieba, któremu błogosławić tylko powinnam. Nie słyszałam głosu matki, lecz czuję iżbym go z równą czcią słuchała jak twego. Mów więc Askanio, a jeżeli mi masz powierzyć coś okropnego, to głos twój złagodzi przykre wrażenie...
— Wezwij więc całej odwagi i zjednocz wszystkie twe siły do zniesienia ciosu — rzekł Askanio.
I opowiedział wszystko co zaszło w jego obecności w czasie rozmowy pani d’Etampes z hrabią d’Orbec; przedstawił jej całą zmowę, zjednoczenie zdrady interesów państwa i projektów zagrażających dobrej sławie niewinnej dziewicy; skazał się na męczarnie tłomacząc tej czystej duszy niepojmującej całej podłości i ohydy układu skarbnika z panią d’Etampes; widział się zmuszonym wyjaśnić dziewicy tak dalece niewinnej, iż się nie rumieniła słuchając go, wyrachowanie okrutnej zemsty i zamiary pchnięcia jej na drogę lhańby, przez kobietę podżeganą obrazą miłości własnej.
Blanka z tego wszystkiego powzięła jedynie wyobrażenie o obawie i wstręcie, jakim był przejęty jej kochanek, i jak wątła gałązka bluszczu, mająca za drogą podporę wątłą krzewinę, po której się wspina, ugina się z nią lub łamie, tak i Blanka drżała podobnie jak Askanio.
— Potrzeba to wszystko odkryć przed moim ojcem — odezwała się nareszcie. Ojciec nie będzie przeciwny mojemu szczęściu i lubo nie wie o naszej miłości, pewną jestem, że jako swego wybawcę, chętnie cię wysłucha. O! bądź spokojny! on zerwie związek ułożony z panem d’Orbec.
— Niestety! było jedyną odpowiedzią Askania.
— O! mój przyjacielu — zawołała Blanka pojąwszy powątpiewanie swojego wielbiciela. Jakto! i ty byś mógł powziąć podejrzenie o moim ojcu, że byłby zdolnym do tak nikczemnego uczestnictwa. O! to źle Askanio. Nie, mój ojciec o niczem nie wie, nie przypuszcza nawet, jestem pewną, nic podobnego i lubo nie okazywał mi zbytniej tkliwości, wątpię ażeby miał własną ręką pchać mnie na drogę hańby i nieszczęść.
— Przebacz Blanko, lecz twój ojciec nie upatruje nieszczęścia w darach fortuny; dostojeństwo osłania hańbę, nakoniec duma dworaka przedstawia mu los twój świetniejszym jako kochanki króla, niż małżonki artysty. Nie powinienem nic ukrywać przed tobą, Blanko; hrabia d’Orbec powiedział pani d’Etampes, że ręczy za powolność twojego ojca.
— Czy to być może! — zawołała dziewica. Czyż to by być mogło kiedy wielki Boże, ażeby ojciec zaprzedawał dziecię swoje!
— To się trafiało we wszystkich narodach i we wszystkich wiekach, mój aniele, a mianowicie w tym kraju i w tej epoce. Nie wyobrażaj sobie świata podług obrazu twej duszy, a społeczeństwa podług twej cnoty. Tak Blanko, najznakomitsze imiona Francyi, dostarczały ofiar lubieżności królewskiej, uroda lub młodość córek i małżonek przedawane były przez dumę i chciwość; na dworze jest to uważane za rzecz bardzo prostą i właściwą, i twój ojciec dla usprawiedliwienia się być może, przytoczy znakomite przykłady. Przebacz mi moja ukochana, że się ośmieliłem przedstawić ci w tak żywych barwach ohydną rzeczywistość, lecz było koniecznem wskazać ci przepaść, w którą chcą wtrącić ciebie.
— Jak to? Askanio! — rzekła dziewica opierając głowę na ramieniu młodzieńca — a więc i własny mój ojciec należy do tej przebrzydłej zmowy? O! na samo wspomnienie, zdaje mi się, że jestem już zhańbioną! gdzież się ukryć zdołam? O! tak! w twoich objęciach Askanio! tak, tyś mnie winien ocalić! Jakże, czyś się zwierzył twojemu mistrzowi; Benvenuto ma wielkie wplływy, przytem jest tak dobry dla ciebie, ma wzniosłe uczucia jakieś mi mówił i ja go kocham, ponieważ ty go kochasz.
— Nie kochaj go Blanko, nie kochaj! — zawołał Askanio.
— Dlaczego?
— Ponieważ on ciebie kocha; ponieważ zamiast przyjaciela, na którego liczyliśmy, będziemy mieć jednego przeciwnika więcej, tak przeciwnika i może najniebezpieczniejszego.
Tu Askanio opowiedział Blance jakim sposobem, gdy chciał właśnie zwierzyć się Celliniemu, ten go uprzedził wyznaniem swej idealnej miłości, i jakim sposobem ulubiony rzeźbiarz Franciszka I-go, licząc na słowo szlacheckie, którego nigdy król nie złamał, może otrzymać wszystko cokolwiek zażąda po odlaniu posągu Jowisza.
A wiadomo, że Benvenuto postanowił prosić króla o rękę Blanki.
— Mój Boże! — rzekła Blanka wznosząc piękne oczy ku niebu — ty więc nam tylko pozostajesz. Przyjaciele zamieniają się we wrogów, każdy port jest dla nas skałą. Czy masz tylko pewne przekonanie Askanio, że jesteśmy do tego stopnia pozbawieni wszelkich środków pomocy i opieki?
— Pewny jestem tego, aż nazbyt nawet. Mistrz mój jest dla nas równie niebezpieczny jak twój ojciec. Tak on, on! — zawołał Askanio składając ręce — Benvenuto, mój ojciec, opiekun, pan, którego czciłem jak bóstwo, a dziś zmuszony będę nienawidzić... A przecież z jakiej przyczyny mam go nienawidzić, pytam się Blanko. Dla tego, że uległ wpływowi jaki wywierasz na wszystkich, którzy mieli sposobność zbliżenia się do ciebie; dla tego, iż ciebie kocha równie jak ja. Jego występek jest i moim. Lecz gdy jesteś mi wzajemną, mogę się uważać za uniewinnionego. Co począć wielki Boże? A! od dwóch dni ileż walk stoczyło serce moje, bo nie wiem czy zaczynam Benvenuta nienawidzieć, czyli też kocham jak poprzednio. On ciebie kocha to prawda, lecz on i mnie tak tkliwie kochał!... moja biedna dusza waha się i kołysze wśród tego zamieszania, jak trzcina wśród burzy. Jakże on postąpi? Najprzód zawiadomię go o zamiarach pana d’Orbec i spodziewam się, że je zniweczy. Lecz potem, cóż wyniknie gdy się dowie, że jego wychowaniec jest jego współzalotnikiem, jego wszechwładna wola jak przeznaczenie, być może jest tak ślepą jak to ostatnie; zapomni o Askaniu aby myśleć o Blance, odwróci oczy od mężczyzny, którego lubił i zwróci je wyłącznie na kobietę, którą pokochał, gdyż czuję to po sobie, iż pomiędzy nim a tobą, nie wahałbym się na chwilę. Czuję, że poświęciłbym bez wyrzutu przeszłość serca mojego dla jego przyszłości, ziemię dla nieba! Dlaczegóż on miałby inaczej postąpić? jest przecie człowiekiem, wyrzec się zaś miłości swojej, to przechodzi możność ludzką. Będziemy więc walczyć przeciw sobie, lecz czyliż zdołam się mu oprzeć, ja słaby, sam sobie pozostawiony. O! tak, niema środka, bo choć go znienawidzę do tego stopnia jak niegdyś kochałem, nie Blanko, za nic w świecie nie chciałbym wystawić go na męczarnie, które mnie zadał w tym dniu, w którym mi wyznał miłość swoję ku tobie.
Benvenuto niewzruszony jak posąg, stał za drzewem, ocierając zimny pot z czoła i przyciskał drżącą konwulsyjnie rękę do serca.
— Biedny Askanio! drogi przyjacielu — mówiła Blanka, wieleś wycierpiał i wiele jeszcze cierpieć będziesz. Z tem wszystkiem oczekujmy cierpliwie przyszłości. Nie przedstawiajmy sobie przesadnie udręczeń naszych, jeszcze nie wszystko stracone. Ażeby się oprzeć przeciwności losu, smutnemu przeznaczeniu, jest nas troje, licząc Boga. Powiedz teraz czybyś wolał abym została żoną Benvenuta raczej jak d’Orbeca? Albo raczej przeniósł abym została oblubienicą Chrystusa? Tak, bądź pewnym Askanio, że jeżeli twoją nie będę, poświęcę się Bogu. Twoją żoną na tym świecie, albo twoją narzeczoną w przyszłym życiu. Oto obietnica jaką ci składam i bądź pewny, że jej dotrzymam.
— Dzięki ci aniele, dzięki! — rzekł Askanio. Zapomnijmy więc o świecie otaczającym, a zjednoczmy życie nasze w tem ustroniu. Blanko, jeszcze mi nie powiedziałaś, że mnie kochasz. Niestety! zdawałoby się, iż jesteś moją, ponieważ nie możesz postąpić inaczej.
— Milcz Askanio! milcz! — rzekła Blanka, czyliż nie chcę uświęcić mojego szczęścia dopełniając powinności. Kocham cię Askanio, kocham!
Zabrakło sił Benvenutemu, upadł na kolana, oparł głowę o drzewo; wzrok jego błędny zwracał się na otaczające przedmioty, słuch tylko z całą duszą natężał ku młodej parze.
— Blanko! — powtarzał Askanio — kocham cię, i mam przeczucie, że będziemy szczęśliwi, gdyż Bóg nie opuści swojego anioła. O! przy tobie, w tej atmosferze rozkoszy otaczającej ciebie, zapominam o ciasnym obrębie udręczeń, w którym się błąkam gdy cię opuszczę.
— Jednak trzeba myśleć o przyszłości — rzekła Blanka, pomagajmy sobie Ąskanio. ażeby nam Bóg dopomagał. Sądzę, że nieszlachetnie byłoby z twej strony, ukrywać przed Cellinim miłość naszą, być może iżby się naraził na wielkie niebezpieczeństwo występując przeciw księżnie d’Etampes i hrabiemu d’Orbec. To byłoby niesłusznem; trzeba go o wszystkiem zawiadomić Askanio.
— Będę ci posłusznym Blanko, bo życzenie twoje jest dla mnie rozkazem. Przy tem serce mi mówi, że masz słuszność, lecz jak okrutny pocisk zadam sercu jego. Niestety! wszakże sam doznałem już tego, Być może, iż po tym wyznaniu przywiązanie jego zamieni się w nienawiść i oddali mnie od siebie. A wtedy czy będę w stanie oprzeć się, pozbawiony przytułku, pomocy, tak przeważnym wrogom jakiemi są księżna d’Etampes i pan d’Orbec. Któż mi pomoże zniweczyć zamiary tej okropnej pary? Kto wystąpi ze mną do walki z tak przemożnymi nieprzyjaciółmi? któż mi nawet rękę poda?
— Ja! — odezwał się głos poważny i donośny.
— Benvenuto! — zawołał Askanio nie zdoławszy się jeszcze odwrócić ku niemu.
Blanka wydała okrzyk i powstała szybko.
Askanio patrzał na swego mistrza miotany gniewem i przyjaźnią.
— Tak, to ja, Benvenuto Cellini — odpowiedział złotnik; ja, którego pani nie kochasz, ja którego przestałeś kochać Askanio, a jednak pragnę was ocalić.
— Co mówisz!
— A naprzód należy się nam porozumieć. Nic się już od was nie dowiem, bo słyszałem rozmowę waszą. Przebaczcie mi, iż was podsłuchałem przypadkiem, lecz to lepiej się stało. Wprawdzie rozmowa wasza zasmuciła mnie głęboko, lecz zarazem stała się pożyteczną. Askanio mówił czasem słusznie lecz też i mylnie. Przyznaję, że byłbym toczył z nim walkę o pozyskanie ręki pani. Lecz ponieważ go kochasz, nie mam nic do nadmienienia; bądźcie szczęśliwi; on zabronił ażebyś mnie kochała, a ja zmuszę cię do tego gdy was połączę.
— Drogi mistrzu! — zawołał Askanio.
— Pan cierpisz — rzekła Blanka składając ręce.
