Djament Radży (zbiór)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Djament Radży
Wydawca Kurier Polski
Data wyd. 1938
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Rajah's Diamond
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ROBERT LOUIS STEVENSON
DJAMENT RADŻY
PRZEKŁAD z ANGIELSKIEGO
WARSZAWA
Przedrukowano tytułówkę dla „Kurjera Polskiego”
z nakł. Wydawnictwa Współczesnego

Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Warszawa, Moniuszki 11.






Historja pudełka od kapelusza.

Mr. Harry Hartley otrzymał edukację przeciętnego gentlemana — z początku w szkole średniej, potem — w jednej z wyższych uczelni, stanowiących chlubę Anglji. W okresie tym absolutnie nie zdradzał zamiłowania do studjów. Miał tylko ojca, człowieka słabego i mało wykształconego — ten pozwalał mu tracić czas na doskonalenie się w talentach towarzyskich i na inne błahostki. Po dwóch latach został sierotą i prawie żebrakiem. Do zarobkowania był niezdolny, ani chciał, ani umiał pracować. Ładnie natomiast śpiewał, akompanjując sobie na fortepianie; pełen nieśmiałej gracji — asystował damom; miał zdecydowane zamiłowanie do szachów, a pozatem natura obdarzyła go nader szczęśliwą powierzchownością. Jasnowłosy, różowy, o łagodnem spojrzeniu i miłym uśmiechu — miał wygląd czuły i melancholijny, maniery zaś gładkie i ujmujące. Ale oczywiście nie był to człowiek, któryby mógł stanąć na czele armji lub rady stanu.
Dzięki szczęśliwemu trafowi, czy też protekcji Harry dostał po stracie ojca miejsce sekretarza osobistego jenerał-majora sir Tomasza Vandeleur. Był to człowiek sześćdziesięcioletni, krzykliwy, despotyczny i porywczy. Oddał on radży Kaszgary wielką usługę, o której rozmaicie szeptano. Ten ofiarował mu w darze za to szósty z największych djamentów świata. Dar przemienił jenerała Vandeleur — biedaka w bogacza, nieznanego, niepopularnego żołnierza w jednego z lwów towarzystwa londyńskiego. Właściciel djamentu radży był mile widzianym gościem w kołach najbardziej zamkniętych. Znalazł też kobietę młodą, piękną i dobrze urodzoną, która zgodziła się posiąść djament nawet za cenę małżeństwa z sir Tomaszem Vandeleur. Mówiono wtedy, że jeden klejnot przyciągnął drugi, gdyż rzeczy podobne nawzajem się przyciągają. Bo też naprawdę lady Vandeleur była nietylko kamieniem najczystszej wody, ale też ukazywała się zawsze światu w kosztownej oprawie. Ludzie miarodajni uważali ją za jedną z trzech czy czterech kobiet, najlepiej ubierających się w Anglji.
Obowiązki Harry’ego, jako sekretarza, nie były zbyt uciążliwe. Ale nie lubił on żadnej dłuższej pracy, plamienie palców atramentem było mu udręką, a wdzięki lady Vandeleur i jej toalety często wywoływały go z bibljoteki do buduaru. Harry czuł się najszczęśliwszy wśród kobiet: mógł z rozkoszą rozmawiać o najnowszych fasonach sukien, krytykować odcienie wstążki, albo latać po magazynach mód. Wkrótce z korespondencji sir Tomasza potworzyły się góry zaległości, lady zaś miała jeszcze jedną pannę służącą.
Wkońcu jenerał, najniecierpliwszy z dowódców w armji, zerwał się z krzesła w gwałtownym napadzie gniewu i udzielił sekretarzowi dymisji jednym z gestów, rzadko używanych między gentlemanami. Drzwi były na nieszczęście otwarte i mr. Hartley zleciał ze schodów czołem naprzód.
Powstał cokolwiek potłuczony i mocno zasmucony. Życie w domu jenerała odpowiadało mu najzupełniej. Obracał się w wyborowem towarzystwie — jakkolwiek pozycja jego tam była cokolwiek wątpliwa, robił mało, jadł doskonałe i rozkoszował się ciepłą obecnością lady Vandeleur, którą w sercu swem ochrzcił znacznie słodszem imieniem.
Znieważony przez but żołnierski, pośpieszył do buduaru i opowiedział swe strapienie.
— Dobrze wiesz, drogi Harry, — odparła lady Vandeleur, (nazywała go po imieniu, jak dziecko, lub lokaja), — że nigdy nawet przypadkiem nie robisz tego, co ci mówi jenerał. Dotyczy to również i mnie, jak mogłeś zauważyć. Ale to co innego. Jednem zręcznem poddaniem się kobieta może uzyskać przebaczenie za cały rok nieposłuszeństw, a prócz tego, sekretarz osobisty to nie żona. Przykro mi stracić ciebie, ale ponieważ nie możesz pozostać w domu, gdzie cię spotkała zniewaga, życzę ci na pożegnanie wszystkiego dobrego i obiecuję zrewanżować się jenerałowi za ciebie.
Harry’emu zrzedła mina, oczy jego napełniły się łzami i z czułym wyrzutem spoglądał na lady Vandeleur.
„Lady moja, — rzekł, — co to znaczy zniewaga? Źle sądzę o tym, kto nie umie przebaczać. Ale opuszczać przyjaciół... zrywać więzy przywiązania...“
Nie mógł mówić dalej, wzruszenie zdławiło mu gardło, i zaczął płakać.
Lady Vandeleur patrzyła na niego z osobliwym wyrazem na twarzy.
— Ten głuptasek, — myślała, — wyobraża sobie, że nas coś łączy. Dlaczego nie miałby zostać lokajem moim zamiast być sługą jenerała? Jest łagodny, uczynny i zna się na toaletach, a zresztą — ochroni go to od złych przygód. Jest zbyt ładny, by nie wpaść w ręce kobiety.
Tej samej nocy rozmówiła się z jenerałem, który już żałował swej porywczości i Harry został przeniesiony do wydziału damskiego, gdzie życie jego pełne było rajskiej ponęty. Był zawsze ubrany z niezwykłą wytwornością, nosił piękne kwiaty w butonierce i zabawiał gości taktownie i wesoło. Dumą jego było niewolnicze służenie pięknej kobiecie. Rozkazy lady Vandeleur przyjmował, jako dowody łaski i chętnie się tem afiszował przed ludźmi, ściągając na siebie pogardę i drwiny ze swej roli mężczyzny — garderobianej i modniarki. Nie brał też swego życia z punktu widzenia moralności. Mężczyźni były to istoty złe, a spędzić z subtelną kobietą dzień na dobieraniu strojów było dla niego pobytem na zaczarowanej wyspie zdala od burz życiowych.
Pewnego poranku wszedł do salonu i zaczął porządkować nuty na fortepianie. W drugim końcu pokoju lady Vardeleur rozmawiała w podnieceniu ze swym bratem, Charlie Pendragon, starym kawalerem, zniszczonym przez hulaszcze życie i kulejącym na jedną nogę. Na wejście sekretarza osobistego nie zwrócili najmniejszej uwagi i ten mimowoli był świadkiem takiej oto rozmowy.
— Dziś, lub nigdy, — rzekła lady, — raz wreszcie trzeba to zrobić i właśnie dziś.
— Dziś, jeżeli tak ma być, — odparł brat z westchnieniem, — ale, Klaro, jest to krok fałszywy, krok rujnujący, krok, którego przez całe życie będziemy ciężko żałowali.
Lady Vandeleur spojrzała, na brata stanowczo, choć trochę dziwnie.
— Zapominasz, — powiedziała, — że człowiek ten w końcu umrze.
— Słowo daję, Klaro, — rzekł Pendragon, — zdaje mi się, że w całej Anglji niema drugiej łotrzycy, tak pozbawionej serca, jak ty.
— Wy mężczyźni, — odparła, — jesteście tak zgruba ciosani, że nigdy nie umiecie uchwycić odcieni myśli. Jesteście sami drapieżni, gwałtowni, nieskromni, nie dbający o przyzwoitość. Ale niech tylko kobieta pomyśli o swej przyszłości — już to was razi. Nie mam cierpliwości do takich bredni. Chcesz, abyśmy były głupie, a za takąż głupotę gardziłbyś przeciętnym bankierem.
— Zdaje się, że masz rację, — przyznał brat, — byłaś zawsze zręczniejsza ode mnie. I bądź co bądź, znasz moją zasadę: rodzina ponad wszystko!
— Tak, Charlie, — odrzekła, biorąc jego dłoń, — znam twoją zasadę lepiej od ciebie. „I Klara ponad rodzinę!“ Czyż to nie druga część tej zasady? Zaiste, jesteś najlepszy z braci i kocham cię gorąco.
Mr. Pendragon wstał, zmieszany temi rodzinnemi czułościami.
— Lepiej, żeby mnie nie widziano, — zauważył, — rozumiem już moją rolę w dokonaniu cudu i będę miał na oku obłaskawionego kota.
— Dobrze zgodziła się, — to jest licha kreatura, może zepsuć wszystko.
Przesłała mu pocałunek od ust, i brat wyszedł przez buduar i tylne schody.
— Harry, — rzekła lady Vandeleur, zwracając się do sekretarza, gdy tylko zostali sami, — mam dla ciebie zlecenie na dziś rano. Ale musisz wziąć dorożkę, nie chcę, żeby mój sekretarz się zabłocił.
Mówiła te słowa z uczuciem i spojrzeniem prawie macierzyńskiej dumy, co sprawiło wielką przyjemność biednemu Harry’emu. Oznajmił więc, że z radością wyświadczy jej tę przysługę.
— Jest to jeden z naszych wielkich sekretów — podjęła figlarnie — i nikt o tem nie powinien wiedzieć prócz mnie i mego sekretarza. Sir Tomasz zrobiłby straszną awanturę, a gdybyś wiedział, jak już zmęczyły mnie te sceny. O Harry, Harry, czy możesz mi wytłumaczyć, dlaczego wy, mężczyźni, jesteście tak gwałtowni i niesprawiedliwi? Ale poco się wogóle pytam, wiem, że nie możesz mi odpowiedzieć; jesteś jedynym mężczyzną na świecie który nic nie wie tych haniebnych namiętnościach. Jesteś dobry i łagodny; dorosłeś do tego, aby zostać przyjacielem kobiety. I wiesz co? Myślę, że wszyscy są brzydalami w porównaniu z tobą.
— To pani — rzekł Harry — jest tak łaskawa dla mnie. Pani mnie traktuje, jak...
— Jak matka — dokończyła lady Vandeleur, — staram się być matką dla ciebie. Albo — poprawiła się z uśmiechem, — prawie matką. Boję się, że jestem na nią za młoda. Jestem raczej przyjacielem, drogim przyjacielem.
Zatrzymała się dość długo, aby słowa jej zdołały zbudzić oddźwięk w sercu Harry’ego, lecz i dość krótko, by nie pozwolić mu dojść do słowa.
— Ale wszystko to nic nie ma wspólnego z naszą sprawą — ciągnęła dalej. — Znajdziesz pudełko od kapelusza w szafie dębowej z lewej strony. Leży pod niem różowa szarfa, którą miałam na sobie w środę u sukni koronkowej. Proszę je odnieść niezwłocznie pod tym adresem — i dała mu kartkę, — ale proszę: pod żadnym warunkiem nie zostawiać go przed otrzymamem poświadczenia z odbioru, napisanego moją ręką. Zrozumiałeś? Proszę odpowiedzieć! To jest bardzo ważne, zechciej zwrócić na to uwagę!
Harry uspokoił ją, powtarzając najdokładniej jej instrukcję. Chciała mówić coś jeszcze, gdy nagie jenerał Vandeleur wpadł do pokoju, purpurowy ze złości, z sążnistym rachunkiem modniarki w ręku.
— Czy raczy pani spojrzeć na to? — krzyknął. — Czy obejrzy pani łaskawie ten dokument? Wiem dobrze, że wyszła pani za mnie dla pieniędzy, i spodziewam się, że mogę tyleż wydawać, co każdy inny człowiek w służbie czynnej. Ale, jak Bóg na niebie, nie dopuszczę do tej haniebnej rozrzutności.
— Panie Hartley — rzekła lady Vandeleur, — sądzę, że pan rozumie, co trzeba zrobić. Czy mogę prosić, by się pan natychmiast tem zajął?
— Stój pan — rzekł jenerał do Harry’ego, — słówko, zanim pan wyjdzie. — I zwracając się znów do lady Vandeleur: — Co za polecenie otrzymał ten szanowny osobnik? — zapytał, — Przestałem mu ufać, tak, jak i pani, pozwoli pani sobie powiedzieć. Gdyby miał najelementarniejsze zasady uczciwości, powinienby wzgardzić pobytem w tym domu. A za co pobiera pensję, to jest tajemnicą dla wszystkich. Cóż to za polecenie, proszę pani? I dlaczego wysyła go pani stąd tak spiesznie?
— Przypuszczałam, że chciałeś mi powiedzieć coś ściśle osobistego — odparła lady.
— Dawałaś zlecenie — nastawał jenerał, — nie staraj się mnie oszukać. Napewno dawałaś mu zlecenie.
— Jeżeli pan obstaje przy tem, by mieć służbę za świadków naszych upokarzających nieporozumień — rzekła lady Vandeleur, — to może poproszę p. Hartley, by usiadł. Nie — więc może pan iść, panie Hartley. Przypuszczam, że pan dobrze zapamiętał wszystko, co było mówione w tym pokoju. Będzie to pożyteczne dla pana.
Harry nakoniec wyrwał się z salono. Biegnąc po schodach na górę, słyszał podniesiony głos jenerała, deklamującego z patosem, cienkie tony lady Vandeleur, odpierającej każdy zarzut lodowatemi replikami. Podziwiał ją z całej duszy! Jak zręcznie dała wymijającą odpowiedź na indagacje! Z jaką pewną siebie bezczelnością powtarzała zlecenie pod strzałami nieprzyjaciela! A z drugiej strony, — jak Harry nienawidził jej męża!
We wszystkiem tem nie było nic dziwnego: spełniał on zawsze dla lady Vandeleur misje sekretne, mające związek z modniarstwem. Bezgraniczne wybryki i niewiadome zobowiązania lady dawno pochłonęły jej własną fortunę, a fortunie jej męża z dnia na dzień groziły podobną ruiną. Raz czy dwa do roku skandal wydawał się rzeczą nieuchronną. Harry dreptał wtedy po sklepach dostawców i płacąc małe zaliczki na poczet wielkich rachunków, zręcznie kłamiąc, zyskiwał zwłokę i lady z wiernym sekretarzem mogli swobodnie odetchnąć. Harry duszą i sercem sprzyjał tej wojnie, bo nie tylko uwielbiał lady Vandeleur i bał się jej męża, lecz także doskonale rozumiał jej umiłowanie zbytku, gdyż i jego jedyną słabostką był krawiec.
Znalazł pudełko w miejscu oznaczonem, poprawił starannie krawat i opuścił dom. Słońce jasno świeciło. Miał do przebycia daleką drogę i przypomniał sobie z przerażeniem, ze nagłe wtargnięcie jenerała nie pozwoliło lady Vandeleur dać mu pieniądze na dorożkę. Dzień tak duszny męczył go niepomiernie. Prócz tego chodzić po Londynie z pudełkiem w ręku, było to upokorzenie nieznośne dla młodzieńca tego pokroju. Zatrzymał się i naradził sam ze sobą. Vandeleurowie mieszkali na Eaton Plece, on zaś miał się dostać w okolice Notting Hill; mógł przejść przez park, omijając ludne aleje. Podziękował Bogu, że było jaszcze dość wcześnie.
Chcąc się prędzej pozbyć dręczącej go zmory, przyśpieszył kroku, przeszedł już część Kensington Garden, gdy w odludnem miejscu wśród drzew zetknął się z jenerałem.
— Przepraszam, sir Thomas — rzekł Harry grzecznie, zbaczając z drogi, bo jenerał stał pośrodku ścieżki.
— Dokąd pan zdąża? — spytał jenerał.
— Przechadzam się na świeżem powietrzu — odrzekł chłopak.
Jenerał dotknął pudełka laską.
— Z tem pudełkiem? Pan kłamie i pan wie, że pan kłamie.
— Naprawdę, sir Thomas — odparł Harry, — nie jestem przyzwyczajony, by się do mnie zwracano w ostry sposób.
— Pan nie rozumie swego stanowiska — rzekł jenerał, — jesteś pan tylko moim służącym i to służącym, co do którego powziąłem poważne podejrzenia. Kto wie, czy to pudełko nie jest pełne łyżeczek od herbaty?
— Jest w niem cylinder mego przyjaciela — powiedział Harry.
— Bardzo dobrze — odparł jenerał, — w takim razie chcę zobaczyć cylinder tego przyjaciela. Interesują mnie bardzo kapelusze — dodał szyderczym głosem, — a wiadomo panu, jak sądzę, że jestem stanowczy.
— Przepraszam, sir Thomas, bardzo mi przykro — wymawiał się Harry, — ale jest to sprawa osobista.
Jenerał, groźnie podnosząc laskę, chwycił go brutalnie za ramię. Harry poczuł się zgubiony, Ale w tej chwili niebo zesłało mu niespodziewanego obrońcę w postaci Charlie Pendragon’a, który nagle wyłonił się z pośród drzew.
— No, no, jenerale, wstrzymaj pan rękę, nie jest to ani grzecznie, ani po męsku.
— Aha — zawołał jenerał, kręcąc się dokoła nowego przeciwnika, — Mr. Pendragon! I pan przypuszcza, mister Pendragon, że ponieważ miałem nieszczęście ożenić się z siostrą pańską, to będę znosił, aby mi robił uwagi i właził w drogę taki zdyskredytowany bankrut i libertyn, jak pan? Znajomość z lady Vandeleur odjęła mi wszelką chęć do bliższej znajomości z jej rodziną.
— A czy pan sądzi, jenerale Vandeleur — odparował Charlie, — że moja siostra, ponieważ miała nieszczęście poślubić pana, straciła już wszelkie prawa i przywileje kobiety z towarzystwa? Zgadzam się, że fakt ten obniżył jej pozycję towarzyską, ale dla mnie jest ona zawsze urodzoną Pendragon. Do mnie należy chronić ją od zniewag, i choćby pan był dziesięćkrotnie jej mężem, nie pozwoliłbym na ograniczenie jej wolności, ani na zatrzymywanie jej posłańców.
— Jakże to, mr. Hartley? — zapytał jenerał, — zdaje się, że mr. Pendragon jest mego zdania. On również podejrzewa, że lady Vandeleur ma coś wspólnego z cylindrem pańskiego przyjaciela?
Charlie spostrzegł, że popełnił niewybaczalny błąd i coprędzej chciał go naprawić.
— Co, proszę pana? — zawołał, — mówi pan, że podejrzewam? Nie podejrzewam nic. Ale kiedy widzę, że ktoś nadużywa swej siły i maltretuje niższych od siebie, pozwalam sobie zainterwenjować.
Mówiąc to, dał znak Harry’emu, ale ten był zbyt głupi czy zbyt zmięszany, by go zrozumieć.
— W jaki sposób mam wytłumaczyć sobie zachowanie się pana? — zapytał Vandeleur.
— Cóż, w jaki panu się podoba, — odparł Pendragon.
Jenerał podniósł laskę, wymierzając cios w głowę Charliego. Ale ten, pomimo kulawej nogi, odbił cios parasolem, rzucił się i zwarł ze swym przeciwnikiem.
— Biegnij, Harry, biegnij, — krzyczał — biegnij, ty bałwanie!
Harry stał przez chwilę, jak skamieniały, patrząc, jak dwaj mężczyźni chwieli się w dzikim uścisku. Potem zawrócił i zaczął uciekać. Spojrzawszy przez ramię, ujrzał jeszcze jenerała, powalonego i przygniecionego kolanami Charlie’go, ale wciąż rozpaczliwie walczącego. Ogród napełnił się ludźmi, zbiegającymi się zewsząd na miejsce bójki. Widok ten dodał sekretarzowi skrzydeł. Nie zwolnił kroku, aż dotarł do Bayswater road i wszedł na chybił trafi w jakąś pustą uliczkę.
Widok dwóch znajomych gentlemanów, bijących się tak brutalnie, głęboko uraził Harry’ego. Pragnął zapomnieć o tym widoku, ale przedewszystkiem chciał odgrodzić się od jenerała Vandeleur, jaknajwiększą przestrzenią. Zapomniał nawet na razie o danem poleceniu i biegł przed siebie drżący i oszołomiony. Kiedy przypomniał sobie, że lady Vandeleur była siostrą jednego, a żoną drugiego zapaśnika, serce jego przepełniła sympatja dla kobiety, której los dał takie otoczenie. W świetle tych starć nawet jego własne położenie w tym domu nie wydawało mu się tak przyjemne, jak zwykle.
Szedł tak od pewnego czasu, pogrążony w myślach, kiedy przechodzień potrącił go w przejściu, przypominając mu o pudełku od kapelusza.
— O Nieba, — zawołał — gdzie moja głowa? Dokąd-że to ja wędruję?
Spojrzał na kopertę, którą mu wręczyła lady Vandeleur. Był na niej adres, ale bez nazwiska. Harry miał tylko zapytać „o pana, który oczekuje paczki od lady Vandeleur“ i gdyby go nie było w domu, zaczekać na jego powrót. Pan ten miał, opiewała dyrektywa, dać wzamian pokwitowanie, napisane ręką samej lady. Wszystko to wyglądało nader tajemniczo, Harry’ego najbardziej dziwiło pominięcie nazwiska i formalności kwitowania. Podczas rozmowy nie zastanawiał się nad tem, ale, odczytując teraz kartkę i, zestawiając ten fakt z dziwnymi wypadkami dzisiejszego ranka, przekonywał się, ze został wmieszany w niebezpieczne sprawy. Na chwilę zwątpił o lady Vandeleur, te sekretne procedery wydały mu się niegodnemi osoby o tak wysokiem stanowisku. Odkąd zobaczył, że i wobec niego lady ma tajemnice, zaczął na nią patrzeć krytyczniej. Ale władza jej nad nim była tak wielka, że odrzucił wszelkie podejrzenia i począł sobie wyrzucać owe wątpliwości.
Ale i obowiązek, i interes, i uczciwość, i strach popychały go do jednego: do pozbycia się pudełka jaknajprędzej, za wszelką cenę.
Pierwszego policjanta zapytał grzecznie o drogę. Okazało się, że jest już blisko miejsca przeznaczenia. Po kilku minutach dotarł do świeżo pomalowanego i utrzymanego bardzo starannie domku w małej uliczce. Kołatka i rączka od dzwonka były porządnie oczyszczone. Kwitnące doniczki ozdabiały gzymsy okien. Firanki z drogiej tkaniny kryły wnętrze przed okiem ciekawych przechodniów. Miejsce to pełne było tajemniczości i spokoju, a Harry pod tem wrażeniem zapukał dyskretniej, niż kiedykolwiek i staranniej, niż kiedykolwiek oczyścił obuwie.
Służąca, miła dziewczyna, otworzyła natychmiast drzwi i spojrzała na sekretarza łaskawem okiem.
— Oto paczka od lady Vandeleur — rzekł Harry.
— Wiem, — kiwnęła głową dziewczyna, — ale pana niema w domu. Czy chce pan zostawić mi paczkę?
— Nie mogę, — odrzekł Harry — kazano mi oddać ją pod pewnym warunkiem i niestety muszę poprosić, żeby mi pani pozwoliła zaczekać.
— Dobrze, — odrzekła — przypuszczam, że może pan zaczekać. Jestem sama, a pan nie wygląda na takiego, co chciałby zjeść dziewczynę. Ale proszę zachowywać się grzecznie, nie pytać o nazwisko tego pana, bo go nie powiem.
— Pani tak mówi? — zawołał Harry — to dziwne! Ale naprawdę, od pewnego czasu napotykam wciąż niespodzianki. Jedno chyba pytanie mogę zadać, nie popełniając niedyskrecji: czy ten pan jest właścicielem domu?
— Jest lokatorem, ale dopiero od ośmiu dni. A teraz pytanie za pytanie: czy pan zna lady Vandeleur?
— Jestem jej osobistym sekretarzem — odpowiedział Harry skromnie, ale poczuciem dumy.
— Jest ładną, czyż nie? — ciągnęła dalej służąca.
— O, przepiękna! — zawołał Harry — cudowna, urocza, a nie mniej dobra i miła.
— Pan sam jest dość miły — odparła — założę się, że wart pan tuzina lady Vandeleur.
Harry poczuł się oburzony.
— Ja! — zawołał — ja jestem tylko sekretarzem.
— Czy to do mnie pan pije? — rzekła dziewczyna, bo i ja jestem tylko służącą, proszę pana. — I, cofając się na widok jego zmieszania, dodała: — Wiem, że pan tak nie myślał i podoba mi się pana spojrzenie. Ale nie jestem dobrego zdania o lady Vandeleur. O, te panie! — krzyknęła — w jasny dzień posłać takiego gentlemana, jak pan, z pudełkiem od kapelusza w ręku.
Podczas tej rozmowy stali wciąż na tem samem miejscu: ona — na schodkach, on — na chodniku, bez kapelusza z powodu upału i z pudełkiem przewieszonem przez rękę. Ale po ostatnich słowach Harry, nie mogąc znieść tych zbyt szczerych komplementów i zachęcających spojrzeń, zmienił postawę i zaczął w zmieszaniu rozglądać się dokoła. Gdy zwrócił wzrok na dolną część uliczki, ku nieopisanemu przerażeniu oczy jego spotkały wzrok jenerała Vandeleur. Jenerał, podniecony upałem, pośpiechem i oburzeniem, przebiegał ulice, polując na swego szwagra. Ale, ujrzawszy zbrodniczego sekretarza, zmienił zamiar; gniew jego odpłynął w inne łożysko; obrócił się na piętach i poszedł ku domkowi z gwałtownemi gestami i przekleństwami.
Harry jednym skokiem znalazł się w domu, wepchnąwszy służącą przed sobą i drzwi zatrzasnęły się przed samym nosem prześladowcy.
— Czy jest sztaba u drzwi? Czy nie puści? — pytał Harry podczas gdy od uderzeń kołatki trzęsły się ściany.
— Co to, co panu grozi? — spytała dziewczyna — czy to ten stary gentleman?
— Jeżeli on mnie schwyta — wyszeptał Harry — grozi mi śmierć. Prześladuje mnie przez cały dzień, ma szpadę ukrytą w lasce; jest to oficer z Indji.
— Piękne maniery, — zawołała dziewczyna — i proszę, jak on się nazywa?
— To jest jenerał, mój patron, — odrzekł Harry — chodzi mu o to pudełko.
— Czyż nie mówiłam? — zawołała dziewczyna z triumfem. — Mówiłam, że myślę o pańskiej lady Vandeleur najgorzej, jak tylko można. Jeżeli ma pan oczy, gdzie trzeba, to musi pan chyba widzieć, jaka ona jest dla pana. Niewdzięczna suka, ręczę za to!
Jenerał wznowił atak na kołatkę, a ponieważ pasja jego wciąż się wzmagała, zaczął walić nogami i rękami.
— Całe szczęście, że jestem sama w domu — zauważyła dziewczyna — pański jenerał może stukać, aż się zmęczy, a nikt mu nie otworzy. Proszę iść za mną.
Mówiąc to, zaprowadziła Harry’ego do kuchni, tu kazała mu usiąść, a sama stanęła przed nim w czułej pozie, trzymając mu rękę na ramieniu. Hałas przy drzwiach nie zmniejszał się, a każde uderzenie w deski, bolesnem echem odbijało się w sercu nieszczęsnego sekretarza.
— Jak się pan nazywa? — zagadnęła dziewczyna.
— Harry Hartley — odpowiedział.
— A ja — Prudencja. Czy podoba się panu to imię?
— Bardzo — rzekł Harry — ale proszę posłuchać, jak jenerał bombarduje w drzwi. Napewno je wyłamie, a wtedy — na litość boską — cóż mnie może czekać? Śmierć tylko!
— Niech sobie jenerał stuka — odparła Prudencja — poobija sobie tylko ręce. Czyż pan myśli, że zatrzymałabym pana tu gdybym nie była pewna, że mogę go ocalić? Och, nie, jestem niezawodnym przyjacielem tych, co mi się podobają, a mamy też drzwi kuchenne, wychodzące na inną ulicę. Ale, — zatrzymała go, bo na tę wieść natychmiast skoczył na nogi, — ale nie pokażę panu wyjścia, aż mnie pan pocałuje. Chcesz, Harry?
— Ależ chcę — zawołał, przypominając sobie zasady galanterji, — ale nie za drzwi kuchenne, tylko za to, że jest pani ładna i dobra.
Tu wycisnął na jej twarzy kilka serdecznych pocałunków, które mu zwróciła równie serdecznie.
Potem Prudencja poprowadziła go do tylnych drzwi i położyła rękę na kluczu.
— Czy pan przyjdzie mnie odwiedzić? — zapytała.
— Ależ koniecznie, — odparł Harry, — czyż nie zawdzięczam pani życia?
— A teraz, — dodała, otwierając drzwi, — proszę uciekać, co tchu, bo muszę wpuścić jenerała.
Harry nie potrzebował tej rady. Strach chwycił go za włosy, zmiatał więc, co sił. Jeszcze kilka kroków — i już będzie ocalony i powróci do lady Vandeleur. Ale zanim zrobił te kilka kroków, usłyszał, że jakiś głos męski woła go po imieniu, klnąc przy tem straszliwie. Spojrzawszy przez ramię, dostrzegł Charlie Pendragona, wymachującego obiema rękami i dającego znaki, by wracał natychmiast. To nowe zdarzenie tak wstrząsnęło Harrym, który doszedł już do najwyższego napięcia nerwowego, że uznał za najlepsze przyśpieszyć swój bieg. Coprawda, mógł przypomnieć sobie scenę w Ogrodach Kensington i skombinować, że jeżeli jenerał był mu wrogiem, Charlie Pendragon mógł być tylko przyjacielem. Ale ogarnął go gorączkowy szał, nie przyszedł mu na myśl żaden z tych wniosków, biegł tylko coraz prędzej wzdłuż ulicy.
Charlie, sądząc z brzmienia jego głosu i urągań, które z rykiem rzucał za sekretarzem, był w najwyższej pasji. I on biegł co sił, ale przewaga fizyczna była nie po jego stronie; stłukł kulawą nogę, padając na bruk, osłabł od krzyku i ruchy jego stawały się wciąż powolniejsze.
Nadzieja ożyła w Harrym. Uliczka była wąska, szła po pochyłości dość stromej, ale była zupełnie odludna. Po obu stronach ciągnęły się ogrodzenia ze zwisającemi gałęziami i, jak daleko sięgało oko zbiega, nie było ani drzwi otwartych, ani idącego człowieka. Opatrzność, zmęczona prześladowaniem, dawała mu teraz otwarte pole do ucieczki.
Niestety, kiedy przebiegał koło furtki ogrodowej, ocienionej leszczyną, nagle został odtrącony wtył i ujrzał na ścieżce ogrodowej postać rzeźnika z nieckami od mięsa w ręku. Harry, zanim rozpoznał to wszystko, już był po drugiej stronie uliczki. Ale drab miał czas mu się przypatrzeć. Widocznie zdziwił go widok gentlemana na tej uliczce; wyszedł przed furtkę i zaczął wołać za Harrym ze słowami ironicznej zachęty.
Ukazanie się jego zbudziło nowy pomysł w Charliem Pendragon. Chociaż stracił już całkiem oddech, podniósł znowu głos.
— Stój, złodziej! — krzyknął.
Rzeźnik natychmiast podchwycił okrzyk i przyłączył się do pościgu.
Była to ciężka chwila dla ściganego sekretarza. Coprawda, przerażenie popędzało go ze zdwojoną siłą, i wyprzedził swych prześladowców. Ale zdawał sobie sprawę, że siły jego są na wyczerpaniu, a niechby tylko jeszcze jeden przechodzień zagrodził wąską uliczkę, to położenie jego stałoby się rozpaczliwe.
— Muszę się schować, — myślał, — i to w przeciągu paru najbliższych minut. Inaczej — wszystko będzie ze mną skończone na tym świecie.
Zaledwie zaświtała mu ta myśl, gdy nagły zakręt uliczki zasłonił go przed wrogami. W takich okolicznościach nawet człowiek najmniej energiczny zaczyna działać ze stanowczością i siłą, a najostrożniejszy zapomina o przezorności i popełnia szaleństwa. Tak się stało z Harrym Hartley i ci co go znali, byliby zdziwieni jego śmiałością. Zatrzymał się, przerzucił pudełko od kapelusza przez mur ogrodowy, rozpędził się i, uchwyciwszy za wystający kamień muru, skoczył do ogrodu wślad za pudełkiem.
Oprzytomniał po chwili. Siedział na klombie małych krzewów różanych i krwawił, gdyż mur był zabezpieczony od podobnych — szturmów obfitym zapasem szkła tłuczonego. W głowie czuł zawrót, a członki jego jakby powychodziły ze stawów. Ogród był utrzymany bardzo starannie, pełno tam było kwiatów o pięknej woni. Spoglądając wgłąb, Harry ujrzał szczyt domu. Dom był duży i wyglądał na zamieszkany, ale w przeciwieństwie do ogrodu, był zrujnowany, źle utrzymany i brzydki. W murze nigdzie nie widać było wyjścia.
Rozglądał się automatycznie, nie mogąc powziąć jakiejkolwiek decyzji. Usłyszawszy kroki na żwirze, zwrócił oczy w tym kierunku, niezdolny zarówno do ucieczki, jak do obrony.
Przybysz był to duży, ordynarny, brudny człowiek w ubraniu ogrodnika, z polewaczką w lewej ręce. Człowieka przytomnego zatrwożyłby olbrzymi wzrost ogrodnika i jego czarne, groźne oczy. Ale Harry doznał takiego wstrząsu przy upadku, że nawet się nie przestraszył; pozostał całkiem bierny, gdy ogrodnik podszedł bliżej, chwycił go za ramię i szorstko postawił na nogi.
Przez chwilę obaj patrzyli sobie w oczy — Harry jak urzeczony, człowiek zaś — z gniewem i okrutnem szyderstwem.
— Kim pan jesteś? — zapytał w końcu — dlaczego pan skakał przez mój mur i połamał moje Gloire de Dijon? Jak pan się nazywa? — dodał, potrząsając nim, — i czego pan tu szuka?
Harry nie mógł wykrztusić ani słowa na swe usprawiedliwienie.
Ale w tej chwili przebiegali koło muru Pendragon i rzeźnik, a kroki ich i ochrypłe krzyki rozległy się głośnem echem w wąskiej uliczce. Ogrodnik otrzymał odpowiedź i spojrzał Harry’emu w twarz z ohydnym uśmiechem.
— Złodziej! — powiedział, i daję słowo, nieźle pan musi na tem wychodzić, bo widzę, że jest pan ubrany, jak gentleman od stóp do głowy. Czy nie wstyd panu chodzić po ulicy w takim ładnym stroju, razem z uczciwymi ludźmi? Mów-że, ty psie, — wybuchnął człowiek, — sądzę, że rozumiesz po angielsku; myślę, że mam z panem trochę do pomówienia, zanim pomaszerujesz pan ze mną do policji.
— Naprawdę, proszę pana, — powiedział Harry — wszystko to jest okropnem nieporozumieniem. I jeżeli zechce pan pójść ze mną do sir Tomasza Vandeleur, na Eaton Place, obiecuję panu, że wszystko to się wyjaśni. Widzę teraz, że ludzie najbardziej prawi mogą popaść w sytuację całkiem podejrzaną.
— Mój człowieczku — odparł ogrodnik — pójdę z panem nie dalej, jak do najbliższego komisarjatu. Nie wątpię, że inspektor przespaceruje się z panem z przyjemnością na Eaton Place i wypije herbatkę poobiednią w dostojnem gronie znajomych pana, Albo może pan woli iść odrazu do ministra spraw wewnętrznych? Sir Thomas Vandeleur — patrzcie proszę! Myśli pan, że nie potrafię odróżnić prawdziwego gentlemana od takiego łazika, jak pan? Ubranie nie ubranie, czytam w panu, jak w książce. Oto koszula, która pewnie kosztuje tyleż, co mój kapelusz od święta, ten płaszcz pewnie nie był ani razu nicowany, a buty pana...
Tu oczy ogrodnika skierowały się w dół, obraźliwe komentarze urwały się i sam on zapatrzył się na coś pod nogami. Przemówił wreszcie zmienionym głosem.
— Na litość boską, co to wszystko znaczy?
Harry poszedł za jego wzrokiem i ujrzał na ziemi coś, od czego oniemiał z przerażenia i podziwu. Skacząc, spadł na pudełko i rozdarł je napół; olbrzymi skarb diamentów wysypał się i leżał, częściowo wdeptany w grunt, częściowo rozrzucony na powierzchni w olśniewającej, królewskiej obfitości. Był tam wspaniały djadem, który podziwiał często na głowie lady Vandeleur, były tam pierścienie i spinki, kolczyki i bransolety, a nawet nieoprawne brylanty lśniły wśród krzewów różanych, jak krople rosy porannej. Pomiędzy dwoma ludźmi leżała na ziemi fortuna książęca, fortuna w najbardziej nęcącej i trwałej formie, fortuna którą można było zgarnąć w fartuch, piękna sama w sobie i odbijająca promienie słońca w miljonach tęcz.
— Dobry Boże, — rzekł Harry, — jestem zgubiony!
Z niewiarogodną szybkością myśl jego cofnęła się wstecz, i ogarnął całokształt przygód swych od samego rana, pojmując dopiero teraz, w jak smutny splot zdarzeń był się uwikłał. Obejrzał się dokoła, jakby szukając pomocy, ale był w ogrodzie sam z lśniącemi djamentami i straszliwym swym interlokutorem. Nasłuchując, słyszał tylko szelest liści i przyśpieszone tętno swego serca. Nic dziwnego, że odwaga go opuściła i powtórzył raz jeszcze złamanym głosem:
— Jestem zgubiony!
Ogrodnik rozglądał się na wszystkie strony z miną winowajcy. Ale w oknach nie widać było żadnej ludzkiej twarzy, odetchnął więc swobodniej.
— Nie bój się, ty głupcze, — powiedział, — najgorsze już się stało. Dlaczego nie mówiłeś odrazu, że tu jest dosyć dla dwóch? Dla dwóch? — powtórzył, — ależ wystarczy i dla dwustu! Ale idźmy stąd, tu nas mogą podpatrzeć. Wyprostuj no pan kapelusz i oczyść ubranie. Nie może pan przecież zrobić wśród ludzi dwóch kroków z tą miną warjata, jaką ma pan teraz.
Podczas gdy Harry poszedł machinalnie za tą wskazówką, ogrodnik ukląkł, pozbierał pośpiesznie rozrzucone klejnoty i włożył je znów do pudełka. Od dotknięcia tych kosztownych kryształków dreszcz przebiegł po szorstkiej postaci człowieka. Twarz jego przeobraziła się, a oczy błysnęły pożądliwością. Zdawało się, że łakomie przedłuża swe zajęcie i pieści się każdym djamentem, który bierze w rękę. Ale nareszcie wszystko było złożone i ogrodnik, ukrywszy pudełko pod bluzą, skinął na Harry’ego i, poprzedzając go, prowadził ku domowi.
Koło drzwi spotkali młodego duchownego w eleganckiej sutannie, ciemnowłosego i uderzająco pięknego, w którego spojrzeniu słabość łączyła się ze stanowczością. Ogrodnika widocznie zaniepokoiło to spotkanie, ale starał się nie pokazać tego po sobie i zwrócił się do pastora z obleśnym uśmiechem.
— Mamy piękny dzionek, mr. Rolles, — rzekł — piękny dzionek — to takaż prawda, jak to, że Bóg go stworzył. A to jest mój młody przyjaciel, który miał fantazję obejrzeć moje róże. Pozwoliłem sobie go przyprowadzić, sądzę, że żaden z lokatorów nie będzie nic miał przeciw temu.
— Jeżeli chodzi o mnie, — odparł wielebny mr. Rolles, — nic mi to nie szkodzi. Sądzę, że i reszta lokatorów nic nie będzie miała przeciw takiej drobnostce. Ogród należy do pana, mr. Raeburn; żaden z nas nie powinien o tem zapominać. A ponieważ pozwala nam pan swobodnie spacerować po ogrodzie, bylibyśmy bardzo nieuprzejmi, sprzeciwiając się odwiedzinom pańskich przyjaciół. Ale zdaje mi się, — dodał, — że ja i ten pan już spotykaliśmy się przedtem. Mam przyjemność widzieć p. Hartley? Z przykrością konstantuję, że pan gdzieś upadł.
I podał mu rękę.
Poczucie nienaruszonej godności i chęć odwleczenia objaśnień kazały Harry'emu odrzucić tę deskę ratunku i zaprzeczyć własnej tożsamości. Przekładał czułą wdzięczność nieznajomego ogrodnika ponad ciekawość, a może wątpliwości znajomego.
— Boję się, że to pomyłka, — rzekł, — nazywam się Thomlinson i jestem przyjacielem mr. Raeburn.
— Naprawdę? — rzekł mr. Rolles — podobieństwo jest zdumiewające.
Mr. Raeburn, który podczas tej rozmowy stał jak na rozżarzonych węglach, uznał za właściwe zakończyć ją co prędzej.
— Życzę panu przyjemnej przechadzki, — powiedział.
I z temi słowami pociągnął Harry’ego wgłąb domu, a stamtąd do pokoju, wychodzącego na ogród. Przedewszystkiem zapuścił firanki, gdyż mr. Rolles wciąż stał na tem samem miejscu, gdzie go byli zostawili w zamyśleniu, pełnem niepokoju. Potem wysypał zawartość połamanego pudełka na stół, i stał przed skarbem, rozłożonym w całej pełni blasku, ocierając ręce o biodra, z wyrazem drapieżnej chciwości. Wyraz twarzy tego człowieka, miotanego niższemi uczuciami, dodał nową udrękę do cierpień Harry’ego. Wydawało się niewiarogodnem, że za jednym zamachem został wyrzucony z życia czystych i subtelnych igraszek i pogrążony w brudny zbrodniczy odmęt. Sumienie nie wyrzucało mu żadnego przestępstwa, a tymczasem cierpiał karę w najostrzejszej i najokrutniejszej formie — obawy kary, podejrzeń porządnych ludzi, wspólnictwa i styczności z naturami, podłemi i brutalnemi. Chętnie oddałby życie, byle nie być w jednym pokoju z mr. Raeburn.
— A teraz, — powiedział ten ostatni, podzieliwszy klejnoty na dwie części prawie równe i przysunąwszy jedną z nich do siebie, — a teraz — wszystko na tym świecie otrzymuje zapłatę, nieraz bardzo słodką. Trzeba panu wiedzieć, mr. Hartley, jeżeli takie jest pańskie nazwisko, — że jestem człowiekiem łatwego usposobienia i dobroć moja zawsze szkodziła mi w życiu. Mógłbym schować do kieszeni wszystkie te ładne kamyczki, a pan nie śmiałby pisnąć ani słówka. Widocznie, czuję dla pana sympatję, bo nie mam serca obedrzeć pana ze wszystkiego. A więc, z czystej życzliwości radzę panu: podzielmy się. A to, — wskazał na dwie kupki klejnotów, — wydaje mi się podziałem po przyjaźni i sprawiedliwości. Czy ma pan coś do zarzucenia, mr. Hartley? Nie będę się kłócił o jakąś tam spinkę.
— Ależ, proszę pana, — zawołał Harry, — to, co pan mi proponuje, jest niemożliwe. Klejnoty nie należą do mnie, nie mogę ich dzielić ani tak, ani owak.
— Klejnoty nie są pana, czy tak? — odparł Raeburn. — I pan z nikim nie może podzielić się niemi, nie może pan? Wielka szkoda, bo w takim razie muszę pana odprowadzić do policji. Policja, — pomyśl pan o tem, — ciągnął dalej, — pomyśl pan, jaki to będzie cios dla szanownych rodziców pana, pomyśl pan, — i wziął przy tem Harry’ego za przegub ręki, — pomyśl o kolonjach i sądzie.
— Nie mogę nic na to poradzić, — jęknął Harry, — to nie moja wina. Czy nie chce pan pójść ze mną na Eaton Place?
— Nie, — odparł człowiek, — z całą pewnością nie chcę. I mam zamiar podzielić te zabaweczki z panem tu, na miejscu.
I mówiąc to, nagle i boleśnie skręcił rękę młodzieńca.
Harry nie mógł powstrzymać się od okrzyku, twarz jego okryła się potem. Może strach i ból ożywiły jego inteligencję, dość, że w jednej chwili cała sprawa stanęła przed nim w innem świetle. Widział, że nie pozostaje mu nic innego jak zgodzić się na propozycję gbura, a potem znaleźć dom i zmusić go do oddania zdobyczy, gdy już sam będzie wolny od wszelkich podejrzeń.
— Zgadzam się, — powiedział.
— Co za jagniątko, — zadrwił ogrodnik, — myślę, że pan w końcu zrozumiał własny interes. Pudełko to spalę razem ze śmieciami, ciekawi ludzie mogą je poznać. A pan zbieraj swoje błyskotki i pakuj do kieszeni.
Harry usłuchał go; Raeburn patrzył na to, a chciwość jego zapalała się przy każdym błysku klejnotu, ujmował go więc z części sekretarza i dołączał do swojej.
Kiedy podział był ukończony, obaj poszli ku drzwiom frontowym; Racburn otworzył je ostrożnie, i wyjrzał na ulicę. Widocznie nie było tam przechodniów, bo nagle chwycił Harry’ego za kark i, zgiąwszy go w pół, tak że nie widział nic, prócz chodnika i schodków przy domach, wlókł go przez parę ulic, w ciągu kilku chwil, Harry naliczył trzy rogi ulic, zanim brutal rozluźnił uścisk i z okrzykiem: — Teraz skończone z tobą! — dobrze skierowanem, atletycznem kopnięciem wyrzucił go w przestrzeń głową naprzód.
Kiedy Harry, ogłuszony, z krwawiącym nosem, oprzytomniał wreszcie, mr. Racburn znikł bez śladu. W pierwszej chwili gniew i ból tak opanowały młodzieńca, że rozpłakał się i, łkając, stał na środku drogi.
Kiedy wzburzenie jego cokolwiek się uśmierzyło, zaczął się rozglądać i odczytywać nazwy ulic, na skrzyżowaniu których opuścił go ogrodnik. Był wciąż jeszcze w odludnej części zachodniego Londynu, pomiędzy willami i dużemi ogrodami. Ale w oknach widział kilka osób, które były świadkami jego przygody i wnet z domu wybiegła służąca i ofiarowała mu szklankę wody. W tej samej chwili brudny drab, który stał w pobliżu, patrząc z podełba, zbliżył się do niego z drugiej strony.
— Biedny pan, — rzekła dziewczyna, jak okropnie obeszli się z panem! Co znowu, ubranie pana jest całkiem zniszczone i podarte na kolanach! Czy zna pan łotra, który tak urządził pana?
— Znam! — zawołał Harry, którego woda cokolwiek orzeźwiła, — dosięgnę go w domu pomimo jego ostrożności. Obiecuję pani, że drogo mi zapłaci za dzisiejsze sprawki.
— Proszę lepiej wejść do domu, umyć się i oczyścić, — mówiła służąca, — moja pani przyjmie pana dobrze, proszę się nie obawiać. Podniosę kapelusz pana. Boże wielkiego miłosierdzia, — krzyknęła, — rozsypał pan djamenty po całej dlicy!
Było tak w samej rzeczy: Połowa klejnotów, które mu zostały po podziale z mr. Racburn, wysypała mu się z kieszeni przy pchnięciu i błyszczała na ziemi. Podziękował losom, że służąca miała tak bystry wzrok. Mogłoby się stać jeszcze gorzej, — pomyślał, — i odzyskanie tych kilku klejnotów wydało mu się równie ważnem, jak strata wszystkich innych. Ale niestety! kiedy schylił się, by podnieść swe skarby, włóczęga natarł na niego, przewrócił jego i służącą, zgarnął dwie pełne garście djamentów i uciekł ze zdumiewającą szybkością.
Harry, zerwawszy się z krzykiem popędził za łotrem, ale ten miał zbyt dobre nogi i musiał znać miejscowość, bo po zbiegu nie zostało nawet śladu.
Całkiem zgnębiony, Harry wrócił na miejsce klęski, gdzie wciąż czekała na niego służąca i oddała mu kapelusz i resztę djamentów. Harry serdecznie jej podziękował i, nie mając powodów do oszczędzania, wsiadł w pierwszą napotkaną dorożkę i pojechał na Eaton Place.
W domu zastał zamęt, jakby w rodzinie zdarzyła się katastrofa. Służba tłoczyła się w hall’u i nie mogła, lub też nie starała się pohamować wesołości na widok poturbowanej figury sekretarza. Przeszedł koło niej z godnością i udał wprost do buduaru. Kiedy otworzył drzwi, oczom jego ukazał się widok dziwny i groźny. Ujrzał jenerała, jego żonę i, co najdziwniejsze, Charlie Pendragona, siedzących koło siebie i rozmawiających o czemś bardzo ważnem. Harry zrozumiał odrazu, że pozostało mu nie wiele do wyjaśnienia. Jenerał usłyszał już spowiedź o zamachu na swą kieszeń i o niefortunnem wykonaniu planu i wszyscy złączyli się w imię wspólnego niebezpieczeństwa.
— Dzięki Bogu, — wykrzyknęła lady Vandeleur — oto on jest! Pudełko, Harry, pudełko!
Ale Harry stał przed nimi milczący i przybity.
— Mów że! — wołała — mów! Gdzie pudełko?
Mężczyźni z groźnemi gestami powtórzyli pytanie.
Harry wyjął garść klejnotów z kieszeni. Był bardzo blady.
— Oto wszystko, co pozostało — powiedział — świadczę się Bogiem, że to nie moja wina. Jeżeli państwo będą mieli cierpliwość, to niektóre klejnoty można będzie odzyskać, chociaż inne są na zawsze stracone.
— Niestety, — zawołała lady Vandeleur — zginęły wszystkie nasze djamenty, a ja jestem dłużna dziewięćdziesiąt tysiący funtów za suknie.
— Pani, — rzekł jenerał, — mogłaś wyrzucać do rynsztoków wszystkie swoje łachy; mogłaś narobić długów pięć razy więcej, niż wymieniłaś; mogłaś mi ukraść pierścień i diadem matki; a głos natury byłby jednak przeważył i przebaczyłbym ci w końcu. Ale pani, zabrałaś mi djament radży, oko światła, jak poetycznie mówią ludzie wschodu, — dumę Kaszgaru! Zabrałaś mi djament radży, — zawołał, podnosząc ręce, — i wszystko, pani, wszystko jest skończone między nami!
— Proszę mi wierzyć, jenerale Vandeleur — odparła, — że są to najmilsze słowa, jakie kiedykolwiek usłyszałam z twych ust. Teraz gdy spadła na nas ruina, jestem rada tej zmiany, która mnie uwalnia od pana. Mówił mi pan często, że wyszłam za pana zamąż dla pieniędzy. Pozwoli mi pan powiedzieć, że zawsze gorzko żałowałam tej tranzakcji. Gdyby pan rozporządzał jeszcze raz swą ręką i gdyby pan miał djament większy od pana głowy, odradzałabym ostatniej służącej tego nieprzyjemnego i niemożliwego małżeństwa, co zaś pana dotyczy, panie Hartley — zwróciła się do sekretarza, — to pan dostatecznie już wystawił na pokaz w tym domu swe zalety; jesteśmy wystarczająco przekonani, że brak panu w równym stopniu męskości, rozsądku i godności osobistej, i widzę dla pana tylko jedno wyjście: — usunąć się momentalnie i nigdy tu nie wracać. O swoją pensję może się pan upominać, jako jeden z wierzycieli mego męża, gdyż to, co zaszło, jest jego bankructwem.
Zaledwie Harry zrozumiał to obraźliwe przemówienie, gdy napadł na niego jenerał.
— A tymczasem, — rzekł, — proszę iść za mną do najbliższego inspektora policji. Może pan oszukiwać prostego żołnierza, ale oko sprawiedliwości odczyta hańbiącą tajemnicę pana. Jeżeli mam żyć w nędzy na starość wskutek pokątnych intryg pana z moją żoną, przynajmniej nie zostanie pan bez nagrody za swą fatygę. I Pan Bóg, proszę pana, nie odmówi mi tej satysfakcji, że będzie pan skubał pakuły aż do śmierci.
Z temi słowami, jenerał wywlókł Harry’ego z pokoju i pośpieszył z nim do okręgowego urzędu policyjnego.
Tu mówi mój (autor arabski) kończy się godna pożałowania historja pudełka od kapelusza. Ale dla niefortunnego sekretarza cała ta sprawa stała się początkiem nowego, bardziej męskiego życia. Policja łatwo przekonała się o jego niewinności; pomógł on w poszukiwaniach i nawet zjednał sobie pochwałę jednego z naczelników oddziału detektywów za swą prawość i prostotę. Kilka osób zainteresowało się nieszczęśliwym młodzieńcem. Wkrótce odziedziczył pewną sumkę po swej niezamężnej ciotce w Worcestershire. Wtedy ożenił się z Prudencją i wsiadł na okręt, udając się do Bendigo, a jak inni twierdzili, do Trincomalce. Był zadowolony ze swego losu i ożywiony najlepszą nadzieją na przyszłość.

Historja młodego pastora.

Wielebny mr. Simon Rolles odznaczył się na polu nauk moralnych i teologicznych. Jego studjum „O chrześcijańskim poglądzie na obowiązki społeczne“ zyskało mu pewien rozgłos na uniwersytecie oksfordzkim; w kołach uczonych i duchowieństwa krążyły pogłoski, że mr. Rolles opracowuje duży tom, poważną pracę o autorytecie Ojców Kościoła. Te ambitne zamiary nie dały mu jednak żadnego stanowiska i czekał ciągle na pierwszą swą parafję. Przechadzając się, trafił przypadkowo do tej dzielnicy i zachwycił się bogatą roślinnością cichych ogrodów. Pragnął samotności do pracy, mieszkanie było tanie zawarł więc umowę z mr. Racburn, ogrodnikiem z Stockdove Lane.
Codziennie, po siedmiu — lub ośmiu godzinnych studjach nad św. Ambrożym lub Chryzostomem przechadzał się wśród róż, pogrążony w medytacji. I była to najproduktywniejsza część jego dnia. Ale nawet szczery głód myśli i ważne zagadnienia, czekające rozwiązania, nie zawsze mogą uchronić umysł filozofa od drobnych wstrząśnień przy zetknięciu ze światem zewnętrznym. I kiedy mr. Rolles spotkał sekretarza jenerała Vandeleur, obdartego i pokrwawionego, w towarzystwie swego gospodarza; kiedy ujrzał, jak obaj zmienili się na twarzy i dawali mu wymijające odpowiedzi, a zwłaszcza, gdy sekretarz zaprzeczył swej tożsamości z miną zupełnie pewną siebie, wtedy momentalnie zapomniał o Ojcach i Świętych. Dał się unieść zwykłej poziomej ciekawości.
— Nie mylę się — rozważał, — to jest niewątpliwie mr. Hartley. Jak mógł popaść w takie tarapaty? Dlaczego nie przyznaje się do swego nazwiska? I co może mieć za interesy z tym brutalem, z tym czarnym charakterem — moim gospodarzem?
Nowy szczegół zwrócił jego uwagę, przerywając mu medytację. Twarz mr. Raburn’a ukazała się w oknie na dole, oczy jego napotkały wzrok mr. Rolles’a. Ogrodnik zmieszał się i gwałtownie zapuścił firankę.
Może to wszystko i w porządku — rozmyślał mr. Rolles, — może nic w tem niema, ale przyznaję szczerze, że mi się to wydaje podejrzanem.
Tych dwoje, nie budzi zaufania, i boją się wzroku ludzkiego — i, jak mi Bóg miły, knują tam coś, jakąś niegodziwość.
Detektyw, drzemiący w każdym z nas, obudził się i głośno przemówił w mr. Rolles’ie. Szybkim, nierównym krokiem, tak niepodobnym do jego zwykłego chodu, zaczął przechadzać się po ogrodzie. Kiedy przyszedł na miejsce, gdzie Harry przesadził mur, wpadły mu w oczy połamane krzaki i ślady nóg na ziemi. Dokoła leżały szczątki cegieł, a w odłamku butelki tkwił kawałek tkaniny, wyrwany ze spodni. A więc taką drogę do ogrodu obrał osobliwy przyjaciel mr. Racburn! A więc sekretarz jenerała Vandeleur w ten sposób przyszedł podziwiać ogród! Młody pastor gwizdnął cicho, oglądając grunt. Mógł określić, gdzie Harry zatrzymał się, padając, poznawał płaską stopę mr. Racburn’a, która zostawiła głęboki ślad w chwili, gdy brał Harry’ego za kołnierz. Przyjrzawszy się jeszcze lepiej, zauważył ślady palców w ziemi, jakby tu coś zbierano.
— Daję słowo, — pomyślał — to staje się całkiem ciekawe.
I w tej chwili ujrzał jakiś przedmiot, prawie całkowicie zagrzebany w ziemi. Wygrzebał śpiesznie ozdobne pudełeczko skórzane ze złotem zamknięciem. Było ono wdeptane w ziemię i dlatego uszło uwagi mr. Racburn’a. Mr. Rolles otworzył pudełeczko i zaparło mu dech ze zdumienia, połączonego prawie ze zgrozą, bo na zielonym aksamicie leżał przed nim wspaniały, cudowny djament najczystszej wody. Był wielkości kaczego jaja, pięknej formy i bez najmniejszej skazy. Gdy padał na niego blask słońca, zaczynał świecić, jak lampka elektryczna i płonął na ręku tysiącem ogni wewnętrznych.
Mr. Rolles nie znał się na drogich kamieniach, ale djament radży był cudem, który przemawiał sam za siebie. Dziecko wiejskie, znalazłszy go, pobiegłoby z krzykiem do najbliższego domu, dziki zaś padłby twarzą wproch przed tak olśniewającym fetyszem. Piękno kamienia oczarowało wzrok pastora, myśl o jego bezcennej wartości opanowała go całkowicie. Wiedział, że wartość klejnotu, który trzymał w ręku, równała się wieloletnim dochodom arcybiskupstwa, że mógł zań zbudować katedrę wspanialszą, niż w Ely lub Kolonji, że on, posiadacz tego klejnotu, byłby wolny na zawsze od klątwy ciążącej na ludzkości i mógłby żyć wedle swych upodobań, bez troski i pośpiechu, bez żadnych przeszkód. Gdy nagle obrócił kamień, blaski zamigotały z nową siłą i zdawały się przeszywać jego serce.
Człowiek często postanawia coś w jednej chwili, bez świadomego namysłu, bez udziału władz umysłowych. Tak stało się z mister Rolles’em. Obejrzał się śpiesznie dokoła; jak i mr. Racburn przed nim, nie dostrzegł nic, prócz zalanego słońcem ogrodu, smukłych wierzchołków drzew i domu z zapuszczonemi żaluzjami. W mgnieniu oka zamknął pudełeczko, włożył je do kieszeni i z uczuciem winowajcy pośpieszył do swej pracowni.
Wielebny Simon Rolles ukradł Djament Radży.
Popołudniu nadeszła policja z Harrym Harltey. Przerażony ogrodnik natychmiast wskazał swój skarb — klejnoty zostały poznane i spisane w obecności sekretarza. Mr. Rolles zaś zachował się nader uprzejmie, z zupełną swobodą opowiedział wszystko, co mu było wiadome i wyraził ubolewanie, że niczem więcej nie może dopomóc urzędnikom w wykonaniu ich obowiązku.
— Przypuszczam — dodał, — że panowie już są u celu.
— Bynajmniej — odparł urzędnik ze Scotland Yard i opowiedział o drugim rabunku, którego ofiarą stał się Harry, opisując zaginione klejnoty, w szczególności zaś Djament Radży.
— Ten djament to cały majątek, — zauważył mr. Rolles.
— Niejeden — dwadzieścia majątków, — zawołał urzędnik.
— Im więcej jest wart — chytrze zauważył Simon — tem trudniej go sprzedać. Nie można przecież zmienić wyglądu takiej rzeczy i równie łatwo jest wystawić na sprzedaż katedrę św. Pawła.
— O tak, — rzekł urzędnik — ale jeżeli złodziej jest sprytny, rozetnie go na trzy, lub cztery części i to wystarczy, aby zrobić z niego bogacza.
— Dziękuję, — rzekł duchowny — objaśnienia pańskie zaciekawiły mnie w najwyższym stopniu.
Na to urzędnik oświadczył, że w zawodzie swym poznał wiele ciekawych rzeczy, poczem się pożegnał.
Mr. Rolles wrócił do swego pokoju. Wydał mu się mniejszy i bardziej pusty, niż zwykle. Materjały do jego wielkiego dzieła przestały go całkiem interesować, i z pogardą spozierał na swą bibljotekę. Wziął jeden po drugim kilka tomów pism ojców Kościoła, ale nie znalazł tam tego, czego szukał.
— Ci starzy gentlemani — pomyślał — są niewątpliwie pisarzami wartościowymi, ale najwidoczniej wcale nie znali życia. Oto ja, posiadając dość wiedzy, aby zostać biskupem, nie mam pojęcia, jak postąpić ze skradzionym djamentem. Zwyczajny policjant daje mi wskazówkę, a ja, ze wszystkiemi memi tomami, nie wiem, jak z niej korzystać. To przekonywa mnie, że wiedza uniwersytecka mało jest warta.
Kopnąwszy półkę z książkami, nałożył kapelusz i poszedł do klubu, którego był członkiem. W miejscu tem, gdzie zbierali się ludzie z wyższych sfer towarzyskich, spodziewał się znaleźć człowieka doświadczonego, któryby mógł mu udzielić dobrej rady. W czytelni zobaczył kilku pastorów z prowincji i archidjakona. Było tam trzech dziennikarzy i autor, piszący o metafizyce; grali oni w bilard; przy obiedzie zaś siedzieli tylko pośledniejsi bywalcy klubu o powierzchowności pospolitej i nieciekawej. Żaden z nich, — myślał mr. Rolles, nie będzie się znał więcej od niego na takich niebezpiecznych rzeczach, żaden z nich nie potrafi dać mu wskazówki w jego obecnych kłopotach. Wreszcie, po kilku nudnych rozmowach zetknął się w palarni z człowiekiem o szlachetnej, imponującej postawie, ubranego z wyszukaną prostotą. Palił cygaro i czytał Fortnightly Review; na twarzy jego nie było najmniejszego śladu troski lub zmęczenia; było w nim coś, co skłaniało do otwartości i żądało uległości. Im dłużej młody pastor mu się przyglądał, tem bardziej przekonywał się, że trafił na osobę, mogącą mu udzielić dobrej rady.
— Sir, — powiedział — proszę mi wybaczyć mą natarczywość, ale, sądząc z powierzchowności, jest pan człowiekiem z wyższego towarzystwa.
— Mam dość poważne dane, by aspirować do tego, — odparł cudzoziemiec, odkładając miesięcznik, i spojrzał na pastora ubawiony i zdziwiony.
— Ja, proszę pana, mówił dalej duchowny, — jestem samotnikiem, mólem książkowym, istotą od kałamarzy i tomów Ojców Kościoła. Świeżo zdarzył się wypadek, który żywo uprzytomnił mi moją głupotę, i chcę teraz nauczyć się życia. Życiem dla mnie nie są nowele Thackerey’a, — dodał, — lecz zbrodnie i tajne możliwości naszego społeczeństwa, oraz zasady mądrego postępowania w okolicznościach wyjątkowych. Umiem przysiedzieć fałdów. Czy można nauczyć się tego z książek?
— Trudno mi odpowiedzieć panu, — rzekł cudzoziemiec, — przyznaję, że nie bardzo znam się na książkach, które czytuję przeważnie tylko dla rozrywki w podróży, chociaż, przyznaję, że istnieją bardzo dokładne traktaty o użyciu globusów, rolnictwie, oraz o sztuce robienia kwiatów z papieru. Boję się, że nie znajdzie pan w książkach nic prawdziwego o innych dziedzinach życie. Ale czekaj pan, czytał pan Gaboriau?
Mr. Rolles oświadczył, że nie słyszał nigdy nawet tego nazwiska.
— Może pan zaczerpnąć niektóre pojęcia z Gaboriau, — zakonkludował cudzoziemiec, — przynajmniej wywiera on wrażenie. A, że jest to autor pilnie czytany przez księcia Bismarka, przynajmniej będzie pan tracił czas w dobrem towarzystwie.
— Sir, — rzekł pastor — jestem panu nieskończenie obowiązany za uprzejmość.
— Pan mi już za nią odpłacił — odparł tamten.
— W jaki sposób? — zapytał Simon.
— Pokazał mi pan coś nowego — odparł gentleman, i grzecznym gestem, jakby prosząc o pozwolenie, zabrał się dalej do czytania Fortnightly Review.
Wracając do domu, mr. Rolles kupił dzieło o drogich kamieniach i kilka utworów Gaboriau, które przerzucał żarliwie przez cały ranek. Ale chociaż odkryły mu całkiem nieznane dziedziny życia, jednak nie dowiedział się z nich, co zrobić z ukradzionym djamentem. Drażniło go też, że wiedzę o życiu musiał wyszukiwać wśród historji romansowych, zamiast mieć ją w streszczeniu, w formie podręcznika, Orzekł więc, że chociaż Gaboriau dużo myślał, ale brakowało mu całkowicie metody. Natomiast zachwycony był talentami i charakterem Lecoq’a.
— Był naprawdę wielkim człowiekiem — przeżuwał myśli mr. Rolles, — znał świat, jak ja znam „Ewidencje“ Paley’a. Nie było przedsięwzięcia, któregoby nie doprowadził do skutku własną ręką, pomimo największych przeszkód. Nieba! — wybuchnął nagle — czyż to nie nauka dla mnie? Czy nie powinienem sam nauczyć się krajać djamenty?
Zdawało mu się, że wybrnął wreszcie z ambarasu. Przypomniał sobie, że zna jubilera w Edynburgu; niejakiego B. Macculloch, który z przyjemnością nauczyłby go krajać kamienie. Kilka miesięcy, może kilka lat brudnego rzemiosła, a nauczy, się jak ma podzielić i zużytkować Djament Radży. Potem powróci do swych studjów, jako bogaty uczony, żyjący zbytkownie, otoczony powszechnym szacunkiem i zazdrością. We śnie snuły się przed nim wizje złociste i obudził się rano orzeźwiony, z lekkiem sercem.
Dom Racburn’a miał być tego dnia zamknięty przez policję i było to dostatecznym pretekstem do odjazdu dla pastora. Wesoło spakował rzeczy, przeniósł je do King’s Cross, gdzie zostawił je w szatni, i wrócił do klubu, aby przeczekać popołudnie i zjeść obiad.
— Jeżeli dziś obiadujesz tu, Rolles, — powiedział do niego jeden ze znajomych, — możesz zobaczyć dwóch ludzi, najgodniejszych uwagi w całej Anglji: księcia Floryzela Czeskiego i starego Jack’a Vandeleur.
— Słyszałem o księciu, — odparł mr. Rolles — a jenerała Vandeleur spotykałem nawet w towarzystwie.
— Jenerał Vandeleur to osioł, — odparł tamten, — mowa tu o jego bracie Jack’u, największym awanturniku, najlepszym znawcy drogich kamieni i najchytrzejszym dyplomacie w całej Europie. Czy nie słyszałeś nigdy o jego pojedynku z księciem de Val d’Orge? O jego czynach bohaterskich i okrucieństwach, gdy był dyktatorem Paragwaju? O jego zręczności, z jaką odzyskał klejnoty sir Samuela Levi? Albo też o usługach, oddanych przez niego podczas powstania w Indjach — usługach, z których rząd skorzystał, lecz których nie chciał głośno uznać? Zatraca się tu różnica między dobrą sławą a hańbą — bo Jack Vandeleur ma równe prawa do jednej i do drugiej. Pobiegnij, — mówił dalej, — zajmij stół obok nich i nadstaw uszu. Usłyszysz rzeczy dziwne, bądź pewien.
— Ale jakże ich poznam? — zapytał pastor.
— Jak ich poznać? — zawołał przyjaciel, — jakto, książę jest najpiękniejszym gentleman’em w Europie, jest to jedyny z ludzi żyjących, który ma wygląd króla. Co zaś do Jack’a Vandeleur — to wyobraź sobie Ulissesa w wieku lat siedemdziesięciu, z blizną od szabli przez twarz — to on! Już ich poznasz. Można spotkać tutaj codzień obu, z wyjątkiem dnia Derby!
Rolles pośpieszył do jadalni. Przyjaciel jego miał słuszność: osób tych trudno było nie poznać. Stary John Vandeleur był potężnej budowy ciała i widocznie zahartowany na największe trudy. Nie wyglądał ani na wojskowego, ani na marynarza, ani na jeźdźca przyzwyczajonego do siodła; ale była w nim mięszanina tego wszystkiego, wynikająca z różnorodności jego uzdolnień i przyzwyczajeń. Miał orle, zuchwałe rysy twarzy o wyrazie aroganckim i drapieżnym. Robił wrażenie prędkiego, gwałtownego człowieka czynu, pozbawionego wszelkich skrupułów. Bujny, biały włos, głębokie cięcie od szabli przez nos i skroń dodawały dzikości głowie, która już sama przez się była wybitna i groźna.
W towarzyszu jego, księciu czeskim, mr. Rolles poznał ze zdumieniem pana, który radził mu czytać Gaboriau. Zapewne książę, który rzadko odwiedzał klub, będąc członkiem honorowym zarówno tego, jak i wielu innych klubów, czekał na John’a Vandeleur, kiedy Simon zaczepił go poprzedniego wieczora.
Inni goście skromnie cofnęli się, zajmując miejsca po rogach sali i pozostawiając znakomitą parę pośrodku, w pewnem odosobnieniu. Ale młodego pastora nie krępowała dostojność osób, podszedł śmiało i zajął miejsce przy najbliższym stole.
Rozmowa była w istocie czemś całkiem nowem dla uczonego. Ex dyktator Paragwaju opowiadał o nadzwyczajnych przygodach w czterech różnych stronach świata. Książę zaopatrywał opowiadanie w komentarze, które dla człowieka myślącego były ciekawsze od samych przygód. Pastor nie wiedział, czy ma bardziej podziwiać zuchwałego bohatera tych przygód, czy wytrawnego znawcę życia; czy człowieka, który śmiało rozpowiadał o swych czynach i niebezpieczeństwach, czy też człowieka, który, jak bóg, niczego sam nie doznał, a zdawał się wszystko wiedzieć. W rozmowie zaznaczały się ich odmienne charaktery. Dyktator był brutalny w gestach i mowie; ręka jego otwierała się, zamykała i ciężko spadała na stół, głos był szorstki i donośny. Książę zaś był wzorem łagodnej grzeczności i spokoju; najmniejszy jego ruch, najlżejsza intonacja głosu wywierała większe wrażenie, niż pantomina i wykrzykniki jego towarzysza; jeżeli zaś mówił o przeżyciach osobistych, nie podkreślał ich wcale tak, że ginęły w reszcie opowiadania.
Wkońcu rozmowa zeszła na ostatnie kradzieże i na Djament Radży.
— Lepiejby było, gdyby djament ten spoczywał na dnie morza, — zauważył książę Floryzel.
— Wasza Wysokość rozumie, — odparł dyktator, — że jako Vandeleur nie zgadzam się z tem życzeniem.
— Mówię ze względów moralnych, — podjął książę, — klejnoty tak olbrzymiej wartości powinny znaleźć się tylko w zbiorach monarchy, lub w skarbcu wielkiego narodu. Oddawać je w ręce przeciętnych ludzi jest to nałożyć cenę na głowę Cnoty: I jeżeli radża Kaszgaru — książę, — jak sądzę, bardzo rozumny, chciał się pomścić na Europejczykach, nie mógł tego dokonać lepiej, jak rzucając nam to jabłko niezgody. Niema uczciwości dość silnej, by zdołała wytrzymać tę pokusę. Ja sam, mr. Vandeleur, który mam wiele obowiązków i własnych przywilejów, ja sam wątpię, czy mógłbym trzymać ten trujący kryształ w ręku i ocaleć! Co do pana, łowcy djamentów z zamiłowania i fachu, to sądzę, że niema takiej zbrodni, notowanej na liście oskarżonych, którejby pan nie popełnił, przekonany jestem, że nie ma takiego przyjaciela na świecie, któregoby pan nie zdradził, nie wiem, czy pan ma rodzinę, ale gdyby pan miał, oświadczam, że pan poświęciłby swe dzieci — i to wszysto poco? Nie dla bogactwa, nie dla wygód i szacunku, ale tylko poto, by nazwać swą własnością ten djament wciągu roku, czy dwóch, może aż do czasu, kiedy pan umrze, poto, by kiedy niekiedy otworzyć kasę ogniotrwałą i spojrzeć na niego, jak się patrzy na obraz.
— To prawda, — potwierdził Vandeleur, — polowałem na wiele rzeczy, od kobiet i mężczyzn począwszy aż do moskitów; nurkowałem po korale; ścigałem zarówno wieloryby, jak tygrysy, ale djament jest najlepszą zdobyczą. Jest piękny i cenny, tylko on może naprawdę wynagrodzić, gorączkę łowów. W tej chwili, jak Wasza Wysokość zapewne przypuszcza, jestem na tropie. Mam pewny chwyt, ogromne doświadczenie; znam każdy klejnot w kolekcji mego brata, jak owczarz zna swe owieczki, i albo umrę, albo odzyskam wszystkie kamienie aż do ostatniego.
— Sir Tomasz Vandeieur będzie bardzo wdzięczny, — rzekł książę.
— Nie jestem tego pewien, — odparł dyktator ze śmiechem, — któryś z Vandeleur’ów — może. Tomasz, lub Jan, Piotr, lub Paweł — jesteśmy wszyscy apostołami.
— Nie zrozumiałem dobrze słów pana, — rzekł książę z pewnym niesmakiem.
W tej chwili portjer zaświadomił mr. Vandeleur’a, że powóz jego zajechał.
Mr. Rolles spojrzał na zegarek i zobaczył, że i on musi też iść; z przykrością tedy ruszył do wyjścia razem z łowcą djamentów; wolałby go nigdy już w życiu nie spotkać.
Ze względu na to, że studja nadwyrężyły system nerwowy młodzieńca, miał zwyczaj podróżować z komfortem i na obecną podróż zamówił sobie miejsce w sleepingu.
— Będzie panu wygodnie, — rzekł posługacz, — w przedziale pana niema nikogo, a w sąsiednim jedzie tylko jeden starszy pan.
Już pociąg mial ruszyć, a bilety skontrolowano, gdy mr. Rolles ujrzał towarzysza podróży, którego kilku tragarzy instalowało w przedziale. Był to ten właśnie człowiek z którym najmniej pragnąłby się spotkać — John Vandeleur, ex-dyktator.
Wagony sypialne ma wielkiej Linji Północnej są podzielone na trzy części — w środku, między dwoma przedziałami jest dla podróżnych trzeci przedział z umywalnią. Drzwi separowały przedziały od umywalni, ale ponieważ nie było w nich kluczy, ani zasuwek, cała przestrzeń w wagonie była faktycznie wspólnym terenem.
Zbadawszy swe położenie, mr. Rolles uczuł się bezbronnym. Gdyby dyktator zechciał złożyć mu w nocy wizytę, nie pozostawałoby mu nic innego, jak ją przyjąć. Nie miał środków obrony i leżał wystawiony na atak, jakby w otwartem polu. Męczył się, jak w agonji. Przypomniał sobie z wewnętrzną trwogą przechwałki swego towarzysza podróży, rzucane przez stół, i wyznanie niemoralności, które przejęło niesmakiem księcia. Przypomniał sobie, że czytał, jak niektóre osoby mają dziwny dar wyczuwania obecności drogich metalów; podobno na odległość, nawet przez ściany odgadują, że gdzieś jest złoto. Może to samo jest z djamentami? I w takim razie któż mógłby posiadać ten zmysł w wyższym stopniu od osobistości, którą otaczał nimb miana Łowcy Djamentów? Takiego człowieka należało się obawiać pod każdym względem, to też z utęsknieniem wyglądał nadejścia dnia.
Tymczasem nie zaniedbał żadnej ostrożności, schował djament do najgłębszej kieszeni swego płaszcza i pobożnie polecił się opiece Opatrzności.
Pociąg biegł dalej szybko i równo. Prawie w połowie drogi sen zmógł trwogę, którą czuł w sercu mr. Rolles. Opierał mu się przez pewien czas, ale sen opanowywał go coraz bardziej i wreszcie, niedaleko Yorku, wyciągnął się i zamknął oczy. I w tejże chwili świadomość opuściła go. Ostatnia myśl jego była o okropnym sąsiedzie.
Kiedy się obudził, panowała ciemność zupełna, tylko słabo migotała przysłonięta lampka. Łoskot kół i kołysanie się pociągu świadczyło, że bieg jego się nie zwolnił. Usiadł wyprostowany, przejęty strachem panicznym, bo dręczyły go ciężkie sny. Upłynęło parę chwil, zanim sę opamiętał. Kiedy położył się znowu, sen go odbiegł, leżał więc z otwartemi oczami, z mózgiem silnie podnieconym i wzrokiem utkwionym w drzwi umywalni. Nasunął swój filcowy pastorski kapelusz na oczy, aby je zasłonić od światła. Użył zwykłego sposobu ludzi chorych i trapionych bezsennością — liczył do tysiąca, albo starał się nie myśleć, aby przywołać sen. Ale wszystko było daremne; niepokoił go tuzin różnych przyczyn odrazu — stary człowiek w drugim końcu wagonu prześladował go, przybierając coraz okropniejsze kształty, Djament w kieszeni we wszelkiej pozycji zawadzał mu, palił go, był za duży, uwierał mu, ciało, przez mgnienia najkrótsze podrywało go coś, aby go wyrzucić za okno.
Kiedy tak leżał, zaszło coś dziwnego.
Zasuwane drzwi umywalni uchyliły się trochę, potem więcej i wkońcu odsunęły się na przestrzeń dwudziestu cali. Lampa w umywalni nie była przyćmiona, i mr. Rolles ujrzał w drzwiach mr. Vandeleur’a w pozie, wyrażającej głęboką uwagę. Uświadamiał sobie, że wzrok dyktatora zawisł na jego twarzy i instynkt samozachowawczy kazał mu wstrzymać oddech, zahamować najmniejsze poruszenie i ze spuszczonemi powiekami spoglądać na gościa z pod rzęs. Po chwili głowa znikła, i drzwi zasunięto.
Dyktator nie przyszedł, by atakować, lecz aby obserwować, wyglądał nie jak człowiek napadający, lecz jak zagrożony napaścią. Jeżeli mr. Rolles obawiał się go, to i on ze swej strony był zaniepokojony jego obecnością. Zdawało się, że przyszedł tylko sprawdzić, czy jedyny jego towarzysz podróży śpi, a gdy znalazł go uśpionym, odszedł natychmiast.
Pastor skoczył na nogi. Od nadmiernej trwogi przeszedł do zuchwalstwa. Uprzytomnił sobie, że hałas pociągu zagłusza wszystkie inne dźwięki i postanowił oddać wizytę, którą mu złożono przed chwilą, a tam niech się stanie, co chce. Zdjął płaszcz, by nie krępował jego ruchów, wszedł do umywalni i zaczął nadsłuchiwać. Jak się spodziewał, nic nie było słychać wśród szumu mknącego pociągu; wtedy, kładąc rękę na drzwiach, odsunął je ostrożnie na odległość sześciu cali. Nagle stanął i nie mógł stłumić okrzyku zdumienia.
John Vandeleur miał na głowie futrzaną czapkę podróżną z nausznikami i ta czapka wraz z łoskotem kół nie pozwalała mu dosłyszeć, co się dzieje. Przynajmniej nie podniósł głowy i nie przerwał swego dziwnego zajęcia. Między nogami jego stało otwarte pudełko od kapelusza; w jednej ręce trzymał rękaw swego futra fokowego, w drugiej — ogromny nóż, którym rozpruwał właśnie podszewkę rękawa. Mr. Rolles słyszał o ludziach, noszących pieniądze w pasie, a ponieważ nie znał innych pasów prócz tenisowych, nie wiedział, jak to się robi. Ale tu miał dziwniejszą rzecz przed oczami, bo oto John Vandeleur ukrywał djamenty w podszewce swego rękawa, i młody duchowny widział jak djament po djamencie, błyskając, spadał do pudełka.
Stał, przykuty do miejsca, patrząc na to niezwykłe zajęcie. Djamenty były przeważnie drobne i mało różniły się od siebie formą i blaskiem. Nagle Vandeleur napotkał jakąś przeszkodę, zaczął odpruwać obiema rękami i zgarbił się nad swą robotą. Dopiero po długich manipulacjach wydobył z podszewki djamentowy djadem i oglądał go przez chwilę, zanim złożył wraz z innemi klejnotami do pudełka. Djadem rozjaśnił w głowie mr. Rollesowi; poznał natychmiast, że jest to część skarbu, skradzionego Harry Hartley’owi przez włóczęgę. Nie mogło być pomyłki; tak właśnie opisywał go detektyw; były na nim gwiazdy rubinowe z wielkim szmaragdem pośrodku, przeplatające się półksiężyce i dwa gruszkowate wisiorki, (każdy z całego kamienia), które nadawały szczególną wartość djademowi lady Vandeleur.
Mr. Rolles poczuł ogromną ulgę; dyktator był tak samo zamieszany, jak on, i żaden z nich nie zechciałby gadać o drugim. W pierwszem uniesieniu szczęścia pastorowi wymknęło się głębokie westchnienie ulgi. A że w piersi czuł duszność, a gardło mu wyschło z emocji, zakaszlał nagle.
Mr. Vandeleur podniósł głowę; twarz jego wykrzywiła najczarniejsza, potworna pasja; wytrzeszczył oczy i poruszył dolną szczęką, w zadziwieniu, przechodzącem prawie w furję. Instynktywnym ruchem przykrył płaszczem pudełko. Przez mgnienie oka obaj mężczyźni patrzyli na siebie w milczeniu. Była to krótka pauza, ale wystarczała mr. Rolles’owi; należał on do ludzi, szybko orjentujących się w niebezpieczeństwie. Zdecydował się na akcję bardzo zuchwałą i chociaż czuł, że wystawia życie na hazard, pierwszy przerwał milczenie.
— Przepraszam, — powiedział.
Dyktator drgnął lekko i przemówił ochryple:
— Czego pan tu potrzebuje?
— Interesuję się bardzo djamentami, — odparł mr. Rolles, w zupełności panując nad sobą. — Dwóch znawców musi się zapoznać. Posiadam tu przy sobie drobnostkę, która mi posłuży za rekomendację.
I mówiąc to, wyjął spokojnie pudełeczko z kieszeni, błysnął pod oczy dyktatorowi Djamentem Radży i schował go z powrotem.
— Należał kiedyś do pańskiego brata, — dodał.
John Vandeleur patrzył na niego wzrokiem bolesnego zdumienia, ale nie ruszał się, ani też nic nie mówił.
— Zauważyłem z przyjemnością, — podjął młodzieniec, — że posiadamy obaj klejnoty z tej samej kolekcji.
Zdziwienie dyktatora było silniejsze od niego.
— Przepraszam, — odezwał się, — zaczynam rozumieć, że się starzeję. Stanowczo nie jestem przygotowany na drobne zajścia w tym rodzaju. Ale niechże pan przynajmniej wyjaśni mi jedno: czy wzrok mnie łudzi, czy też mam przed sobą pastora?
— Jestem duchownym, — odparł mr. Rolles.
— A więc tak, — zawołał tamten, — odtąd póki życia, nie pozwolę nic mówić o sukience duchownej!
— Pan mi pochlebia, — rzekł mr. Rolles.
— Przepraszam, — odparł Vandeleur, — przepraszam, młodzieńcze. Pan nie jest tchórzem, pozostaje tylko do stwierdzenia, czy nie jesteś najgorszym z głupców. Może, — mówił dalej, — może pan będzie tak łaskaw udzielić mi kilku informacyj. Przypuszczam, że istnieje jakiś powód tak zdumiewającej bezczelności, chciałbym się dowiedzieć, jaki.
— To jest bardzo proste, — rzekł pastor, — pochodzi ona z mego wielkiego niedoświadczenia życiowego.
— Chciałbym się o tem przekonać, — odparł Vandeleur.
Wtedy mr. Rolles opowiedział całą swą historję w związku z Djamentem Radży od chwili znalezienia go w ogrodzie Racburn’a, aż do chwili opuszczenia Londynu w pociągu szkockim. Dodał krótki zarys swych myśli i uczuć podczas podróży i zakończył temi słowami:
— Poznawszy djadem, przekonałem się, że jesteśmy w tem samem położeniu względem społeczeństwa i to natchnęło mnie nadzieją, która, przyzna pan, była dość uzasadniona, że może się pan stać mym partnerem w trudnościach i naturalnie, również w korzyściach mego przedsięwzięcia. Dla pana, przy jego wiedzy specjalnej i wielkiem doświadczeniu w handlu djamentami, rzecz ta nie będzie przedstawiała żadnej trudności, ja zaś widzę przed sobą przeszkody nie do przezwyciężenia. Z drugiej strony osądziłem, że więcej stracę, krając djament na części i to ręką niezręczną, niż wynagradzając odpowiednio pomoc pana. Temat to delikatny, i może nie dość subtelnie go poruszam. Ale proszę pamiętać, że sytuacja taka jest dla mnie nowością i, że nie znam prawideł etykiety w takich wypadkach. Sądzę bez zarozumiałości, że mógłbym pana ochrzcić, lub ożenić w znośny sposób, ale każdy człowiek ma inne talenty, ja zaś talentu do handlu djamentami nie posiadam.
— Nie chcę pochlebiać panu, — odparł Vandeleur, — ale daję słowo, że ma pan niezwykłą predyspozycję do życia kryminalnego. Posiada pan więcej talentów, niż pan przypuszcza, i, chociaż spotykałem dużo łotrów w różnych częściach, świata, nie spotkałem ani jednego tak bezczelnego. Wgórę uszy, mr. Rolles, pan nareszcie obrał sobie właściwy zawód. Co do pomocy, może pan mną rozporządzać. Mam w Edynburgu do załatwienia pewną sprawę dla mego brata i zabawię tam dzień tylko, poczem wrócę do Paryża, gdzie mieszkam stale. Jeżeli pan sobie życzy, proszę mi tam towarzyszyć. I przed upływem miesiąca spodziewam się pomyślnie załatwić pański interesik.
(W tem miejscu, wbrew wszelkim przepisom sztuki, nasz autor arabski przerywa Historję młodego pastora. Uważam takie praktyki za godne pożałowania i potępienia, ale musze iść za autorem i odsyłam czytelnika po zakończeniu przygód mr. Rolles’a do następnego opowiadania, Historji domu z zielonemi żaluzjami).

Historja domu z zielonemi żaluzjami.