— O dzięki ci pani — rzekł Benvenuto, którego oczy łzy zwilżyły. Ty poznałaś, że cierpię. On tego nie dostrzegł niewdzięcznik. Nic nie ujdzie przed wzrokiem kobiety; tak przyznaję, iż mocno cierpię. Utracam ciebie, lecz ta myśl znów mnie pociesza, iż mogę ci stać się użytecznym; będziesz mi winna wszystko i to mnie uszczęśliwi. Omyliłeś się Askanio; moja Beatricza zazdrosna i nie chce mieć współzawodniczki; ty Askanio dokończysz posągu Heby. Zegnam cię moje najpiękniejsze marzenie! a może ostatnie.
Benvenuto mówił z wysileniem, głosem szybkim i urywanym.
Blanka nachyliwszy się ku niemu, ujęła go za rękę i rzekła ujmującym głosem.
— Płacz, mój przyjacielu, płacz...
— Tak masz słuszność — odpowiedział Cellini i zaniósł się od łkania.
Przez czas niejaki stał płacząc w milczeniu, ulegając wewnętrznym wstrząśnieniom; jego silna budowa doznała ulgi w wylaniu potoku łez długo wstrzymywanych. Askanio i Blanka z poszanowaniem przyglądali się tej głębokiej boleści.
W dniu, w którym ciebie zraniłem Askanio, w tej chwili gdy ujrzałem krew twoję, po raz pierwszy od lat dwudziestu łzy roniłem — rzekł Benvenuto przyszedłszy do siebie; — obecnie dosięgnął mnie cios dolegliwszy, tak, że przed chwilą stojąc za drzewem, powziąłem myśl przebić się sztyletem, wstrzymała mnie jedynie uwaga, że mogę być wam użyteczny. Tak więc wy ocaliliście mi życie. Zresztą wszystko zdaje się być zgodnem z prawami przyrody. Askanio może ci zapewnić dwadzieścia lat szczęścia więcej odemnie Blanko, przytem jest moim synem; a pomyślność wasza będzie stanowić pociechę ojca. Benvenuto przezwyciężywszy samego siebie, potrafi zarówno pokonać wrogów waszych. — Udziałem twórców jest cierpienie i z każdej łzy mojej być może, że powezmę pomysł posągu, jak z każdej łzy Danta wyrodził się piękny poemat. Przekonywasz się Blanko, że wracam do mojej pierwotnej miłości, do rzeźbiarstwa; ono mnie nigdy nie opuści. Wdzięczny ci jestem, żeś mnie nakłoniła do płaczu; cała gorycz serca spłynęła ze łzami. Pozostaję smutnym, lecz znów jestem dobrym i będę się starał rozerwać smutek, zajmując się szczęściem waszem.
Askanio ująwszy rękę mistrza uścisnął ją serdecznie.
Blanka wziąwszy drugą podniosła do ust swoich.
Benvenuto odetchnąwszy swobodniej, wzniósł głowę i zaczął mówić:
— Dość tego moje dzieci — rzekł z uśmiechem — oszczędzajcie mnie i nie osłabiajcie postanowienia mojego. Podług mnie należy przeszłość puścić w niepamięć. Odtąd Blanko jestem tylko twoim przyjacielem, przepraszam, mylę się, chcę być więcej... bo ojcem twoim. Reszta była snem.
Teraz pomówmy o tem jak należy postąpić, jak zapobiedz grożącemu niebezpieczeństwu.
— Słyszałem wprawdzie jakie zamiary układaliście pomiędzy sobą, lecz jesteście zbyt młodzi i nie macie prawie wyobrażenia o stosunkach światowych. Chcecie się prostodusznie i bezbronnie poddać kolejom losu, macie nadzieję zwyciężyć złośliwość, żądzę zysku i dostojeństw, te gwałtowne namiętności, dobrocią i niewinnością; żal mi was dzieci... Co do mnie, na waszem miejscu starałbym się okazać silnym, przebiegłym i nieubłaganym. I nie dziw, ja nawykłem do burzliwych kolei życia, wy zaś stworzeni jesteście do szczęścia i ciszy, moje piękne anioły, będę więc czuwał abyście spełnili przeznaczenie wasze.
— Askanio, gniew nie zmarszczy twego białego czoła, Blanko cierpienia nie zmienią pogodnych rysów twojego oblicza. Wezmę cię na ręce piękna paro ze słodkiem spojrzeniem, i z wami przebywać będę wszelkie zawady na drodze życia, i nie złożę was dopóki nie zapewnię trwałego szczęścia, a obraz ten stanowić będzie radość moję. Przedewszystkiem zaś potrzeba ażebyście nieograniczenie mi zaufali; mam swój właściwy sposób postępowania, gwałtowny, dziwaczny, lecz niech to was nie zatrważa, ciebie szczególniej Blanko... Postępuję zwykle podobnie jak artylerya, mierząc wprost do celu, bez względu na to co mogę w drodze napotkać. Wyznaję, że zważam więcej na sprawiedliwość moich zamysłów, niż na moralną stronę środków przezemnie użytych. Gdy mam modelować piękną postać, nie troszczę się czy glina zawala mi palce; skończywszy robotę, umyję ręce i po wszystkiem. Niech więc twa dusza niewinna Blanko pozostawi mi swobodę działania Bogu, który zna czystość myśli moich, złożę odpowiedzialność za nie. Będę mieć do czynienia z przemożnym nieprzyjacielem. Hrabia jest dumnym, prewot skąpym, księżna przebiegłą. Te trzy osoby posiadają wielkie wpływy. Ty zostajesz pod ich władzą; ojciec i narzeczony mają nad tobą prawa; potrzeba więc będzie użyć chytrości i gwałtu. Lecz tak postępować będę, że wyłączę ciebie i Askania od uczestnictwa w walce niegodnej was obojga. A teraz zapytuję cię Blanko, czy gotową jesteś na oślep postępować podług zleceń moich? — Jeśli ci powiem, zrób tak, czy zrobisz? — zostań tu, czy zostaniesz? — idź tam, czy pójdziesz?
— Cóż na to Askanio? — zapytała Blanka.
— Blanko — odpowiedział młodzieniec — Benvenuto jest dobrym i wielkim; on nas kocha i przebaczył złe któreśmy mu wyrządzili. Bądźmy więc mu posłuszni, zaklinam cię i proszę.
— A więc rozkazuj panie — rzekła Blanka, usłucham cię jako posłańca boskiego.
— Dobrze, moje dziecię. Teraz pozostaje mi objawić moje postanowienie, które być może zatrwoży cię, z tem wszystkiem potrzeba się zgodzić, gdyż to jest jedyny środek jaki ci pozostaje, następnie zaś będziesz oczekiwać cierpliwie rozwiązania. Żeby zaś dać wam rękojmię zaufania jakiego od was wymagam, i byście się nie wahali powierzyć opiece człowieka, którego życie być może nie było zbyt przykładne, pomimo zachowania czystości serca, opowiem wam historyę mojej młodości. Niestety! wszystkie takie historyę są do siebie podobne, a główną ich osnowę stanowią cierpienia. Askanio dowiesz się jaki wpływ moja Beatricza, ów anioł o którym ci wspominałem, wywierała na wypadki życia mojego; dowiesz się kto ona była a wtedy nie będzie ci się wydawało tak dziwnem wyrzeczenie się moje Blanki, gdy się przekonasz, że tą ofiarą pragnę choć w części wynagrodzić dziecku łzy przelane przez matkę. Przez twoją matkę! świętą niewiastę. Askanio! Bo Beatricza jest błogosławioną, Stefana uwieńczoną.
— Przyobiecałeś mi przypominam sobie mistrzu, opowiedzieć jej historyę.
— Tak i właśnie ta chwila zdaje mi się najstosowniejszą.
— Spodziewam się, że Blanka mieć będzie większe zaufanie we mnie, gdy się przekona o powodach mojego przywiązania do Askania.
Poczem Benvenuto ująwszy swe dzieci za ręce, zaczął następujące opowiadanie, głosem poważnym i harmonijnym, pod sklepieniem gwiaździstego nieba, wśród ciszy nocy woniejącej.




ROZDZIAŁ XII.
STEFANA.



Dwadzieścia lat temu, właśnie w twoim wieku Askanio, pracowałem w Florencyi u jubilera nazwiskiem Rafael del Moro.
Był to człowiek biegły w swej sztuce, lecz miłujący bardziej zabawy niż pracę, dający się z łatwością nakłonić do wszelkiego rodzaju przyjemności, a gdy miał pieniądze, częstował hojnie towarzyszy i czeladź swoję.
Często się zdarzało, iż zostawałem sam w domu gdym wykończał jaką robotę, nuciłem wówczas piosnki.
W tym czasie śpiewałem często podobnie jak dziś Katarzyna.
Wszyscy próżniacy starali się o robotę u mistrza Rafaela, co znaczyło, że pragnęli wesoło czas spędzać, bo był tak słabym dla czeladzi, że ich nigdy nie napominał.
Tak postępując nie podobna przyjść do majątku; ciągle też prawie był w niedostatku, wkrótce stracił nawet wziętość, i był uważany za miernego artystę.
Mylę się jednak, gdyż był we Florencyi jubiler, którego sklep mniejszą, miał wziętość.
Gismondo Gaddi, który z innych przyczyn był źle uważany, a mianowicie z powodu nieudolności w wykonaniu robót mu powierzonych, i dla obrzydłego sknerstwa.
Ponieważ rzadko odwiedzano sklep jego, Gismondo obrał inny sposób do życia, to jest pożyczał na lichwę.
Wkrótce handel ten okazał się daleko korzystniejszym od jubilerstwa, gdyż Gaddi nie wdawał się w żadne zawiłe interesy i pożyczał tylko na pewne fanty lub za zaręczeniem jeszcze pewniejszem.
Był to człowiek jak sam mówił o sobie, bardzo roztropny i usłużny, pożyczający wszystkim bez różnicy, współobywatelom i cudzoziemcom, żydom i chrześcianom.
Byłby pożyczał świętemu Piotrowi na zastaw kluczy od raju; byłby również pożyczał szatanowi, gdyby mu mógł dać w zastaw posiadłości piekielne.
Łatwo się domyśleć, że pożyczał mojemu biednemu panu Rafaelowi del Moro, któremu nie wystarczał zarobek dzienny, a przy tem jako nieposzlakowanej rzetelności jubiler, nie nadużywał zaufania klientów.
Stosunki wzajemnych potrzeb, interes osobisty i sąsiedztwo zbliżyły do siebie tych dwóch jubilerów, wyłączonych niejako od zgromadzenia współtowarzyszy zawodu.
Del Moro nieskończenie był obowiązany sąsiadowi swemu, iż mu pożyczał.
Gaddi szanował swojego dłużnika, z którego ciągnął korzyści.
Jednym słowem wkrótce ścisła przyjaźń ich złączyła, i Gismondo nie opuściłby za nic w świecie zaproszenia, którem go często del Moro zaszczycał.
Del Moro był wdowcem i miał córkę jedynaczkę, nazywała się Stefana.
Stefana nie była pięknością w rozumieniu rzeźbiarza, jednakże na pierwszy rzut oka była zachwycającą.
Pod jej czołem zbyt Wysokiem i więcej męzkiem niż kobiecem, zdawało się, że myśl nowa ciągle powstaje.
Jej wielkie zwilżone oczy, czarne jak aksamit, przejmowały szacunkiem i rozrzewnieniem.
Bladość bursztynowa pokrywała jej oblicze chmurą, którą oświecało jak słaby promień poranku jesiennego, spojrzenie smętne lecz powabne.
Zapomniałem o wieńcu gęstych czarnych włosów i o rękach godnych królowej.
Stefana była zwykle pochyloną jak lilia miotana wichrem.
Wydawała się jak posąg Melancholii.
Gdy powstała, jej oczy ożywiały się, lub gdy ręką wydawała zlecenie, można było ją uważać za archanioła, któremu cześć oddają.
Ona była do ciebie podobną Askanio, lecz tyś od niej szczęśliwszy, bo nie podlegałeś jej cierpieniom i nie jesteś tak słabym.
Nigdy dusza nieśmiertelna nie objawiła się moim oczom wyraźniej, jak w tem ciele wątłem, powabnem i gibkiem.
Del Moro, który o tyle obawiał się swojej córki o ile ją kochał, miał zwyczaj mówić, że pochował tylko ciało żony, lecz mu pozostał jej duch w osobie Stefany.
W tym czasie byłem młodzieńcem burzliwym, trzpiotem, gwałtownym.
Ubiegałem się nadewszystko za swobodą; źródła żywotne przepełniały moję przyrodę, ich obfitość pobudzała mnie do nierozważnych zatargów i szalonych miłostek.
Wszakże pracowałem podobnie jakiem się bawił, to jest z namiętnością i pomimo wybuchów, byłem przecież najlepszym robotnikiem w zakładzie del Mora.
Lecz jeżeli robota moja była dokładnie wykonaną, winienem to był raczej przypadkowi lub instynktowi.
Studyowałem starannie wzory starożytności.
Często całe dnie przepędzałem stojąc przed płaskorzeźbami Aten i Rzymu, przenosząc one na papier lub obrabiając dłutem; ciągłe zapatrywanie się na te przepyszne wzory starożytnych snycerzy, nadało mi dokładność i pewność w wykonaniu powierzonej roboty; naśladowałem szczęśliwie, lecz nie byłem w stanie tworzyć.
Z tem wszystkiem powtarzam, iż byłem najlepszym i najpracowitszym czeladnikiem del Mora, z tego względu zapewne jakiem się następnie dowiedział, życzeniem jego było, ażebym poślubił jego córkę.
Lecz ja nie myślałem wówczas o ożenieniu! byłem spragniony jedynie swobody, rozkoszy i świeżego powietrza; często całe dnie przepędzałem za domem, powracałem znużony, a jednak w kilku godzinach prześcigałem w robocie moich towarzyszy; biłem się o jedno słowo, kochałem się z pierwszego spojrzenia; w istocie, wyborny byłby ze mnie małżonek.
Przytem, wrażenie jakiego doznawałem przy Stefanie, było odmienne od tego, jakie wzbudzały we mnie piękne kobiety z Porto del Prato albo z Borgo Pinti.
Stefanę uważałem za siostrę i nic więcej; obawiałem się jej prawie.
Powracając z moich wycieczek, nie ośmieliłem się spojrzeć na nią.
Wtedy uważałem, że nie była poważną jak zwykle, lecz smutną.
Przeciwnie, zajmując się gorliwie pracą gdy pozostawałem w domu, szukałem wzrokiem Stefany, jej słodkiego spojrzenia i pragnąłem jej głos usłyszeć; przywiązanie jakie we mnie wzniecała, odznaczało się uczuciem uroczystem, którego dokładnie nie pojmowałem, lecz mnie zachwycało.
Częstokroć wśród hucznej zabawy, myśl o Stefanie nagle powstawała i zapytywano mnie dlaczegom się zadumał; zdarzało się, że gdym dobył oręża lub sztyletu a wymówiłem jej imię, podobnie jak się wzywa świętej, wychodziłem z boju bez szwanku.
Pomimo to, uczucia moje dla tego dziecięcia miłego, pięknego, tkliwego i niewinnego, pozostały w głębi serca jak w miejscu świętem.
Co zaś do niej, obojętna i poważna z moimi towarzyszami, okazywała się dla mnie pobłażającą i dobrą. Często siadywała w warsztacie obok swojego ojca, a lubo pochylony nad robotą, czułem jednak, że jej wzrok zwrócony był na mnie.
Byłem dumny i szczęśliwy z tego, nie mogąc sobie wytłomaczyć przyczyny.
Jeżeli który z robotników chcąc mi się przypochlebić powiedział, iż córka pryncypała jest we mnie zakochaną, odpowiadałem mu z taką opryskliwością i tak groźnie, że więcej tego nie powtórzył.
Przypadek, który się przytrafił Stefanie, najlepiej mnie przekonał, jak dalece jej obraz był głęboko wyryty w sercu mojem.
Pewnego dnia gdy była w warsztacie, jeden z robotników pijany, przechodząc obok niej z dłutem w ręku, zadrasnął jej mały palec i drugi obok niego.
Stefana krzyknęła z bólu, lecz jakby zagniewana na siebie i niechcąc dać nam poznać, że się przelękła, uśmiechnęła się, podnosząc wszakże zakrwawioną rękę. W pierwszej chwili chciałem zabić pijaka, lecz spojrzawszy na nią, pośpieszyłem ku niej.
Gismondo Gaddi, który był obecnym, oświadczył, iż pójdzie po cyrulika znajomego.
Ten oprawca opatrzył wprawdzie rękę Stefany i przychodził codzień w tym celu, lecz wkrótce okazały się skutki jego niezdolności, albowiem rana zaczęła się jątrzyć w zatrważający sposób tak dalece, że ten osioł stanowczo oświadczył potrzebę odjęcia ręki.
Rafael del Moro znajdował się podówczas w takim niedostatku, że nie był w stanie szukać porady innego lekarza; dowiedziawszy się o niebezpieczeństwie Stefany, nie mogłem dłużej wytrzymać; pobiegłem do mej izdebki, zabrałem z sobą wszystkie pieniądze i pośpieszyłem do Giacoma Rastelli z Peruzy, nadwornego chirurga papieża i najbieglejszego w swojej sztuce w całych Włoszech.
Na usilne prośby, a nadewszystko gdy suma ofiarowana przezemnie wydawała się mu dostateczną nagrodą za fatygę, poszedł ze mną do domu del Mora mówiąc: o! o! ci zakochani! Obejrzawszy ranę, zapewnił nas, że za dwa tygodnie Stefana będzie władać prawą ręką podobnie jak lewą.
Miałem chęć uściskać tego zacnego człowieka.
Opatrzywszy ranę uśmierzył ból drogich paluszków.
Z tom wszystkiem po kilku dniach okazała się potrzeba małej operacyi.
Stefana życzyła sobie ażebym był obecny dla dodania jej odwagi, gdy tymczasem sam takowej potrzebowałem, tak dalece bowiem byłem strwożony.
Giacomo przyniósł instrumenty zbyt ciężkie do tak delikatnej operacyi.
Stefana nie mogła powściągnąć jęków; zimny pot spływał mi kroplami po czole.
Nakoniec nie mogąc znieść jej cierpień, bo zdawało mi się, że ciało moje kraje niezgrabny nóż Giacoma gdy przenikał delikatny paluszek Stefany, poskoczyłem do niego i uprosiłem ażeby się wstrzymał i poczekał na mnie przez kwadrans.
Zbiegłszy do warsztatu jakby natchniony, opiłowałem cienko i delikatnie kawałek stali tak krającej jak brzytew.
Wróciłem do chirurga, który z łatwością dokonał operacyi, a droga chora nie czuła prawie bólu.
W pięć minut wszystko się skończyło a w dwa tygodnie potem podała mi tę rękę do po całowania, za to żem ją ocalił od ucięcia.
Niepodobieństwem opisać wam wrażeń, jakich doznawałem, widząc cierpienia mojej biednej męczennicy, tak ją bowiem nazywałem.
Rzeczywiście dusza jej skazaną była na ciągłe męki.
Stefana była nieszczęśliwą, nierządne życie ojca i nieoględność jego na przyszłość, przejmowały ją rozpaczą, jedyną jej pociechą była religia; przeto jak wszyscy nieszczęśliwi i ona była pobożną.
Często ją widywałem w kościele klęczącą w zakątku, płaczącą i modlącą się.
Wśród kłopotów domowych na jakie była narażoną rozrzutnością ojca, często się do mnie udawała z zaufaniem i godnością, które mnie zachwycały.
Mówiła do mnie z prostotą właściwą wzniosłym sercom: „Proszę cię Benvenuto, poświęć tę noc na ukończenie relikwiarza lub patyny, bo niema ani grosza w domu.”
Wkrótce przywykłem pokazywać jej każdą robotę przezemnie wykończoną, wtedy udzielała mi rad albo wytykała błędy z zadziwiającą trafnością.
Samotność i cierpienia rozszerzyły zakres jej wiedzy do wysokiego stopnia. Jej zdania proste i głębokie, odkryły mi nie jednę tajemnicę sztuki i przyczyniły się do rozwinięcia nowych pomysłów. Przypominam sobie, iż pewnego dnia pokazałem jej model medalu, który miałem wykonać dla pewnego kardynała, przedstawiający z jednej strony popiersie jego, a z drugiej Jezusa Chrystusa chodzącego po morzu i podającego rękę Ś-mu Piotrowi z następującą legendą: „Quare dubitasti?” Dla czego powątpiewałeś?
Stefana pochwaliła popiersie, trafione i dokładnie wykonane.
Poczem długo w milczeniu przyglądała się postaci Zbawiciela.
„Twarz Chrystusa — rzekła nakoniec — jest bardzo piękną, gdyby to miał być Apollo lub Jowisz nie byłoby nic do nadmienienia. Lecz Jezus jest więcej niż pięknym, Jezus jest bóstwem; twarz jego wprawdzie odznacza się dokładnem oddaniem rysów, lecz czyż ją duch ożywia? Uwielbiam człowieka, lecz szukam w nim Boga.
Pomnij Benvenuto, że nietylko jesteś artystą lecz i chrześcianinem.
Bo widzisz serce moje często było zakrwawianem, to jest niestety! często ono powątpiewało; i ja podobnież widziałam Jezusa podającego mi rękę, słyszałam wymawiającego wzniosłe wyrazy: „Dla czegoś powątpiewała?”
Tak Benvenuto, twój wizerunek nie może się porównać z jego pięknością.
W jego niebiańskiem obliczu malowała się smętność ojca zasmuconego i łaskawość monarchy przebaczającego.
Jego czoło jaśniało, lecz usta uśmiechały się.
Był więcej niż wielkim, był dobrym.
— Poczekaj Stefano.
Starłem robotę i w kwadrans pod jej okiem rozpocząłem rysunek oblicza Zbawiciela.
— Czy teraz podobniejszy do twojego objawienia?
— „A tak — odpowiedziała ze łzami; — takim mi się objawił Zbawiciel w godzinie cierpień. Tak, poznaję go teraz w jego postaci majestatycznej, a zarazem pełnej miłosierdzia. Radzę ci przeto postępuj podobnie na przyszłość; nim weźmiesz wosk do ręki, przejmij się myślą; masz w ręku narzędzie, uchwyć uczucie; masz materyał, szukaj duszy; niech twoje palce będą zawsze ulegle myśli, czyli raczej zgodne z nią.”
Takie to były zdania dziecka szesnastoletniego, jakie czerpało w swoim niepospolitym rozsądku.
Będąc sam rozmyślałem nad tem co mówiła, i przyznawałem jej słuszność.
Tym sposobem prostowała i oświecała ona moje natchnienia.
Mając daną formę, starałem się myśl pochwycić a zjednoczywszy je, usiłowałem ażeby wyszły z rąk moich połączone i zlane z sobą, tak jak Minerwa w pełnym rynsztunku powstała z głowy Jowisza.
Mój Boże, jakże młode lata nasze są powabne a ich wspomnienia wszechwładne.
Blanko, Askanio! ten piękny wieczór, który dziś z sobą spędzamy, przypomina mi te, które spędzałem obok Stefany, siedząc na ławce przed domem jej ojca; ona patrzyła w niebo a ja w nią.
Jest temu lat dwadzieścia, ja zaś myślę, że to było wczoraj, wyciągam rękę i zdaje mi się, że czuję jej rękę; to wasza moje dzieci.
Co Bóg działa, wszystko dobrze działa.
Sam widok jej białej sukni uspokajał moję duszę.
Częstokroć gdyśmy się rozłączali nie rzekliśmy słowa do siebie, a jednak z tej niemej rozmowy unosiłem wzniosłe myśli, które mnie czyniły lepszym i wyższym.
Wszystko to miało koniec, jak każde szczęście tego świata.
Rafael del Moro doszedł nareszcie do ostatniego kresu nędzy.
Zadłużył się swojemu sąsiadowi dwa tysiące dukatów, których nie miał z kąd oddać.
Ta myśl przejmowała go rozpaczą.
Chciał przynajmniej ocalić córkę swoję oświadczył pewnemu robotnikowi zamiar wydania ją za mnie.
Był to ten sam, który mnie prześladował miłością Stefany, ten gbur nie dał Rafaelowi dokończyć mowy:
— Nie myśl o tem panie; on nie zechce twojej córki.
Złotnik był dumny, mniemał, że pogardzę ręką córki z powodu jego ubóstwa i nic mi nie wspomniał w tym względzie.
Po niejakim czasie, Gismondo Gaddi przyszedł upominać się o należytość a gdy Rafael prosił jeszcze o zwłokę:
— Posłuchaj mnie — rzekł do niego Gismondo — oddaj mi rękę twojej córki, która jest skromną i oszczędną, a ja cię pokwituję.
Del Moro nie posiadał się z radości.
Gaddi uchodził wprawdzie za skąpca, był cokolwiek opryskliwy i zazdrosny, lecz zarazem bogaty, a biedni cenią nad wszystko niestety! to czego zazdroszczą.