Francis Scrymgeour, urzędnik Banku Szkockiego w Edynburgu, do lat dwudziestu pięciu żył w spokojnem, uczciwem środowisku rodzinnem. Matka jego umarła, gdy był jeszcze mały, ale ojciec jego, człowiek rozsądny i prawy, dał mu dobre wykształcenie i przyzwyczaił w domu do porządku i skromności. Francis, z natury łagodny i uczuciowy, łatwo ulegał dobrym wpływom i oddał się duszą i ciałem swemu zajęciu. Głównemi jego rozrywkami była przechadzka w sobotę popołudniu, jakiś obiad z powodu uroczystości rodzinnej i coroczna podróż dwutygodniowa w góry Szkocji, lub nawet na kontynent. Szybko rósł w łaskach u zwierzchników i pobierał już dwieście funtów rocznie, a miał widoki podwojenia wkrótce tej pensji. Mało było młodzieńców tak zadowolonych ze swego losu, mało chętniejszych i pracowitszych od Francis’a Scrymgeour. Czasami wieczorem, przeczytawszy gazetę, grywał na flecie dla rozrywki swego ojca, którego cnoty cenił wysoko.
Pewnego dnia otrzymał list ze znanej kancelarji adwokackiej, wzwywający go niezwłocznie. Na liście był napis: „Poufny i ściśle osobisty“, zaadresowany zaś był do banku, nie do domu. Były to dwie okoliczności niezwykłe, to też natychmiast usłuchał wezwania. Starszy szef firmy, człowiek o manierach surowych, powitał go poważnie, poprosił zająć miejsce i wyłożył mu sprawę w doborowych wyrazach, jak przystało na wyćwiczonego prawnika-weterana. Osoba, która chce pozostać bezimienna, ale o której prawnik ma najlepsze przekonanie, słowem, człowiek zajmujący pewne stanowisko w kraju, chce dać Francis’owi pensję, wynoszącą pięćset funtów rocznie. Kapitał ma być złożony u tegoż prawnika pod kontrolą dwóch opiekunów, którzy też mają zachować incognito. Ta hojność wymagała spełnienia pewnych warunków, ale prawnik nie przypuszczał, aby były zbyt uciążliwe, lub sprzeczne z honorem. I powtarzał jeszcze raz te dwa słowa z patosem, jakby przekonywując samego siebie.
Francis zapytał, jakie to były warunki.
— Warunki, — powiedział prawnik, — jak już zauważyłem dwukrotnie, nie są ani zbyt uciążliwe, ani sprzeczne z honorem. Ale zarazem nie ukrywam przed panem, że są dość niezwykłe. Co prawda, cała ta sprawa nie wchodzi w nasz zakres i nie byłbym się jej podjął, gdyby tu nie chodziło o reputację gentlemana, który mi ją powierzył i pozwolę sobie dodać, mr. Scrymgeour, gdybym nie zainteresował się panem dzięki bardzo pochlebnym i, nie wątpię, dobrze zasłużonym relacjom o panu.
Francis poprosił o szczegóły.
— Nie ma pan pojęcia, jak mnie niepokoją te warunki, — powiedział.
— Są tylko dwa, — odparł prawnik, — a suma, jak pan sobie przypomina, wynosi rocznie pięćset funtów i jest nieobciążona, zapomniałem dodać, całkiem nieobciążona.
I prawnik podniósł brwi uroczyście, smakując te słowa.
— Pierwszy, — podjął, — jest nader prosty. Musi pan być w Paryżu w niedzielę popołudniu, piętnastego tego miesiąca. Tam w kasie Komedji Francuskiej znajdzie pan bilet wejścia na swoje imię, czekający na pana. Ma pan siedzieć na miejscu swojem przez całe przedstawienie i to wszystko.
— Wolałbym, coprawda, być w teatrze w dzień powszedni, — odparł Francis. — Ale, jak się już wchodzi na pewną drogę...
— W Paryżu, drogi panie, — łagodził prawnik, — ja sam miałbym skrupuły, ale w takiej sytuacji w Paryżu nawet nie wahałbym się ani chwili.
I obaj roześmieli się żartobliwie.
— Drugi warunek ma większe znaczenie, — ciągnął dalej prawnik, — dotyczy on pańskiego małżeństwa. Klijent mój, dbając bardzo o szczęście pana, chce koniecznie pokierować wyborem żony pana. Koniecznie, rozumie pan, — powtórzył.
— Proszę mówić wyraźniej, — odparł Francis, — czy mam się ożenić z pierwszą lepszą, panną lub wdową, białą czy murzynką, którą mi poleci to niewidzialne indywiduum?
— Mogę pana zapewnić, że dobroczyńca pana będzie dbał, aby żona ta odpowiadała panu wiekiem i stanowiskiem, — mówił prawnik, — co do rasy, przyznaję, że ten szkopuł nie przyszedł mi do głowy i nie pytałem o to; ale jeżeli pan chce, napiszę list z prośbą o wyjaśnienie i w najbliższym czasie zakomunikuję je panu.
— Proszę pana mecenasa, — rzekł Francis, — pozostaje tylko sprawdzić, czy wszystko to nie jest najniegodniejszem oszustwem. Okoliczności są niezrozumiałe, powiedziałbym, prawie niewiarogodne. I zanim sobie tego nie wyjaśnię i nie zrozumiem, przyznaję, że z trudnościąby mi przyszło przyłożyć rękę do tej umowy. W tem kłopotliwem położeniu odwołuję się do pana. Chcę wiedzieć, co jest na dnie tej sprawy. Jeżeli pan nie wie, nie może odgadnąć, albo też nie ma prawa powiedzieć, to biorę mój kapelusz i wracam do banku, jak przyszedłem.
— Nie wiem, — odparł adwokat, — ale sprawa ta dla mnie jest zrozumiała. Ręka ojca pana i niczyja inna jest w tem wszystkiem.
— Mój ojciec, — zawołał Francis z pogardą, — ten zacny człowiek! Znam każdą jego myśl i każdy grosz, który do niego należy.
— Pan źle rozumie moje słowa, — rzekł adwokat, — nie mam na myśli mr. Scrymgeour’a senjora, bo on nie jest pana ojcem. Kiedy przybył z żoną do Edyburga, pan miał rok zaledwie i dopiero od trzech miesięcy był pan pod ich opieką. Tajemnica była dobrze zachowana, ale fakt pozostaje faktem. Ojciec pana jest nieznany, i sądzę, że od niego pochodzą propozycje, które czynię panu.
Trudno opisać zdumienie Francis’a Scrymgeour wobec tej niespodzianej informacji. Był zmieszany i wykolejony i dał wyraz tym uczuciom.
— Proszę pana, po tylu nowinach tak zatrważających musi mi pan dać kilka godzin do namysłu. Dziś wieczór dowie się pan, jakie powziąłem postanowienie.
Prawnik pochwalił tę ostrożność. Francis pod jakimś pretekstem zwolnił się z banku i poszedł na daleką przechadzkę za miasto, rozważając wszechstronnie tę sprawę. Przyjemne poczucie własnego znaczenia czyniło go rozważnym, ale decyzja jego była zgóry do przewidzenia. Cała niższa strona jego natury ciągnęła go niepowstrzymanie do pięciuset funtów rocznie i do dziwnych warunków, z któremi dochód ten był związany. Odkrył w swem sercu nieprzezwyciężoną odrazę do nazwiska Scrymgeour, które nigdy przedtem nie wydawało mu się brzydkie. Zaczął gardzić ciasnym i nieromantycznym widnokręgiem swego przeszłego życia. A kiedy już zdecydował się ostatecznie, zaczął iść z nowem uczuciem swobody i siły i karmił się najmilszemi nadziejami.
Powiedział prawnikowi tylko słowo i otrzymał dwie czwarte zalegającej sumy, gdyż pensja liczyła się od pierwszego stycznia. Z pieniędzmi w kieszeni poszedł do domu. Mieszkanie jego przy ulicy Scotland Street wydało mu się nędznem. Nozdrza jego poraz pierwszy buntowały się przeciw zapachowi rosołu. Zauważył też pewne uchybienia i brak estetyki w manierach swego przybranego ojca, które zdziwiły go i napełniły niesmakiem. Postanowił, że następny dzień ujrzy go w drodze do Paryża.
Przybył do Paryża znacznie wcześniej przed oznaczoną datą, zajął numer w skromnym hoteliku, który zamieszkiwali Anglicy i Włosi, i zaczął się doskonalić w języku francuskim. W tym celu brał lekcje u nauczyciela dwa razy tygodniowo, prowadził pogadanki z włóczęgami na Champs Elysees, wieczorem zaś chodził do teatru. Sprawił sobie nowe, modne ubranie, fryzjer z sąsiedniej ulicy codziennie golił go i poprawiał fryzurę. To nadawało mu wygląd cudzoziemca i ścierało z niego pokost dawnej miernoty.
Wreszcie w niedzielę popołudniu udał się do kasy teatru na ulicy Richelieu. Zaledwie wymienił swe nazwisko, kasjer podał mu bilet w kopercie, na której atrament nie zdążył jeszcze wyschnąć.
— Kupiono go w tej chwili, — rzekł kasjer.
— Naprawdę! — rzekł Francis, — czy nie będzie pan łaskaw mi powiedzieć, jak wyglądał nabywca?
— Pańskiego przyjaciela łatwo jest opisać, — odparł kasjer, — jest stary, silny i piękny, ma siwy włos i bliznę od szabli przez twarz. Pozna go pan niechybnie, rzuca się w oczy.
— Ależ tak, — odparł Francis, — dzięki panu.
— On nie mógł się jeszcze zbytnio oddalić, — dodał kasjer, — jeżeli pan się pospieszy, może go pan jeszcze dopędzić.
Francis nie czekał, by mu to powtórzono. Wybiegł z teatru na środek ulicy i obejrzał się na wszystkie strony. Spostrzegł niejednego siwowłosego mężczyznę, ale żaden nie miał blizny na twarzy. Przez pół godziny przeszukiwał sąsiednie ulice, wreszcie, uznając, że dalsze poszukiwania byłyby głupie, szedł dalej bez celu, aby przechadzką uśmierzyć wzburzenie, bo bliskość spotkania z tym, któremu zawdzięczał życie, głęboko go poruszyła.
Zdarzyło się, że obrał drogę przez rue Dronat i potem przez rue des Martyrs, wypadek posłużył mu lepiej, niż wszelkie przewidywania. Bo oto na zewnętrznym bulwarze, na ławce ujrzał dwóch ludzi, pogrążonych w rozmowie. Jeden był młody, ładny i ciemnowłosy, w ubraniu cywilnem, ale wyglądający na duchownego; drugi pod każdym względem odpowiadał opisowi, danemu przez kasjera. Francis poczuł gwałtowne bicie serca; wiedział, że zaraz usłyszy głos swego ojca. Okrążył siedzącą parę zdaleka i zajął pocichu miejsce za nią, ale obaj rozmawiający byli zbyt zajęci swą rozmową, by go zauważyć. Jak się tego spodziewał Francis, rozmawiano po angielsku.
— Pańskie podejrzenia, Rolles, zaczynają mnie nudzić, — rzekł starszy pan, — mówię, że czynię wszystko, co ode mnie zależy. Nie można zgarnąć miljonów jednym zamachem ręki. Czyż dobrowolnie nie zabrałem ze sobą pana, człowieka dla mnie obcego? Czyż pan nie żyje dostatnio dzięki mojej hojności?
— Z zaliczek pańskich, panie Vandeleur, — poprawił tamten.
— Zaliczki, jeżeli pan woli, i interes zamiast dobrej woli, — odparł Vandeleur gniewnie. — Nie jestem tu po to, by bawić się w ładne słówka. Interes to interes, pański zaś, pozwól pan sobie przypomnieć, jest zbyt trudny na takie fochy. Proszę mi ufać, albo opuścić mnie i szukać sobie kogo innego, ale skończże pan już raz, na litość boską, ze swemi jeremjadami.
— Zaczynam poznawać świat, — odparł tamten, — i widzę, że ma pan wszelkie powody, by prowadzić ze mną fałszywą grę, żadnego zaś, by dokonać ze mną podziału uczciwie. Nie jestem tu również poto, by bawić się w piękne słówka; pan chce zagarnąć djament dla siebie, pan wie, że pan chce, nie śmie pan zaprzeczyć. Pan już sfałszował mój podpis i zrewidował moje mieszkanie w mojej nieobecności. Rozumiem przyczynę zwłoki. Pan czai się z zasadzki; pan jest naprawdę łowcą djamentów i pierwiej czy później, prawem czy lewem, zagarnie pan djament w swe ręce. Powiadam panu, że dość tego. Niech pan nie doprowadza mnie do ostateczności, bo obiecuję zrobić panu niespodziankę.
— Pogróżki nie wyjdą panu na dobre, — odparł Vandeleur, — tu na dwoje babka wróżyła. Brat mój jest tu w Paryżu, policja jest zaalarmowana i jeżeli pan nie przestanie mnie zanudzać swemi jękami, niczem kocur na dachu, przygotuję panu również małą niespodziankę. Ale moja odbędzie się raz jeden, zato na zawsze. Rozumie mnie pan, czy chce pan, abym mu to powtórzył po hebrajsku? Każda rzecz ma swój koniec, a właśnie kończy się moja cierpliwość. We wtorek o siódmej, nie wcześniej o godzinę, o sekundę, nawet chociażby chodziło o życie pańskie. A jeżeli nie chce pan czekać, idź pan chociażby na dno piekła, mile cię tam powitają.
Mówiąc to, dyktator wstał z ławki i poszedł w kierunku Monmartre’u, potrząsając głową i z furją wymachując laską; towarzysz zaś jego pozostał w przygnębieniu na tem samem miejscu.
Francis’a ogarnęło najwyższe zdumienie i przerażenie. Urażony był w najlepszych swych uczuciach. Czułość pełna nadziei, z jaką zajął miejsce za ławką, zamieniła się w rozpacz i odrazę. Stary mr. Scrymgeour, rozmyślał, był znacznie milszym i godniejszym zaufania rodzicem od tego niebezpiecznego i gwałtownego intryganta. Pomimo tych uczuć nie stracił przytomności umysłu i nie zwlekając ani chwili, udał się za dyktatorem.
Złość dyktatora uspokoiła się nagle; pogrążył się tak całkowicie w gniewnych swych myślach, że nie obejrzał się za siebie, aż dotarł do swych drzwi.
Dom jego położony był wysoko na rue Lepic. Można było stąd ogarnąć wzrokiem Paryż cały i oddychać czystem powietrzem wzgórz. Był to dom dwupiętrowy z zielonemi żaluzjami i okiennicami; wszystkie okna, wychodzące na ulicę, były hermetycznie zamknięte. Nad wysokim murem ogrodu wznosiły się wierzchołki drzew, mur zaś był ochroniony przez kobylice. Dyktator zatrzymał się na chwilę, szukając klucza w kieszeni, poczem otworzył furtkę i znikł za ogrodzeniem.
Francis obejrzał się. Miejsce było odludne, dom stał odosobniony w ogrodzie. Zdawało się, że tu skończy poszukiwania. Ale rzuciwszy okiem raz jeszcze, ujrzał tuż obok mały domek, którego facjatka wychodziła na ogród, w facjatce zaś tej było okno. Podszedł od frontu i ujrzał kartę, ogłaszającą nieumeblowane mieszkania do wynajęcia. Francis nie wahał się ani chwili. Wynajął pokój, zapłacił komorne zgóry i wrócił do swego hotelu po bagaż.
Czy stary człowiek z blizną od szabli jest jego ojcem, czy nie, czy jest na tropie, czy nie — dość, że napewno ociera się o jakąś podniecającą tajemnicę. Obiecał sobie, że nie spocznie, aż ją wykryje.
Z okna swego nowego mieszkania Francis Scrymgeour mógł ogarnąć wzrokiem cały ogród domu z zielonemi żaluzjami. Tuż pod nim piękny kasztan o rozłożystych konarach osłaniał parę prostych stołów, na których można było obiadować, podczas upału. Ze wszystkich stron ziemię okrywała gęsta roślinność, ale między stołami a domem ujrzał wysypaną żwirem ścieżkę, która prowadziła od werandy do furtki ogrodowej. Przypatrując się temu miejscu przez deseczki żaluzji, których nie odważył się otwierać, by nie ściągnąć na siebie uwagi, Francis poznawał obyczaje mieszkańców domu, ale z nielicznych obserwacji jego wynikało, że żyją w zamknięciu i zamiłowaniu samotności. Ogród wyglądał, jak klasztorny, dom miał pozory więzienia. Żaluzje zzewnątrz były spuszczone, drzwi na werandę zamknięte. Ogród, pławiący się w świetle zachodu, był w zupełności opustoszały. Tylko nikła smuga dymu z jedynego komina świadczyła o obecności żywych ludzi.
Aby nie próżnować i nadać jakąś barwę swej nowej drodze życiowej, Francis kupił geometrję Euklidesa po francusku i zaczął ją tłómaczyć, pisał na swoim tłómoczku, siedząc na podłodze i oparłszy się o ścianę, ponieważ nie miał ani stołu, ani krzesła. Od czasu do czasu wstawał, by spojrzeć na otoczenie domu z zielonemi żaluzjami, ale żaluzje były uparcie spuszczone, a ogród pusty.
Dopiero późno wieczorem zdarzyło się coś, co wynagrodziło jego nieustanną czynność. Między dziewiątą a dziesiątą silny dzwonek wyrwał go z drzemki; skoczył więc do okna; usłyszał zgrzyt zamków i odsuwanych rygli, poczem ujrzał mr. Vandeleur’a, niosącego latarnię i ubranego w luźny szlafrok z czarnego aksamitu i takąż czapeczkę. Zszedł on z werandy i powoli zmierzał do furtki. Powtórnie zazgrzytały zamki i rygle; w chwilę potem Francis ujrzał w migotliwem świetle latarki, jak dyktator prowadził do domu jakiegoś osobnika, wyglądającego na najgorszego łotra.
W półgodziny później gość został odprowadzony do furtki i pan Vandeleur, postawiwszy światło na jeden ze stołów, dopalał cygaro wśród gałęzi kasztana, nad czemś medytując. Francis, obserwując go przez otwór wśród liści, widział, jak zrzucał popiół z cygara, lub wdychał silniej powietrze. Zauważył chmurę na czole starego człowieka i poruszenia jego ust, świadczące o głębokiem i ciężkiem zamyśleniu. Dopalił już prawie cygaro, gdy nagle głos młodej dziewczyny oznajmił godzinę z wnętrza domu.
— W tej chwili, — odparł John Vandeleur.
Z temi słowami odrzucił niedopałek i, biorąc latarnię, powędrował ku werandzie. Gdy drzwi się za nim zamknęły, zupełna ciemność zaległa ogród. Francis wytężał napróżno wzrok, nie mogąc uchwycić najmniejszego światełka za żaluzjami. Wywnioskował stąd, że pokoje sypialne musiały się znajdować po drugiej stronie domu.
Wczesnym rankiem (bo obudził się wcześnie, spędziwszy niewygodnie noc na podłodze) stwierdził, że rzecz ma się inaczej. Żaluzje, jedna po drugiej, podniosły sie, widać pod naciśnięciem sprężyny z wewnątrz, i odsłoniły drugie stalowe żaluzje, takie, jakie widzimy na wystawach sklepowych. Te zostały zwinięte w ten sam sposób, i pokoje wietrzyły się przez godzinę. Po upływie godziny p. Vandeleur własnoręcznie zamknął obie pary żaluzyj.
Kiedy Francis trwał w zdumieniu wobec tych ostrożności, drzwi się otwarły, i młoda dziewczyna wyszła do ogrodu. Upłynęło zaledwie parę minut, zanim znów ukryła się w domu, ale Francis’owi wystarczyła ta chwila, aby się przekonać o jej nadzwyczajnych powabach. Wzbudziło to nietylko jego ciekawość, lecz i wprawiło go w stan wielkiego podniecenia. Od tej chwili przestały go trapić niepokojące zachowanie i więcej niż dwuznaczny tryb życia jego ojca; od tej chwili z żarliwością przylgnął do swojej nowej rodziny. I czy młoda pani miała mu być siostrą, czy żoną — w każdym razie była ona aniołem w przebraniu. Ogarnęła go nagle zgroza na myśl, że mógł się omylić i, że, śledząc p. Vandeleur, poszedł może nie za osobą właściwą.
Portjer, do którego się zwrócił, nie udzielił mu prawie żadnych wyjaśnień. A tymczasem w życiu tych ludzi nie wszystko było w porządku, na dnie tkwiła jakaś tajemnica. Lokator-sąsiad był Anglikiem niezmiernie bogatym i bardzo ekscentrycznym w gustach i zwyczajach. Posiadał wielkie zbiory w swym domu i dla ochrony, zaopatrzył mieszkanie w żaluzje stalowe, w system zamków i kobylice wzdłuż muru ogrodowego. Żył w samotności, widując tylko dziwnych ludzi, z którymi widocznie łączyły go jakieś stosunki. W domu nie było nikogo, oprócz panienki i starej służącej.
— Czy panienka jest jego córką? — zapytał Francis.
— Ależ tak, — odparł portjer, — panienka jest córką pana domu i to jest dziwne, że tak umie pracować. Pomimo wszystkich jego bogactw, ona to chodzi na rynek, i codzień można ją zobaczyć, jak przechodzi z koszykiem.
— A zbiory? — zagadnął nowy lokator.
— Proszę pana, — odrzekł człowiek, — mają one olbrzymią wartość. Więcej nie umiem panu powiedzieć. Od przybycia pana de Vandeleur nikt z tej dzielnicy nie przestąpił jego progu.
— Dajmy na to, że nikt, — nie dawał za wygraną Francis, — ale może ma pan jakieś pojęcie, co zawiera ta słynna kolekcja? Obrazy, tkaniny, posągi, klejnoty.
— Daję słowo, — wzruszył portjer ramionami, — gdyby to były nawet marchewki, to i wtedy nie umiałbym nic panu powiedzieć. Skąd mam wiedzieć? Dom jest strzeżony, jak twierdza, sam pan widział.
A kiedy Francis wracał rozczarowany do swego pokoju, portjer zawołał go z powrotem.
— Przypomniałem sobie, proszę pana, — powiedział, — pan de Vandeleur bywał w różnych częściach świaia, i raz słyszałem od ich starej posługaczki, że pan przywiózł ze sobą dużo djamentów. Jeżeli to prawda, śliczności są tam za temi żaluzjami do obejrzenia.
W niedzielę Francis był już zawczasu na swem miejscu w teatrze. Zakupione dla niego krzesło stało na trzeciem miejscu po lewej stronie, nawprost jednej z dolnych lóż. Ponieważ miejsce było specjalnie wybrane, niewątpliwie coś stąd wynikało. Instynkt podpowiadał mu, że ta loża naprzeciw odgrywa jakąś rolę w dramacie, w który został bez swej wiedzy wmieszany. W rzeczy samej, z loży tej można było go obserwować od początku do końca przedstawienia, jeżeli komuś na tem zależało; widzowie zaś mogli się schować wgłębi loży, nie pozwalając przypatrywać się sobie nawzajem. Obiecywał sobie nie spuścić jej z oka na chwilę i, czy to rozglądając się po teatrze, czy też patrząc na scenę, wciąż zezował ku pustej loży.
Przed końcem drugiego aktu, otwarły się drzwi; dwie osoby weszły i usiadły w cieniu loży. Francis z trudnością opanował wzruszenie. Był to p. Vandeleur i jego córka. Krew zatętniła mu gwałtownie w żyłach; odwrócił głowę. Nie śmiał patrzeć, obawiając się wzbudzić podejrzenie. Program, który czytał wciąż od początku do końca, bielał i czerwieniał w jego oczach, A kiedy spojrzał na scenę, wydała mu się czemś dalekiem, głosy zaś i gesty aktorów stały się impertyneckie i bezsensowme.
Od czasu do czasu ryzykował i spoglądał ku loży. Wreszcie oczy jego spotkały oczy młodej dziewczyny, Doznał wstrząsu, a w oczach jego zagrały wszystkie kolory tęczy. Coby dał za to, by podsłuchać rozmowę Vandeleur’ów! Coby dał za śmiałość, by wyjąć lornetkę i dobrze przyjrzeć się jej powierzchowności i wyrazowi twarzy? Tam, wiedział o tem, zapadała w tej chwili decyzja o jego losie, a on nie mógł nawet zabrać głosu, lecz skazany był na siedzenie tu i na cierpienie w bezsilnej udręce.
Wreszcie akt się skończył. Kurtyna zapadła, a publiczność powstała z miejsc, by przejść się podczas przerwy. Francis uznał za naturalne i konieczne pójść za przykładem innych, a powstawszy, przejść tuż koło owej loży. Przywoławszy całą swą odwagę, ze spuszczonym wzrokiem Francis minął to miejsce. Szedł bardzo powoli, nie puszczał go naprzód starszy pan, który posuwał się z niewiarogodną ostrożnością, burcząc coś przytem pod nosem. Cóż miał uczynić? Czy, idąc, miał zwrócić się do Vandeleur‘ów, nazywając ich po imieniu? Czy miał wyjąć kwiat z butonierki i rzucić do loży? Czy miał podnieść głowę i rzucić długie, czułe wejrzenie na tę która była jego siostrą albo narzeczoną? Wśród tej walki z samym sobą ujrzał wizję swego dawnego, jednostajnego istnienia w banku i ogarnął go żal za przeszłością.
Tymczasem stał nawprost i, chociaż wciąż był niezdecydowany, czy ma coś uczynić, czy nic wcale, odwrócił głowę i podniósł oczy. Ale zaledwie to uczynił, wydał okrzyk rozczarowania i stanął, jak wryty. Loża byta pusta. Podczas gdy on posuwał się powoli, p. Vandeleur i jego córka spokojnie wyślizgnęli się z loży.
Grzeczny widz, idący za nim, przypomniał mu, że zagradza drogę. Ruszył więc mechanicznie naprzód i pozwolił, by tłum porwał go za sobą i wyniósł z teatru. Gdy był już na ulicy, a tłok się zmniejszył, stanął i oprzytomniał powoli. Był zdziwiony, czując gwałtowny ból głowy i nie przypominając sobie ani słowa z dwóch aktów, na których był obecny. Kiedy podniecenie jego uciszyło się nieco, poczuł nieprzezwyciężoną senność, zawołał więc dorożkę i pojechał do swego mieszkania, nadzwyczajnie wyczerpany i dręczony głuchą niechęcią do życia.
Następnego rana czatował na pannę Vandeleur w drodze na targ i o ósmej ujrzał ją na ulicy. Była ubrana skromnie, biednie prawie, ale w sposobie trzymania głowy, w jej ruchach była jakaś szlachetna giętkość tak, że wyglądała dystyngowanie w najgorszem ubraniu. Nawet koszyk niosła tak zgrabnie, że stawał się jej ozdobą. Gdy Francis wyszedł z za drzwi, wydało mu się, że słońce szło za nią, zaś cienie uciekały przed jej stopami, a w klatce od ulicy śpiewał ptak.
Przepuścił ją koło swych drzwi, potem pośpieszył za nią i zawołał po imieniu:
— Panno Vandeleur!
Odwróciła się, a zobaczywszy go, zbladła śmiertelnie.
— Proszę mi wybaczyć, — ciągnął dalej, — Bóg widzi że nie mam zamiaru przestraszyć pani, a, i cóż może być strasznego we mnie, który tak dobrze pani życzy? Proszę mi wierzyć, że działam raczej pod naciskiem konieczności, niż z własnej woli. Łączy nas przecież coś wspólnego, a ja jestem jakby pogrążony w ciemności. Chciałem uczynić wiele, a ręce moje są związane. Nie wiem nawet, jakie mam żywić uczucia, ani też kto mi jest przyjacielem, a kto wrogiem.
Przemówiła z wysiłkiem:
— Nie wiem, kim pan jest.
— Ależ tak! Pani wie, panno Vandeleur, — odparł Francis, — wie pani lepiej odemnie. To właśnie chcę przedewszystkiem wyjaśnić. Proszę mi powiedzieć, co pani wie, — prosił, — proszę mi powiedzieć, kim jestem ja, kim jest pani i w jaki sposób związane są nasze losy. Proszę pomóc mi choć trochę w życiu, panno Vandeleur, — tylko słowo, tylko parę słów, aby mną pokierować, tylko imię mego ojca, jeżeli pani raczy, a będę wdzięczny i zadowolony.
— Nie będę się starała zwodzić pana, — odparła, — wiem, kim pan jest, ale nie wolno mi tego powiedzieć.
— Proszę mi więc powiedzieć przynajmniej, że wybacza mi pani moje natarczywe domysły, a będę czekał z całą cierpliwością. — Jeżeli nie mogę wiedzieć, obejdę się bez tego. Jest to okrutne, ale trudno. Proszę tylko mych zmartwień nie powiększać myślą, że uczyniłem sobie wroga z pani.
— Postępowanie pana było całkiem zrozumiałe, — odparła, — i nie mam panu nic do wybaczenia. Żegnam pana.
— Czy to ma być pożegnanie na zawsze? — zapytał.
— Gdybym mogła sama to wiedzieć, — odparła, — żegnam pana tymczasem, jeżeli pan woli.
I z temi słowami oddaliła się.
Francis wrócił do swego mieszkania silnie wzburzony. Tłumaczenie Euklidesa bardzo mało posunęło się naprzód tego rana, i Francis częściej przebywał u okna, niż u swego zaimprowizowanego biurka. Ale zobaczył tylko powrót panny Vandeleur, spotkanie jej z ojcem, który palił na werandzie triczinopolskie cygaro, pozatem przed obiadem nie zaszło nic godnego uwagi w okolicy domu z zielonemi żeluzjami. Młodzieniec szybko zaspokoił głód w sąsiedniej restauracji i wrócił z niezaspokojoną ciekawością do domu na Rue Lepic. Groom oprowadzał konia tam i z powrotem przed murem ogrodu. Portjer z mieszkania Francis’a palił fajkę przed drzwiami, i przyglądał się koniom i liberji.
— Miech pan patrzy, — zawołał, — co za piękne konie, co za szykowna liberja! Należy to do brata pana de Vandeleur, który tam właśnie przybył z wizytą. Jest to człowiek wybitny, jenerał w waszym kraju. Pan zapewne zna go ze słyszenia.
— Przyznaję, — odparł Francis, — że nigdy przedtem nie słyszałem o jenerale Vandeleur. Mamy wielu oficerów tej rangi, ja sam zaś należę do cywilów.
— To on, — objaśniał portjer, — stracił wielki djament indyjski. O tem to pan pewnie nieraz czytał w gazetach.
Uwolniwszy się od portjera, Francis pobiegł na górę i pospieszył do okna. Tuż pod otworem wśród liści kasztana siedzieli obaj panowie, paląc cygara i rozmawiając. W jenerale, człowieku czerwonym, o postawie wojskowej można było znaleźć pewne podobieństwo rodzinne do brata; rysy miał nieco podobne, tę samą swobodną i władną postawę. Ale był starszy, mniejszy i wygląd miał pospolitszy. Podobieństwo jego było podobieństwem karykatury i obok dyktatora wyglądał nędznie i staro.
Oparci o stół, bardzo byli pochłonięci rozmową. Francis zdołał uchwycić z niej zaledwie parę wyrazów. Ale i z tego mógł wywnioskować, że tematem rozmowy był on i jego losy. Kilkakrotnie usłyszał nazwisko Scrymgeour, które łatwo było odróżnić, ale częściej zdawało mu się, że słyszy imię Francis.
W końcu jenerał, silnie zagniewany, wydał kilka gwałtownych okrzyków.
— Francis Vandeleur, — zawołał, akcentując ostatni wyraz, — Mówię ci, Francis Vandeleur.
Dyktator poruszył się całem ciałem, napoły twierdząco napoły wzgardliwie, ale odpowiedzi jego Francis nie dosłyszał.
— Czy to on był tym Francisem Vandeleur? — dociekał. — Czy spierali się o imię, pod którem miał wejść w związki małżeńskie? A może też wszystko to było tylko snem i ułudą jego zmęczonej wyobraźni?
Po pauzie, wypełnionej zbyt cichą rozmową, między parą siedzącą pod kasztanem, znów wybuchła sprzeczka i jenerał podniósł głos, tak, że Francis mógł go słyszeć.
— Żona moja? — krzyczał, — żona moja otrzymała odszkodowanie. Nie chcę słyszeć jej imienia. Źle mi się robi na samo jej wspomnienie.
Tu zaklął głośno i uderzył pięścią w stół.
Z gestów dyktatora widać było, że uspakajał go po ojcowsku. Wkrótce potem odprowadził go do furtki ogrodu. Obaj dość serdecznie podali sobie ręce. Ale zaledwie furtka zamknęła się za gościem, John Vandeleur roześmiał się, a śmiech ten zabrzmiał wrogo, djabelsko prawie w uszach Francisa Scrymgeour.