Gdy Rafael oświadczył córce tę wiadomość, nic mu nieodpowiedziała; tegoż dnia wieczorem Stefana żegnając mnie rzekła te słowa:
— Gismondo Gaddi żąda mojej ręki, ojciec zezwolił na to.
Poczem mnie opuściła, ja zaś powstałem z ławki jakby wyparty sprężyną.
Jakiś szał mnie ogarnął, wyszedłem z miasta i błąkałem się po polach. Przez całą noc biegałem jak opętany, to znów kładłem się łzami zalewając, tysiące myśli szalonych, rozpaczliwych, niedorzecznych, przebiegało w moim wzburzonym umyśle.
— Ona! Stefana, ma zostać żoną Gismondi! mówiłem do siebie usiłując zebrać myśli.
To wspomnienie, na które się wzdrygam, udręcza ją i zatrważa podobnież; ona wolałaby mnie za męża, odezwała się do mojej przyjaźni, lub też pragnie obudzić zazdrość.
O! tak bezwątpienia, jestem zazdrosnym do wściekłości; lecz mamże prawo do tego?
Gaddi jest posępnym i gwałtownym, lecz trzeba być sprawiedliwym względem samego siebie; któraż kobieta byłaby ze mną szczęśliwą, czyliż nie jestem grubianin, dziwaczny, niespokojny, czyliż nie szukam zwad i bijatyk, czy się nie ubiegam za miłostkami? mógłżebym się powściągnąć, poprawić... nie, nigdy; dopóki krew będzie tak szybko krążyć w żyłach, ręka moja zawsze będzie opartą o rękojeść sztyletu, a nogi za progiem domu.
Biedna Stefana, mamże ją widzieć cierpiącą i łzami zalaną; z mojej przyczyny wkrótce by pobladła i wynędzniała, znienawidziłbym sam siebie równie jak ją, gdyżbym ją uważał za żyjący wyrzut. Umarłaby a ja byłbym jej mordercą.
Nie, nie jestem zrodzony, czuję to niestety! do cichych i niewinnych rozkoszy domowego zacisza; potrzeba mi swobody, przestrzeni, burzy, wszystkiego bardziej niż spokoju i jednostajności szczęścia.
Zniweczyłbym o Boże w moich niezgrabnych rękach ten kwiat wątły i delikatny.
Życie jej ze mną byłoby ciągiem udręczeniem, tę wzniosłą duszę wystawiłbym na męczarnie, grubiańskiem obejściem i sposobem życia.
Lecz czy będzie szczęśliwszą z Gismondem Gaddi? — Dla czegóż ona idzie za niego?
Byliśmy tak szczęśliwi!
Z tem wszystkiem los i duch artysty, o! Stefana wie o tem, że nie są zgodne z związkami ścisłemi i krępującemi, z potrzebami gospodarstwa domowego. Należałoby pożegnać wszystkie marzenia sławy, wyrzec się przyszłości, rzucić sztukę, która się ożywia wśród swobody i zamożności.
Cóż znaczy geniusz twórczy uwięziony w zagrodzie domowej! Powiedźcie, o! Dancie Ąligieri, Michale Aniele, mój mistrzu! jakżebyście się śmieli widząc ucznia waszego kołyszącego dziecię lub błagającego o przebaczenie żony. Tak, trzeba być mężnym dla siebie samego, wspaniałomyślnym dla Stefany; pozostanę sam z moim smutkiem, z marzeniami, poddając się losowi.
Widzicie tedy dzieci, że dotąd jestem takim jakim byłym. Wprawdzie przyznać należy, iż w mojem postanowieniu przebijało się samolubstwo, lecz zarazem mieściło się żywe i szczere przywiązanie do Stefany i moje obłąkanie nie było nierozsądnem zupełnie.
Nazajutrz wróciłem uspokojony do pracowni.
Stefana podobnież wydawała się spokojną, lecz była bledszą niż zwykle.
Tak upłynął miesiąc.
Pewnego wieczora Stefana przy pożegnaniu, wymówiła te wyrazy:
— Za tydzień będę żoną Grismonda Gaddi.
A że nie zaraz się oddaliła, miałem porę jej się przypatrzyć.
Stała przedemną w milczeniu, trzymając rękę na sercu i pochylona pod brzemieniem cierpień.
Wpatrywała się we mnie z boleścią, lecz bez wyrzutu.
Mój anioł mający opuścić ziemię, zdawał się mnie żegnać.
W tej postawie stała przez minutę, poczem wróciła do domu.
Nie miałem joj więcej widzieć na tym świecie.
Tym razem wybiegłem za miasto z obnażoną głową, lecz niepowróciłem nazajutrz, ani dni następnych, szedłem ciągle i zatrzymałem się dopiero w Rzymie.
W tem mieście przebyłem lat pięć i tam rozpoczęła się moja sława; potrafiłem zasłużyć na względy papieża; miałem pojedynki, trafiały się miłostki, zgoła wiodło się mi w moim zawodzie; nie byłem wszakże zadowolony i czegoś mi brakowało.
Wśród burzliwego życia, nie upłynął dzień jeden abym nie zwracał wzroku na Florencyę.
Nie było jednej nocy, żebym nie widział we śnie bladej i smutnej postaci Stefany, stojącej przed progiem domu ojca swojego i wpatrującej się we mnie.
Po upływie piątego roku, otrzymałem z Florencyi pismo zapieczętowane czarnym lakiem.
Przeczytałem to pismo tyle razy, że umiem je na pamięć.
Oto treść jego:
— „Benvenuto, umieram. — Benvenuto ja ciebie kochałam. Poznałam cię i znałam lepiej niż ty sam siebie; przeczułam potęgę ducha twe jego, który ci wielkość zapewni. Geniusz, który czytałam na twojem szerokiem czole, w twoich spojrzeniach namiętnych, w żywych poruszeniach, wkładał na tę, która będzie nosić imię twoje, wielkie obowiązki i chciałam je przyjąć. To szczęście uważałam za uroczyste posłannictwo. Nie byłabym twoją żoną Benvenuto, lecz byłabym przyjaciółką, siostrą, matką. Twoje życie należy do ogółu, wiedziałam o tem, nie byłabym nadawała sobie innego prawa nad tobą jak pocieszać w zniechęceniu, wspierać radą w powątpiewaniu. Byłbyś zawsze i wszędzie swobodnym. Niestety! przywykłam bowiem do znoszenia twojej nieobecności, do wszystkich wymagań, zadość uczynienia namiętnościom, słowem do burzliwego życia, jakie sobie upodobałeś. Każda natura wszechwładna ma wszechstronne potrzeby. Im bardziej orzeł buja w powietrzu, tem dłużej spoczywa na ziemi. Lecz skorobyś się ocknął ze snu gorączkowego twojego geniuszu, zastałabym przy przebudzeniu mojego wielkiego Benvenuta, tego którego kocham, który do mnie wyłącznie należy! Nie wyrzucałabym godzin zapomnienia, bo te nie miałyby w sobie nic ubliżającego dla mnie. Ja zaś znając zazdrość twoję, co ożywia każde szlachetne serce, zazdrość podobną bóstwu Pisma Świętego, byłabym się zamknęła w samotności, którą sobie upodobałam oddawna, oczekując na ciebie i modląc się za ciebie. Takie to byłoby życie moje.
„Widząc żeś mnie opuścił, poddając się woli Boga i twojej, zamknęłam oczy i poświęciłam się spełnieniu obowiązku; mój ojciec nakazał mi małżeństwo, które go od hańby zabezpieczało i byłam mu posłuszną. Mąż mój był surowym, nielitościwym, nie poprzestając na mojej powolności, wymagał miłości, co przechodziło siły mje i karał grubiańskiem obejściem za smutek mimowolny.
„Poddałam się bez szemrania memu losowi.
„Byłam, tuszę sobie, małżonką wierną i godną szacunku, a jedyną winą było, że cierpiałam.
„Bóg jednakże zesłał mi pociechę, obdarzając synem. Pieszczoty dziecka przez lat cztery czyniły mi znośnemi obelgi i razy, a nakonie nędzę, gdyż powodowany żądzą zysku, mąż mój stracił majątek i umarł zeszłego miesiąca z powodu tej straty. Niech mu Bóg odpuści, tak jak ja mu przebaczyłam.
„Godzina śmierci mojej również się zbliża, być może dziś, za chwilę... umrę w skutku tłoczących mnie cierpień i pozostawiam ci syna mojego Benvenuto. Być może, iż lepiej się stało. Kto wie czy słabość kobieca byłaby zdolną zadość uczynić powołaniu jakie założyłam sobie, gdybym była twoją została. On, mój Askanio (jest do mnie podobny) będzie silniejszym i uleglejszym towarzyszem twoim; będzie cię równie kochał jak ja, jeżeli nie więcej: Nie jestem zazdrośną o niego.
„Uczyń zresztą dla mojego dziecka to cobym ja dla ciebie była uczyniła. Bądź zdrów mój przyjacielu, kochałam cię i kocham jeszcze, powtarzam to i powtórzę bez zarumienienia i wyrzutów, nawet u podwoi wieczności, gdyż ta miłość była świętą. Żegnam cię. Bądź wielkim, ja będę szczęśliwą, wznieś tylko czasem oczy ku niebu, ażebym cię ujrzała.

„Twoja Stefana.”
— Teraz Blanko i Askanio, powiedźcie mi czy zechcecie mi zaufać i postąpicie podług mojej rady?

Kochankowie odpowiedzieli jednogłośmym okrzykiem.




ROZDZIAŁ XIII.
P OSZUKIWANIA.



Nazajutrz po tem opowiadaniu, w pracowni Benvenuta od rana zajmowano się zwykłemi zatrudnieniami; mistrz zabrał się do roboty złotej solniczki, do której materyał tak mężnie obronił przeciw czterem brawi, pragnącym go sobie przywłaszczyć, a zarazem pozbawić życia niosącego.
Askanio cyzelował lilię dla pani d’Etampes; Jakób Aubry rozparłszy się w krześle, obsypywał zapytaniami Celliniego, które pozostawione bez odpowiedzi, zniewoliły nakoniec ucznia do rozmowy z sobą samym.
Pagolo spoglądał z pod oka na Katarzynę zajętą szyciem.
Herman i inni robotnicy piłowali, kuli, toczyli, a całą tę ciszę czynności, ożywiał śpiew Katarzyny.
W małym Nesle w tymże czasie nie było tak spokojnie.
Blanka znikła.
Wszystko tam było w ruchu; szukano, wołano.
Pani Perrina krzyczała, a prewot, po którego natychmiast posłano, usiłował wśród lamentów pochwycić wątek, mogący go naprowadzić na ślad nieobecnej.
— Mówisz więc mościa Perrino, żeś jej nie widziała od wczoraj wieczór, wkrótce po mojem odejściu, zapytał prewot.
— Niestety! tak panie. Jezu Chryste co za okropny wypadek! biedne drogie dziecię powróciwszy od dworu zdała się być smutną, zdjęła ubiór paradny i włożyła białą suknię; wszyscy święci zlitujcie się nad nami... potem rzekła do mnie: „Wieczór pogodny, pójdę na przechadzkę do ogrodu; było to około siódmej; ta pani, rzekła Perrina wskazując na Pulcherię, dodana jej za przewodniczkę, podług zwyczaju siedziała w swoim pokoju zajęta bezwątpienia jakim nowym ubiorem, które tak pięknie odrabia, ja zaś poszłam szyć w dolnej sali. Nie wiem jak długo tam siedziałam, być może, iż moje słabe oczy w skutek znużenia nad robotą, zmrużyły się...
— Podług zwyczaju — przerwała złośliwie Pulcheria.
— Bądź co bądź — mówiła dalej pani Perrina, nie zważając wcale na potwarczy docinek — około dziesiątej wstałam z krzesła i poszłam do ogrodu po pannę Blankę. Nie mogąc jej dostrzedz, zaczęłam wołać, szukać, nakoniec myślałam, że wróciła do domu i udała się na spoczynek bezemnie, jak to już nieraz było, gdy drogie dziecię nie chciało mnie trudzić. Sprawiedliwe nieba! któżby pomyślał!...
— A! mości prewocie bądź pewnym, że wychowanka moja nie dała się uwieść kochankowi, lecz została porwaną. Wpoiłam w nią bowiem zasady...
— A dzisiaj rano — przerwał prewot z nie cierpliwością... dziś rano?
— Dziś rano, widząc, że nie schodzi. Najświętsza Panno zmiłuj się nad nami!
— Daj pokój do dyabła tym litaniom! — zawołał pan d’Estourville i opowiedz wszystko po prostu bez tych jeremiad.