Tak więc przeszedł jeszcze jeden dzień, a on niczego się nie dowiedział. Ale młody człowiek przypomniał sobie, że jutro będzie wtorek i obiecywał sobie ciekawe odkrycia. Złe, czy dobre — napewno rozjaśnią mu wiele, a może szczęście uśmiechnie się do niego, i uda mu się dotrzeć do jądra tajemnicy, otaczającej jego i jego rodzinę.
Za zbliżeniem się godziny obiadowej w ogrodzie domu o zielonych żaluzjach zaczęły się przygotowania. Stół, którego część Francis widział przez liście kasztanu, miał służyć za kredens; tam miano odstawiać półmiski i sałaty; drugi, prawie całkowicie schowany za gałęźmi, był nakryty do obiadu i Francis widział lśnienie białego obrusa i połysk srebra
Mr. Rolles przybył punktualnie co do minuty. Wyglądał, jak człowiek, mający się na baczności, mówił cicho i mało. Dyktator, przeciwnie, był w najlepszym humorze. Śmiech jego, młody i przyjemny, często dochodził z ogrodu. Z modulacji i zmian jego głosu widać było, że opowiadał rzeczy zabawne i naśladował wymowę różnych narodów. Wkrótce zanim on i młody pastor dopili swój wermut, rozwiała się wszelka nieufność, i rozmawiali, jak para dobrych kolegów.
Wkońcu ukazała się panna Vandeleur, niosąc wazę z zupą. Mr. Rolles podbiegł, ofiarując swą pomoc, od której uchyliła się ze śmiechem. Wszyscy troje zaczęli żartować, że panna Vandeleur sama obsługuje.
— Swobodniej człowiek przy tem się czuje, — usłyszał słowa p. Vandeleur.
W chwilę potem siedzieli na swych miejscach i Francis nic prawie nie widział i nie słyszał. Ale przy obiedzie było wesoło. Pod kasztanem toczyła się gawęda, słychać było brzęk noży i widelców. Francis, który miał tylko bułkę do żucia, zazdrościł tym, co siedzieli przy wytwornym obiedzie. Ukazywał się półmisek za półmiskiem, potem wspaniały deser i butelka starego wina, które pieczołowicie odkorkowywał sam dyktator. Zapadał już mrok, na stole więc postawiono lampę, a na kredensie dwie świece, gdyz noc była pogodna, gwiaździsta i cicha. Światło padało na werandę i ogród, iluminując go, a liście połyskiwały w ciemności.
Może poraz dziesiąty panna Vandeleur weszła do domu i wróciła z serwisem do kawy, który postawiła na kredensie. Wtedy ojciec jej podniósł się z miejsca.
Francis usłyszał, jak mówił:
— Kawa to moja specjalność.
I po chwili ujrzał swego domniemanego ojca, stojącego przy kredensie w świetle świec.
Mówiąc ciągle przez ramię, pan Vandeleur wlał do dwóch filiżanek brunatny napój, i szybkim ruchem kuglarza wylał zawartość małej flaszeczki do mniejszej filiżanki. Ruch jego był tak szybki, że nawet Francis, który patrzył mu prosto w twarz, zaledwie zdążył to zauważyć. Tymczasem pan Vandeleur, śmiejąc się wciąż, wrócił do stołu z dwiema filiżankami.
— Zanim dopijemy, — powiedział, — nadejdzie napewno nasz Żyd.
Trudno opisać zmieszanie i rozpacz Francis’a Scrymgeour. Widział fałszywą grę, rozwijającą się przed jego oczami, czuł, że powinien zainterwenjować, ale nie wiedział, jak. Mógł to być tylko żart, a w takim razie, jak wyglądałby niepowołany świadek, rzucający ostrzeżenie? Jeżeli zaś nie były to żarty, a zbrodniarzem był jego właściwy ojciec, to jakże cierpiałby nad tem, że sprowadził klęskę na tego, któremu zawdzięczał życie! Poraz pierwszy uświadomił sobie, że właściwie jest tu w roli szpiega. Oczekiwać biernie i bezczynnie wśród takich okoliczności i z taką walką sprzecznych uczuć w piersi było najcięższą torturą. Uczepił się deseczek żaluzji, serce jego biło szybko i nierówno, ciało okryło się obfitym potem.
Przeszło chwil kilka.
Zauważył, że rozmowa była mniej ożywiona, zapadały chwile milczenia. Ale wciąż nie zachodziło nic niepokojącego, ani godnego uwagi.
Nagle rozległ się brzęk szkła stłuczonego, a za nim słaby, głuchy stuk, jakby ktoś upadł głową na słół. W tejże chwili przeszywający krzyk rozległ się w ogrodzie.
— Coś ty zrobił — krzyczała panna Vandeleur, — on umarł!
Dyktator odpowiedział szeptem tak głośnym i syczącym, że dosłyszał go nawet Francis przy oknie.
— Milcz, — rzekł p. Vandeleur, — człowiek ten jest równie zdrów, jak ja. Weź go za nogi, a ja go wezmę za ramiona.
Francis słyszał, jak panna Vandeleur zapłakała gwałtownie.
— Słyszysz, co mówię? — podjął dyktator w tym samym tonie, — czy też chcesz pogniewać się ze mną? Pozostawiam to pani do wyboru, panno Vandeleur.
Zapadła chwila milczenia, poczem dyktator odezwał się znowu.
— Weź tego człowieka za nogi, — muszę go wnieść do domu. Gdybym był młodszy, pomógłbym sobie sam przeciw światu całemu. Ale ciężą na mnie lata i niebezpieczeństwa, ręce moje osłabły i muszę się zwrócić do ciebie o pomoc.
— To zbrodnia, — odparła dziewczyna.
— Jestem twoim ojcem, — powiedział z naciskiem p. Vandeleur.
Wezwanie to podziałało. Na żwirze rozległo się szamotanie, krzesło zostało przewrócone, i Francis ujrzał, jak ojciec i córka wlekli się po ścieżce i znikli za drzwiami, niosąc martwe ciało p. Rolles, które podtrzymywali pod kolanami i pod ramionami. Młody pastor był blady, zwisał bezwładnie, a głowa jego opadała z boku na bok za każdym krokiem.
Czy był żywy, czy martwy? Pomimo oświadczenia dyktatora, Francis był pewny raczej tego ostatniego. Popełniono wielką zbrodnię. Katastrofa spadła na mieszkańców domu o zielonych żaluzjach. Ku swemu zdumieniu Francis poczuł, że przerażenie z powodu tej śmierci rozpłynęło się w smutku i trosce o dziewczynę i starca, który, jak sądził, był w najwyższym niebezpieczeństwie. Serce jego wezbrało uczuciem poświęcenia. On także chce pomóc swemu ojcu przeciw temu człowiekowi i całej ludzkości. Otworzył żaluzje i z zamkniętemi oczami rzucił się w gąszcz kasztanu.
Gałąź po gałęzi wyślizgiwała mu się z garści albo łamała pod jego ciężarem. Wtem poczuł mocną gałąź pod pachą i zawisł na niej przez chwilę w powietrzu. Potem puścił gałąź i spadł ciążko na stół. Okrzyk trwogi z głębi domu ostrzegł go, że wtargnięcie jego zauważono. Zataczając się, stanął na nogach, kilku skokami przesadził przestrzeń, dzielącą go od werandy i stanął przed drzwiami.
W małym pokoju, wyłożonym matami i zastawionym wzdłuż ścian oszklonemi szafami, pełnemi rzadkich i kosztownych okazów muzealnych, p. Vandeleur stał pochylony nad ciałem p. Rolles. Podniósł się, gdy Francis wszedł i ręce ojca i córki na chwilę jedną zetknęły się ze sobą. Była to jedna znikoma chwila, jedno mrugnięcie oka a starczyło jej na ten drobny ruch. Młodzieniec nie miał czasu dokładnie sobie tego uświadomić, upewnić się co do swych wrażeń, ale wydało mu się, że dyktator wziął coś z piersi pastora, spojrzał na to przelotnie, trzymając w swej dłoni, i nagle szybko oddał córce.
Wszystko to już się dokonało, gdy Francis jedną nogą przestępował dopiero przez próg, a drugą trzymał w powietrzu. W chwilę później klęczał już przed p. Vandeleur.
— Ojcze, — zawołał, — pozwól sobie pomóc. Uczynię, co każesz, nie pytając o nic. Proszę mnie traktować, jak syna, a znajdziesz we mnie synowskie poświęcenie.
Pierwszą odpowiedzią dyktatora był straszny wybuch klątw.
— Ojciec i syn? — krzyczał, — syn i ojciec? Co to za djabelska komedjancka scena? Jak pan wszedł do mego ogrodu? Czego pan chce? I kim pan jest do licha?
Francis zgnębiony i zawstydzony, podniósł się z klęczek i stał w milczeniu.
Nagły błysk oświecił pamięć p. Vandeleur i wtedy zaśmiał się głośno.
— Widzę, — zawołał. — To Scrymgeour. Bardzo dobrze, panie Scrymgeour. W paru słowach skreślę stanowisko pana. Pan wchodzi do mej prywatnej rezydencji gwałtem, lub może podstępem, ale zaiste bez najmniejszej zachęty z mej strony. I w chwili, gdy mam kłopot z gościem, który zemdlał przy stole, rzuca się pan na mnie z wyznaniem uczuć synowskich. Pan nie jest moim synem. Jest pan nieprawym synem mego brata i pewnej rybaczki, jeżeli chce pan wiedzieć. Patrzę na pana z obojętnością, graniczącą z odrazą. A patrząc na postępowanie pana w tej chwili, sądzę, że strona duchowa pana odpowiada jego powierzchowności. Przykre te zdania polecam panu do rozpamiętywania w wolnych chwilach. Tymczasem proszę pana uwolnić nas od swej obecności. Gdybym nie był zajęty, — dodał dyktator z przeraźliwą klątwą, — sprawiłbym panu tęgie lanie na odchodnem.
Francis słuchał, głęboko upokorzony. Uciekłby, gdyby to było możliwe, ale ponieważ nie widział sposobu, w jaki mógłby opuścić rezydencję, wtargnąwszy do niej tak nieszczęśliwie, stał na miejscu, jak głupi.
Panna Vandeleur przerwała milczenie.
— Ojcze, — rzekła, — mówisz w gniewie. Pan Scrymgeour jest w błędzie, ale zamiary jego były jaknajlepsze.
— Dziękuję za te słowa, — odparł dyktator, — przypominasz mi o innych rzeczach, które zakomunikować panu Scrymgeour uważam za punkt honoru. Brat mój, — ciągnął, zwracając się do młodzieńca, — był na tyle głupi, że wyznaczył panu pensję. Był na tyle głupi i zarozumiały, że proponował małżeństwo między panem a tą oto młodą panną. Przed dwoma dniami pokazano jej pana i z przyjemnością mogę panu zakomunikować, że odrzuciła myśl tego związku z niesmakiem. Pozwolę sobie dodać, że mam znaczny wpływ na ojca pańskiego i nie będzie to moją winą, jeżeli przed upływem tygodnia nie odbierze panu pensji i nie odeśle z powrotem do gryzmolenia.
Ton głosu starca bardziej jeszcze ranił niż jego słowa. Francis czuł, że się wystawia na pogardę najokrutniejszą, nieznośną, druzgocącą. Doznał zawrotu głowy i zakrył twarz dłońmi. Z ust jego wydarło się suche łkanie. Ale panna Vandeleur raz jeszcze wmieszała się do rozmowy.
— Panie Scrymgeour, — rzekła równym, jaśnym głosem, — nie powinny pana martwić twarde słowa mego ojca. Nie czuję do pana odrazy, przeciwnie, prosiłam, by mi wolno było lepiej poznać pana. To zaś co zaszło dziś wieczorem, napełniło mnie, niech mi pan wierzy, szacunkiem i współczuciem dla pana.
Właśnie w tej chwili pan Rolles poruszył konwulsyjnie ręką i to przekonało Francisa, że był tylko uśpiony narkotykiem, którego działanie zaczynało ustawać. P. Vandeleur pochylił się nad nim i przypatrzył się jego twarzy.
— Żwawo, żwawo, — zawołał, podnosząc głowę, — niechże się już skończy ta komedja. Ponieważ jest pani tak zachwycona jego zachowaniem się, panno Vandeleur, proszę wziąć świecę i wyprowadzić stąd precz tego bękarta.
Młoda panna usłuchała z pośpiechem.
— Dziękuję pani, — rzekł Francis, gdy znaleźli się sami w ogrodzie, — dziękuję z całej duszy. Był to najcięższy wieczór mego życia, ale związane z nim będzie miłe wspomnienie.
— Mówiłam tak, jak czułam, — odparła, — i sprawiedliwie w stosunku do pana. Bardzo mi przykro, że ojciec obszedł się z panem tak niegrzecznie.
Doszli do furtki ogrodowej, i panna Vandeleur, postawiwszy świecę na ziemi, zaczęła odsuwać rygle.
— Jeszcze słowo, — rzekł Francis, — czy to ostatni raz? Czy nie zobaczę pani więcej?
— Niestety, — westchnęła, — słyszał pan co mówi mój ojciec. Muszę słuchać, cóż mam czynić?
— Proszę mi powiedzieć, przynajmniej, że nie dzieje się to za zgodą pani, — nalegał Francis, — proszę powiedzieć, że pani nie chce, aby to nasze widzenie było ostatnie.
— Ależ tak, — potwierdziła, — nie chcę, bynajmniej. Pan mi się wydaje prawym i dzielnym człowiekiem.
— W takim razie, — rzekł Francis, — proszę mi dać coś na pamiątkę.
Zatrzymała się z ręką na kluczu, bo różne rygle i sztaby były odsunięte i pozostawał tylko zamek.
— Jeżeli się zgodzę, — rzekła, — czy pan mi obieca ściśle wykonać to, co panu powiem?
— Czyż może pani pytać? — żywo zaprotestował Francis, — na rozkaz pani uczynię wszystko.
Obróciła klucz w zamku i otworzyła drzwi.
— Niech tak będzie, — rzekła, — pan nie wie, o co pan prosi, ale niechże tak będzie. Cokolwiek pan usłyszy, — mówiła dalej, — cokolwiek się stanie, proszę nie wracać do tego domu. Proszę biec, proszę się śpieszyć, aż pan dobiegnie do ludnych i oświetlonych ulic śródmieścia. A i tam niech pan ma się na baczności. Grozi panu większe niebezpieczeństwo, niż pan przypuszcza. Proszę mi obiecać, że pan nie spojrzy na pamiątkę odemnie, aż pan będzie w miejscu bezpiecznem.
— Obiecuję, — zapewnił Francis.
Włożyła w dłoń jego coś luźnie owiniętego w chusteczkę do nosa i w tejże chwili z siłą, którejby u niej nigdy nikt nie przypuścił, wypchnęła go na ulicę.
— Teraz proszę biec, — krzyknęła.
Usłyszał za sobą trzask zamykanych drzwi i zgrzyt rygli.
— Mój Boże, — rzekł, — jeżeli obiecałem...
I popędził uliczką, prowadzącą ku Rue Ravignon.
Nie ubiegł jeszcze pięćdziesięciu kroków od domu z zielonemi żaluzjami, gdy okrzyk iście szatański zabrzmiał w ciszy nocnej. Zatrzymał się machinalnie. Jakiś przechodzień stanął również. W oknach sąsiednich domów ukazali się ludzie. Pożar nie mógłby wywołać większego zamieszania w tej pustej dzielnicy. A tymczasem był to tylko człowiek, krzyczący z wściekłości i rozpaczy, jak lwica, której zabrano małe. I Francis usłyszał ze zdumieniem i trwogą własne swe imię, rzucane w powietrze wśród przekleństw angielskich.
Pierwszym jego odruchem było powrócić do domu, drugim, gdy, przypomniał sobie słowa panny Vandeleur — przyśpieszyć ucieczkę. Zrywał się właśnie do biegu, gdy dyktator, bez kapelusza, z rozwianym siwym włosem, z głośnym wrzaskiem mignął koło niego, jak pocisk, wyrzucony z działa, i pędem pobiegł wdół.
— No, miałem prawie nóż na gardle, — pomyślał Francis, — nie wiem czego chce odemnie i dlaczego się tak emocjonuje, w każdym razie nie jest to pożądane towarzystwo w tej chwili, i najlepiej uczynię, idąc za radą panny Vandeleur.
Mówiąc tak do siebie, zawrócił i pobiegł wdół ulicą Lepic, podczas gdy jego prześladowca gonił go z przeciwnej strony. Plan był źle obmyślony; musiał oczywiście wstąpić do najbliższej kawiarni i przeczekać, aż ustanie pościg. Ale Francis nie tylko nie miał doświadczenia i zdolności do drobnych wojen życia prywatnego, lecz nie poczuwał się do żadnej winy; zdawało mu się, że najwyżej może mu grozić nieprzyjemne spotkanie. Dziś wieczór odbył już pierwszą praktykę niemiłych rozmów; nie przypuszczał też jakiegoś niedomówienia ze strony panny Vandeleur. Cierpiał na ciele i na duchu — ciało było, jak zbite, dusza przeszyta boleśnie strzałami. Musiał przyznać, że p. Vandeleur miał język zabójczy.
Myśląc o ciosach, które nań spadły, przypomniał sobie też, że nietylko wyszedł bez kapelusza, ale że i ubranie jego ucierpiało bardzo przy złażeniu po kasztanie. W pierwszym lepszym sklepie kupił sobie tani kapelusz filcowy i pobieżnie uporządkował ubranie na sobie. Pamiątkę panny Vandeleur zawiniętą w chustkę, włożył do kieszeni od spodni.
Zaledwie odszedł kilka kroków od sklepu, gdy poczuł nagle wstrząśnienie; czyjaś dłoń ścisnęła go za gardło, do twarzy jego zbliżyła się czyjaś wściekła twarz, a otwarte usta zaczęły wrzeszczeć mu do ucha przekleństwa. Dyktator, nie trafiwszy na ślad swej ofiary, obrał inną drogę. Francis był silnym chłopakiem, ale nie dorównywał swemu przeciwnikowi ani siłą, ani zręcznością. Po bezskutecznej walce poddał się napastnikowi z rezygnacją.
— Czego pan chce odemnie, — zapytał.
— Pomówimy o tem w domu, — odparł dyktator ze strasznem spojrzeniem.
I powlókł młodzieńca wgórę ku domowi z zielonemi żaluzjami.
Ale Francis, chociaż już nie walczył, czekał tylko sposobności, by się wyrwać na wolność. Szarpnął się nagle, zostawiając kołnierz swej marynarki w rękach p. Vandeleur, i jeszcze raz popędził co sił ku Bulwarom. I tu odwróciła się karta. Jeżeli dyktator był silniejszy, Francis, będący w pełni swej młodości, biegał prędzej i uciekł niebawem, przedzierając się przez tłumy. Wolny był teraz, ale czuł rosnącą trwogę i zdziwienie, szedł żwawo, aż znalazł się na Placu Opery, oświetlonym elektrycznością.
— Teraz, — pomyślał, — panna Vandeleur może być zadowolona.
Skierował się na prawo po linji bulwarów, wszedł do Café Américain i kazał podać sobie piwa. Było zawcześnie lub zapóźno dla większości bywalców tej kawiarni. Tylko kilka osób, wyłącznie mężczyzn, ciemniało, jak plamy rozrzucone po sali przy stolikach. Francis był zbyt pochłonięty swemi myślami, by zwrócić na nich uwagę.
Wyjął chusteczkę z kieszeni. Zawinięte w niej było pudełeczko safjanowe z ozdobami i klamerkami ze złota. Za naciskiem sprężynki Francis otworzył je i ku przerażeniu swemu ujrzał monstrualnej wielkości djament, który rzucał oślepiające blaski. Wszystko to było tak niezrozumiałe, wartość kamienia była tak olbrzymia, że Francis siedział, patrząc nieruchomo w otwarte pudełeczko, bez ruchu, bez świadomości, jak człowiek, który pod nagłym ciosem zidjociał.
Nagle na ramię jego lekko, lecz stanowczo opadła czyjaś dłoń, a głos spokojny, chociaż brzmiący rozkazująco, wymówił mu do ucha:
— Proszę zamknąć pudełeczko i opanować swój wyraz twarzy.
Podniósł wzrok i ujrzał człowieka jeszcze młodego, o powierzchowności spokojnej i ujmującej, ubranego z prostotą, znamionującą jednak bogactwo. Człowiek ten wstał od sąsiedniego stolika, przyniósł swą szklankę i siadł obok Francis’a.
— Proszę zamknąć pudełeczko, — powtórzył cudzoziemiec, — i położyć je z powrotem do kieszeni, gdzie nie powinnoby wcale się znajdować, jestem tego pewny. Proszę się postarać zmienić ten obłąkany wyraz twarzy i proszę się zachowywać, jakbym był pana znajomym, którego pan spotkał. Tak! Proszę trącić się szklanką ze mną. To lepiej. Boję się, proszę pana, że pan jest „amatorem“.
Cudzoziemiec wymówił te słowa ze szczególnym uśmiechem, oparł się o poręcz i zaciągnął się papierosem.
— Na litość boską, — rzekł Francis, — proszę mi powiedzieć, kim pan jest i co to znaczy? Dlaczego mam słuchać pana, nie wiem. Ale co prawda, uwikłałem się dziś wieczór w takie przygody i wszyscy ludzie na mej drodze zachowywali się tak dziwnie, że musiałem albo zwariować, albo przenieść się na inną planetę. Twarz pana wzbudza we mnie zaufanie, wydaje mi się pan rozumnym, dobrym i doświadczonym człowiekiem. Proszę mi powiedzieć na Boga, czemu pan zwrócił się do mnie w tak dziwny sposób.
— Wszystko we właściwym czasie, — odparł cudzoziemiec, musi mi pan wpierw odpowiedzieć, w jaki sposób Djament Radży trafił do pana?
— Djament Radży! — powtórzył Francis, jak echo.
— Nie mówiłbym tak głośno na miejscu pana, — odparł drugi, — ale napewno ma pan Djament Radży w kieszeni, widziałem go w kolekcji sir Tomasza Vandeleur i trzymałem w ręku ze dwadzieścia razy.
— Sir Tomasz Vandeleur! Jenerał! Mój ojciec! — zawołał Francis.
— Ojciec pana? — powtórzył nieznajomy, — nie wiedziałem, że jenerał ma dzieci.
— Jestem synem nieślubnym, proszę pana, — odparł Francis, rumieniąc się.
Tamten skłonił głowę poważnie. Był to ukłon pełen szacunku, ukłon człowieka, w milczeniu przepraszającego równego sobie. I Francis, sam nie wiedząc czemu uczuł ulgę, uczuł się pokrzepionym. Było mu dobrze w towarzystwie tego człowieka. Zdawało mu się, że uczuł grunt pod nogami. Odczuwał dla swego interlokutora coraz większy szacunek i machinalnie zdjął kapelusz, jakby w obecności zwierzchnika.
— Widzę, — rzekł nieznajomy, — że przygoda pana nie przeszła spokojnie. Ma pan oderwany kołnierz, podrapaną twarz i cięcie na skroni. Niech pan wybaczy mi moją ciekawość i wytłumaczy mi, skąd te obrażenia i w jaki sposób ma pan skradzioną rzecz tak olbrzymiej wartości w kieszeni.
— Myli się pan, — odparł Francis gorąco, — nie mam u siebie rzeczy skradzionej. Jeżeli ma pan diament na myśli, to dała mi go przed godziną panna Vandeleur na ulicy Lepic.
— Panna Vandeleur na ulicy Lepic! — odparł drugi, — pan mnie zaciekawia więcej niż pan przypuszcza. Proszę mówić dalej.
O nieba! — zawołał Francis.
Pamięć jego uczyniła nagły skok i ujrzał p. Vandeleur, biorącego jakąś rzecz z zanadrza otrutego gościa. Był teraz przekonany, że było to właśnie pudełeczko z safjanu.
— Domyśla się pan czegoś? — zapytał nieznajomy,
— Proszę słuchać, — rzekł Francis, — nie wiem, kim pan jest, ale wydaje mi się pan człowiekiem uczynnym i godnym zaufania. Znalazłem się w dziwnych okolicznościach. Potrzebuję rady i pomocy, a ponieważ pan tego sobie życzy, opowiem panu wszystko.
I opowiedział mu swe przejścia od chwili, gdy adwokat zawezwał go do siebie z banku.
— Historja pana jest nadzwyczajna, — rzekł nieznajomy, gdy młodzieniec skończył swe opowiadanie, — a położenie pana jest trudne i niebezpieczne. Większość ludzi poradziłaby panu wyszukać swego ojca i oddać mu djament. Ale ja mam inne zamiary. Kelner, — zawołał.
Kelner podszedł.
— Proszę poprosić do mnie na chwilę dyrektora, — powiedział i Francis zauważył jeszcze raz z tonu ruchów jego, że był przyzwyczajony do wydawania rozkazów.
Kelner odszedł i po chwili wrócił z dyrektorem, który ukłonił się z szacunkiem i uniżonością.
— Czem mogę służyć? — zapytał.
— Niech pan będzie łaskaw powiedzieć moje imię temu panu, — odpowiedział nieznajomy, wskazując Francisa.
Dyrektor zwrócił się do młodego Scrymgeour’a.
— Pan ma zaszczyt zajmować stół razem z Jego Wysokością księciem Floryzelem Czeskim.
Francis wstał i złożył ukłon księciu, który prosił go zająć znów miejsce.
Dziękuję panu, — rzekł Floryzel do dyrektora, — przepraszam, że fatygowałem pana dla takiej drobnostki.
I odprawił go skinieniem ręki.
— A teraz, — zwrócił się książę do Francisa, — proszę mi dać djament.
Bez słowa Francis oddał mu pudełeczko.
— Dobrze pan zrobił, — skinął głową Floryzel, — poszedł pan za dobrem natchnieniem i przez całe życie wdzięcznie pan będzie wspominał niepowodzenia tego wieczora. Człowiek, panie Scrymgeour, może wpaść w tysiączne powikłania, ale jeżeli serce jego jest prawe a inteligencja jasna, wyjdzie z nich zawsze z honorem. Proszę się uspokoić; sprawy pana są w moich rękach, a jestem dość silny, by z Bożą pomocą zakończyć je pomyślnie. Proszę iść za mną do mojego powozu.
Książe podniósł się, pozostawiwszy sztukę złota dla kelnera, wyprowadził Francisa z kawiarni. Idąc wzdłuż bulwaru, dotarli do miejsca, gdzie na księcia czekał skromny powóz i dwóch służących bez liberji.
— Ten powóz, — powiedział książę, — jest do dyspozycji pana. Proszę możliwie najprędzej zabrać swe rzeczy; służba moja zawiezie pana do willi w okolicach Paryża, gdzie może pan otoczony wygodami, czekać, aż ureguluję położenie pana. Znajdzie tam pan ładny ogród, bibliotekę dobrych utworów, kucharza, piwnicę i dobre cygara, które polecam uwadze pana. Jeremi, — zwrócił się do jednego ze służących, — słyszałeś, co mówiłem. Oddaję p. Scrymgeour pod twoją opiekę. Wiem, że będziesz dbał o mego przyjaciela.
Francis wyjąkał kilka słów wdzięczności.
— Będzie mi pan dziękował, — uśmiechnął się książę, — kiedy uzna pana ojciec, i kiedy ożeni się pan z panną Vandeleur.
Po tych słowach książę odwrócił się i udał w stronę Montmartre’u. Zawołał na pierwszą przejeżdżającą dorożkę, podał adres, a w kwadrans potem, pozostawiwszy dorożkę w pewnej odległości, zapukał do furtki ogrodowej p. Vandeleur.
Otworzył ją z nieskończoną ostrożnością sam dyktator.
— Kto to? — zapytał.
— Proszę mi wybaczyć tę spóźnioną wizytę panie Vandeleur, — odparł książę.
— Wasza Wysokość jest zawsze miłym gościem, — odparł p. Vandeleur, odstępując.
Książę mając drogę otwartą, poszedł, nie czekając na zaproszenie gospodarza, prosto do domu i otworzył drzwi do salonu. Siedziały tam dwie osoby. Jedną z nich była panna Vandeleur. Na twarzy jej widniały ślady łez i jeszcze czasami wstrząsały nią łkania. W drugiej osobie książę poznał młodego człowieka, który przed miesiącem w palarni klubu radził się go w kwestjach „literatury”.
— Dobry wieczór, panno Vandeleur, — rzekł Floryzel, — wygląda pani na zmęczoną. Zdaje się, że to p. Rolles? Spodziewam się, panie Rolles, że skorzystał pan wiele, studjując Gaboriau?
Ale młody pastor był zbyt rozgoryczony, żeby mówić. Ukłonił się tylko sztywnie i gryzł wargi.
— Jakiż dobry wiatr, — pytał p. Vandeleur, idąc za swym gościem, — przyniósł tu Waszą Wysokość?
— Przyszedłem w pewnej sprawie, — odparł książę, — załatwiwszy ją z panem, poproszę p. Rolles’a, by odbył ze mną małą przechadzkę. Panie Rolles — dodał surowo, — przypominam panu, że jeszcze nie usiadłem.
Mr. Rolles zerwał się, przepraszając. Książę usiadł w fotelu za stołem, oddał swój kapelusz p. Vandeleur, laskę zaś p. Rollesowi i, pozostawiając ich zajętych posługą, zabrał głos:
— Jak powiadam, przyszedłem tu w pewnej sprawie. Ale gdybym przyszedł nawet dla przyjemności, nie mógłbym spotkać bardziej przykrego przyjęcia i znaleźć się w gorszem towarzystwie. Pan, — zwrócił się do pana Rolles’a, — potraktował niegrzecznie człowieka wyższego stanowiskiem od siebie. Pan, Vandeleur, przyjmujesz mnie z uśmiechem, ale ręce twe nie są jeszcze oczyszczone od brudnych sprawek. Nie chcę, aby mi przerywano, proszę pana, — dodał rozkazująco, — jestem tu, aby mówić, nie zaś słuchać. I proszę słuchać mnie z szacunkiem i spełnić moją wolę dokładnie. W możliwie najkrótszym czasie córka pana ma wziąć ślub w ambasadzie z moim przyjacielem, Francisem Scrymgeour, uznanym za syna brata pańskiego. Zobowiąże mnie pan mocno, ofiarując im conajmniej dziesięć tysięcy funtów w posagu. Panu zaś polecę jakąś ważną misję w Sjamie. A teraz, proszę pana odpowiedzieć mi w dwóch słowach, czy zgadza się pan na moje warunki, czy nie?
— Niech Wasza Wysokość wybaczy, — rzekł p. Vandeleur, — i pozwoli mi zadać sobie dwa pytania.
— Masz pan moje pozwolenie, — odparł książę.
— Wasza Wysokość, — podjął dyktator, — nazwała p. Scrymgeour swym przyjacielem. Proszę mi wierzyć, że gdybym wiedział o tej zaszczytnej przyjaźni, byłbym go traktował z odpowiednim szacunkiem.
— Pan zręcznie pyta, — rzekł książę, — ale to się panu na nic nie przyda. Ma pan moje rozkazy; gdybym nigdy przedtem nie oglądał tego młodzieńca na oczy, brzmiałyby one równie stanowczo.
— Wasza Wysokość tłumaczy moje słowa ze zwykłą sobie subtelnością, — odparł Vandeleur. — Jeszcze jedno: na nieszczęście, policja poszukuje p. Scrymgeour, którego oskarżyłem o kradzież. Czy mam cofnąć, czy też podtrzymywać to oskarżenie?
— Jak pan chce, — odrzekł Floryzel, — jest to sprawa między sumieniem pana a prawodawstwem tego kraju. Proszę mi dać kapelusz, a pan, panie Rolles, zechcesz mi dać laskę i iść za mną. Miss Vandeleur, życzę pani dobrej nocy. Sądzę, — dodał w stronę Vandeleur’a, — że milczenie pana oznacza całkowitą zgodę.
— Nie mam na to rady, — odparł starzec, — poddaję się, ale nie bez walki. Oznajmiam to otwarcie. — Pan jest stary, — rzekł książę, — ale lata nie przyniosły łaski bezbożnikowi, jakim pan jest. Starość pana jest bardziej bezrozumna, niż młodość innych. Proszę mnie nie wyzywać, bo okażę się twardszym, niż pan może przypuszczać. Poraz pierwszy stanąłem w gniewie na drodze pana. Strzeż się pan, niech to będzie poraz ostatni.
Z temi słowami Floryzel wyszedł wraz z pastorem i skierował się ku furtce. Vandeleur świecił mu i jeszcze raz otworzył złożony system zamków i zasuwek.
— Córki pana tu niema, — rzekł książę na progu, — więc powiem panu teraz, że rozumiem pańskie pogróżki. Ale wystarczy panu podnieść rękę, a ściągnie pan na siebie niechybną ruinę.
Dyktator nic nie odpowiedział, ale uczynił za odchodzącym gest wściekłości i groźby. W chwilę potem biegł do rogu, skręcił w przecznicę i podążył do najbliższego postoju dorożek.
(Tu, mówi bajarz arabski, — akcja odwraca się od domu z zielonemi żaluzjami. Jeszcze jedna przygoda — i skończy się historja Djamentu Radży. Ostatnia ta opowieść znana jest mieszkańcom Bagdadu pod nazwą Przygody księcia Floryzela i detektywa).

Przygody księcia Floryzela i detektywa.

Książę Floryzel szedł z pastorem Rolles’em aż do drzwi hotelu, w którym ten zamieszkiwał. Wyrzuty, które mu czynił, słowa jego pełne życzliwości i surowości wzruszyły młodzieńca do łez.
— Zniszczyłem swe życie, — mówił Rolles, — proszę mi poradzić, co mam uczynić? Nie mam cnót kapłana, ani przebiegłości łotra.
— Teraz, kiedy pan jest upokorzony, — odparł Floryzel, — przestaję rozkazywać. Człowiek skruszony ma do czynienia tylko z Bogiem, nie zaś z monarchami. Ale jeżeli zechce pan posłuchać mojej rady, proszę jechać do Australji, poszukać tam ciężkiej pracy na świeżem powietrzu i zapomnieć, że był pan kiedyś duchownym i że widział pan kiedykolwiek ten przeklęty kamień.
— Zaiste przeklęty! — potwierdził gorąco Rolles, — gdzież on jest teraz? Jakie nowe nieszczęście przyniesie ludziom.
— Nie przyniesie już nieszczęścia nikomu, — odparł książę, — jest w mojej kieszeni. Niech pan przyjmie tę wiadomość, jako dowód zaufania dla tak świeżej jeszcze skruchy pana.
— Proszę pozwolić mi dotknąć swej ręki, — błagał Rolles.
— Nie, — odparł książę, — jeszcze nie teraz.
Ton jego odpowiedzi był dość wymowny, Rolles zatrzymał się na progu i odprowadzał wzrokiem tego człowieka dobrej rady.
Kilka godzin książę błąkał się po odludnych ulicach, nie mogąc się zdecydować, czy ma zwrócić kamień właścicielowi, niegodnemu tego skarbu, czy też na zawsze usunąć go z przed oczu ludzi. Djament trafił mu do rąk w sposób iście opatrznościowy, a kiedy podziwiał blask jego przy świetle latarni, coraz bardziej odczuwał, ile zła może rozpętać.
— Boże chroń mnie od złego, — pomyślał, — jeżeli częściej będę patrzył na niego, gotów jestem go zapragnąć.
Wciąż się jeszcze wahając, książę skierował wkońcu swe kroki do małego, pięknego pałacyku, na brzegu Sekwanny, który od lat stanowił własność rodziny królewskiej. Herb Czech był wyryty na bramie. Podwórze porastała murawa i piękne kwiaty. Autentyczny bocian jedyny na cały Paryż, stał na przyczółku domu, a gromada gapiów wciąż go obserwowała. Słudzy, namaszczeni i poważni, kręcili się dokoła; od czasu do czasu otwierała się brama i powóz wjeżdżał pod sklepienie.
Rezydencja ta z wielu względów droga była sercu księcia i w niej odczuwał radość zacisza domowego, tak rzadko znaną wielkim tego świata. I, tego wieczora, gdy ujrzał łagodny blask w oknach swej siedziby, poczuł niekłamane zadowolenie i ulgę.
Gdy zbliżył się do furtki, przez którą wracał zazwyczaj, z cienia wystąpił jakiś człowiek i z ukłonem zagrodził drogę księciu.
— Czy mam honor mówić z księciem Floryzelem Czeskim? — zapytał.
— Taki jest mój tytuł, — odparł książę, — czego pan chce ode mnie?
— Jestem detektywem, — objaśnił człowiek, — i mam zaszczyt wręczyć Waszej Wysokości list prefekta policji.
Książę przeczytał list przy świetle latarni. Wśród uniżonych przeprosin i czołobitnych uprzejmości zawierał prośbę, by książę zechciał udać się wraz z oddawcą niezwłocznie do prefektury.
— Krótko mówiąc, — rzekł książę, — jestem aresztowany.
— Prefekt był dalekim od takiej intencji, — odparł funkcjonarjusz, — zwracam uwagę Waszej Wysokości, że nie wydał rozkazu aresztowania. Jest to czysta formalność, grzeczność okazana władzom.
— A gdybym odmówił panu i nie poszedł? — zapytał książę.
— Nie ośmielę się ukryć przed Waszą Wysokością, że udzielono mi dość znacznych kompetencyj, — rzekł policjant z ukłonem.
— Daję słowo, — zawołał książę, — bezczelność wasza jest zdumiewająca! Nie mam tego za złe panu, jako adjutantowi, ale naczelnicy pańscy drogo zapłacą za swą zuchwałość. Co może być przyczyną aktu tak niepolitycznego i sprzecznego z konstytucją? Zwracam uwagę, że nie wyraziłem jeszcze mej zgody i wszystko, detektywie, zależy od twej szybkiej i zręcznej odpowiedzi. Proszę pamiętać, że sprawa ta jest ważna.
— Wasza Wysokość — odparł ajent uniżenie, — jenerał Vandeleur i brat jego ośmielili się oskarżyć Waszą Wysokość o kradzież. Oświadczają, oni, że słynny djament jest w rękach Waszej Wysokości. Słowo zaprzeczenia z ust Waszej Wysokości najzupełniej zaspokoi prefekta. Posuwam się nawet dalej: jeżeli mnie, podwładnemu, zechce Wasza Wysokość złożyć swe zaprzeczenie, to natychmiast wycofam się za pozwoleniem Waszej Wysokości.
Floryzel aż do tej chwili traktował całe zajście, jako komiczną przygodę, niepokoiło go tylko, że może zajść komplikacja dyplomatyczna. Na dźwięk imienia Vandeleur’a olśniła go prawda okrutna; był nie tylko aresztowany, był winien? Był to nietylko przykry wypadek — zagrożony był jego honor. — Co ma uczynić? Co ma powiedzieć? Djament Radży był to zaiste kamień przeklęty, a on był jego ostatnią ofiarą.
Jedno było pewne. Nie mógł zaprzeczyć oskarżeniu. Chciał zyskać na czasie.
Wahał się chwilę zaledwie.
— Niechże tak będzie, — postanowił, — idziemy do prefektury.
Detektyw ukłonił się raz jeszcze i poszedł za księciem w przyzwoitej odległości.
— Podejdź pan, — rzekł książę, mam ochotę do pogawędki. Zdaje mi się, że nie po raz pierwszy spotykamy się tutaj.
— Wielki to zaszczyt dla mnie, że Wasza Wysokość mnie pamięta, — rzekł ajent, — miałem honor rozmawiać z Waszą Wysokością przed ośmiu laty.
— Pamiętam twarze — to należy zarówno do mego fachu, jak do pańskiego, — odpowiedział Floryzel, — dobrze zważywszy, monarcha i detektyw pracują w tej branży. Obaj zwalczają zbrodnię. Tylko moje stanowisko jest ryzykowniejsze, pańskie zaś — niebezpieczniejsze, ale oba mogą przynieść zaszczyt porządnemu człowiekowi. Chociaż wyda się to panu dziwne, wolałbym być detektywem z talentem i charakterem, niż słabym i niedołężnym monarchą.
Ajent aż ugiął się pod ciężarem zaszczytu.
— Wasza Wysokość płaci dobrem za złe i na wyrządzane przez nas przykrości, odpowiada najwyższą pobłażliwością.
— Skąd pan wie, — zaśmiał się Floryzel, — czy nie chcę przekupić pana?
— Niechże Bóg mnie obroni od pokusy! — zawołał detektyw.
— Dobra odpowiedź, — przytaknął książę, — odpowiedź rozumnego i uczciwego człowieka. Świat jest olbrzymim składem bogactw i piękna i ofiaruje ludziom nieskończoną ilość wartości. Tego, kto odrzuca miljon pieniędzy, może skusić władza lub miłość kobiety. Ja sam spotykałem pokusy tak silne, okoliczności tak nieprzeparte, że za pańskim przykładem polecałem się tylko Bogu. I tylko dzięki skromnym potrzebom, możemy my obaj, ja i pan, kroczyć z czystem sercem przez miasto.
— Słyszałem już o dzielności Waszej Wysokości, — zauważył ajent, ale nie wiedziałem, że Wasza Wysokość jest mądry i pobożny. Wasza Wysokość mówi prawdę i mówi tonem, który mnie porusza do głębi serca. Zaiste, świat ten jest miejscem próby!
— Teraz, — ciągnął dalej Floryzel, — znajdujemy się pośrodku mostu. Proszę się oprzeć o parapet i spojrzeć wdół. Jak ta woda płynąca wdal, tak namiętności i komplikacje życia unoszą uczciwość słabego człowieka. Opowiem panu pewną historję.
— Jestem na rozkazy Waszej Wysokości.
I za przykładem księcia, oparł się o parapent i przygotował się do słuchania. Miasto już pogrążyło się we śnie. Gdyby nie światła latarni i zarys budynków na rozgwieżdżonem niebie, mieliby wrażenie, że są zupełnie sami.
— Pewien oficer, — rozpoczął książę Floryzel, — człowiek mężny i zdolny, który dosłużył się już wysokiej rangi, zwiedzał skarbiec pewnego hinduskiego księcia. Tu ujrzał djament niesłychanej wielkości i piękności. Od tej chwili zapragnął go namiętnie, ponad wszystko w życiu. Gotów był poświęcić honor, opinję, przyjaźń, miłość ojczyzny za ten kawałek połyskliwego kryształu. Przez trzy lata służył temu radży, pół-barbarzyńcy, jak Jakób Labanowi; fałszował granice, pozwalał na morderstwa, niesprawiedliwie skazał na śmierć towarzysza broni, który nieuległem swem postępowaniem naraził się despocie. W końcu, w czasie zamieszek, gdy kraj jego był w niebezpieczeństwie, zdradził swych żołnierzy, wystawił ich na zgubę, dopuścił, by wyrzynano ich tysiącami. Wreszcie zebrał wielki majątek i wrócił do domu z djamentem, którego pożądał tak chciwie.
— Minęły lata, — ciągnął dalej książę, — i djament zginął. Trafił do rąk studenta, pracowitego młodzieńca, duchownego, który rozpoczynał swój zawód życiowy, tak pożyteczny dla ludzi. I na niego podziałał fatalny czar. Porzuca wszystko — pracę, święte swe powołanie i ucieka z klejnotem zagranicę. Oficer, dawny posiadacz djamentu, ma brata, człowieka bez skrupułów, zuchwałego i chytrego. Ten odkrywa sekret pastora. Cóż czyni? Wyjawia to swemu bratu? Zawiadamia policję? Bynajmniej; i on ulega fatalnemu urokowi — i on chce klejnotu dla siebie. Usypia narkotykiem pastora i odbiera mu kamień. Kamień wpada w ręce innego człowieka — jak? mniejsza o to, — a ten, przerażony widokiem bezcennego klejnotu, oddaje go na przechowanie osobistości na wysokiem stanowisku, stojącej ponad wszelkim posądzeniem.
— Imię oficera Tomasz Vandeleur, klejnot ten, to Djament Radży — książę otworzył dłoń — i oto masz go przed oczami.
Ajent odskoczył z okrzykiem.
— Mówiliśmy o przekupstwie, — podjął książę, — dla mnie ten lśniący kryształ jest tak obmierzły, jakby roiło się w nim robactwo mogilne, tak okropny, jak by splamiony był krwią niewinną. Widzę go w mej dłoni i wiem, że płonie ogniem piekielnym. Opowiedziałem panu tylko część jego historji. Wyobraźnia wzdryga się na myśl o zbrodniach i oszustwach, które wywołał. Przez lata całe służył on straszliwym władzom piekła. A teraz dość krwi, nieszczęścia, dość złamanych istnień, zerwanych węzłów przyjaźni. Złe, jak i dobre ma zawsze koniec, nie może trwać długo zaraza tak, jak nie trwa długo muzyka, upajająca nasz słuch. I na djament przyszedł koniec. Boże, przebacz, jeżeli czynię zło, ale dziś kończy się jego władza!
Książę nagłym ruchem rzucił djament, który, zakreśliwszy łuk świetlny, wpadł w nurty rzeki.
— Amen, — rzekł Floryzel z powagą, — uśmierciłem narzędzie zbrodni.
— Na litość boską! — krzyknął detektyw, — co Wasza Wysokość uczyniła? Przepadłem! To ruina dla mnie!
— Myślę, uśmiechnął się książę, że wielu ludzi w tem mieście może pozazdrościć panu takiaj ruiny.
— Niestety, Wasza Wysokość, — rzekł ajent, — a jednak jest to przekupstwo, bądź co bądź!
— Zdaje się, że nie mogliśmy go uniknąć, — odparł Floryzel, — a teraz idźmy do prefektury!

Wkrótce potem odbył się cichy ślub Francisa Scrymgeour i panny Vandeleur, na którym książę był drużbą. Obu Vandeleur’ów doszły pogłoski o tem, co się stało z djamentem. Wszczęli poszukiwania na dnie rzeki, wzbudzające podziw i wesołość przechodniów. Coprawda, mylnie wykombinowali, i nurkowie szukali klejnotu nie w tem miejscu rzeki, gdzie został wrzucony.

Co do księcia, spełnił on już swą rolę w naszem opowiadaniu i mógłby wraz z autorem „Nocy arabskich“, wywinąwszy kozła, polecieć w przestrzeń. Ale chcąc zaspokoić ciekawość czytelnika, dodam jeszcze, że świeża rewolucja pozbawiła księcia Floryzela tronu czeskiego, gdyż naród był niezadowolony z ciągłej jego nieobecności i zaniedbywania spraw państwowych. Jego Wysokość ma teraz dystrybucję na Ruperth Street, gdzie odwiedza go liczna klijentela podobnych mu wygnańców. I ja tam przychodzę czasem wypalić cygaro i pogawędzić; znajduję wtedy w księciu tyleż wielkości, co w dniach jego blasku i chwały. Ma zawsze wygląd olimpijski za ladą. I chociaż siedzący tryb życia uwidocznił się na jego figurze, zbytnio wypełniając kamizelkę, zawsze jest jednak najładniejszym tytoniarzem w Londynie.




Pawilon wśród wydm.
ROZDZIAŁ I.
Jak zatrzymałem się w lesie Graden i ujrzałem światło w pawilonie.

W młodości żyłem całkiem samotnie. Widziałem w tem chlubę, by moralnie i materjalnie wystarczyć samemu sobie, i mogę powiedzieć, że nie miałem przyjaciela, aż do dnia spotkania tej, która stała się moją żoną i matką mych dzieci. Bliższy stosunek łączył mnie tylko z jednym człowiekiem: był nim R. Northmour, ziemianin z Graden Easter, w Szkocji. Spotkaliśmy się na uniwersytecie i, chociaż aniśmy się bardzo lubili, ani zwierzali sobie wzajemnie, jednak usposobienia nasze harmonizowały w zupełności i czuliśmy się dobrze razem. Uważaliśmy się za mizantropów, ale właściwie byliśmy wtedy tylko parą tetryków. Nasze obcowanie nie była to towarzyskość, lecz wspólnictwo w nietowarzyskości. Northmour był wyjątkowo gwałtowny i nie mógł wytrzymać z nikim, prócz mnie; a ponieważ on mnie nie krępował, tolerowałem jego obecność. Zdaje się, że nazywaliśmy się przyjaciółmi.
Kiedy Northmour doktoryzował się, a ja postanowiłem opuścić uniwersytet bez doktoratu, zaprosił mnie na dłuższy pobyt do Graden Easter, i wtedy poraz pierwszy poznałem scenerję mych przygód. Dwór w Graden wznosił się w smutnej okolicy o jakie trzy mile od wybrzeża morza Niemieckiego. Był duży, jak koszary. Zbudowano go z miękkiego kamienia, ulegającego wpływom atmosferycznym, i dlatego był napół zrujnowany, wilgotny i pełen przeciągów. W budynku takim niepodobna było mieszkać z komfortem. Ale w północnej części dominium, między polami uprawnemi a morzem, wśród dzikich wydm piaszczystych, porosłych darnią wznosił się pawilon w nowoczesnym stylu. Tam mogliśmy mieszkać wygodnie i tam spędziliśmy cztery miesiące zimowe, mało mówiąc, spotykając się tylko przy stole, zato czytając bardzo dużo. Pozostałbym dłużej, ale pewnego wieczora w marcu wybuchła między nami sprzeczka i wyjazd mój stał się koniecznością. Northmour uniósł się, ja odpowiadałem niemniej porywczo; wtedy przyjaciel mój zerwał się z krzesła i rzucił się na mnie. Bez przesady, musiałem walczyć o życie i z trudnością pokonałem Northmoura. Był prawie tak samo silny, jak ja i zdawało się, że djabeł go opętał. Nazajutrz rano spotkaliśmy się, jakby nic między nami nie zaszło, ale uważałem za właściwe wyjechać, on zaś nie zatrzymywał mnie.
Po dziewięciu latach trafiłem znów do tej samej okolicy. Podróżowałem wtedy krytym wozem, z namiotem i piecykiem. Przez cały dzień maszerowałem obok wozu, na noc zaś rozkładałem się po cygańsku obozem wśród pagórków lub na skraju lasu. W ten sposób zwiedziłem wiele dzikich zakątków Anglji i Szkocji. Nie ścigali mnie krewni, ani przyjaciele, gdyż ich nie miałem, nie goniła mnie korespondencja. Wiązał mnie jedynie stosunek z mymi plenipotentami, od których dwa razy do roku odbierałem pieniądze. To życie wędrowne zachwycało mnie; byłem pewny, że zestarzeję się na włóczędze i umrę gdzieś w rowie.
Usiłowałem wynajdywać najodludniejsze pustkowia, gdzie nieprzeszkadzałaby mi niczyja obecność. I oto, będąc w innej części tego samego hrabstwa, przypomniałem sobie nagle pawilon na wydmach. W promieniu trzech mil nie było tam żadnej bitej drogi. Najbliższe miasto znajdowało się w odległości sześciu czy siedmiu kilometrów. Na przestrzeni dziesięciu kilometrów wzdłuż ten pas nieurodzajnej ziemi stykał się z morzem. Wybrzeże zalegały ruchome piaski. Zaiste, trudno było w obojgu królestwach wymarzyć lepszą skrytkę. Postanowiłem spędzić tydzień w lesie Graden Easter i, przebywszy jednym zamachem spory kawał drogi, zatrzymałem się tam na odwieczerz w ponury dzień wrześniowy.
Jak już mówiłem, okolicę wypełniały piaski ruchome i linki; nazwę tę nadaje się w Szkocji wzgórzom piaszczystym, skonsolidowanym już i obrośniętym murawą. Pawilon stał na równinie. Poza nim rozpoczynał się las i rozrastał się szereg zarośli dzikiego bzu, smaganego wiatrem. Przed nim kilka pagórków piaszczystych, położonych coraz to niżej, tworzyło, jakby stopnie, schodzące ku morzu. Odłamek skały jak bastjon, zatrzymał piaski i utworzył przylądek na brzegu między dwiema płytkiemi zatokami. Poza linją przypływów inna skała tworzyła jakby wyspę małą ostro zarysowaną. Przy odpływach piaski ruchome zajmowały ogromną przestrzeń i cieszyły się w okolicy złą sławą. Mówiono, że w miejscu między przylądkiem a wysepką mogą one połknąć człowieka w mgnieniu oka. Dokoła pawilonu pełno było królików i ciągle rozlegał się tu okrzyk mew. Krajobraz był jasny i wesoły w dzień letni; ale o zachodzie słońca, w dzień wrześniowy, kiedy silny wiatr przesypywał piaski ruchome, a burzliwe fale zalewały brzeg, nasuwały się myśli, — o rozbitych okrętach i marynarzach — topielcach. Okręt na widnokręgu, miotany przez fale, szczątki statku, zagrzebane wśród piasków u mych nóg, pogłębiały ten smutny nastrój.
Pawilon, zbudowany przez ostatniego dziedzica, wuja Northmour’a, rozrzutnego dziwaka, był całkiem nowy. Ten dwupiętrowy budynek we włoskim stylu, otoczony ogrodem, gdzie rosły tylko najprostsze kwiaty, wyglądał ze swemi zamkniętemi oknami nie jak dom opuszczony, lecz jak dom, który nigdy nie miał mieszkańców. Northmoura wcale nie było zapewne w domu, albo kisł w kajucie swego jachtu, albo nerwowy i ekstrawagancki, ukazywał się gdzieś w towarzystwie. Dom ział taką pustką, że sprawiało to przykre wrażenie nawet na takim samotniku, jak ja. Wiatr wył i jęczał w kominach... To też z prawdziwem uczuciem ulgi, pędząc mój wózek przed sobą, wszedłem do lasu.
Las Graden Easter był zasadzony, aby powstrzymać lotne piaski i ochronić pola uprawne. Ale idąc wgłąb lądu wśród zarośli bzów spotykało się drzewka silniejsze, chociaż karłowate i zbite w gąszcz. Rosły one wśród ciągłej walki, zmagając się z wichrami i dlatego nawet na wiosnę opadały z nich liście, i jesień panowała na tej zagrożonej plantacji.
Pod lasem stało kilka rozrzuconych dworków. Northmour mówił, że były to dobra duchowne i że dawniej mieszkali tu pustelnicy.
Znalazłem kotlinkę ze źródłem czystej wody, zatrzymałem się tam, oczyściłem grunt z cierni, rozłożyłem namiot i rozpaliłem ogień, by ugotować kolację. Konia umieściłem w lesie, na małej łączce. Krawędzie kotlinki zasłaniały ogień i chroniły mnie przed silnym, zimnym wiatrem.
Tryb życia, jaki pędziłem, zahartował mnie i, uczynił niewybrednym. Piłem tylko czystą wodę, a częstokroć poprzestawałem na kaszy owsianej. I chociaż wstawałem o świcie, potrzebowałem tak mało snu, że nieraz czuwałem w nocy, wpatrując się w mrok lub w niebo gwiaździste. Tak też było i w lesie Graden. Pomimo, że chętnie zasnąłem o ósmej wieczór, obudziłem się już o jedenastej w pełni sił, nie czując najmniejszego zmęczenia. Wstałem i usiadłem przy ogniu, patrząc na drzewa i chmury, przesuwające się nad mą głową i wsłuchując się w szum wichru i morskiej fali. Znudziła mnie wkońcu bezczynność, opuściłem kotlinę i poszedłem na skraj lasu. Półksiężyc, przesłonięty mgłami słabo przyświecał mym krokom. Kiedy wszedłem między wydmy, zaświecił nieco silniej. Wiatr rzucił mi w twarz słony oddech morza i piasek. Schyliłem głowę.
Gdy podniosłem ją i obejrzałem się, spostrzegłem światło w pawilonie. Światło to przechodziło od okna do okna, jakby ktoś z lampą lub ze świecą oglądał pokoje. Patrzyłem na to ze zdumieniem. Kiedy przybyłem tu popułudniu, dom był prawdopodobnie pusty; obecnie był tam ktoś najwidoczniej. Pomyślałem najpierw, że to złodzieje plądrują szafy Northmour’a, które były nieźle zaopatrzone. Ale co mogło ich sprowadzić do Graden Easter? Prócz tego, wszystkie okiennice były otwarte, a złodzieje raczej byliby je pozamykali. Zacząłem więc przypuszczać, że to wrócił sam Northmour i teraz wietrzy i ogląda pokoje.
Mówiłem już, że między nami nie było prawdziwego przywiązania. Gdybym go nawet kochał, jak brata, to kochając jeszcze więcej samotność, byłbym starał się go unikać. Ale ponieważ miłość ta nie istniała, uciekłem więc stamtąd natychmiast i z uczuciem wielkiego zadowolenia usiadłem znów bezpiecznie przy ognisku. Uniknęłem znajomego, miałem jeszcze jedną noc spokojną. Rano mogłem się stąd wymknąć, albo odwiedzić Northmour’a na tak krótko, jak mi się spodoba.
Ale rano sytuacja wydała mi się tak zajmująca, że pokonała nawet moją płochliwość. Postanowiłem spłatać figla Northmour’owi, chociaż wiedziałem, że sąsiad mój nie jest człowiekiem, który daje ze siebie żartować, i śmiejąc się zawczasu, usiadłem wśród bzów na skraju lasu, skąd widziałem drzwi frontowe pawilonu. Okiennice znów były zamknięte. Wydało mi się to dziwnem. Ale w świetle dziennem dom o białych ścianach i zielonych żaluzjach wyglądał ładnie i przytulnie. Mijała godzina za godziną, a Northmour nie dawał znaku życia. Wiedziałem, że jest śpiochem, ale gdy była już dwunasta, straciłem cierpliwość. Prawdę mówiąc, postanowiłem sobie zjeść śniadanie w pawilonie, a teraz zaczynał mi dokuczać głód. Żal mi było stracić sposobność do śmiechu: ale apetyt zwyciężył, dałem więc spokój żartom i wyszedłem z zarośli.
Kiedy się zbliżyłem, poczułem niepokój. Nic się nie zmieniło w wyglądzie domu od wczoraj, a ja spodziewałem się, że ujrzę jakiś ślad, dowodzący, żę w domu są mieszkańcy. Okiennice były zamknięte, kominy nie dymiły, a drzwi frontowe były zaryglowane zzewnątrz. Northmour musiał wejść do domu od podwórza. Ale i tylne wejście było również zamknięte.
Wtedy zacząłem na nowo przypuszczać, że w nocy kręcili się tu złodzieje i robiłem sobie wyrzuty, że pozostałem wtedy bezczynny. Obejrzałem wszystkie okna na dolnem piętrze: żadne nie było uszkodzone. Poruszyłem zamki, ale były nienaruszone. Zagadką więc było, jak mogli się dostać złodzieje do wewnątrz? Może z dachu szopy, gdzie Northmour trzymał swój aparat fotograficzny? Może włamali się przez okno pracowni albo też przez okno mojej byłej sypialni?
Poszedłem za ich rzekomym przykładem. Z dachu próbowałem pokolei otworzyć okna. Wszystkie były zamknięte. Ale nie dałem za wygraną, natężyłem siły, i jedno z nich ustąpiło. Zadrapałem sobie przytem rękę. Przycisnęłem ją do ust, liżąc ją, jak pies, i machinalnie spojrzałem na wydmy i na otwarte morze. Wtedy w odległości kilku mil w kierunku północno wschodnim ujrzałem yacht. Potem wskoczyłem przez okno.
Obszedłem dom, coraz bardziej zaintrygowany. Wszędzie było posprzątane, wszystkie pokoje były niezwykle czyste i porządne. Przygotowano nawet lampy i drzewo na opał. Trzy sypialnie były urządzone z komfortem, który nie leżał w zwyczajach Northmour’a. Łóżka były posłane, a w dzbankach na umywalniach stała woda. W jadalni stół był nakryty na trzy osoby, a na półkach kredensu stał duży zapas zimnych mięs, zwierzyny i jarzyn. Najwidoczniej oczekiwano tu gości. Ale jakich gości, skoro Northmour nie znosił towarzystwa? I dla czego dom został tak tajemniczo uprzątnięty w nocy? I dlaczego okiennice były zamknięte, a drzwi zaryglowane?
Zatarłem ślady mych odwiedzin i wyszedłem przez okno. Czułem się rożczarowany i niespokojny.
Yacht stał ciągle w tem samem miejscu. Pomyślałem, że może jest to „Red Earl“ i że przybył na nim dziedzic wraz z gośćmi. Ale dziób statku był odwrócony i nazwy jego dojrzeć było nie sposób.