— A! mości prewocie, przecież mi nie możesz wzbronić opłakiwać tego dziecięcia, dopóki sję nie wynajdzie. Dziś rano dziwno mi było, że jej nie widziałam o zwykłej godzinie (bo drogi anioł najwcześniej wstawał) poszłam więc ją przebudzić, zastukałam do drzwi zrazu z lekka, potem silniej, lecz gdy nie odezwała się, weszłam. Nie było nikogo! Łóżko nawet nie było rozebrane. Wtedy zaczęłam wołać, krzyczeć, straciłam głowę... i ty panie dziwisz się, że płaczę...
— Mościa Perrino — odezwał się ostro prewot, przyznaj się czyś kogo nie przyjmowała w mojej nieobecności.
— Ja! otóż znowu coś nowego! — odpowiedziała Perrina z zadziwieniem, usiłując ukryć przykre wrażenie, jakie w niej to zapytanie wywołało. Czyliż pan nie zabroniłeś tego, wiesz dobrze przecie, iż zawsze byłam posłuszną, być może nawet zbyt uległą... Ja bym miała kogo przyjmować... niech mi kto dowiedzie...
— Naprzykład Benvenuto, który się ośmielił powiedzieć, iż mu się moja córka spodobała, czy nie usiłował przekupić ciebie?
— Wstydź się pan podobnej myśli... czyliż mnie nie znasz! o łatwiej by mu było dostać się na księżyc, niż do nas.
— A więc nigdy nie przyjmowałaś tu mężczyzny, młodzieńca.
— Młodzieńca! sprawiedliwe nieba! czemu lepiej nie powiesz pan dyabła!
— A cóż to był za jeden — odezwała się Pulcheria, ten piękny chłopiec, który od czasu jak tu jestem z dziesięć razy pukał do bramy, a ja mu zawsze zamykałem drzwi przed nosem.
— Piękny chłopiec! co się znowu tobie przywidziało moja droga, tu bywa pan d’Orbec.
Tak teraz przypominam sobie: może Askanio chciałaś powiedzieć. Askanio, wszak go pan znasz? ten chłopczyk, który ci życie ocalił. On tu był i odniósł sprzączki do trzewików, które mu dałam do naprawy... lecz to przecie nie jest młodzieniec tylko uczeń... drugi raz moja droga włóż na nos okulary, kiedy nie umiesz rozróżnić ludzi.
— Dość tego — przerwał surowo prewot. — Jeżeliś zawiodła zaufanie moje mościa Perrino, przysięgam, iż ci to bezkarnie nie ujdzie! Pójdę sam do Benvenuta, Bóg wie jak mnie przyjmie ten włóczęga włoski, lecz zmuszony jestem do tego kroku.
Benvenuto przyjął prewota nadspodziewanie uprzejmie. Uważając jego krew zimną, otwartość i przyzwoite obejście, pan d’Eustourville nie śmiał nawet napomknąć o powziętem podejrzeniu. Mówił tylko, że córka jego niebacznie przestraszona uciekła; że pomimo wiedzy Benvenuta może szukała schronienia w wielkim pałacu Nesle — albo też przechodząc przez ogród może padła zemdlona. Słowem kłamał najniezręczniej.
Cellini przyjmował te brednie z grzecznością właściwą człowiekowi światowemu, nawet posunął uprzejmość do tego stopnia, że udał jakoby się niczego niedorozumiewał; co więcej żałował prewota z całej duszy, upewniając go, iż by się uważał za szczęśliwego, gdyby mógł powrócić córkę ojcu tak tkliwemu i troskliwemu.
Dał do zrozumienia, że zbiegła postąpiła sobie najniegodniej opuszczając dom rodzicielski i powinna wrócić niebawem, jeżeli pragnie pozyskać przebaczenie.
Zresztą, na dowód szczerego zajęcia się, ofiarował osobiście służyć panu d’Estourville w przetrząśnieniu nietylko wielkiego Nesle, lecz wszędzie gdzie tylko ten zechce.
Prewot prawie przekonany i wzruszony pochwałami, tem bardziej, że na nie niezasługiwał, rozpoczął pod przewodnictwem Benvenuta ścisły przegląd swojej dawnej posiadłości, której znał wszystkie zakątki i tajne kryjówki.
Nie pominął żadnych drzwi, którychby nie popchnął, szafy którejby nie otworzył, a nawet śmietnika, na który niby z niechcenia rzucił okiem. Poczem zwiedziwszy wszystkie zakąty zamku, przeszli do ogrodu, przebiegli zbrojownię, gisernię, piwnice, stajnie, wszędzie ściśle śledząc.
W ciągu tych poszukiwań Benvenuto wierny zobowiązaniu, pomagał prewotowi z całą gorliwością, podając mu żądane klucze, wskazując sień lub pokój, który chciał pominąć pan d’Estourville w skutku zapomnienia.
Nakoniec poradził mu aby przeciąć odwrót zbiegłej, wrazie gdyby chciała przejąć z jednej sali do drugiej, by stawiał na straży jednego ze swoich ludzi przy głównych punktach komunikacyi, w miarę ich przejrzenia.
To dwugodzinnych nadaremnych poszukiwaniach, pan d’Estourville pewny, że się omylił w przypuszczeniu, zawstydzony uprzejmością Benvenuta, opuścił wielki Nesle, pożegnawszy rzeźbiarza z tysiącznemi grzecznościami i usprawiedliwieniami.
— Ilekroć podoba się panu — rzekł złotnik — lub jeśli uznasz za potrzebne powtórzyć poszukiwania, mój dom w każdym czasie jest otwartym dla niego, tak jak gdybyś był jego właścicielem; a przytem masz panie prawo do tego; czyliż nie podpisaliśmy umowy, mocą której zobowiązaliśmy się żyć jako dobrzy sąsiedzi?
Prewot raz jeszcze podziękował Celliniemu i nie widząc sposobu wywzajemnienia się za gościnne przyjęcie, zaczął wychwalać i podziwiać posąg Marsa, który artysta wykończał.
Benvenuto pierwszy zwrócił jego uwagę na to olbrzymie dzieło, wysokość bowiem posągu wynosiła przeszło sześćdziesiąt stóp, sama zaś podstawa miała dwadzieścia stóp obwodu.
Pan d’Estourville wyszedł bardzo strapiony, będąc przekonany, że gdy córki nie znalazł w pałacu Nesle, musiała zatem w mieście się ukryć.
Lecz już w owej epoce Paryż był tak rozległym, iż dla samego prewota niepodobaem było czynić poszukiwania. A przytem czy Blankę porwano, czy też dobrowolnie uciekła? Stałaż się ofiarą gwałtu, czy też uległa własnej woli?
Była to wątpliwość, której żadna okoliczność rozwiązać nie mogła.
Powziął nadzieję, że w pierwszym razie zdoła się wymknąć w drugim zaś, że sama powróci. Postanowił zatem czekać cierpliwie, lecz pomimo to wybadywał po kilkanaście razy na dzień Perrinę, która ze swej strony wzywając na świadectwo wszystkich świętych, przysięgała, iż nikogo nie puszczała, w duszy będąc przekonaną podobnie jak p. d’Estourville, że Askanio nie miał wcale udziału w ucieczce Blanki.
Upłynęło dwa dni bez najmniejszej wiadomości.
Prewot wówczas wysłał na zwiady agentów, gdyż nie chcąc narażać swojej reputacyi a raczej córki, wstrzymywał się dotąd od tego środka.
Udzielił im tylko rysopis zbiegłej, niewymieniając ani jej nazwiska, ani stanu; poszukiwania ich albowiem miały odbywać się pod innym aniżeli rzeczywistym pozorem; lecz pomimo to wszelkie środki tego tajemnego śledztwa, okazały się bezskutecznemi.
Nakoniec musiał zawiadomić o tym nieszczęsnym wypadku narzeczonego Blanki.
Hrabia d’Orbec zmartwił się tak jak handlarz, którego dojdzie wiadomość o utraconych towarach.
Kochany hrabia był filozofem i przyrzekł przyjacielowi pomimo to poślubić córkę jego, z warunkiem wszakże, aby ten wypadek nie rozgłosił się zbytecznie; poczem jako człowiek umiejący chwytać sposobną porę, korzystając z podającej się okoliczności, nadmienił kilka wyrazów o zamiarach pani d’Etampes co do Blanki.
Prewot był zachwycony zaszczytami jakie na niego spłynąć mogły; przeto smutek jego stał się dolegliwym i przeklinał niewdzięczną córkę, która wyrzekła się tak świetnego położenia.
Nie będziemy zajmować uwagi czytelnika rozmową dwóch starych dworaków z powodu tego zwierzenia, nadmienimy tylko, że rozpacz i nadzieja odgrywały w niej dziwaczne role, a ponieważ wspólne niedole zbliżają ludzi, przyszły zięć więc i ojciec narzeczonej, rozłączyli się ściślej zjednoczeni niż kiedykolwiek, wcale nie myśląc wyrzec się świetnej przyszłości, jaką sobie zapewnić postanowili.
Ułożyli wypadek ten ukryć przed światem; lecz księżna d’Etampes ich przyjaciółka i wspólniczka interesu, miała być wyjątkiem.
Nie zawiedli się; uczuła ona żywiej niż ojciec i przyszły małżonek stratę Blanki, a zarazem była zdolniejszą niż ktokolwiek, obmyśleć środki jej wynalezienia.
Znała ona miłość Askania dla Blanki, a przeczucie zazdrosnej kobiety szeptało jej, że koniecznie w pałacu Nesle należy szukać Blanki, że przedewszystkiem należało wybadać Askania.
Pani d’Etampes nie mogła powierzyć swoim przyjaciołom powodu tych domniemań, gdyż musiałaby wyznać, iż kochała Askania, i że w szale namiętności powierzyła temu młodzieńcowi swoje zamiary co do Blanki.
Zapewniła więc ich tylko, że Bonvenuto jest winny, Askanio wspólnikim porwania, a zamek Nesle miejscem schronienia.
Napróżno prewot przeczył, zaprzysięgał. że wszystko widział, przeglądał; księżna nie dała się przekonać i tak popierała swoje domniemania, że pan d’Estourville zaczął powątpiewać, czy się nie dał uwieść, pomimo pewności, że dobrze szukał.
— Zresztą — dodała księżna — przywołam Askania, pomówię z nim, wybadam, bądźcie spokojni.
— O księżna jesteś zbyt łaskawą — rzekł prewot.
— A ty niedołęga — pomruknęła przez zęby księżna, następnie pożegnała obu.
Wtedy zaczęła rozmyślać, jakimby sposobem zwabić do siebie młodzieńca a nim jeszcze powzięła stanowczy zamiar, służący oznajmił Askania; uprzedził on zatem życzenia pani d’Etampes; — wszedł obojętny i spokojny.
Pani d’Etampes spojrzała na niego tak przenikliwie, że zdawało się, iż pragnie przejrzeć w głąb jego serca: Askanio nie uważał tego.
— Pani — rzekł z ukłonem — przychodzę pokazać lilię niemal ukończoną, brak tylko kropli rosy, jaką pani przyrzekłaś mi dostarczyć.
— Cóż twoja Blanka? — odpowiedziała księżna.
— Jeżeli pani chcesz mówić o pannie d’Estourville — rzekł poważnie Askanio, błagam cię nie wspominaj jej imienia; niech ten przedmiot będzie obcym naszej rozmowie.
— A! gniewasz się, — rzekła księżna ani na chwilę niespuszczając przenikliwego wzroku z Askania.
— Jakiekolwiek bądź uczucie mnie ożywia i choćbym się naraził na twoję niełaskę księżno, odtąd wstrzymam się od wszelkiej rozmowy w tym przedmiocie. Przysięgłem sobie, że wszystko co się odnosi do tego smutnego wspomnienia, pozostanie odtąd martwem i zagrzebanem w głębi serca mojego.
— Czyżbym się miała omylić? — pomyślała księżna, że Askanio należał do tego wypadku. Ta dziewczyna miałażby dobrowolnie lub przemocą uledz innemu uwodzicielowi, i zawiódłszy moje widoki dumy, przez tę ucieczkę posłużyła widokom miłości!
Po tych uwagach czynionych w myśli, rzekła:
— Askanio, prosisz ażebym o niej nie wspominała, lecz dozwoliszże mi przynajmniej mówić o sobie? Widzisz, że czynię zadość twemu żądaniu, lecz kto wie czy ów drugi przedmiot rozmowy nie będzie dla ciebie nieprzyjemniejszym niż pierwszy, kto wie...