ROZDZIAŁ II.
Nocne wylądowanie.

Wróciłem do kotliny, aby ugotować jedzenie i zająć się swym koniem, którego zaniedbałem tego rana. Od czasu do czasu wychodziłem na skraj lasu. Ale nikt nie ukazywał się wśród wydm, a w pawilonie nie zachodziły żadne zmiany. W polu mego widzenia wciąż nie było nic, prócz yachtu na otwartem morzu. Yacht kołysał się i poruszał po morzu — bez określonego celu. Ale gdy się ściemniło, podpłynął do brzegu. Byłem przekonany, że Northmour i jego przyjaciele chcą wylądować pod osłoną nocy i to nie tylko dla zachowania tajemnicy, lecz i dlatego, że dopiero przed jedenastą morze przybierało, zalewając Graden Floe i inne piaski, broniące przystępu do brzegu.
Za dnia wiatr się uspokoił i morze również, ale o zachodzie słońca pogoda znów się pogorszyła. Noc była przeraźliwie ciemna. Wiatr wiał od morza w straszliwych podmuchach, a każdy podmuch był jak wystrzał armatni. Od czasu do czasu padał deszcz, a morze wraz z przypływem huczało coraz to silniej. Leżałem ukryty w mej wartowni wśród bzów. Nagle na maszcie szkuńca zabłysło światło. Po niem stwierdziłem, że statek był bliżej brzegu, niż w dzień. Widocznie Northmour dawał sygnał swym przyjaciołom na brzegu. Wszedłem między piaski ruchome i czekałem wypadków.
Skrajem lasu biegła ścieżka, łącząca dwor z pawilonem. O ćwierć kilometra od miejsca, gdzie stałem, ujrzałem szybko zbliżające się światło. Chwiało się ono i widać było, że to latarnia, którą niesie ktoś potykający się i miotany podmuchem nawałnicy. Ukryłem się jeszcze lepiej i zobaczyłem, jak przeszła koło mojej skrytki, stara niańka Northmour’a, osoba głucha i milcząca. Brała więc udział w tej tajemniczej sprawie.
Poszedłem tuż prawie za nią pod osłoną ciemności, ukrywały mnie pagórki i kotliny na drodze, a kroki moje nie dochodziły do niańki, nie tylko dlatego, że była głucha, lecz i dlatego, że tłumił je wicher i huk morza. Weszła do pawilonu, na piętrze otworzyła latarnię i postawiła ją na jednem z okien, wychodzących na morze. Natychmiast światło na maszcie szkuńca zgasło. Ludzie na statku ujrzeli, że są oczekiwani na brzegu. Stara w dalszym ciągu krzątała się po domu. Mimo, że pozostałe okiennice były zamknięte, widziałem przez szpary w nich światło, przechodzące z pokoju do pokoju. Zaczęła też palić w piecach, bo z kominów po kolei wylatywały iskry.
Byłem teraz pewny, że Northmour ze swymi gośćmi wyląduje, jak tylko przypływ na to pozwoli. Była to noc okropna dla marynarzy, pełniących służbę i myślałem z niepokojem i ciekawością o niebezpieczeństwie takiego lądowania. Miotany temi uczuciami, poszedłem na wybrzeże i położyłem się w kotlinie, odległej o jakie sześć stóp od ścieżki. Tu będę mógł przypatrzeć się przybyszom i powitać ich, jeżeli to będą znajomi.
Przed jedenastą ujrzałem latarnię szkuńca tuż przy brzegu, chociaż przypływ nie podniósł się do poziomu, przy którym lądowanie było bezpieczne. Jednocześnie spostrzegłem drugą latarnię, rzucaną wśród fal i ginącą w nich niekiedy. Ze względu na to, że pogoda była coraz burzliwsza, a yacht mógł się rozbić na płytkich wodach, postanowiono widocznie wylądować bez zwłoki.
Wkrótce potem przeszło tuż koło mnie czterech marynarzy, niosąc ciężką skrzynię. Piąty świecił im, idąc z przodu. Niańka wpuściła ich do pawilonu. Wrócili na brzeg, a po chwili dźwigali znów drugą skrzynię, większą ale widocznie lżejszą, niż poprzednia. Gdy szli poraz trzeci, jeden z majtków niósł skórzany tłumoczek, drudzy zaś — kobiecy kuferek i pudło. Ciekawość moja była w najwyższym stopniu podniecona. Jeżeli gościem Northmour’a była kobieta, oznaczało to, że odstąpił od swych zgryźliwych poglądów na życie i zmienił przyzwyczajenia. Napełniło mnie to zdziwieniem. Kiedyśmy razem mieszkali w pawilonie, przebywało tam dwóch najzawziętszych wrogów kobiet. A teraz on sam wprowadzał pod swój dach osobnika tej znienawidzonej płci. Przypomniałem sobie teraz, niektóre szczegóły urządzenia mieszkania, gdy je oglądałem. Tak, była tam elegancja, dążenie do estetyki. Jak mogłem tego nie zauważyć odrazu!
Podczas gdy tak rozmyślałem, nadszedł z wybrzeża nowy majtek, którego dotąd nie widziałem. Świecił on latarnią dwom osobom, które postępowały za nim. Widocznie byli to goście Northmour’a. Wytężając słuch i wzrok, przypatrywałem się im, gdy przechodzili. Jedną z nich był mężczyzna niezwykle wysoki. Miał na sobie czapeczkę podróżną, nasuniętą na oczy i płaszcz z kapturem w kraty, który zakrywał mu twarz. Szedł z trudem, ciężko stąpając. Tuż obok, opierając się o niego, czy też go podpierając, szła młoda, wysoka i wiotka kobieta. Była bardzo blada. Ale przy niepewnym blasku latarni twarz jej wydawała się to brzydka, jak grzech śmiertelny, to piękna nad wyraz, taka, jaką była w istocie.
Gdy byli tuż koło mnie, dziewczyna powiedziała coś, a słowa jej utonęły w szumie wichru.
— Tst! — szepnął jej towarzysz. Ten dźwięk wydarł się z piersi, zdławionej bezbrzeżnym strachem i był tak przejmujący, że czasami, w gorączce i bezsenności, przypominam go sobie, gdy myślę o dawnych czasach. Mężczyzna zwrócił się ku dziewczynie. Ujrzałem wtedy bujną rudą brodę, nos złamany pośrodku, widocznie w dzieciństwie, i jasne oczy, płonące gwałtownem, przykrem wzruszeniem.
Ale oboje wyminęli mnie. Z kolei wpuszczono ich do pawilonu.
Marynarze po kilku i po jednemu wrócili na brzeg. Wiatr przywiał chrapliwą komendę: — Odbijać! — Po chwili zamajaczyła znowu latarnia. To szedł sam Northmour.
I ja, i żona moja nieraz rozmyślaliśmy z podziwem, w jaki sposób człowiek może być jednocześnie tak odpychający i pociągający, jak Northmour. Miał wygląd skończonego gentleman’a, na twarzy jego malowała się inteligencja i odwaga. Ale nawet w chwilach, gdy był uprzejmy, można było zauważyć, że ma charakter kapitana okrętu niewolników. Trudno o usposobienie zarazem bardziej mściwe i wybuchowe. Łączył żywość południowca z zawziętością człowieka północy, który przez lata całe chowa w sercu śmiertelną nienawiść. Obie te cechy odbijały się na jego twarzy, a twarz ta już sama w sobie była sygnałem niebezpieczeństwa. Northmour był wysoki, silny i ruchliwy, miał twarz śniadą, włosy ciemne, a rysy twarzy ładne, chociaż groźne.
W tej chwili był nachmurzony i bledszy, niż zazwyczaj. Poruszał wargami i oglądał się dokoła, jak człowiek, miotany niepokojem. A jednak był w nim i wyraz triumfu, jakby u człowieka, który dokonał już wiele i pewny jest zupełnego zwycięstwa.
Wydało mi się niedelikatnością ukrywać dłużej moją obecność. Chciałem też nastraszyć go, ukazując się nagle. Zerwałem się więc na nogi i postąpiłem naprzód.
— Northmour! — powiedziałem.
Nigdy więcej w życiu nie widziałem wyrazu takiego wstrząsającego zdziwienia. Bez słowa Northmour rzucił się na mnie i w ręku jego błysnął sztylet, skierowany w moją pierś. Ale w tejże chwili odparowałem cios, obalając go na ziemię. Czy to dzięki mej zwinności, czy też niepewności jego ręki, ostrze tylko drasnęło mi ramię, rękojeścią zaś uderzył mnie w usta.
Uciekłem, ale niedaleko. Wzgórki piasczyste są najdogodniejszem miejscem do ukrywania się i zasadzek. O jakie dziesięć metrów od miejsca utarczki, znowu przypadłem do ziemi. Latarnia upadła i zgasła. Ale jakież było moje zdziwienie, kiedy ujrzałem jak Northmour jednym susem znika w pawilonie! Drzwi ze szczękiem rygli zapadły za nim.
Nie ścigał mnie. Uciekł. Northmour — najbardziej nieugięty i zuchwały z ludzi, uciekł. Ledwie wierzyłem oczom. Wszystko wydawało się nie do wiary. Czemu potajemnie przygotowano mieszkanie w pawilonie? Czemu Northmour wylądował przy niskiej wodzie, wśród nocy i wichru? Czemu chciał mnie zabić? Czyż nie poznał mego głosu? I przedewszystkiem — czemu miał sztylet w ręku? Sztylet albo nawet ostry nóż nie jest bronią współczesną i nie powinienby się znajdować w rękach człowieka wracającego do własnego majątku, nawet, gdy ląduje nocą i wśród okoliczności cokolwiek tajemniczych. Im dłużej rozmyślałem, tem bardziej czułem się zbity z tropu. Liczyłem na palcach okoliczności tajemnicze: pawilon skrycie przygotowany dla gości; goście lądujący z narażeniem życia i niebezpieczeństwem dla yachtu; goście, przynajmniej jeden z nich, przejęty jawnem i napozór bezpodstawnem przerażeniem; Northmour z obnażonym sztyletem; Northmour na dźwięk jednego słowa rzucający się na najbliższego swego znajomego; i wreszcie, co najdziwniejsze, Nortmour uciekający od człowieka, którego chciał zamordować i barykadujący drzwi domu. Było to sześć przyczyn do zdumienia, sześć części, składających się na całkowitą historję. Nie wiedziałem, czy mam wierzyć mym zmysłom.
Gdy tak stałem, dziwiąc się i rozmyślając, poczułem ból od ciosów, odebranych w walce. Okrążyłem tedy wydmy i powróciłem pod osłonę lasu. Ścieżką znowu przeszła stara niańka, w odległości kilku metrów odemnie, świecąc sobie latarnią. Wracała na folwark. Był to siódmy punkt podejrzany w tej sprawie. Widocznie Northmour ze swymi gośćmi miał sam gotować i sprzątać, a ona miała dalej mieszkać w pustym baraku, zachowując wszelkie ostrożności. Istniały zapewne ważne powody, by kosztem tylu niewygód zachować tajemnicę.
Pogrążony w tych myślach, wróciłem do mego obozowiska. Przez ostrożność rozrzuciłem ogień, a potem zapaliłem latarnię, by obejrzeć ranę na ramieniu. Było to draśnięcie nieznaczne, ale krwawiło obficie. Opatrzyłem ranę, jak umiałem kawałkiem płótna i wodą ze źródła. Przyszło mi to z trudnością, bo nie mogłem sam jej dosięgnąć. Zajmując się opatrunkiem, ogłosiłem w myśli wojnę Northmour’owi i jego tajemnicy. Nie jestem zawzięty z natury i nastrój mój wojowniczy wynikał raczej z ciekawości, niż z chęci zemsty. Ale wojnę wypowiedziałem i, przygotowywując się do niej, wziąłem rowolwer, wyjąłem z niego naboje i oczyściłem go gruntownie. Zakłopotała mnie kwestja konia. Mógł rżeć, zerwać się z uwięzi i zdradzić mój pobyt w lesie. A więc przed świtem przeprowadziłem go przez wydmy dalej, w stronę wioski rybackiej.

ROZDZIAŁ III
opowiada, jak poznałem moją żonę.

Przez dwa dni błąkałem sie dokoła pawilonu, kryjąc się za nierównością gruntu. Stworzyłem sobie cały system taktyczny. Niskie pagórki i kotliny, przechodzące jedne w drugie, osłaniały jakby płaszczem ciemności, mój nużący, a może nie bardzo szlachetny wywiad. Ale pomimo to wszystko mało czego się dowiedziałem o Northmour’ze i o jego gościach.
Stara służąca przyniosła świeże zapasy żywności, gdy zapadł zmierzch. Northmour i młoda kobieta, czasami razem, częściej osobno przechadzali się po wybrzeżu koło piasków ruchomych. Widocznie nie chcieli, żeby ich widziano, gdyż miejsce to było otwarte tylko od strony morza. Ale ja, leżąc we wgłębieniu za jednym z najwyższych pagórków widziałem doskonale zarówno Northmour’a jak i młodą pannę podczas ich spaceru.
Wysoki człowiek znikł zupełnie z widowni. Nigdy nie przekraczał progu domu, nie pokazywał się nawet w oknie, przynajmniej ja go nigdy nie widziałem. Zresztą w dzień, kiedy z górnego piętra pawilonu widać było na dalszą przestrzeń wydmy, nie posuwałem się ku niemu, w nocy zaś, gdy zbliżałem się do pawilonu, dolne okna były zabarykadowanej jakby chciano przetrzymać oblężenie. Czasami przypuszczałem, że wysoki człowiek leży w łóżku, bo i wtedy, gdy go widziałem, szedł chwiejnym krokiem, czasami zaś myślałem że odjechał, i Northmour z młodą panną są sami w domu. Myśl ta, już wtedy nawet sprawiała mi przykrość.
Nie wiedziałem, czy są mężem i żoną, ale wydawało mi się, że niema między nimi przyjaźni. Chociaż nie słyszałem co mówili, ani nie mogłem odróżnić wyrazu ich twarzy, jednakże zachowanie ich zdaleka było sztywne, nieprzyjazne prawie. Zauważyłem, że młoda dziewczyna szła zawsze prędzej w towarzystwie Northmou’ra, niż kiedy była sama, gdyby zas istniało między nimi jakiekolwiek uczucie, przechadzałaby się powolniej, właśnie idąc z nim razem. Czasami kroczyła o metr od niego i nastawiała parasolkę z jego strony, jakby barjerę, Northmour starał się zbliżyć do niej, panna oddalała się coraz bardziej i droga ich po wybrzeżu tworzyła rodzaj zygzaku z linji przekątnych, który skończyłby się w falach, gdyby przechadzka ich dłużej trwała. Powracając, panna nieznacznie przechodziła na drugą stronę tak, że Northmour znajdował się między nią a morzem. Przyglądałem się z najwyższem zadowoleniem i aprobatą tym manewrom i śmiałem się pocichu.
Trzeciego dnia wyszła na przechadzkę sama i ku wielkiemu memu zmartwieniu spostrzegłem, że kilkakrotnie zaczynała płakać. Już wtedy nie była mi obojętną. Ruchy jej aż ciągnęły oczy — tyle w nich było lekkości i stanowczości. Głowę trzymała z nieopisanym wdziękiem, postać jej tchnęła słodyczą i dystynkcją.
Dzień był tak słoneczny i pogodny, morze tak spokojne, powietrze było tak świeże i zdrowe, że wbrew zwyczajowi, panna poraz drugi wyszła na przechadzkę. Towarzyszył jej Nortmour. W pewnej chwili ujrzałem, jak gwałtem owładnął jej dłonią. Pomimo dziwacznego mego położenia, podniosłem się z zasadzki, by zainterwenjować. Ale ujrzałem, jak Northmour zdjął kapelusz i skłonił się, przepraszając, schowałem się więc znowu. Potem odszedł zaczerwieniony i nachmurzony, uderzając laską po trawie. Z przyjemnością stwierdziłem, że ma bliznę i siniec pod okiem, był to ślad mojej ręki.
Przez pewien czas młoda kobieta stała tam, gdzie ją opuścił, patrząc na otwarte morze i na wysepkę. Potem nagle otrząsnęła się z zadumy i wytężając znów energję, poszła dalej. Niedawne zajście wstrząsnęło nią. Zapomniała, gdzie jest. Szła prosto ku piaskom ruchomym. Jeszcze parę kroków, a życie jej byłoby w niebezpieczeństwie. Stoczyłem się ze stromej wydmy i, biegnąc ku niej, zawołałem, żeby się zatrzymała.
Zatrzymała się wtedy i szła wprost na mnie. Nie było w niej najlżejszego strachu, wyglądała, jak królowa. Byłem boso, w stroju prostego marynarza, przepasany tylko szarfą egipską. Prawdopodobnie wzięła mnie z początku za rybaka z wioski, włóczącego się po wybrzeżu i szukającego przynęty dla ryb. Znalazłszy się oko w oko, czując na sobie jej wzrok mocny i rozkazujący, byłem przejęty podziwem dla jej urody. Była piękniejsza, niż wydawała mi się zdaleka. Pomimo śmiałości swej zachowywała miękkość dziewczęcą i pełną wdzięku. Zona moja przez całe życie zachowała ową rezerwę w obejściu która u kobiety jest rzeczą doskonałą, i ona to dopiero nadaje wartość jej poufałości.
— Co to znaczy? — zapytała.
— Pani idzie wprost w ruchome piaski, — rzekłem.
— Nie znam tej okolicy powiedziała — pan mówi, jak człowiek wykształcony.
— Sądzę że nim jestem, — odparłem, — pomimo mego przebrania.
Jej oko kobiece już dostrzegło mój pas.
— O, — zauważyła, — ten pas zdradza pana.
— Pani wyrzekła słowo „zdradza“, — podjąłem, — czy mogę prosić, by pani mnie nie zdradziła? Ukryłem się dla dobra pani. Ale gdyby Northmour dowiedział się o mojej obecności, mogłoby mnie spotkać coś gorszego, niż zwykła przykrość.
— Czy pan wie, z kim pan rozmawia? — spytała.
— Czy nie z żoną p. Nortmour’a? — odrzekłem w formie pytania.
Potrząsnęła głową i przypatrywała mi się z uwagą, która stawała się kłopotliwa. Poczem wybuchła nagle:
— Ależ pan ma twarz uczciwą. Proszę być tak szczerym jak twarz pana, i powiedzieć, czego pan, chce i czego pan się obawia. Czyż pan sądzi, że mogłabym panu zaszkodzić? Pan ma raczej możność wyrządzenia mi krzywdy. A jednak nie wygląda pan jak wróg. Pocóż pan, gentelman, błąka się jak szpieg, w tem pustkowiu? Proszę mi powiedzieć, kogo pan nienawidzi?
— Nie nienawidzę nikogo, — odparłem, — i nie boję się stanąć z nikim oko w oko. Nazywam się Cassilis, Frank Cassilis. Prowadzę życie włóczęgi dla własnej przyjemności. Jestem jednym z najstarszych przyjaciół Northmour’a. Tymczasem przed trzema dniami na tem samem wybrzeżu pchnął mnie nożem w ramię.
— To był pan! — zawołała.
— Dlaczego to uczynił, — ciągnąłem dalej, nie zważając na ten okrzyk, — ani mogę odgadnąć, ani też dbam o to. Nie mam wielu przyjaciół i nie jestem wrażliwy na przyjaźń, ale z miejsca, gdzie jestem, nie dam się ruszyć, i nic mnie nie zastraszy. Jeżeli zaś pani przypuszcza, że mogę zaszkodzić jej, albo też jej przyjaciołom, jest na to sposób, daję go w ręce pani. Proszę powiedzieć Northmour’owi, że obozuję w kotlinie Hemlock, a może przyjść i zasztyletować mnie w nocy, gdy będę spał.
Mówiąc to, zdjąłem czapkę, złożyłem ukłon pannie i wczołgałem się znów między wydmy. Pierś mą ściskało bolesne uczucie. Czułem się bohaterem i męczennikiem. A tymczasem, naprawdę, nie miałem nic na usprawiedliwienie mego postępowania. Zatrzymałem się w Graden, wiedziony ciekawością, ale nie był to motyw szlachetny. Innej przyczyny, która już wtedy przykuwała mnie do tej okolicy, nie mogłem pani mego serca wymienić.
Przez całą noc o tem tylko myślałem; i chociaż sytuacja jej wydawała się podejrzaną i otaczała ją tajemnica, byłem zupełnie pewny, że ona nie czyni nic złego. Dałbym życie za to, że udział jej w tych sprawach jest całkiem niewinny i bez zarzutu. Ale wytężając bezskutecznie wyobraźnię, nie mogłem się domyśleć, co ją łączyło z Narthmour’em. Czułem, że zdanie moje o niej jest słuszne, gdyż jest oparte nie na rozsądku, lecz na intuicji. I zasnąłem z myślą o niej.
Nazajutrz przyszła o tej samej porze sama. Jak tylko wydmy zasłoniły ją od strony pawilonu zbliżyła się do brzegu, wołając mnie po imieniu stłumionym głosem. Ze zdziwieniem ujrzałem, że jest śmiertelnie blada i silnie wzruszona.
— Panie Cassilis, — zawołała, — panie Cassilis!
Ukazałem się natychmiast i wyskoczyłem na brzeg. Kiedy mnie ujrzała, widocznie odetchnęła z ulgą.
— Och — zawołała chrapliwie, jakby pierś jej była zdławiona ciężarem — dzięki Bogu, pan jest żywy i zdrów. Wiedziałam, że jeżeli pan jest, to przyjdzie pan tutaj. (Czy to nie dziwne? Tak szybko i mądrze natura przygotowuje nasze serca dla spójni, trwającej życie całe, że już na drugi dzień naszej znajomości ja i żona moja mieliśmy tej spójni przeczucie. Ja czułem, że będzie mnie szukała, ona była pewna, że mnie znajdzie). Proszę opuścić to miejsce, — mówiła dalej prędko, — proszę mi obiecać, że nie będzie pan dłużej spał w lesie. Pan nie wie, jak ja cierpię. Przez całą ostatnią noc nie mogłam spać, myśląc, ża pan jest w niebezpieczeństwie.
— W niebezpieczeństwie? — powtórzyłem, — któż mi zagraża? Northmour?
— O nie, — odparła, — czyż pan sądzi, że powiedziałam mu o naszej wczorajszej rozmowie?
— Nie Northmour? — zdziwiłem się, — więc któż? Dlaczego? Nie mam powodu obawiać się nikogo.
— Pan nie powinien się dopytywać, — brzmiała jej odpowiedź, — proszę mi zaufać i odejść stąd prędko, prędko! Tu chodzi o życie pana!
Straszenie odważnego młodzieńca nigdy nie jest dobrą strategją. Słowa jej wzmogły tylko mój upór, i uważałem odtąd za punkt honoru — zostać. Jej troskliwość o mnie jeszcze bardziej umacniała mnie w tym zamiarze.
— Nie chcę się wdzierać w tajemnice pani, — odparłem, — ale jeżeli Graden jest miejscem tak niebezpiecznem, pani sama naraża się, zostając tutaj.
Ona tylko popatrzyła na mnie z wyrzutem.
— Pani i jej ojciec, — podjąłem, ale przerwała mi rozpaczpliwie:
— Ojciec mój! Jak pan dowiedział się o tem?
— Widziałem go przy lądowaniu, — odpowiedziałem i odpowiedź ta zadowolniła nas oboje, gdyż była to istotnie prawda.
— Ale, — ciągnąłem dalej, pani może się mnie nie obawiać. Widzę, że chce pani pozostać w ukryciu i, że nie naruszę tajemnicy pani, jest tak pewne, jakgdybym spoczywał wśród piasków ruchomych. Już od lat prawie z nikim nie mówiłem, jedynym moim towarzyszem jest mój koń, a i on, biedne zwierzę, nie jest w tej chwili przy mnie. Widzi więc pani, że może pani liczyć na moje milczenie. Niechże droga pani mi powie, czy zagraża pani niebezpieczeństwo?
— P. Northmour mówi, że jest pan człowiekiem honoru, — odpowiedziała, — i wierzę, że tak jest. Powiem więc panu: ma pan słuszność, jesteśmy w okropnem, okropnem niebezpieczeństwie, i pan je podziela, pozostając tu z nami.
— A! — rzekłem, — pani słyszała o mnie od Northmour’a? I on ma o mnie dobre mniemanie?
— Pytałam go o pana wczoraj wieczorem, — tłumaczyła się, — powiedziałam, tu czuło się wahanie w jej głosie, — powiedziałam, że spotkałam pana dawno już temu i słyszałam o nim od pana. Była to nieprawda, ale nie wiedziałam, jak mam wybrnąć z tego, nie zdradzając obecności pana. Northmour bardzo chwalił pana.
— Pani pozwoli mi na jedno pytanie — czy to niebezpieczeństwo zagraża ze strony Northmour’a?
— Od p. Northmour’a? — żywo zawołała młoda dziewczyna, — och, nie, on naraża się razem z nami.
— A mnie pani proponuje, abym stąd uciekł? — odparłem z wyrzutem, — nieświetnego jest pani o mnie zdania.
— Pocóżby pan tu miał pozostać? — przekonywała dalej, — nie jest pan naszym przyjacielem.
Nie wiem, co mi się stało, gdyż podobnej słabości nie zaznałem od dziecka, ale na te słowa oczy moje, wpatrzone w nią, napełniły się bolesnemi łzami.
— Nie, nie, — głos jej drżał zmieniony, — nie chciałam zrobić panu przykrości.
— To ja panią dotknąłem, — rzekłem i wyciągnąłem do niej rękę. Musiały ją wzruszyć moje słowa, bo podała mi swą dłoń pośpiesznie. Trzymałem ją, patrząc w jej oczy. Wreszcie ona pierwsza wyrwała dłoń i zapominając o swojej prośbie, uciekła, nie odwracając się, i znikła mi z oczu. Wtedy poczułem, że ją kocham i że może i ja nie jestem jej obojętny. Później nieraz temu zaprzeczała, ale co do mnie, wiem, że dłonie nasze nie byłyby się tak silnie zwarły, gdyby serce jej już wówczas nie biło silniej. A ponieważ przyznała się, że pokochała mnie dnia następnego, nie warto nawet się spierać co do tego momentu.
Nazajutrz nie stało się nic nadzwyczajnego. Przyszła, jak poprzedniego dnia, skarciła mnie za to, że pozostaję w Graden, a napotkawszy mój upór, zaczęła mnie wypytywać, jak tu przybyłem. Opowiedziałem jej o tem, jak zostałem świadkiem ich wylądowania i postanowiłem zostać w Graden zarówno dlatego, że goście rozbudzili we mnie zainteresowanie, jak i z powodu zamachu na mnie Northmour’a. Popełniłem tylko nielojalność, dowodząc, że od pierwszego spojrzenia postanowiłem tu zostać dla mojej żony. Teraz, kiedy jest u Boga i wie już wszystko, wie, że zamiary moje i wtedy były czyste, przykro mi wspominać tę nieszczerość, która i za jej życia dręczyła moje sumienie. Nie chciałem być zbyt otwarty, by jej nie rozczarować. A najmniejsza tajemnica tam, gdzie istnienia były tak ściśle spojone, jest tym listkiem róży, który budzi ze snu zaklętą księżniczkę.
Przeszliśmy potem na inne tematy. Opowiedziałem jej o mojem samotnem, wędrownem życiu. Słuchała mnie, prawie się nie odzywając. Nawet wtedy, gdyśmy poruszali obojętne kwestje, byliśmy oboje słodko wzruszeni. Musiała odejść — och, zbyt prędko, niestety! Jakby na mocy milczącej umowy, nie podaliśmy sobie rąk, bo każde z nas wiedziało, że nie jest to między nami tylko forma towarzyska bez treści.
Dnia następnego, czwartego naszej znajomości, spotkaliśmy się na tem samem miejscu, wczesnym rankiem. Rozmawialiśmy poufale, ale byliśmy zarazem bardzo onieśmieleni. Mówiła jeszcze raz o mojem niebezpieczeństwie — był to dla niej pretekst, którym pozorowała swe przyjście. — Wtedy ja wygłosiłem mowę, obmyśloną już w nocy, dziękując jej za zainteresowanie, za to, że wysłuchała historji mego życia, które nikogo przedtem nie zajmowało i o którem nie opowiadałem nikomu. Nagle przerwała mi gwałtownie:
— Gdyby pan wiedział, kim jestem, nie zechciałby pan ze mną nawet rozmawiać!
Oznajmiłem, że myśl taka jest szalona, że chociaż znamy się tak mało, jest mi już najdroższą przyjaciółką. Ale słowa moje wtrącały ją w jeszcze gorszą rozpacz.
— Ojciec mój się ukrywa! — zawołała.
— Droga, — przekonywałem, poraz pierwszy zapomniawszy dodać „pani“, — cóż mnie to obchodzi? Niech się ukrywa dwadzieścia razy, czy zmieni to w pani choć jedną myśl.
— Tak, ale przyczyna, — mówiła w podnieceniu, — przyczyna... — głos jej się załamał: — na nas cięży hańba!

ROZDZIAŁ IV
opowiada, w jak straszny sposób dowiedziałem się, że nie jestem sam w lesie Graden.