— Daruj pani, że ci przerywam, lecz dobroć twoja ośmiela mnie do błagania cię o nową, łaskę. Lubo pochodzę z szlachetnej rodziny, jestem tylko biednym i nieznanym młodzieńcem, wychowanym w pracowni złotnika; z tego to przybytku artystycznego ujrzałem się niespodzianie przeniesiony w świetną sferę, wmieszany do losów państw; ja słaby, ujrzałem możnych panów za nieznanych mi nieprzyjaciół, a króla za współzalotnika, a jeszcze jakiego króla pani! Franciszka I-go, to jest najpotężniejszego z władców w chrześciaństwie. W jednej chwili pobratałem się z najznakomitszeini nazwiskami i najświetniejszemi przeznaczeniami; kochałem bez nadziei i byłem kochany bez wzajemności. Iktóż to mnie pokochał, wielki Boże! Ty pani! jedna z najpiękniejszych i najszlachetniejszych dam na ziemi! To wszystko spowodowało we mnie i na około mnie zamęt; to wszystko olśniło mnie, przygniotło, pognębiło. Jestem strwożony jak karzeł, który się obudził wśród olbrzymów; moje myśli mieszają się, nie mogę zdać sobie sprawy z uczuć i wrażeń — błąkam się pomiędzy okropnemi nienawiściami, śród miłości nieprzebłaganej i zaszczytnej dumy. A! dozwól mi pani odetchnąć, zaklinam cię; dozwól rozbitkowi przyjść do siebie, uleczonemu odzyskać siły; czas, jak tuszę, przywróci porządek w mojej duszy i życiu. Tak pani, zostaw mi czas, i przez litość dziś nie uważaj we mnie jak tylko artystę przychodzącego zapytać, czy lilia się spodobała?
Księżna spojrzała na Askania z zadziwieniem i powątpiewaniem, nie przypuszczała, ażeby ów młodzieniec mógł przemówić w sposób tak poetyczny, poważny i surowy; uczuła się też moralnie zniewoloną, spełnić jego wolę; mówiła więc tylko o lilii, udzielała rad stosownych i pochwał, i przyrzekła nadesłać wkrótce dyament tak potrzebny do zupełnego wykończenia roboty. Askanio podziękowawszy, pożegnał ją, z wszelkiemi oznakami uszanowania i wdzięczności.
— Czy to ten sam Askanio! rzekła do siebie pani d’Etampes po jego odejściu; zdaje się o dziesięć lat starszym. Cóż mu nadać mogło tę nakazującą powagę? Czy cierpienia, czy szczęście? Czy wreszcie był szczerym lub tylko postąpił podług nauki przeklętego Benvenuta? Czy odgrywał rolę wyższości, lub też był powodowany własnem natchnieniem?
Anna nie mogła zdać sobie z tego sprawy. Rodzaj obłędu, który opanowywał wszystkich walczących z Benvenutem, zdawał się i ją, ogarniać pomimo mocy jej umysłu. Użyła ludzi do śledzenia kroków Askania, lecz to ją nie doprowadziło do żadnego odkrycia.
Nakoniec pani d’Etampes przyzwała prewota i pana d’Orbec, i radziła im aby niespodzianie odbyli jeszcze raz przegląd w pałacu Nesle.
Usłuchali; Benvenuto lubo zajęty czynnością, przyjął jednak obu jeszcze uprzejmiej niż poprzednio samego prewota.
Widząc jego grzeczność i swobodne obejście, zdawałoby się, że te ich odwiedziny nie są dla niego ubliżającemi.
Opowiedział po przyjacielsku hrabi d’Orbec o zasadzce przeciw sobie wymierzonej, gdy wyszedł z jego domu ze złotem, w tym samym dniu dodał gdy panna d’Estourville znikła.
Tym razem równie jak poprzednio, przewodniczył odwiedzającym w przeszukiwaniu zamku, pragnął bowiem z duszy jak mówił, wrócić prewotowi córkę, albowiem pojmował udręczenia troskliwego ojca. W końcu dodał, iż uważa się za szczęśliwego, że może jeszcze osobiście przyjmować szanownych gości, gdyż za parę godzin miał odjechać do Romorantin, będąc wezwanym przez łaskawego Franciszka I-go z kilku innymi artystami, do wyjechania naprzeciw cesarza.
W tym czasie wypadki polityczne podobnież szybko postępowały.
Karol V-ty ośmielony publicznem zobowiązaniem swojego współzawodnika i tajemnem przyrzeczeniem pani d’Etampes, znajdował się o kilka dni drogi od Paryża.
Wyznaczono deputacyę dla przyjęcia go i rzeczywiście d’Orbec i prewot zastali Benvenuta w podróżnym ubiorze.
— Jeżeli opuszcza Paryż w gronie poselstwa, rzekł z cicha d’Orbec do prewota, niepodobna ażeby ukrywał Blankę, nie mamy więc tu co robić.
— Wszak ja to mówiłem przed naszym przybyciem — odpowiedział prewot.
Pomimo to rozpoczęli najściślejsze poszukiwanie.
Benvenuto szedł za niemi początkowo, lecz uważając, że ten przegląd zajmie wiele czasu, przeprosił, że im dłużej nie może towarzyszyć, gdyż przed wyjazdem, który nastąpi za pół godziny, musi jeszcze wydać niektóre rozporządzenia swoim robotnikom, ażeby zastał za powrotem wszystko przysposobione do odlania posągu Jowisza.
Benvenuto w istocie powrócił do warsztatu, rozdał robotę pracownikom, prosząc ażeby byli posłuszni Askaniowi tak jak jemu samemu,te«mu znów szepnął kilka wyrazów po włosku i pożegnawszy wszystkich zabierał się do wyjścia.
Koń osiodłany oczekiwał na niego w pierwszym dziedzińcu, trzymał go Jan.
W tej chwili Katarzyna zbliżyła się do Benvenuta i wziąwszy go na stronę — rzekła:
— Panie twój odjazd w drażliwem położeniu mnie stawia.
— Jak to moje dziecię?
— Pagolo kocha mnie coraz gwałtowniej.
— W istocie?
— Ciągle mi plecie a swojej miłości.
— I cóż ty na to?
— Stosownie do rad pańskich, odpowiadam mu, że trzeba się namyśleć, a wtedy być może, że wszystko da się pogodzić.
— Bardzo dobrze.
— Jakto bardzo dobrze? Lecz nie wiesz, że on za prawdę przyjmuje to wszystko co mówię, a ja zobowiązuję się nie na żart względem tego młodzieńca. Przed dwoma tygodniami wskazałeś mi sposób postępowania, nie prawdaż?
— Być może, jednak nie przypominam sobie.
— Lecz ja lepszą mam pamięć. Przez pierwsze pięć dni odpowiadałam, starając się wywieśdź go z błędu, że winien się przemódz i przestać mnie kochać. Następnych pięć dni, słuchalam go w milczeniu, była to raczej odpowiedź kompromitująca mnie niejako; lecz taka była twoja wola i musiałam być jej posłuszną; nakoniec przez ostatnie pięć dni zmuszoną byłam wymawiać się obowiązkami względem ciebie, a wczoraj prosiłam go, ażeby był wspaniałomyślnym, on zaś chciał koniecznie słyszeć z ust moich wyznanie.
— Jeżeli tak, to co innego — rzekł Benvenuto.
— Więc cóż? — zapytała Katarzyna.
— Teraz posłuchaj moja droga. Przez pierwsze trzy dni mojej nieobecności, dozwolisz mu mniemać, że go kochasz; w następnych trzech dniach wyznasz mu miłość swoję.
— Jakto? pan radzisz mi podobne rzeczy? — zawołała Katarzyna dotknięta zbytnią ufnością, którą pan w niej pokładał.
— Bądź spokojna. Nie masz sobie nic do wyrzucenia, kiedy ja sam upoważniam cię do tego.
— Mój Boże — rzekła Katarzyna, ani wiem co począć — będąc wystawioną na obojętność twoję z jednej strony, a na miłość z drugiej, Bóg wie czy nie skończę na tem, że go pokocham na prawdę.
— Doprawdy? więc nie czujesz w sobie tyle mocy, abyś mogła być obojętną przez sześć dni?
— Zgadzam się jeszcze na sześć dni; ale pan nie baw siedmiu...
— Nie lękaj się, powrócę w porę. Bywaj zdrowa Katarzyno.
— Bywaj zdrów panie — odpowiedziała Katarzyna z uśmiechem i płaczem zarazem.
Gdy Benvenuto kończył rozmowę z Katarzyną, prewot i d’Orbec powrócili z odbytej rewizyi.
Zostawszy sami panami swoich działań, oddali się poszukiwaniom z pewnym rodzajem szaleństwa; zwiedzali strychy, piwnice, sondowali ściany, poruszali meble; rozstawiali ludzi na wszystkich przejściach, zajmując się przeglądem z zapałem wierzyciela i cierpliwością strzelca; sto razy wracali w jedno miejsce, rozpatrywali każdy kąt po dwadzieścia razy, z zaciętością komornika wykonywającego przymus osobisty; nareszcie uważając wyprawę swoję za ukończoną, powracali zdyszani i zgrzani, nie nie odkrywszy.
— I cóż panowie — odezwał się do nich Benvenuto siadając na konia — nic nie znaleźliście, nieprawdaż? Tem gorzej! Pojmuję boleść dwóch serc tak czułych jak wasze, lecz pomimo najszczerszej chęci w dopomożeniu wam do wynalezienia zbiegłej, muszę odjechać. Żegnam więc panów. Jeżeli będziecie potrzebować zwiedzić wielki Nesle w mojej nieobecności, proszę go uważać jakby dom własny. Wydałem stosowne zlecenia w tym względzie. To mnie tylko pociesza, że za powrotem moim spodziewam się dowiedzieć, że pan prewot odzyskał córkę, a pan skarbnik piękną narzeczoną. Zegnam panowie. Poczem odwróciwszy się do swoich robotników, którzy się wszyscy skupili w progu drzwi, oprócz Askania, unikającego spotkania ze swoim współzalotnikiem.
— Bywajcie zdrowi — rzekł Benvenuto. Jeżeli w mojej nieobecności prewot będzie sobie życzył trzeci raz zwiedzić pałac, pamiętajcie przyjąć go jak dawnego właściciela.
Po tych wyrazach Jaś otworzył bramę, a Benvenuto ruszył galopem.
Widzisz, że jesteśmy gapie, mój drogi — rzekł hrabia d’Orbec do prewota; kto ukrywa u siebie wykradzioną dziewczynę, nie odjeżdża i dworem do Romorantin.




ROZDZIAŁ XIV.
KAROL V-ty W FONTAINEBLEAU.



Cesarz nareszcie po długiem wahaniu i nie bez okropnej trwogi, wstąpił jednak na tę ziemię francuską, zarówno mu, jak i jej powietrze, nieprzyjazną; której króla jako jeńca niegodnie prześladował, a delfina jak go obwiniano przynajmniej, miał kazać otruć.
Europa spodziewała się ze strony Franciszka I-go strasznego odwetu, od chwili jak jego współzawodnik sam mu się oddał w ręce.
Lecz zuchwałość Karola V-go, owego wielkiego gracza w losach państw, nie dozwoliła mu cofnąć się, śmiało więc przebył Pyreneje.
Liczył on głównie na przyjaciół i zaufał trzem zapewnieniom, to jest ambicyi pani d’Etampes, wpływowi konnetabla Montmorency, i rycerskości Franciszka I go.
Z tem wszystkiem, stąpiwszy na ziemię francuską, nie mógł przemódz niepokoju; na granicy przyjmowali go dwaj synowie królewscy i wszędzie gdzie przejeżdżał, odbierał dowody uszanowania.
Lecz podejrzliwy władca drżał na wspomnienie, iż pozory serdeczności pokrywają może zasadzkę.
„Przekonywam się, mówił on, że się źle śpi w obcym kraju.”
Wśród zabaw i uroczystości oblicze jego wyrażało niepokój i zadumę, a w miarę jak się zapuszczał w głąb kraju, stawał się coraz posępniejszym.
Wjeżdżając do jakiego miasta, badał sam siebie wśród mów powitania, czy to ma być miejsce niewoli, poczem dodawał w głębi swej myśli:
— Nie to, ani inne, lecz cała Francya jest mojem więzieniem, a owi usłużni dworacy dozorcami.
Z każdą chwilą zwiększająca się niespokojność, dręczyła tego tygrysa, który się uważał w klatce i wszędzie tylko upatrywał kraty.
Będąc o dwa dni drogi od Paryża, z trwogą przypominał sobie czem był Madryt dla króla Francyi.