Oto historja mojej żony, którą wydobyłem z niej wśród szlochania i łez. Nazywała się Klara Huddlestone; brzmiało to pięknie w mem uchu, ale mniej pięknie, niż inne imię — Klary Cassilis, które nosiła przez dłuższą i, dzięki Bogu szczęśliwszą część swego życia. Ojciec jej, Bernard Huddlestone, był bankierem prywatnym i prowadził interesy na wielką skalę. Przed kilku laty, gdy interesy jego zachwiały się, chwycił się sposobów niebezpiecznych, a nawet zbrodniczych, aby ocalić się od ruiny. Wszystko było nadaremne. Wikłał się coraz bardziej, wreszcie stracił odrazu i honor, i mienie. W tym czasie Northmour asystował jego córce, mało przez nią do tego zachęcany. Wiedząc o jego uczuciach, Huddlestone zwrócił słę do niego o pomoc. Obawiał się nietylko hańby i ruiny, nietylko sądu, który, nieszczęśliwy człowiek, ściągnął na swoją głowę. Zapewne z lekkiem sercem poszedłby do więzienia. Obawiał się niespodziewanego, skrytobójczego i bezprawnego zamachu na swoje życie. To odbierało mu sen w nocy i budziło go z drzemki. Wtedy szalał z trwogi. Chciał zagrzebać się gdzieś zdala od świata, na jednej z wysp na południu Oceanu Spokojnego, i yacht Northmour’a, „Red Earl“, miał go tam zawieźć. Yacht zabrał ich w tajemnicy z brzegów Walji i zawiózł do Graden, potem odpłynął do stoczni w celu naprawy uszkodzeń i zaopatrzenia się we wszystko na długą podróż. Klara nie wątpiła, że rękę jej przyrzeczono, jako cenę ocalenia. Bo chociaż Northmour nigdy nie uchybił grzeczności i rycerskości, jednak czasami w mowie i w zachowaniu się pozwalał sobie zawiele.
Słuchałem z naprężoną uwagą i wypytywałem o to, co mi się wydawało niejasne i tajemnicze, ale napróżno. Nie wiedziała, jaki cios miał ich spotkać, ani też skąd miał spaść. Strach ojca był niekłamany, pogrążał go w rozpaczy i przygnębiał fizycznie. Nieraz myślał on o tem, by oddać się bez zastrzeżeń w ręce poiicji. Ale planu tego zaniechał, gdyż był przekonany, że nawet mury więzień angielskich nie ochronią go od jego prześladowców. Miał on w ostatnich latach sprawy z Włochami i z rezydentem włoskim w Londynie. I stamtąd to oczekiwał nieuchronnego ciosu. Ujrzawszy na pokładzie „Red Earl’a“ majtka-Włocha, przeraził się i robił z tego powodu gorzkie wymówki Northmour’owi. Ten odpierał zarzuty i twierdził, że Beppo (imię majtka) jest kapitalnym chłopcem i że można mu zaufać na śmierć i życie. Ale Huddlestone nie dał się przekonać i ciągle utyskiwał, że wszystko przepadło, że zguba jest tylko kwestją dni i że Beppo będzie jej przyczyną.
Cała historja wydała mi się halucynacją człowieka, skołatanego nieszczęściem. Poniósł ciężkie straty, spekulując walorami włoskiemi, i odtąd Włoch w jego nocnych majaczeniach wydawał mu się symbolem zguby.
— Ojcu pani, — oświadczyłem, trzeba dobrego doktora i lekarstw uspakajających.
— Ale p. Northmour? — zauważyła Klara, — on nie poniósł strat, a podziela obawy mego ojca.
Nie mogłem się nie uśmiać z tego, co poczytywałem za jej naiwność.
— Droga, — powiedziałem do niej, — sama, mi pani mówiła, jakiej zażądał nagrody. Jeżeli Northmour podnieca strach ojca pani, to nie dlatego, że wierzy w tych tam Włochów, lecz dlatego, że jest zakochany w pewnej zachwycającej Angielce.
Przypomniała mi, jak byłem napadnięty przez niego w noc wylądowania. Nie umiałem tego objaśnić. W końcu postanowiliśmy, że udam się do pobliskiej wioski rybackiej, Graden Wester, przejrzę ostatnie gazety i zorjentuję się, czy grozi jakie niebezpieczeństwo. Nazajutrz na tem samem miejscu miałem jej złożyć sprawozdanie. O odjeździe moim nie było już mowy. Z obecności mojej zdawała się czerpać poczucie bezpieczeństwa i nadzieję pomocy. A i ja sam nie byłbym jej teraz opuścił, choćby mnie na klęczkach o to błagała.
Dotarłem do Graden Wester o dziesiątej rano, gdyż byłem wtedy tęgim piechurem, odległość zaś wynosiła zaledwie siedem kilometrów. Odbyłem miłą przechadzkę po trawie. Wioska ta jest położona hen, na końcu świata. W zagłębieniu wznosi się kościół. Port wśród skał, o które rozbiło się niejedno czółno, wracające z połowu. Kilkadziesiąt domów kamiennych, ustawionych wzdłuż wybrzeża i dwóch ulic, z których jedna prowadzi do portu, druga — pod prostym kątem odbiega od niego. Na rogu tych ulic stoi ciemna i niemiła oberża, główny hotel miejscowy.
Byłem ubrany teraz odpowiednio do mego stanowiska społecznego, by móc złożyć wizytę pastorowi, który mieszkał w małym domku obok cmentarza. Poznał mnie chociaż widziałem go po raz ostatni przed dziewięciu laty. Kiedy powiedziałem mu, że odbywam wycieczkę turystyczną i straciłem zupełnie nić zdarzeń, zaopatrzył mnie w gazety za ostatni miesiąc. Z paczką bibuły poszedłem do oberży, zamówiłem sobie śniadanie i zacząłem studjować „bankructwo Huddlestone'a“.
Była to afera okropna w całem tego słowa znaczeniu. Tysiące osób straciło swe mienie; jeden z poszkodowanych zastrzelił się po zawieszeniu wypłat. Mimo to zaczynałem sympatyzować raczej z p. Huddlestone, niż z jego ofiarami. Tak wielką już wtedy była we mnie siła miłości ku mojej żonie. Na głowę jego nałożono cenę. Ponieważ był to fakt niezwykły i opinja publiczna była niesłychanie wzburzona, wyznaczono za ujęcie bankruta cenę bardzo wysoką, — funt. szterling. 750. Pisano, że ma przy sobie duże sumy pieniędzy. Jednego dnia donoszono, że go widziano w Hiszpanji; nazajutrz głoszono z całą pewnością, że ukrywa się między Liverpool’em i Manchesterem, albo na brzegach Walji. Wkrótce znów depesza donosiła, że wysiadał na brzegu Iucatanu czy Kuby. Ale ani o Włochach, ani też o żadnej tajemnicy nie było mowy.
W ostatnim numerze gazety była jednak wiadomość niejasna. Kontrolerzy, sprawdzający sumę upadłości i rachunki bankruta, znaleźli wśród nich tysiączną kwotę, która przez pewien czas figurowała w obrotach domu Huddlestone. Niewiadome było pochodzenie tej sumy i w tajemniczy sposób znikła ona z rachunku. Raz tylko była oznaczona literami „X. X.“, ujawniła się zaś w obrocie dopiero w okresie wielkiej depresji finansowej bankiera przed sześciu laty. Za właściciela tej sumy uważano pewnego członka królewskiego domu i krążyły o tem mętne pogłoski. „Ten tchórz i desperat“ — tak tytułował go dziennik — uciekł podobno z większą częścią tej sumy i ma ją przy sobie.
Rozmyślałem nad temi faktami i nad tajemniczem niebezpieczeństwem, grożącem bankierowi, gdy człowiek jakiś wszedł do oberży i zażądał chleba i sera, mówiąc silnie cudzoziemskim akcentem.
— Siete Italiano? — zapytałem.
— Si, Signore, — brzmiała odpowiedź.
Zauważyłem, że to rzecz niezwykła znaleźć południowca tak daleko na północy. Zazwyczaj żaden z nich tu nie dociera. Na to Włoch odpowiedział, że każdy szuka roboty, gdzie może. Zastanowiło mnie, co za robotę mógł znaleźć w oddalonej wioseczce rybackiej. Niemile uderzony tem spotkaniem, zapytałem się gospodarza oberży gdy mi wydawał resztę, czy widział kiedy Włochów w tej wioseczce. Odrzekł mi, że gościli tu kiedyś rozbitkowie z Norwegji.
— Nie, — rzekłem, — ale czy był tu kiedy Włoch, podobny do człowieka, który, kupił w tej chwili chleb i ser?
— Co? — zawołał tamtem, — ten czarny drab z wyszczerzonemi zębami? Pierwszy raz w życiu widzę takiego i zapewne ostatni!
Gdy mówił, podniosłem wzrok i ujrzałem przez okno na ulicy trzech mężczyzn w odległości trzydziestu metrów. Zatopieni byli w poważnej rozmowie. Jeden z nich był tym samym, z którym przed chwilą mówiłem w oberży. Dwaj pozostali, sądząc z ich pięknych twarzy, cery matowej i miękkich kapeluszy należeli do tej samej narodowości. Tłum dzieci wioskowych otaczał ich, gestykulując i przedrzeźniając ich. Na tle smutnej, brudnej ulicy i niskiego, chmurnego nieba wyglądali oni bardzo obco. Niewiara moja rozwiała się raz na zawsze. Mógłbym wmawiać w siebie, że to nic nie jest, ale od tej chwili zacząłem podzielać strach przed Włochami.
Przed zachodem słońca oddałem gazety na plebanję i powracałem między wydmy, do swego obozowiska. Nigdy nie zapomnę tej drogi. Pogoda była zimna i burzliwa. Wiatr świszczał w niskiej trawie pod memi nogami. Drobny deszcz siekł mnie w przerywanych podmuchach. Z głębi morza wstawała olbrzymia chmura, jak szczyt górski. Trudno wyobrazić sobie czas posępniejszy. Może dlatego, że wpływała na mnie niepogoda, może zaś dlatego, że nerwy moje już były nadszarpnięte, byłem również posępny.
Z górnych okien pawilonu widać było znaczny obszar wydm w kierunku Graden Wester. Aby nie być widzianym, trzeba było tę przestrzeń okrążyć aż do wyższych pagórków na małym przylądku, skąd mogłem naprzełaj dojść do skraju lasu. Słońce zachodziło, przypływ był niski, a piaski ruchome — odkryte. Posuwałem się naprzód w przykrej zadumie, gdy uderzył mnie ślad ludzkiej stopy na piasku. Ślady biegły niżej po piasku wybrzeża równolegle do moich śladów na murawie. Przypatrzywszy się odciskowi tych dużych, niezgrabnych nóg, przyszedłem do wniosku, że przeszedł tędy ktoś obcy dla mnie i dla ludzi — z pawilonu. I nie tylko to: nieostrożne kroki tuż koło najniebezpieczniejszych miejsc na piaskach ruchomych świadczyły, że był tu ktoś, nie znający tej okolicy.
Krok za krokiem szedłem po tropie. Aż wreszcie na granicy piasków Graden Floe znikły ślady. Człowiek, który szedł, zginął, wessany przez nie. Tylko kilka mew, które widziały śmierć nieznajomego, krążyły nad tem miejscem z melancholijnym swym krzykiem. Słońce z ostatnim wysiłkiem przedarło się przez chmury i oświetliło purpurą szeroką spadzistość lotnych piasków. Stałem przez kilka chwil, patrząc na to miejsce, pogrążony w myślach przygnębiających. Silnie nieodparcie czułem w tem miejscu śmierć. Zastanawiałem się, jak długo mogła trwać ta tragedja i czy krzyki słychać było z pawilonu. Kiedy miałem już odejść, nagle silny podmuch wiatru spadł na wybrzeże i ujrzałem kręcący się w powietrzu, to znów opadający na piaski czarny, filcowy kapelusz. Takie same mieli Włosi we wiosce.
Zdaje mi się, że krzyknąłem. Wiatr pędził kapelusz do brzegu, a ja biegałem koło topieli piaszczystej, przygotowując się, by go schwytać. Wreszcie wiatr rzucił kapelusz o kilka metrów odemnie. Chwyciłem go ze zrozumiałem zaciekawieniem. Kapelusz był podniszczony i trochę zrudziały — te, które widziałem na ulicy, były świeższe. Podszewkę miał czerwoną ze znakiem fabrycznym i miejscem pochodzenia: Wenecja.
Ogarnęło mnie przerażenie. Wszędzie widziałem Włochów. Po raz pierwszy i ostatni w życiu doświadczyłem uczucia szalonego popłochu. Czułem strach, nie zdając sobie z tego sprawy, i z uczuciem ulgi wróciłem do mego samotnego obozowiska w lesie. Tu zjadłem tylko trochę wczorajszej zimnej zupy, bojąc się rozpalać ogień. Posilony i wzmocniony, odrzuciłem płonne obawy i spokojnie położyłem się spać.
Nie wiem, jak długo spałem. Obudził mnie nagły, olśniewający blask, skierowany w moją twarz. Porwałem się na klęczki, ale blask zgasł. Ciemność panowała nieprzenikniona. A ponieważ wicher dął wściekle z morza, a deszcz lał, jak z cebra, wszystko utonęło w łoskocie burzy.
Upłynęło pół minuty, zanim odzyskałem panowanie nad sobą. Nie mogłem uznać mego wrażenia za nocną zmorę. Przeczyły temu dwie okoliczności. Płótno mego namiotu, które dobrze umocowałem przed snem, było odwiązane, w powietrzu zaś unosił się zapach oleju i gorącego metalu. Widocznie świecono mi w oczy ślepą latarką. Wniosek był oczywisty. Był to błysk tylko; ktoś spojrzał na moją twarz i odszedł. Pytałem siebie, czemu tak się stało. Odpowiedź na to była prosta. Ktoś poświecił mi w twarz i nie poznał mnie, chociaż sądził, że poznaje. Ze strachem myślałem, co byłby uczynił, gdyby mnie był poznał?
Ale na myśl, że zabłądzono do mnie przez pomyłkę i że pawilon jest w niebezpieczeństwie, zapomniałem o sobie. Musiałem zrobić wysiłek, żeby wejść w czarny, nieprzenikniony gąszcz, otaczający kotlinkę. Szedłem poomacku ku wydmom, pod razami ulewy, i podmuchów wiatru, ogłuszony hukiem, w strachu, że za każdym krokiem mogę potrącić niewidzialnego wroga. Ciemność była tak zupełna, że nie dostrzegłbym nawet całego wojska, gdybym niem był otoczony, a łoskot burzy tak silny, że słuch mój nie działał równie, jak wzrok.
Przez resztę nocy patrolowałem koło pawilonu. Czas dłużył się nieskończenie, nie widziałem żadnej żywej istoty i nie słyszałem nic, prócz szumu wichru, morza i deszczu. Światło na górnem piętrze sączyło się przez szparę w okiennicy i czuwało wraz ze mną aż do świtu.

ROZDZIAŁ V.
Rozmowa między Klarą, Northmour’em i mną.

Z nastaniem dnia wycofałem się do mej kryjówki między pagórkami, aby tam zaczekać na moją żonę. Ranek był szary, burzliwy i melancholijny. Wiatr ucichł nad ranem i tylko czasem podmuchy jego dawały się czuć od brzegu. Morze opadło, ale deszcz wciąż lał niemiłosiernie. W całej tej pustce wśród wydm nie widać było żywej duszy. A jednak pewien byłem, że okolica roi się od wrogów ukrytych. Przekonywał mnie o tem kapelusz unoszący się nad piaskami i światło, które zbudziło mnie w nocy. Były to głośne sygnały niebezpieczeństwa, grożącego Klarze i jej towarzyszom w pawilonie.
Przed ósmą drzwi się otworzyły i ujrzałem drogą jej postać, zdążającą ku mnie wśród ulewy. Czekałem na nią na brzegu podczas, gdy szła przez wydmy.
— Tak trudno mi było przyjść, — zawołała, — oni nie chcieli, abym wychodziła na deszcz.
— Klaro, — zagadnąłem, — nie boisz się?
— Nie, — odrzekła z prostotą, która mnie napełniła ufnością. Bo żona moja była nie tylko najlepszą, lecz i najodważniejszą z kobiet. Siła charakteru szła u niej w parze z powabem i dobrocią, co rzadko się zdarza.
Opowiedziałem jej wszystko, co zaszło. Zbladła, ale nie straciła panowania nad sobą.
— Widzi pani, że jestem cały i zdrów, — zakończyłem, — ludzie ci nie mają względem mnie złych zamiarów. Inaczej nie żyłbym już tej nocy.
Chwyciła mnie za ramię.
— I ja nic nie przeczułam! — zawołała.
Głos jej napełnił mnie szczęściem. Objąłem ją i przyciągnąłem do siebie. Ani się spostrzegłem, kiedy jej ramiona mnie oplotły, a usta moje zwarły się z jej ustami. Słowo „kocham“, aż do tej chwili nigdy nie padło między nami. Dotąd pamiętam dotknięcie jej policzka mokrego od deszczu. Nieraz potem, gdy myła twarz, całowałem ją mokrą na pamiątkę owej chwili na wybrzeżu. Teraz, gdy ją zabrała dłoń Najwyższego, a ja samotnie kończę moją ziemską pielgrzymkę, przywołuję znów obraz miłości i głębokiego przywiązania, które nas łączyły, i czuję, że nic nie zdoła złagodzić tej straty.
Staliśmy tak przez parę chwil — dla zakochanych czas leci na skrzydłach. Obudził nas z tej rozkosznej ekstazy szyderczy wybuch śmiechu. Odwróciliśmy się oboje, ale ja nie odjąłem ręki z kibici Klary, ona zaś nie odsunęła się ode mnie. O kilka kroków od nas stał Northmour. Był pochylony naprzód, ręce trzymał założone w tył, twarz jego pobladła z wściekłości.
— Ach, Cassilis! — powiedział, gdy zobaczył moją twarz.
— Tak, to ja, — potwierdziłem ze spokojem.
— A więc tak, panno Huddlestone, — mówił dalej cicho, lecz i najwyższą pasją, — to tak pan dotrzymuje wiary ojcu i mnie? Tyle jest warte życie ojca dla pani? I tak pani jest zakochana w tym młodym panu, że depce pani względy niebezpieczeństwa, przyzwoitości, zwykłej ludzkiej ostrożności...
— Panna Huddlestone, — chciałem mu przerwać, ale on napadł na mnie brutalnie:
— Trzymaj pan język za zębami, mówię do tej panny.
— Ta panna, jak się wyrażasz, jest moją żoną, — rzekłem, żona zaś moja przysunęła się do mnie bliżej, potwierdziła więc me słowa.
— Czem twojem? Kłamiesz! — krzyknął.
— Northmour, — odparłem, — wszyscy wiemy, że masz zły charakter, a mnie twoje słowa najmniej mogą gniewać. Prócz tego, proponuję ci, abyś mówił ciszej, bo jestem przekonany, że nie jesteśmy sami.
Obejrzał się. Uwaga moja ochłodziła jego uniesienie. — Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał.
Wymówiłem tylko jedno słowo: — Włosi.
Zaklął siarczyście i patrzył na nas.
P. Cassilis wie to wszystko, co i ja wiem, — rzekła moja żona.
— Chcę wiedzieć, wybuchnął, — skąd przyszedł djabeł Cassilis i co djabeł Cassilis tu robi. Mówicie, żeście po ślubie. W to ja nie wierzę, a gdyby tak było, ruchome piaski szybko dałyby wam rozwód. Cztery i pół minuty, Cassilis. Mam cmentarz prywatny dla mych przyjaciół.
— Ten Włoch, — odparłem, — ginął dłużej.
Spojrzał na mnie zaskoczony i poprosił, abym mu opowiedział, co wiem. — Masz zbyt wiele przewagi nademną, Cassilis, — dodał. Spełniłem jego prośbę. Słuchał, wydając okrzyki od czasu do czasu. Opowiedziałem o mem przybyciu do Graden, o tem, że to mnie właśnie chciał zabić, wreszcie streściłem wszystko, co widziałem i słyszałem o Włochach.
— A więc, — rzekł, gdy skończyłem, — przyszło to wreszcie. Niema wątpliwości, że to oni. A co ty zamierzasz robić?
— Zamierzam zostać z wami i przyłożyć ręki, — odparłem.
— Jesteś dzielnym człowiekiem, — powiedział szczególnym tonem.
— Nie boję się.
— A więc, — ciągnął dalej, — twierdzicie oboje, że jesteście małżeństwem? I pani mi to mówi w oczy, panno Huddlestone?
— Nie jesteśmy jeszcze małżeństwem, — sprostowała Klara, ale niem będziemy, gdy tylko stanie się to możliwe.
— Brawo! — zawołał Narthmour, — a umowa? Do kroćset tysięcy, chyba pani nie jest pozbawiona rozumu. Mogę nazwać rzeczy po imieniu. Cóż będzie z umową? Pani wie równie dobrze, jak ja, że życie ojca pani od tego zależy. Wystarczy mi włożyć ręce do kieszeni i odejść, a do wieczora będzie miał gardło poderżnięte.
— Tak, panie Northmour, — odparła Klara, nie tracąc równowagi, — ale pan tego nigdy nie zrobi. Pan zawarł umowę niegodną gentlemana, ale pomimo to jest pan gentlemanem i nigdy w życiu nie opuści pan kobiety, której pan zaczął pomagać.
— Aha! — odburknął, — myśli pani, że dam yacht zadarmo! Myśli pani, że dla miłości starszego pana będę narażał wolność i życie, a potem — będę przyjemnym tancerzem na weselu? No, tak, — uśmiechnął się dziwnie, — może nie zupełnie się mylicie. Alę proszę zapytać tu oto obecnego Cassilisa. On mnie zna. Czy można mi ufać? Czy jestem człowiekiem, mającym skrupuły, godnym zaufania? Czy jestem dobry?
— Wiem, że pan często gada nierozsądnie, — odparła Klara, — ale wiem, że jest pan gentlemanem i w najmniejszym stopniu nie boję się pana.
Northmour popatrzył na nią z podziwem i uznaniem. Czy myślisz, Frank, — zwrócił się do mnie, — że oddam ją bez walki? Mówię ci, namyśl się. Przyjdzie zaraz za pierwszym razem do starcia między nami.
— Byle chcieć, to i drugi raz nastąpi niebawem, — uśmiechnąłem się.
— O tak, zapomniałem. Ale sztuka bywa do trzech razy...
— Za trzecim razem będziesz miał załogę „Red Earl’a“ do pomocy.
— Czy słyszy pani, co on mówi? — zwrócił się Northmour do mojej żony.
— Słyszę dwóch mężczyzn, rozmawiających, jak tchórze, — odparła, — gardziłabym sobą, gdybym tak myślała lub mówiła. I żaden z was nie wierzy w to, co mówi. A więc jest to tembardziej złe i niedorzeczne.
— A to zuch! — zawołał Northmour. — Ale ona jeszcze nie jest panią Cassilis. Nie mówię nic więcej. Chwila obecna mi nie sprzyja.
Wtedy żona moja, ku memu zdziwieniu, zabrała się do odejścia.
— Pozostawiam tu panów samych, — rzekła — ojciec mój zbyt długo jest bez opieki. Ale proszę pamiętać: macie być przyjaciółmi, bo obu was uważam za mych miłych przyjaciół.
Wytłumaczyła mi później ten krok. W jej obecności bylibyśmy się dalej kłócili. Miała słuszność, bo zaledwie znikła, rozmowa nasza stała się bardziej poufała.
Northmour patrzył za nią, gdy szła przez wydmy.
— To jedyna kobieta na ziemi, — zawołał i zaklął, — zobacz, jakie ona ma ruchy.
Ja skorzystałem ze sposobności, aby czegoś więcej się dowiedzieć.
— Patrz, Northmour, jesteśmy wszyscy w niezbyt miłem położeniu.
— Wierzę ci, chłopcze, — odrzekł, patrząc mi w oczy, — mamy całe piekło przeciw sobie, to prawda. Możesz mi wierzyć, lub nie, ale nie jestem pewny życia.
— Powiedz mi jedno, — zagadnąłem, — o co chodzi tym Włochom? Za co ścigają Huddlestone’a?
— Czyż nie wiesz? — zawołał, — stary łotr miał fundusze „karbonarów“ w depozycie — coś około 280 tysięcy i naturalnie przegrał to na giełdzie. Miała być rewolucja w Trydencie czy też Parmie; rewolucja nie wybuchła, a całe gniazdo os leci za Huddlestone’em. Bylebyśmy tylko wyszli z życiem!
„Karbonarów“! — zawołałem, — no w takim razie niech go ręka boska broni!
— Amen! — dodał Northmour. — A teraz, patrz: mówiłem ci, że jesteśmy w położeniu bez wyjścia i, szczerze mówiąc, rad byłbym z twojej pomocy. Jeżeli nie mogę ocalić Huddlestone’a, chcę przynajmniej ocalić to dziewczę. Zostań z nami w pawilonie. Oto moja ręka, że będziemy przyjaciółmi, dopóki stary nie umrze lub się nie wywinie. Ale potem, — znów zostajemy rywalami i wtedy — strzeż się!
— Zgoda! — odrzekłem i uścisnęliśmy sobie dłonie.
— A teraz idźmy odrazu do naszej fortecy, — zaproponował Northmour i poprowadził mnie ku pawilonowi.

ROZDZIAŁ VI.
Moje zapoznanie się z wysokim panem.

Klara wpuściła mnie do pawilonu. Byłem zdziwiony, że dom był tak dobrze i mocno ufortyfikowany. Silna barykada niełatwa do zburzenia, chroniła drzwi przed napaścią zzewnątrz. Okiennice jadalni, do której mnie wprowadzili, a która była słabo oświetlona lampą, zabezpieczono jeszcze kunsztowniej. Ramy były wzmocnione przez listwy, położone wpoprzek i nakrzyż. Podtrzymywał je ze swej strony cały system wiązań i podpórek, z których jedne szły od podłogi, drugie — od sufitu, niektóre zaś opierały sie aż o przeciwległą ścianą pokoju. Była to wspaniała robota ciesielska. Nie mogłem ukryć mego podziwu.
— Jestem inżynierem, — rzekł Northmour, — przypominasz sobie belki w ogrodzie? Oto są! Zużytkowałem je!
— Nie wiedziałem, że masz tyle talentów!
— Broń masz? — zapytał Northmour, pokazując szereg strzelb i karabinów, które stały w doskonałym porządku oparte o kredens i o ścianę.
— Dziękuję, — odrzekłem, — od naszego ostatniego spotkania chodzę uzbrojony. Ale, prawdę mówiąc, od wczorajszego wieczoru nie miałem nic w ustach.
Northmour postawił przede mną zimne mięso, do którego się zabrałem gorliwie i flaszkę dobrego Burgundu. Ponieważ byłem przemoczony, piłem, nie żałując sobie. Piłem zawsze bardzo mało. Nie należy jednak być krańcowym w stosowaniu zasad, więc też bez skrupułu wychyliłem wtedy trzy czwarte butelki. Jedząc, wciąż podziwiałem przygotowania do obrony.
— Możemy wytrzymać oblężenie, — powiedziałem wreszcie.
— Tak, — rzekł Northmour przeciągle, — ale chyba bardzo krótkie. Nie znaczy to, że nie ufam wytrzymałości pawilonu, ale zabójczo na mnie działa myśl o podwójnem niebezpieczeństwie. Jeżeli dojdzie do strzelaniny, to ktoś ją usłyszy, nawet na tem odludziu, a wtedy wyjdzie na jedno, czy być zabitym przez karbonarów, czy wsadzonym do paki przez prawo. To jest djabelska rzecz — mieć na tym świecie prawo przeciwko sobie. Tak też mówię temu pasażerowi na górze. On jest tego samego zdania.
— Co to za człowiek? — zapytałem.
— Och, ten! — wykrzyknął Northmour, — drab kwaśny i niemiły. Nic nie miałbym przeciw temu, aby wszystkie djabły włoskie skręciły mu kark. Nie jestem wcale po jego stronie. Rozumiesz mnie? Zawarłem umowę o rękę córki i chcę ją mieć.
— Rozumem, — odparłem, — ale jak pan Huddlestone przyjmie moje wtargnięcie?
— Pozostaw to Klarze, — odparł Northmour.
Chętniebym go spoliczkował za tę prostacką poufałość. Ale i ja, i Northmour (sprawiedliwość nakazuje to przyznać) uszanowaliśmy zawieszenie broni i, dopóki trwało niebezpieczeństwo, żadna chmura nie przeszła między nami. Ze szczerą satysfakcją daję mu to świadectwo. Nie bez dumy patrzę też wstecz na moje własne postępowanie. Trudno też wyobrazić sobie dwóch ludzi w bardziej denerwującem i drażniącem położeniu.
Kiedy się posiliłem, obejrzeliśmy dobrze piętro. Przechodziliśmy od okna do okna, próbowaliśmy różnych podpórek, tu i tam coś zmieniając. Uderzenia młotka głośnem echem rozlegały się po domu. Zaproponowałem, żeby zrobić strzelnice. Ale on mi odpowiedział, że są już zrobione na górnem piętrze. Oględziny te zaniepokoiły mnie i przygnębiły. Było dwoje drzwi i pieć okien do obrony, a razem z Klarą było nas tylko czterech przeciwko niewiadomej liczbie przeciwników. Zwierzyłem się z mych wątpliwości Northmourowi, a ten, z niezachwianą równowagą, oznajmił mi, że je podziela.
— Zanim dzień upłynie, — mówił, — wszyscy będziemy wymordowani i wrzuceni w ruchome piaski. Mnie to napewno nie minie.
Wzdrygnąłem się mimowoli na wspomnienie ruchomych piasków, ale przypomniałem Northmour’owi, że nieprzyjaciele nasi mnie oszczędzili.
— Nie łudź się nadzieją, — odparł, — wtedy nie byłeś w jednej łodzi ze starym, a teraz jesteś. Jest to zguba dla nas wszystkich, zapamiętaj moje słowa.
Zadrżałem o Klarę. A w tej chwili właśnie usłyszałem słodki jej głos, wzywający nas na górę. Northmour pokazał mi drogę i, wszedłszy po schodach, zapukał do drzwi pokoju, zwanego zazwyczaj „Sypialnią mego wuja“, ponieważ krewny Northmour’a, który budował pawilon, przeznaczył ten pokój dla siebie.
— Proszę wejść, Northmour, proszę wejść, drogi panie Cassilis, — powiedział głos z wewnątrz.
Northmour pchnął drzwi i wpuścił mnie przed sobą. Wchodząc, widziałem, jak córka wślizgnęła się do przyległego pokoju, przeznaczonego dla niej. Łóżko było teraz przesunięte pod ścianę, a nie stało nawprost okien, jak wtedy, gdy oglądałem ten pokój. Siedział w nim Bernard Huddlestone, zbankrutowany bankier. Chociaż źle mu się przypatrzyłem wówczas w nocy przy słabem świetle latarki, ale bez trudności poznałem go teraz. Miał długą, żółtą twarz, otoczoną rudemi faworytami i brodą. Jego ścięty nos i wystające kości policzkowe czyniły go podobnym do kałmuka. Jasne oczy płonęły gorączką i podnieceniem. Na głowie miał czapeczkę z czarnego jedwabiu. Na łóżku leżała otwarta ogromna Biblja, a na niej para złotych okularów, stos innych książek wznosił się obok, na stoliku. Zielone firanki rzucały trupi cień na jego twarz. Gdy tak siedział, oparty o poduszki, boleśnie zgarbiony, głowa jego zwisała aż nad kolanami. Sądzę, że gdyby nie umarł w inny sposób, zginąłby w ciągu kilku tygodni z wyczerpania.
Wyciągnął ku mnie rękę długą, cienką i nieprzyjemnie owłosioną.
— Proszę, proszę wejść, panie Cassilis, — powiedział, — jeszcze jeden obrońca, jeszcze jeden! Miło mi pana powitać, jako przyjaciela mojej córki. Jakże są mi oddani przyjaciele mojej córki. Niech Bóg ich za to wynagrodzi i pobłogosławi.
Podałem mu rękę, nie mogąc tego uniknąć. Ale nie poczułem dla niego sympatji, którą gotów byłem mieć dla ojca Klary. Zraził mnie obłudny, słodki jego ton.
— Cassilis to dobry człowiek, — rzekł Northmour, — wart dziesięciu.
— Słyszę właśnie, że tak jest, śpiesznie przytwierdził p. Huddlestone, — mówi mi to moja córka. Ach, panie Cassilis, grzechy moje obróciły się przeciw mnie! Upadłem nisko, bardzo nisko, ale mam zamiar wszystko odpokutować. Wszyscy wkońcu zakrólujemy w łasce p. Cassilis. Co do mnie, przybyłem za późno, ale ze szczerą pokorą, proszę mi wierzyć.
— Daj pan spokój tym faramuszkom, — przerwał Northmour brutalnie.
— Nie, nie, drogi Northmour! — zawołał bankier, — nie powinien pan próbować zachwiać mną. Zapominasz, dobry, drogi chłopcze, ze jeszcze dziś wieczór mogę stanąć przed Stwórcą.
W tym stanie podniecenia wzbudzał on szczerą litość. Poglądy ateistyczne Northmour’a dobrze znałem i nieraz je wyśmiewałem. Teraz oburzyło mnie, że starał się odwrócić grzesznika od myśli pokutnych.
— Ba, drogi Huddlestonie, — powiedział, — jest pan dla siebie niesprawiedliwy. Jest pan człowiekiem przywiązanym do dóbr tego świata. Znał się pan na łotrowstwach wszelkiego rodzaju, zanim ja się urodziłem. Sumienie pana jest wygarbowane, jak skóra południowo-amerykańska. Tylko życia nie potrafił pan wygarbować — tu jest słaba strona tej sprawy.
— Brutal, brutal, zły chłopiec, — odparł p. Huddlestone potrząsając palcem, — nie jestem formalistą, jeżeli o to chodzi. Zawsze nienawidziłem czczego formalizmu. Ale nie straciłem nigdy wiary w coś lepszego. Byłem złym człowiekiem, p. Cassilis, nie przeczę temu. Ale stało się to po śmierci mojej żony, a wdowiec — to, wie pan, jest coś, całkiem innego. Nie grzesznik — ale — zawsze jest różnica. Mówiąc o tem... Tst! — przerwał nagle, podniósł dłoń, rozstawił palce, twarz jego wykrzywiła się strachem. Nadsłuchiwał. — To tylko deszcz, dzięki Bogu, — dodał po chwili z uczuciem nieopisanej ulgi.
Przez kilka chwil leżał wśród poduszek, jaki człowiek bliski omdlenia. Potem zrobił wysiłek i głosem cokolwiek drżącym zaczął mi dziękować za to, że chcę go bronić.
— Jedno pytanie, proszę pana, — ozwałem się, gdy zamilkł, — czy to prawda, że ma pan ze sobą pieniądze?
Pytanie to bardzo mu się nie podobało, ale wyznał niechętnie, że ma trochę pieniędzy.
— A więc dobrze, — mówiłem, — wszak oni ścigają pana z powodu tych pieniędzy. Czemu pan nie odda im uratowanej sumy?
— Ach! — odparł, potrząsając głową, — próbowałem to zrobić, p. Cassilis, — ale nie, oni chcą krwi.
Huddlestone, to całkiem brzydkie z pana strony, — rzekł Northmour, — ofiarowałeś im pan tylko o dwa tysiące funtów za mało. Deficyt wart jest wzmianki. I widzisz, Frank, oni sobie jasno na swój włoski sposób rozumują; wydaje im się, jak i mnie że mogą mieć obie rzeczy, dla których go prześladują — i krew, i pieniądze i nie mieć już żadnego kłopotu, z tej rozrywki nadprogramowej.
— Czy pieniądze są w pawilonie? — zapytałem.
— Tak, są tutaj, ale chciałbym, aby były na dnie morza, — rzekł Northmour i nagle huknął na Huddlestone’a, od którego się odwróciłem: — Co znaczą te miny pańskie? Czy myśli pan, że Cassilis sprzeda pana?
P. Huddlestone przeczył gorąco, że podobna myśl nie postała mu nawet w głowie.
— To dobrze, — odrzucił Northmour najniegrzeczniej, jak umiał, — skończy się na tem, że nas pan znudzi. Co chciałeś powiedzieć? — zwrócił się do mnie.
— Chciałem zaproponować zajęcie na popołudnie: wynieśmy wszystkie te pieniądze, co do sztuki, przed dom. Jeżeli Karbonarowie przyjdą, to zabiorą je. Bądź co bądź, jest to ich własność.
— Nie, nie, — zawołał Huddlestone, — to nie jest ich, to nie może do nich należeć. To musi być rozdzielone ratami między wierzycieli.
— Daj pan spokój, tego nie będzie, — rzekł Narthmour.
— Tak, ale moja córka, — jęczał nieszczęśliwy.
— Córka pańska nie zginie. Oto są dwaj konkurenci, Cassilis i ja, a żaden z nas nie jest żebrakiem. Wybierze jednego z nas. Co do pana — to dosyć tej polemiki — nie ma pan prawa ani do grosza z tej sumy, zresztą umrze pan niebawem.
Słowa te były okrutne, ale p. Huddlestone wzbudzał tak mało sympatji, że chociaż widziałem, jak wił się i wstrząsał, w duchu uznawałem je za słuszne.
— Ja i Northmour, — rzekłem, — chcemy pomóc panu uratować życie, ale nie uciec ze skradzioną własnością.
Walczył ze sobą, tłumiąc gniew, ale ostrożność nakazywała mu ustąpić.
— Moi drodzy chłopcy, — rzekł — róbcie ze mną i z moimi pieniędzmi, co chcecie, składam to w wasze ręce. Dajcie mi teraz się uspokoić.