Dla cesarza stolica zdawała się być miejscem więzienia najzaszczytniejszem, lecz zarazem i najpewniejszem.
Zatrzymał się więc i prosił Franciszka I-go, ażeby wprost się udali do Fontainebleau, o którem słyszał tyle dziwów.
To żądanie pomieszało wszystkie plany Franciszka I-go, lecz zbyt on był gościnnym, ażeby miał dać poznać swoje niezadowolenie, wysłał przeto niezwłocznie gońca z zaproszeniem królowej i dam do Fontainebleau.
Obecność siostry Karola V-go Eleonory i zaufanie jakie taż pokładała w szlachetności swojego męża, ukoiły nieco trwogę cesarza.
Jednak Karol V-ty lubo chwilowo uspokojony, nie uważał się swobodnym u Franciszka I-go; król był zwierciadłem przeszłości a Karol V-ty typem przyszłości.
Władca tegoczesny nie pojmował dostatecznie bohatera średnich wieków; niepodobnem było aby współczucie zrodzić się mogło pomiędzy ostatnim z rycerzy a pierwszym z dyplomatów.
W dniu przybycia cesarza do Fontainebleau odbyły się łowy.
Polowanie było jedną z najmilszych rozrywek Franciszka I-go, zaś dla Karola V-go tylko znużeniem.
Z tem wszystkiem Karol V-ty chwycił z upragnieniem sposobność przekonania się, czy nie jest jeńcem; jakoż odosobniwszy się od orszaku polujących, udał się w inną stronę i zbłądził; lecz widząc się sam w lesie, wolny jak powietrze unoszące liście, uspokoił się zupełnie i odzyskał dobry humor.
Mimo to, powróciwszy do punktu zbornego, oblicze jego znów okryło się barwą trwożliwości, gdy ujrzał Franciszka I-go dążącego naprzeciw niemu z zakrwawionym oszczepem, którym ugodził dzika.
Bohater z pod Marignan i Pawii, odznaczał się nawet wśród swoich rozrywek królewskich.
— Dalej kochany bracie, bądź weselszy — odezwał się Franciszek I-szy biorąc Karola Y-go pod rękę, gdy obaj monarchowie zsiedli z koni przed bramą pałacową i wprowadzając go do galeryi Dyany, jaśniejącej malowidłami Rossa i Primaticcia. Na honor, tak jesteś smutny, jak ja byłem w Madrycie. Przyznaj bracie, że ja miałem do tego przyczynę, będąc twoim jeńcem, tym czasem ty jesteś moim gościem. Raduj się więc z nami jeżeli nie z tych uroczystości, zbyt błahych bezwątpienia dla tak wielkiego polityka jakim ty jesteś, to przynajmniej na wspomnienie, że wkrótce zmyjesz głowę flamandzkim pijakom piwa, którzy uroili sobie wznowić rząd gminny... Albo raczej zapomnij o buntownikach a myśl tylko o przyjemnem spędzeniu czasu z przyjaciółmi... czy mój dwór nie spodobał się tobie?
— Dwór twój jest zachwycający — odpowiedział Karol V-ty, prawdziwie zazdroszczę ci. I ja mam dwór, wszak go widziałeś, lecz jest on poważny i surowy, składa go posępne grono mężów stanu i wodzów, jak: Lannoy, Pescara, Antonio de Leyra. Lecz ty, oprócz wojowników i ambasadorów, oprócz Montmorencych i Dubellajów, oprócz uczonych, prócz Budué’go, Choliu’a, Duchatel’a, Lascaris’a, masz jeszcze poetów i artystów: Marota, Gaujona, Primaticcia, Benvenuta, a nadewszystko zachwycające kobiety: Małgorzatę z Nawarry, Dyanę de Poitiers, Katarzynę de Medicis i tyle innych, i zaczynam wierzyć, że chętniebym drogi bracie zamienił moje kopalnie złota, na twoje kwieciste łąki.
— O! z pomiędzy tych kwiatów nie widziałeś jeszcze najpiękniejszego, rzekł prostodusznie Franciszek I-szy do brata Eleonory.
— A! pragnąłbym najgoręcej podziwiać tę osobliwość, odpowiedział cesarz, który w zastosowaniu króla domyślił się, że to mowa o pani d’Etampes; odtąd zaczynam wierzyć, iż słusznie twierdzą niektórzy, że masz bracie najpiękniejsze w świecie królestwo.
— Lecz i ty masz najpiękniejsze hrabstwo Flandryi i najpiękniejsze księstwo Medyolanu.
— Odmówiłeś pierwszego w zeszłym miesiącu rzekł cesarz, za co ci dziękuję, lecz pragniesz drugiego, dodał z westchnieniem.
— A! mój kuzynie proszę cię — rzekł Franciszek I-szy, dajmy dzisiaj pokój rzeczom poważnym, po rozrywkach bitew przyznam się najbardziej nie lubię, ażeby mnie odrywano od rozrywek uroczystości.
— To prawda — odezwał się Karol V-ty skrzywiwszy się jak skąpiec zmuszony dług płacić, zaprawdę powiadam, że Medyolan wielce mnie obchodzi i z bólem serca przyjdzie mi odstąpić go...
— Powiedz raczej, zwrócić mi go mój bracie, ten wyraz jest właściwszy a zarazem może ci osłodzić przykre wrażenie. Lecz nie o to ale o zabawę chodzi w tej chwili. Pomówimy później o Medyolanie.
— Czy jako dar albo zwrot, odstąpiony lub dany zostanie — rzekł cesarz — w każdym przypadku będziesz posiadał jedno z najpiękniejszych państw w świecie, gdyż będziesz go miał, rzecz skończona, bo dotrzymam zobowiązań moich względem ciebie, równie jak ty dopełniasz twoich względem mnie.
— E! mój Boże! — zawołał Franciszek I-szy zaczynając się już niecierpliwić tym ciągłym zwrotem do spraw ważnych, czegóż tak dalece żałujesz bracie? Czyż nie jesteś królem Hiszpanii, cesarzem Niemiec, hrabią Flandryi i władcą przez wpływ osobisty lub wpływ oręża, całych Włoch od Alp do Kalabryi?
— Lecz ty masz Francyę — rzekł z westchnieniem Karol V-ty.
— Masz Indye i ich skarby, masz Peru i jego kopalnie.
— Ale ty masz Francyę.
— Masz państwo, w którem słońce nie zachodzi.
— Ale ty masz Francyę!... cóżbyś Wasza królewska mość powiedział na to, gdybym się ubiegał o ten dyament królestw, tak jak się ubiegasz o Medyolan, tę perłę księstw?
— Posłuchaj mój bracie — rzekł Franciszek I-szy, ja o tych kwestyach zasadniczych mam raczej przeczucie niż zdanie, lecz równie tutaj jak i w twoim kraju jest przysłowie: „Nie dotykaj królowej” — ja ci zaś powiadam: „Nie dotykaj Francyi.”
— E! mój Boże — odrzekł Karol V-ty, czy nie jesteśmy spokrewnieni i sprzymierzeni?
— Bezwątpienia — odpowiedział Franciszek I-szy i mam nadzieję, że odtąd nic nie zakłóci tego spowinowacenia i przymierza.
— I ja tak się spodziewam — rzekł cesarz. Lecz, mówił dalej, z uśmiechem dumy i spojrzeniem obłudy, czyliż mogę być odpowiedzialnym za przyszłość i zapobiedz naprzykład, ażeby syn mój Filip nie poróżnił się z twoim synem Henrykiem?
— To nieporozumienie nie będzie dla nas niebezpiecznem, jeżeli Tyberyusz nastąpi po Auguście.
— Cóż znaczy zmiana władcy! — zawołał unosząc się Karol V-ty. Cesarstwo będzie zawsze cesarstwem; wszak Rzym Cezarów pozostał zawsze Rzymem, lubo Cezarowie byli tylko Cezarami z nazwiska.
— Tak, lecz cesarstwo pod Karolem V-ym nie jest tem samem czem było pod Oktawianem — odpowiedział Franciszek I-szy nieco dotknięty. Bitwa pod Pawią była piękną, lecz nie jest to bitwa pod Akcium; przytem, Oktawian był bogatym a ty pomimo twoich skarbów Indyi i kopalń Peru, nie możesz się zbyt szczycić pomyślnym stanem finansów, wszak to wszystkim wiadomo. Nie chcą ci pożyczyć w żadnym banku na trzynaście lub czternaście procent; wojska twoja niepłatne, zmuszone były zrabować Rzym dla odebrania zaległego żołdu, a teraz gdy Rzym zrabowany, znów się buntują.
— A ty mój bracie — rzekł Karol V-ty, zmuszony byłeś zastawić dobra koronne, i zniewolony jesteś oszczędzać Lutra, ażeby książęta niemieccy pożyczali ci pieniędzy.
— Nie licząc w to — odpowiedział Franciszek I-szy, że twoi kortezi nie są tak powolnymi jak senat, tymczasem ja mogę się pochlubić, że dzierżę władzę królewską w całej rozciągłości.
— Strzeż się jednakże ażeby twoje parlamenty nie rozciągnęły nad nią kiedyś swojej opieki.
Rozmowa stawała się coraz żywszą, dwaj monarchowie unosili się coraz bardziej, dawna nienawiść tak długo ich rozłączająca, zdawała się znów obudzać na nowo.
Franciszek I-szy miał już zapomnieć o gościnności a Karol V-ty o roztropności, gdy król Francyi pierwszy się pomiarkował, że jest u siebie.
— A! na słowo szlachcica, mój bracie — odezwał się ze śmiechem, zdaje mi się, że jesteśmy gotowi poróżnić się na nowo. Wszak mówiłem, że nam nie należy rozprawiać o ważnych sprawach, pozostawmy to naszym ministrom, my zaś zachowajmy dobre porozumienie i przyjaźń. Dość więc tego, zgódźmy się raz na zawsze, że ty będziesz panem świata prócz Francyi, i nie mówmy już o tem.
— I prócz Medyolanu mój bracie, dodał Karol V-ty pomiarkowawszy nieroztropność swoję i odrazu się powściągając, bo Medyolan do ciebie należy. Przyrzekłem go i ponawiam moje zobowiązanie.
Po tych wzajemnych wynurzeniach przyjaźni, drzwi galeryi roztworzyły się i pani d’Etampes się ukazała.
Król pośpieszył naprzeciw niej i ująwszy za rękę poprowadził przed cesarza, ten widząc ją po raz pierwszy i wiedząc o rozmowie z księciem Medina, przypatrywał się nadchodzącej z całą przenikliwością swojego bystrego wzroku.
— Mój bracie, rzekł Franciszek z uśmiechem, czy widzisz tę piękną damę?
— Nie tylko że ją widzę, odpowiedział Karol V-ty, ale podziwiam. — Lecz zapewne nie wiesz czego ona pragnie. Czy którego z królestw Hiszpanii?
— Nie mój bracie.
— Cóż więc?
— Ona chce ażebym cię zatrzymał w Paryżu dopóki nie zniweczysz traktatu Madryckiego i nie zatwierdzisz piśmiennie ustnych zobowiązań.
— Jeżeli ta rada zdaje się dobrą, należy usłuchać, odpowiedział cesarz skłoniwszy głową przed księżną, dla pokrycia bladości, nagle ukazującej się na jego obliczu po tych wyrazach, jak równie dla wywzajemnienia się za głęboki ukłon księżny.
Nie zdążył więcej powiedzieć a Fraciszek I-szy nie mógł dostrzedz skutku swoich wyrazów, które wprawdzie wymówił z uśmiechem, lecz Karol V-ty uważał za prawdę, albowiem podwoje się otworzyły i dworzanie tłumnie na galeryę cisnąć się zaczęli.
Na pół godziny przed obiadem, gdy cały ten świat wykwintny, dowcipny i zepsuty skupiał się w grupy, powtórzyła się znowu scena podobna tej, jaką opisaliśmy podczas przedstawienia w Luwrze.
Byli to ci sami mężczyźni i te same kobiety, ci sami dworzanie i ich słudzy.
Spojrzenia miłości i nienawiści krzyżowały się jak zwykłe, docinki i grzeczności sypały się z równą obfitością jak dawniej.
Karol V-ty spostrzegłszy wchodzącego konetabla Montmorency, którego słusznie uważał za najwierniejszego sprzymierzeńca, pośpieszył na jego spotkanie; wkrótce potem usunął się w róg galeryi, gdzie wraz z księciem Medina rozmawiali.
— Podpiszę wszystko co zechcesz konetablu, rzekł cesarz znający szlachetność starego żołnierza; przygotuj akt ustąpienia księstwa Medyolańskiego i na Ś-go Jakóba przysięgam, lubo to jest jeden z najkosztowniejszych klejnotów mojej korony, podpiszę zupełne zrzeczenie się praw moich do tego kraju.
— Jakto, piśmiennie? — zawołał z zapałem konetabl, przyjąwszy tę przezorność za brak zaufania; jak to piśmiennie?... nie Najjaśniejszy panie, twoje słowo jest dla nas dostatecznem. Czyż Wasza cesarska mość przybyłeś do Francyi na mocy pisma, czy mniemasz, że ci okażemy mniej zaufania niż w nas położyłeś?
— Nie zawiedziesz się na niem, odpowiedział cesarz podając mu rękę, nie zawiedziesz się, bądź tego pewnym.
Konetabl się oddalił.
— Biedak, rzekł cesarz do księcia Medina, on postępuje w polityce jak krety co nory ryją na oślep.
— Ależ król? zapytał Medina.
— Król zbyt jest zarozumiały o swej wielkości, ażeby miał powątpiewać o naszej.
— On w swej nieroztropności dozwoli się nam oddalić, a my jako roztropni każemy mu czekać.
— Zwłoka, odpowiedział Karol V-ty, nie stanowi niedotrzymania obietnicy, odkłada się tylko do czasu jej wypełnienie.
— A pani d’Etampes?
— Co do niej, rzekł cesarz wkładając i zdejmując kolejno prześliczny dyamentowy pierścień, który miał na średnim palcu lewej ręki, — mam nadzieję, pomówię z nią na osobności...
W czasie tej krótkiej rozmowy pomiędzy cesarzem i jego posłem, księżna nielitościwie żartowała z rudowłosego Marmagna w przytomności pana d’Estouville, z powodu wiadomej wyprawy nocnej.
— Czy to byli twoi ludzie panie Marmagne, o których Benveuuto każdemu rozpowiada, zapytała ona. Napastowany przez czterech łotrów i mający tylko jednę rękę swobodną do obrony, kazał sobie po prostu towarzyszyć tym ichmościom do swojego domu. Czy i pan znajdowałeś się w liczbie tych uprzejmych zuchów?
— Nie tak się rzecz miała, odpowiedział zmieszany wicehrabia, jak opowiada chełpliwy Benvenuto.
— Nie wątpię, że szczegóły mogą być przyozdobione dodatkami, lecz wicehrabio, z tem wszystkiem istota rzeczy jest prawdziwą, a w podobnych wypadkach istota rzeczy stanowi wszystko.
— Spodziewam się pani, mówił Marmagne, że wkrótce z mej strony odwet nastąpi i że tym razem będę szczęśliwszy.
— Przepraszam cię wicehrabio, nie będzie to odwet, lecz nowa wyprawa. Cellini o ile mi się zdaje, dwie pierwsze wygrał zupełnie.
— Bo ja z nimi nie byłem, mruczał Marmagne coraz bardziej zmieszany, nikczemni tchórze.
— Ja zaś z mej strony radziłbym wicehrabiemu, odezwał się prewot, ażebyś zaprzestał podobnych przedsięwzięć i uważał się za pokonanego, gdyż nie masz szczęścia do Celliniego.
— Zdaje się, że oba możemy się pocieszać wzajemnie w tym względzie panie prewocie, odpowiedział Marmague, bo jeżeli dodamy do czynów dokonanych, tajemnicze wieści obiegające, to zdaje się, że zajęcie wielkiego Nesle, a następnie zniknienie niewątpliwe jednej z mieszkanek sąsiedniego pałacu, nadają nazwisku Celliniego pewne znaczenie, które zarówno dla pana nie jest ani korzystnem ani zaszczytnem. Mówią i to, że złotnik nie dbając o pana, za to doić żywo zajmuje się losem jego rodziny.
Panie de Marmagne — zawołał z gwałtownością prewot, rozgniewany, że wieść o zniknieniu córki zaczynała się rozgłaszać; panie de Marmagne, w swoim czasie zażądam byś mi wytłomaczył znaczenie tych wyrazów.
— A! panowie, odezwała się księżna, nie zapominajcie przecież, że ja tu jestem: wreszcie oba nie macie słuszności. Panie prewocie, podług mnie nie należy tym, którzy nie umieją szukać, czynić zarzuty owym, którzy znaleźć nie potrafią. Panie Marmagne, powinieneś wiedzieć, że w chwili porażki trzeba umieć się łączyć przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi, a przynajmniej nie dozwolić mu cieszyć się widokiem nieporozumienia stron zwalczonych. Uważam, że już odchodzą do stołu. Podaj mi rękę panie Marmagne. Ponieważ mężczyźni nie mogą podołać Celliniemu, obaczymy czy nie ulegnie przebiegom kobiecym. Zawsze byłam zdania, że sprzymierzeńcy pomnażają tylko kłopoty, odtąd wolę sama prowadzić wojnę. Wprawdzie niebezpieczeństwa są większe, lecz po odniesionem zwycięztwie, nie będę obowiązana dzielić się zaszczytami.
— Czy uważasz pani, odezwał się Marmagne, z jaką poufałością rozmawia ten zuchwalec z naszym królem, ktoby go nie znał sądziłby, że pochodzi ze szlachetnego rodu, gdy tymczasem to tylko nikczemny złotnik.
— Co mówisz wicehrabio? on jest szlachcicem a do tego jeszcze jakim? — odpowiedziała ze śmiechem księżna. Czy znasz pan wiele z pomiędzy najdawniejszych rodzin naszych, któreby mogły wywieść pochodzenie od jednego z wodzów Juliusza Cezara i miały w herbie trzy lilie z rogaczem domu Andegaweńskiego? Zaiste! nie król wynosi rzeźbiarza, rozmawiając z nim, lecz rzeźbiarz zaszczyca króla, gdy raczy mówić do niego.
Rzeczywiście Franciszek I-szy rozmawiał z Cellinim z poufałością, do której władca ziemski przyzwyczaił artystę wybrańca nieba.
— I cóż Benvenuto, mówił król, jak daleko postąpiłeś w robocie Jowisza?
— Przysposabiam się do odlania go, odpowiedział Benvenuto.
— Kiedyż zamyślasz wykonać to wielkie przedsięwzięcie?
— Jak tylko wrócę do Paryża Najjaśniejszy panie.
— Weź najlepszych naszych giserów, ażeby się udało. Jeżeli potrzebujesz pieniędzy, licz na mnie.
— Wiem, że Najjaśniejszy pan jesteś najszlachetniejszym, największym i najwspanialszym monarchą na ziemi, odpowiedział Benvenuto, lecz dzięki wyznaczonej mi płacy, jestem bogaty. Co się tyczy roboty, o którą Najjaśniejszy pan raczysz się niepokoić, sam będę się zajmował jej przygotowaniem. Giserom francuskim nie mogę zaufać, są to zaiste ludzie zdolni, lecz lękam się, ażeby powodowani duchem narodowości, nie zaszkodzili raczej jak dopomogli obcemu artyście. Zresztą przyznam się Najjaśniejszy panie, że zbyt wielką przywiązuję ważność do odlewu mojego Jowisza, aby kto inny nie ja miał pracować około tego.
— Brawo Cellini, brawo, to się nazywa mówić jak prawdziwy artysta.
— Nadto, dodał Benvenuto, chcę zyskać prawo odwołania się do obietnicy Najjaśniejszego pana.
— Masz słuszność, jeżeli będziemy zadowoleni, winniśmy cię wynagrodzić. Nie zapomnieliśmy o tem. Zresztą gdybyśmy o tem zapomnieli, wszakże zobowiązaliśmy się przy świadkach. Nieprawdaż Montmorency? Poyet? pewnym być możesz, że konnetabl i kanclerz przypomną nam słowo nasze.
— O! bo Najjaśniejszy panie nie możesz wyobrazić sobie, jakiej ono nabyło ceny dla mnie, od chwili, w której mi zostało dane.
— Bądź spokojny, dotrzymam go, dotrzymam. Lecz drzwi sali jadalnej już otwarte. Do stołu panowie, do stołu.
Franciszek I-szy przystąpiwszy do Karola V-go, stanął na czele znakomitych gości.
Obie połowy podwoi roztworzyły się i dwaj monarchowie przeszli one jednocześnie i zajęli miejsca przy stole naprzeciw siebie. Karol V-ty pomiędzy królową Eleonorą i panią d’Etampes, Franciszek I-szy pomiędzy Katarzyną Medicis i Małgorzatą z Nawarry.
Uczta była wesołą, potrawy i wina wyborowe.
Franciszek I-szy zwykle wśród uroczystości, bankietów i zabaw bawił się jak król, lecz śmiał się jak pospolity człowiek z powiastek pisanych dla niego przez Małgorzatę z Nawarry.
Karol V-ty ze swej strony obsypywał grzecznościami panią d’Etampes; inni biesiadnicy rozmawiali o polityce i sztukach pięknych.
Czas uczty przyjemnie upływał.
Przy wetach, paziowie podług zwyczaju przynieśli naczynia do mycia; wówczas pani d’Etampes wzięła złotą miednicę i dzbanek z rąk dworzanina, który przystąpił do Karola V-tego, podobnie jak Małgorzata z Nawarry uczyniła to dla Franciszka I-go; wylała wodę na miednicę i przyklękła według etykiety hiszpańskiej przed cesarzem; Karol V-ty umoczywszy końce palców i patrząc na swoją szlachetną i piękną sługę, upuścił w wodę z powabnym uśmiechem kosztowny pierścień, o którym wyżej wspominaliśmy.
— Wasza cesarska mość zgubiłeś pierścień, rzekła Anna nurzając rączkę w wodzie i wydobywając pierścień, który podała Karolowi V-mu.
— Zatrzymaj go pani dla siebie — odpowiedział cesarz cichym głosem, w zbyt godnych znajduje się rękach, abym miał go odebrać — poczem jeszcze ciszej przydał: „Jest to zadatek na księstwo Medyolańskie.”
Księżna uśmiechnęła się i zamilkła.
Kamyk upadł u jej nóg, a ów kamyk wart był tylko milion.
W chwili gdy biesiadnicy przechodzili z sali jadalnej do balowej, pani d’Etampes zatrzymała Benvenuta.
— Mości Cellini — rzekła księżna podając mu pierścień, ów zakład przymierza pomiędzy nią a cesarzem — doręcz proszę ten dyament Askaniowi, ażeby go oprawił w mojej lilii; jest to kropla rosy, którą mu nadesłać przyrzekłam.
— Rzeczywiście spadła ona z rąk jutrzenki — odpowiedział artysta z żartobliwym uśmiechem i udaną zalotnością.
Poczem spojrzawszy na pierścień, zadrżał z radości, gdyż poznał dyament, który niegdyś oprawiał dla papieża Klemensa VII-go, a od tego znowu sam go zawoził cesarzowi w podarunku.
Jeśli Karol V-ty pozbył się podobnego klejnotu, szczególniej zaś gdy go ofiarował kobiecie, musiała zajść ważna tego przyczyna; traktat chyba, tajemne przymierze pomiędzy panią d’Etampes a cesarzem.
Gdy Karol V-ty przepędza w Fontainebleau dnie, a mianowicie noce wśród niespokojności lub zaufania, które usiłowaliśmy skreślić; gdy chytrze postępuje, intryguje, podkopuje, obiecuje, zaprzecza i znów przyrzeka, rzućmy tymczasem okiem na zamek Nesle i obaczmy co się tam dzieje.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.




  1. W zamku miasteczka Villers-Coterets Franciszek I-szy wydał edykt, mocą, którego wszystkie rozporządzenia władz najwyższych winny być odtąd w języku francuskim pisane. Ten zamek lubo pozbawiony zeszłej świetności, przeznaczony na cel zupełnie odmienny niż pierwiastkowo, dotrwał do dni naszych. Budowa jego rozpoczęta przez Franciszka I-go, który kazał umieszczać rzeźby ze swemi salamandrami, ukończoną została przez Henryka II-go, którego cyfra pozostała dotąd wraz z cyfrą Katarzyny de Medicis. Można dostrzedz jeszcze dwie początkowe zgłoski ich imion, arcydzieła sztuki odrodzenia, połączone; uważcie dobrze, gdyż duch wieku odznacza się w tym utworze kamieniarza; połączone węzłem miłości, który zarazem obejmuje półksiężyc, Dyany de Poitiers. W istocie jest to pięknym pomysł, lecz zarazem szczególna trylogia, składająca się z cyfry męża żony i kochanki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Paul Meurice, Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.