Odeszliśmy z uczuciem ulgi. Widziałem jeszcze, jak wziął znów Biblję i drżącemi rękami wkładał okulary.

ROZDZIAŁ VII
Grośba przez okno pawilonu.

Nigdy nie zapomnę tego popołudnia. Northmour i ja byliśmy przekonani, że napad jest nieunikniony. Gdyby od nas zależało zmienić bieg wypadków, bylibyśmy ten napad raczej przyśpieszyli, niż odwlekali. Tak ciężkiem i nieznośnem było dla nas oczekiwanie. Nie byłem nigdy mólem książkowym, choć lubiłem czytać; ale żadne książki nie wydały mi się tak niedorzecznemi, jak te, które kolejno odrzucałem wtedy w pawilonie. Nawet rozmowa się nie kleiła. Oczekiwaliśmy wciąż w naprężeniu, nasłuchując, chwytając każdy dźwięk, nawet szum wiatru wśród wydm. Ale dotąd nie było ani śladu naszych wrogów.
Roztrząsaliśmy wciąż mój projekt, dotyczący pieniędzy. Nie bylibyśmy go wykonali, w stanie zupełnej równowagi. Ale byliśmy tak zatrwożeni, że chwytaliśmy się źdźbła, jak tonący brzytwy, i postanowiliśmy wystawić pieniądze, chociaż w ten sposób zdradzaliśmy obecność Huddlestone’a w pawilonie.
Suma ta składała się częściowo z monety brzęczącej, częściowo z papierów bankowych i czeków na imię John’a Gregory. Wzięliśmy ją, przeliczyliśmy, włożyliśmy znowu do skrzynki pocztowej, należącej do Northmour’a i przygotowaliśmy list po włosku, który mieliśmy, dołączyć. Podpisaliśmy go obaj, dodając przysięgę że jest to wszystko, co ocalało z ruiny banku Huddlestone’a. Oczywiście, był to czyn najszaleńszy, chociaż dokonany przez dwóch ludzi, zdrowych na umyśle. Gdyby skrzynka wpadła w ręce niepowołane, byłaby dowodem przeciwko nam, podstawą do wytoczenia nam sprawy kryminalnej. Ale nie rozumowaliśmy wtedy całkiem trzeźwo, a byliśmy tak zdenerwowani, że musieliśmy wyładować nasz niepokój raczej w bylejakim czynie, niż znosić tę agonję oczekiwania. Prócz tego, byliśmy przekonani, że w zagłębieniach wydm pełno jest szpiegów i ukazanie się nasze ze skrzynką może doprowadzić do nawiązania rokowań, a może i kompromisu.
Dochodziła trzecia, gdy wyszliśmy z pawilonu. Deszcz ustał, słońce świeciło prawie wesoło. Nigdy jeszcze mewy nie latały tak blisko domu, nie bojąc się wcale ludzi. Gdyśmy byli na progu, jedna z mew zatrzepotała skrzydłami tuż nad naszemi głowami i krzyknęła żałośnie tuż nad uchem.
— To omen dla ciebie. — rzekł Northmour, przesądny, jak wszyscy wolnomyśliciele, — one myślą, żeśmy już umarli.
Zaprzeczyłem, ale bez przekonania — ten krzyk ptaka zrobił wrażenie i na mnie.
Tuż przed bramą, na gładkiej trawie postawiliśmy skrzynkę, a Northmour zaczął powiewać białą chustką, nad głową. Nikt nie odpowiadał. Podnieśliśmy głos, wołając, że jesteśmy posłami, którzy chcą rozstrzygnąć spór. Ale ciszy nic nie przerywało, prócz szumu morza i krzyku mew. Z ciężkiem sercem daliśmy temu pokój. Nawet Northmour był niezwykle blady i obejrzał się przez ramię, jakby w obawie, że ktoś się prześlizgnął między nim a drzwiami pawilonu.
— Na Boga, — wyszeptał, — tego już dla mnie za wiele.
Odparłem równie cicho: — A może ich wcale niema?
— Popatrz tam, wskazał mi ruchem głowy, jakby bojąc się wyciągnąć dłoń.
Spojrzałem we wskazanym kierunku i ujrzałem słup dymu w północnej części lasu, wznoszący się ku bezchmurnemu niebu.
— Northmour, — powiedziałem (mówiliśmy wciąż szeptem), — nie mogę dłużej wytrzymać w niepewności. Wolę stokrotnie śmierć. Zostań tu na straży przy pawilonie. Pójdę naprzód i zmiarkuję, czy mam iść wprost do ich obozu.
Obejrzał się dokoła, mrużąc oczy, potem skinął na znak zgody.
Serce me biło, jak młotem gdy szedłem w kierunku dymu. Dotąd drżałem z zimna, teraz oblały mnie płomienie. Grunt w tem miejscu był nierówny; setka ludzi mogła leżeć w ukryciu po obu stronach mej ścieżki. Ale wybierałem przejścia najbezpieczniejsze, z których mogłem widzieć kilka kotlin odrazu. Wkrótce ostrożność moja odniosła skutek. Wszedłszy nagle na trochę wyższy pagórek, zobaczyłem człowieka, schylonego wpół i biegnącego wąwozem tak szybko, jak tylko na to pozwalała niewygodna pozycja. Wypłoszyłem jednego ze szpiegów z zasadzki. Jak tylko go zobaczyłem, zacząłem wołać na niego po włosku i angielsku. A on, ujrzawszy się odkrytym, wyskoczył z wąwozu, wyprostował się i pędem strzały znikł w lesie.
Nie było poco go ścigać. Dowiedziałem się więc, że jesteśmy szpiegowani i oblegani w pawilonie. Wróciłem tą samą drogą do Northmour’a, który stał przy skrzynce. Zauważyłem, że był bledszy, niż przedtem i, że głos jego drżał trochę.
— Czy nie widziałeś jego twarzy? — zapytał.
— Był odwrócony odemnie, — odparłem.
— Frank, idźmy do domu. Nie jestem tchórzem, ale nie mogę tego dłużej wytrzymać, — szepnął.
Było cicho i słonecznie dokoła, gdyśmy wracali do domu. Nawet mewy odleciały i krążyły nad wybrzeżem i wydmami. Ale ta pustka przerażała mnie bardziej od całego pułku pod bronią. Dopiero, gdy zabarykadowaliśmy drzwi za sobą, odetchnąłem z ulgą. Spojrzeliśmy na siebie poważnie. Każdy z nas w duchu robił sobie uwagi nad bladością i zmięszaniem drugiego.
— Masz rację, — rzekłem, wszystko przepadło. Podajmy sobie dłonie poraz ostatni.
— Tak, — odpowiedział, — podam ci dłoń, bo zaiste, nic z tego nie knuję. Ale pamiętaj, jeżeli jakiś niemożliwy wypadek pozwoli nam wyrwać się z rąk tych bandytów, to prawem czy lewem postaram się ubiec ciebie.
— Och, — odparłem, nudzisz mnie.
Uraziło go to i szedł w milczeniu ku schodom; nagle zatrzymał się na pierwszym stopniu.
— Nie rozumiesz mnie, — rzekł, — nie jestem oszustem i czuwam nad sobą. Oto wszystko. Mogę nudzić pana, lub nie, panie Cassilis, mało dbam o to. Mówię dla własnej satysfakcji, a nie dla pańskiej zabawy. Możesz iść na górę i zalecać się do panienki. Co do mnie, zostaję tutaj.
— A ja też zostaję z tobą, — odrzekłem — czyż myślisz, że ukradłbym chociaż krok jeden przed tobą nawet za twojem pozwoleniem?
— Frank, — odparł, z uśmiechem, — szkoda, że jesteś osioł, bo masz maniery człowieka. Dziś nie możesz mnie zirytować, choćbyś chciał. Czy wiesz, — ciągnął dalej łagodnie, — myślę, że jesteśmy dwoma najnieszczęśliwszymi ludźmi w Anglji ja i ty. Dobiegliśmy trzydziestki, a nie mamy dziecka, ani żony, ani żadnego warsztatu pracy — biedni, godni politowania, straceńcy! A teraz ubiegamy się o dziewczynę! Jakby nie było kilku miljonów dziewcząt w Zjednoczonem Królestwie! Ach, Frank, Frank, żal mi tego z nas dwojga, kto przegra tę stawkę, choćbym nim był nie ja! Byłoby lepiej dla niego — jak mówi Ewangelia, — aby mu uwiązano kamień młyński u szyi i rzucono go aż na dno morza. Napijmy się, — zakonkludował nagle tym samym ciężkim tonem.
Wzruszyły mnie jego słowa i zgodziłem się. Usiadł przy stole i patrzył na szklankę sherry pod światło.
— Jeżeli pobijesz mnie, Frank, — powiedział, — zacznę pić. A ty co zrobisz, jeżeli ja ciebie pobiję?
— Bóg to wie, — odparłem.
— Dobrze, — rzekł, — a oto toast na poczekaniu: Italia irredenta!
Reszta dnia upłynęła wśród tej samej okropnej nudy i oczekiwania. Nakryłem do stołu, a Northmour i Klara gotowali posiłek w kuchni. Przechodząc, słyszałem urywki ich rozmowy i ze zdziwieniem stwierdziłem, że obraca się prawie wyłącznie dokoła mojej osoby. Northmour mówił o wyborze męża, ale o mnie wspominał z pewnem uczuciem i nie mówił nic na moją niekorzyść, chyba, że i sam się ganił jednocześnie. Uczucie wdzięczności i zdenerwowanie wzruszyły mnie do tego stopnia, że poczułem łzy w oczach. — Oto trzy szlachetne istoty, — myślałem, — mogą zginąć w obronie złodzieja bankiera.
Zanim siedliśmy, wyjrzałem na dwór przez okno górnego piętra. Słońce zachodziło. Wydmy były puste, skrzynka stała nietknięta tam, gdzieśmy ją zostawili.
P. Huddlestone w żółtym szlafroku siadł przy jednym końcu stołu, Klara — przy drugim, my zaś zajęliśmy miejsca po obu stronach. Lampa paliła się jasno. Wino było dobre, mięsiwa doskonałe, chociaż przeważnie podane na zimno. Towarzystwo nasze było weselsze, niż można było oczekiwać w tych tragicznych okolicznościach. Od czasu do czasu Northmour albo ja wstawaliśmy i obchodziliśmy nasze barykady. Wtedy p. Huddlestone przypominał sobie okropną rzeczywistość, patrzył wzrokiem upiora, i przez chwilę na twarzy jego malowało się przerażenie. Potem śpiesznie wychylał szklankę, ocierał czoło chustką i znowu brał udział w rozmowie.
Zdziwił mnie dowcip jego i wiedza. Był to charakter nieprzeciętny; dużo czytał i obserwował z własnej ciekawości. Miał dużo rozsądku i chociaż nie zdołałem polubić tego człowieka, zrozumiałem, dlaczego cieszył się powodzeniem w interesach i szacunkiem ludzi przed swojem bankructwem. Miał on talent towarzyski, i chociaż słyszałem jego rozmowę raz tylko i to w okolicznościach tak niesprzyjających, uważam go jednak za jednego z najlepszych rozmówców naszych czasów.
Opowiadał nam ze smakiem i bez żadnego wstydu o łotrowskich wybiegach pewnego kupca, którego znał w młodości, a my słuchaliśmy z pewną odrazą i napół ze śmiechem, napół z zakłopotaniem, gdy przerwano nam obiad.
W opowiadaniu p. Huddiestone’a wpadło stukanie jakby mokrego palca po szybie. Zbledliśmy wszyscy, jak papier, i siedzieliśmy dokoła stołu nieruchomi i oniemiali.
— Ślimak, — powiedziałem, bo słyszałem, że stworzenia te wydają dźwięk podobny.
— Też mi ślimak, do czarta! — rzekł Northmour. — Słuchajcie!
Ten sam dźwięk powtórzył się dwukrotnie, z przerwami, poczem straszliwy głos wykrzyknął przez otwory żaluzji włoskie słowo: — Traditore!
P. Huddlestone wyciągnął głowę, powieki jego zadrgały i zwalił się bez czucia na podłogę obok stołu. Northmour i ja pobiegliśmy do zbrojowni i porwaliśmy ze strzelby. Klara zerwała się na nogi i trzymała się za gardło.
Staliśmy tak w oczekiwaniu napadu. Ale upływały chwile, a nie słychać było nic, prócz szumu morza.
— Prędko, — rzekł Northmour, — na górę z nimi, zanim tamci przyjdą!

ROZDZIAŁ VIII
Śmierć bankiera

Z trudnością zawlekliśmy na górę Bernarda Huddlestone i położyliśmy go na łóżku w sypialni „Mego wuja“. Przez cały ten czas, chociaż go ciągnęliśmy i szarpaliśmy, jak toboł, nie dał znaku życia i nawet, gdyśmy go rzucili na łóżko, nie ruszył ani palcem. Córka rozpięła mu koszulę i zwilżyła głowę i pierś, my zaś pobiegliśmy do okien. Na dworze wciąż było pogodnie; księżyc w pełni już zaszedł i jasno oświetlał wydmy. Ale chociaż wytężaliśmy wzrok, nie dostrzegaliśmy nikogo. Kilku ciemnych plam na nierównej przestrzeni nie można było dobrze odróżnić. Mogli to być równie dobrze wrogowie, leżący na ziemi, jak i cienie.
— Dzięki Bogu — rzekł Northmour. — Agnieszka dziś nie przyjdzie.
Agnieszka była to stara niańka. Dotąd nigdy o niej nie wspominał. Zdziwiło mnie w tym człowieku, że wogóle o niej pomyślał.
Znowu zaczęło się dręczące oczekiwanie. Northmour podszedł do kominka i wyciągnął ręce nad czerwonym żarem, jakby było mu zimno. W tej chwili zzewnątrz rozległ się słaby dźwięk; kula rozbiła szybę i utkwiła w żaluzji o dwa cale od mojej głowy. Usłyszałem krzyk Klary i chociaż natychmiast usunąłem się się w bezpieczny kąt pokoju, rzuciła się za mną, dopytując, czy nie jestem ranny. Czułem, że stałbym codzień pod strzałami, byle mieć taką troskliwość w nagrodę. Uspakajałem ją najczulszemi wyrazami i pieszczotami, w zupełnem zapomnieniu o naszem położeniu, aż głos Northmour’a przywołał mnie do rzeczywistości:
— Wiatrówka, — powiedział, — oni nie chcą robić hałasu.
Odsunąłem Klarę i spojrzałem na niego. Stał odwrócony od ognia z rękami założonemi w tył, ale, spojrzawszy na jego twarz, spostrzegłem, że wrzał od tłumionej namiętności. Taki sam wyraz miał przed laty, kiedy rzucił się na mnie w tym samym domu, w sąsiednim pokoju. Mimo, że pojmowałem jego gniew, zadrżałem na myśl o tem, co stać się może. Patrzył prosto przed siebie, ale widział nas i wściekłość jego wzrastała, jak szał wichru. Groziła nam walka nazewnątrz — a ten spór wewnętrzny, który mógł wybuchnąć, przerażał mnie.
Nagle, gdy byłem przygotowany na najgorsze, ujrzałem zmianę na jego twarzy, błysk jakiś, wyraz ulgi. Wziął lampę ze stołu i zwrócił się ku nam silnie podniecony.
— Trzeba wyjaśnić, — powiedział, — czy oni chcą wymordować nas wszystkich, czy tylko Huddlestone’a? Czy oni ciebie wzięli za niego, czy też strzelali do ciebie tylko dla twych pięknych oczu?
— Napewno wzięli mnie za niego, — odparłem, — jestem prawie równego z nim wzrostu.
— Chcę się upewnić, — rzekł Northmour, wziął lampę i trzymając ją nad głową, stanął w oknie i stał tak przez chwilę, wystawiając się na pewną śmierć.
Klara chciała rzucić się i odciągnąć go z niebezpiecznego miejsca, ale byłem o tyle egoistyczny, że jej nie puściłem.
— Tak, — rzekł zimno Northmour, odwracając się od okna, — polują tylko na Huddleston’a.
— O, panie Northmour! — zawołała Klara — ale dalej nie mogła znaleźć słów — zuchwalstwo, które ujrzała, zbyt było wielkiem.
On zaś patrzył na mnie z podniesioną głową, z błyskiem triumfu w oczach. Zrozumiałem, że tylko dlatego narażał się na śmierć, żeby ściągnąć na siebie uwagę Klary i odebrać mi urok bohatera chwili. Trzasnął w palce.
— Ogień się dopiero zaczyna, — zauważył, — kiedy się rozpali na dobre, nie będą tak przebierali.
Teraz usłyszeliśmy głos od strony drzwi frontowych, wołający na nas. Z okna widać było postać człowieka, stojącego w świetle księżyca nieruchomo, z twarzą wzniesioną ku nam, powiewając białą chustką. Patrząc na niego, chociaż stał opodal na wydmach, widzieliśmy odblask księżyca w jego oczach.
Otworzył usta i mówił tak głośno, że słychać go było w całym pawilonie i aż na skraju lasu. Był to ten sam głos, który krzyknął przez okno „Traditore“. Tym razem jasno wyłożył nam swe warunki Jeżeli wydamy zdrajcę „Huddieston’a“, oszczędzą nas, inaczej nie ocaleje nikt, i żaden z nas nie opowie o tem, co się stało.
— I cóż, Huddlestone, co mamy odpowiedzieć? zapytał Northmour, zwracając się w stronę łóżka.
Dotąd bankier nie dawał znaku życia i myślałem, że wciąż leży w omdleniu. Ale teraz odpowiedział i to takim tonem, jaki można słyszeć tylko od szaleńca. Zaklinał nas i błagał, byśmy go nie opuszczali. Wyglądał, ohydnie w tej chwili.
— Dość, — krzyknął Narthmour, poczem otworzył okno, wychylił się w noc i, zapominając zupełnie o obecności kobiety, sypnął na posła deszczem najokropniejszych szyderstw i wyzwisk w języku włoskim i angielskim i kazał mu wynosić się tam, skąd przyszedł. Zapewne myśl, że wszyscy zginiemy jeszcze tej nocy, sprawiała mu niewymowną rozkosz.
Tymczasem Włoch złożył swoją chorągiew pokoju, schował ją do kieszeni, i znikł wśród wydm.
— Wojują, jak ludzie honoru, — rzekł Northmour, — są to gentelmani i żołnierze. Chciałbym, abyśmy wszyscy troje — ja, Frank i ty, droga pani byli z nimi razem, powierzając tę istotę na łóżku komu innemu. Proszę się nie obrażać. Wszyscy przejdziemy do wieczności, kiedy przyjdzie czas. Co do mnie, gdybym mógł udławić Huddlestone’a i wziąć Klarę w ramiona, umarłbym z pewną dumą i satysfakcją. A w obecnej sytuacji — dalibóg — będę miał całusa!
Zanim zdołałem przeszkodzić, porwał Klarę w objęcia i kilkakrotnie pocałował opierającą się dziewczynę. Ale w tejże chwili odtrąciłem go i cisnąłem nim o ścianą z wściekłością. Northmour zaczął się śmiać długo i głośno. Obawiałem się o jego zmysły, bo zawsze śmiał się spokojnie i nie wiele.
— Teraz, Frank, — rzekł, gdy wesołość jego opadła, — kolej na ciebie. Oto moja ręka! Żegnaj, dowidzenia! — Potem, widząc, że stoją sztywny i oburzony, trzymając Klarą przy swym boku, wybuchnął: — Człowieku, gniewasz się? Myślisz, że umrzemy, zachowując wszelkie formy, jak w salonie? Wziąłem pocałunek i rad jestem z tego. Ty możesz wziąć także i wyrównać rachunek.
Odwróciłem się od niego z pogardą, której nie starałem się ukryć.
— Jak chcesz, powiedział, — byłeś w życiu pedantem i taki już umrzesz.
Z temi słowami usiadł na krześle, położył strzelbę na kolanach i zaczął bawić się zamkiem. Ale widziałem, że wesołość jego znikła i po tym wybuchu (jedynym w życiu, jaki widziałem u niego) opanował go znowu nastrój posępny i groźny.
Przez ten czas napastnicy mogliby wejść do domu, a mybyśmy tego nie spostrzegli. Zapomnieliśmy o niebezpieczeństwie, wiszącym nad nami. Nagle Huddlestone krzyknął i wyskoczył z łóżka.
Zapytałem, co się stało.
— Ogień! — wołał, — oni podpalili dom!
Porwaliśmy się na nogi, Northmour i ja, i pobiegliśmy do sąsiedniego pokoju. Oświetlał go groźny, czerwony płomień. W chwili, gdyśmy wchodzili, słup ognia wybuchnął i stanął przed oknem, a pęknięta szyba z brzękiem wypadła na dywan. Podpalano szopą, w której Northmour wywoływał swe klisze.
— Nie tracą czasu, — rzekł Northmour, — wracajmy do tamtego pokoju.
Pobiegliśmy tam z pośpiechem, otworzyliśmy okno naoścież i wyjrzeliśmy. Wzdłuż ściany pawilonu leżały stosy drzewa, które się już paliły. Widocznie, oblane były naftą, bo paliły się silnie, pomimo wilgoci, która została po deszczu. Ogień jął się już nadobre szopy, i buchał coraz to wyżej. Tylko wyjście stało w ogniu. Okap dachu zaczynał się tlić gdyż dach, który się osuwał, podparty był dylami. Gorące, smrodliwe, duszące kłęby dymu zaczęły wypełniać dom.
— Dobrze tak, — rzekł Northmour, — oto już koniec.
Wróciliśmy do „Pokoju Mego Wuja“. Huddlestone był w butach, drżał cały, ale miał wyraz determinacji, jakiego nigdy jeszcze u niego nie widziałem. Klara stała obok niego z płaszczem w ręku, z dziwnem spojrzeniem, ni to z nadzieją, ni to ze zwątpieniem spozierając na ojca.
— No, cóż chłopcy i dziewczęta, jak tam z wyjściem? — zagadnął Northmour, — piec się pali, nie dobrze jest zostać tu na upieczenie. Co do mnie chcę się z nimi bić i zginąć.
— Nie pozostało też nic innego, — odrzekłem.
I oboje, Huddlestone i Klara, z różną intonacją w głosie, potwierdzili: — Nic innego.
Kiedy schodziliśmy po schodach, żar był staszny, a ogień huczał nam w uszach. Okno nad schodami wypadło do wewnątrz, buchnęły przez nie płomienie i oświetliły krwawym blaskiem wnętrze domu. W tej chwili usłyszeliśmy, jak na górnem piętrze zwaliło się coś ciężkiego. Cały pawilon płonął, jak pudełko zapałek, rzucając odblask daleko na niebo i morze. Lada chwila mógł się zwalić nam na głowy.
Northmour i ja wyjęliśmy rewolwery, Huddlestone, który już poprzednio nie chciał wziąć broni, gestem rozkazującym odsunął nas poza siebie.
— Niech Klara otworzy drzwi, — rzekł, — jeżeli dadzą salwę, będzie pod osłoną. Jestem kozłem ofiarnym. Grzechy moje dosięgły mnie.
Stojąc za nim z rewolwerem w pogotowiu słyszałem jak drżącym, pośpiesznym szeptem odmawia modlitwy. Tymczasem Klara, blada, jak śmierć, ale całkowicie panująca nad sobą, odsunęła barykadę od drzwi. Jeszcze chwila — i pchnęła drzwi. Pożar i księżyc oświetlały wydmy mętnem migotaniem, a na niebie widać było słup dymu.
P. Huddlestone z niepojętą siłą, pchnął nas znienacka obu wtył i gdyśmy na chwilę stanęli osłupkieni, niezdolni do czynu, wybiegł z pawilonu z rękami, wysoko wzniesionemi nad głową, jak człowiek, który ma dać nurka.
— Oto jestem, — wołał, — jestem Huddlestone! Zabijcie mnie i oszczędźcie tamtych!
Jego niespodziane ukazanie się zaskoczyło naszych nieprzyjaciół, bo Northmour i ja, mieliśmy czas ochłonąć i chwycić Klarę za ręce, rzucając się jej na pomoc, zanim cokolwiek zaszło. Ale zaledwie przestąpiliśmy próg, tuzin strzałów z różnych kotlin wśród wydm wybiegło z błyskiem i hukiem. P. Huddlestone zachwiał się, wydał nieludzki krzyk, ścinający krew w żyłach, zamachał rękami w powietrzu i upadł na trawę.
— Traditore! Traditore! — krzyczeli niewidzialni mściciele.
Ogień szerzył się tak szybko, że w tej chwili zapadł dach. Głośny, straszliwy łoskot ogłuszył nas na chwilę i kolumna ognia wzbiła się ku niebu. Widać ją było zapewne na dwadzieścia kilometrów dokoła. Śmierć Bernarda Huddlestone’a uczczona była piękną iluminacją.

ROZDZIAŁ IX
Jak Northmour wykonał swą groźbę.

Trudno mi opowiedzieć dokładnie, co nastąpiło potem. Wszystko wydaje mi się zmorą nocną, gorączkowem majaczeniem. Klara westchnęła i byłaby upadła na ziemię, gdybyśmy nie podtrzymali jej bezwładnego ciała. Nikt na nas nie napadł, nie widzieliśmy nawet ani jednego napastnika. Zdaje się, że uciekliśmy od Huddlestone’a, nie spojrzawszy nawet na niego. Przypominam sobie tylko, jak we mgle że uciekałem w strachu panicznym, to niosąc Klarę w ramionach, to dzieląc ten ciężar z Northmour’em, to wreszcie walcząc o posiadanie tego drogiego brzemienia. Nie pamiętam, dla czego zdecydowaliśmy się udać do mego obozu w Hemlock i jak tam dotarliśmy. Stoi tylko przedemną wyraźnie chwila, gdy Klara leżała, rzucona obok namiotu, ja zaś i Northmour tarzaliśmy się, walcząc, po ziemi. Northmour bił mnie rączką rewolweru po głowie i zranił mnie już dwukrotnie. Upust krwi przywrócił mi przytomność.
Złapałem go za rękę.
— Northmour, — próbowałem doprowadzić go do opamiętania, — możesz potem mnie zabić. Ratujmy wpierw Klarę.
W tej chwili, Northmour był na wierzchu. Na moje słowa zerwał się na równe nogi, pobiegł ku namiotowi, chwycił Klarę w objęcia i zaczął okrywać pocałunkami jej bezwładną twarz i ręce.
Pomimo zawrotu głowy, biłem go w głowę i plecy. Wtedy rozluźnił uścisk i spojrzał mi w twarz w świetle księżyca.
— Byłeś podemną, i puściłem ciebie, — rzekł, — a teraz mnie bijesz! Tchórz!
— Ty jesteś tchórz, — odparłem, — czy pragnęła ona twych pocałunków, gdy była przytomna? A teraz może umrzeć, a ty trwonisz czas, gdy każda chwila jest droga, i nadużywasz jej bezbronności. Usuń się i daj mi ją ratować.
Patrzył na mnie blady i groźny, ale nagle odstąpił.
— A więc ratuj ją, — rzekł.
Ukląkłem przy niej i jak umiałem, rozpiąłem jej suknię. Ale nagle poczułem dłoń, ściskającą mnie za ramię.
— Nie dotykaj jej, — dziko rzekł Northmour, — czy myślisz, że nie mam krwi w żyłach?
— Northmour, — krzyknąłem, — jeżeli ani sam jej nie pomagasz, ani mnie pozwalasz, nie pozostaje mi nic innego jak zabić ciebie.
— Tak będzie lepiej, — krzyknął, — niech umrze i ona. Odejdź od niej! Wstawaj i chodź bić się!
— Zwracam twoją uwagę, — rzekłem, podnosząc się, — że jeszcze jej nie pocałowałem.
— Ośmiel się tylko, — krzyknął.
Nie wiem, co mi się stało — ale zawsze się tego wstydziłem, chociaż żona moja mówiła, że pocałunki moje były dla niej — żywej czy umarłej — zawsze miłe. Przykląkłem przy niej, rozgarnęłem jej włosy z czoła na dwie strony i z najwyższą czcią przycisnąłem na chwilę usta do jej zimnego czoła. Była to pieszczota ojca — pieszczota człowieka skazanego na śmierć dla umarłej kobiety.
— A teraz, panie Northmour, — rzekłem, — jestem do usług pańskich.
Ale ku zdziwieniu memu odwrócił się tylko odemnie.
— Czy słyszysz? — zapytałem.
— Tak, słyszę, — odpowiedział, — możemy się bić, jeżeli chcesz, jeżeli nie, idź i ratuj Klarę, wszystko mi jedno.
Nie kazałem sobie tego powtarzać, rzuciłem się do Klary i próbowałem przywrócić ją do życia. Leżała wciąż martwa i blada. Zacząłem się obawiać, że słodka jej dusza odleciała i nie można jej już przywołać z powrotem; ogarnęła mnie rozpacz. Wołałem ną nią słowami pieszczoty, rozcierałem i ogrzewałem jej ręce, opuszczałem jej głowę to znów kładłem sobie na kolana. Ale wszystko było napróżno, powieki jej były zawarte.
— Northmour, — rzekłem, — oto mój kapelusz. Na litość boską, przynieś trochę wody ze źródła.
Po chwili był iuż z powrotem z wodą.
— Przyniosłem w moim kapeluszu, — powiedział, nie rozgniewasz się na to uprzywilejowanie?
— Northmour, — zacząłem, zwilżając wodą jej skronie i pierś, ale on przerwał mi dziko:
— Milcz, najlepiej nie mów nic!
Nie miałem też wcale ochoty do rozmowy, gdy w omdleniu leżała moja ukochana i znowu krzątałem się koło, niej, chociaż ciągle napróżno. Gdy kapelusz był pusty; podałem go Nortmour’owi z jednem słowem: — Więcej. — Przynosił wodę kilkakrotnie, zanim Klara otworzyła oczy.
— Teraz, kiedy jej lepiej, — rzekł. — proszę dać mi spokój. Może pan to uczynić, panie Cassilis?
I odszedł w gąszcz lasu. Rozpaliłem ogień, nie bojąc się teraz Włochów, którzy pozostawili nietkniętemi wszystkie moje rzeczy w obozie. Klara była złamana i wyczerpana przez straszliwe podniecenie i katastrofę tej nocy. Wszelkiemi możliwemi środkami, pieszczotą, słowami otuchy, ciepłem starałem się ją podtrzymać na ciele i duszy.
Już rozwidniało się zupełnie, gdy z gęstwiny rozległo się gwizdnięcie. Powstałem z ziemi, zabrzmiał glos Northmour’a, mówiącego zupełnie spokojnie: — Chodź tu, Cassilis, ale sam; chcę ci coś pokazać.
Poradziłem się wzrokiem Klary i na jej milczący znak zgody, wyszedłem z kotliny, Northmour stał, oparty o drzewo. Ujrzawszy mnie, zaczął iść w stronę morza. Dopędziłem go na skraju lasu.
— Patrz, — powiedział, zatrzymując się.
Jeszcze parę kroków, i wyszedłem na otwartą przestrzeń. Zimny i jasny ranek świecił nad znanym krajobrazem. Pawilon był kupą sczerniałych gruzów. Dach zapadł się w głąb, część jego wyrzucona została opodal. Po wydmach rozwłóczone były czarne pasma sadzy jak blizny. Gęsty dym wciąż się wznosił w górę w nieruchomem rannem powietrzu, a stos gorących węgli żarzył się wśród pustych ścian domu, jak w otwartem palenisku. Kolo wysepki, stał szkuniec, a łódka silnie obsadzona ludźmi podpływała do brzegu.
— Red Earl! — zawołałem! — Red Earl! O dwanaście godzin zapóźno!
— Sięgnij do kieszeni, Frank! — rzekł Northmour, czy masz broń?
Usłuchałem go i zbladłem śmiertelnie. Rewolwer mój był zabrany.
— Widzisz, że jesteś w mojej władzy, — mówił dalej, — rozbroiłem ciebie w nocy, kiedy pielęgnowałeś Klarę. Ale dziś rano — masz, zwracam ci twój rewolwer. Nie, dziękuję, — rzekł, cofając rękę, — nie chcę tego. W ten sposób możesz rozdrażnić mnie znowu.
Poszedł przez wydmy na spotkanie łodzi, a ja postępowałem za nim. Przed pawilonem zatrzymałem się, aby obejrzeć miejsce, gdzie padł Huddlestone. Nie było śladu po nim, ani nawet znaków krwi.
— Piaski ruchome, — rzekł Northmour.
Szedł dalej, aż dotarliśmy do morza.
— Nie idź dalej, nie trzeba, — rzekł, — chcesz ją zabrać do dworu w Graden?
— Dziękuję, rzekłem, — spróbuję umieścić, u pastora w Graden Wester.
Dziób łodzi zarył się w piasek wybrzeża a majtek z liną wyskoczył na ląd.
— Czekajcie chwilę chłopcy! — zawołał Northmour i szepnął mi na ucho: — Nie mów jej lepiej o tem wszystkiem.
— Przeciwnie! wybuchnąłem, — będzie wiedziała wszystko!
— Nie rozumiesz, — odparł z godnością, — to jej nie zdziwi. Ona spodziewa się tego po mnie. Żegnam cię! — skinął mi głową.
Wyciągnełem do niego dłoń.
— Przepraszam cię, rzekł, — wiem, że to kaprys z mej strony, ale nie stać mię na takie sentymenty. Nie zasiądę przy waszem ognisku, jako siwowłosy wędrowiec. Przeciwnie mam nadzieję, że z wolą Bożą nie zobaczę nigdy żadnego z was!
— Niech Bóg cię prowadzi! — rzekłem serdecznie.
— Dziękuję, odrzekł.
Poszedł ku łodzi. Majtek na brzegu podał mu rękę przy wsiadaniu, a potem sam wskoczył do łodzi. Northmour ujął ster. Fale porwały łódź, wiosła skrzypiały w dulkach i miarowo uderzały w wodę w rannem powietrzu.
Byli już w połowie drogi, do Red Earl’a.
Stałem wciąż i patrzyłem za nimi, gdy słońce wstało z morza.
Jeszcze słowo i historja moja skończona. Po latach Northmour poległ, walcząc pod sztandarami, Garibaldiego o wyzwolenie Włoch.

KONIEC



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.