<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Łańcuchy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Sine smugi, porosłych lasami odnóży gór uralskich dawno zniknęły.
Biały parowiec, ciągnąc na długiej linie brunatną barkę, sunął lekko z wodą po zielonawych nurtach Tury, wijącej się w głębokim jarze przez kraj polisty, płaski, nawpół stepowy, nawpół pełen borów bagnistych. Duże szare wsie z cerkwiami o zielonych kopułach, co jakiś czas pojawiały się na wysokich brzegach, wyglądające na rzekę z poza zrębów gliniastych urwisk ślepiami szklannych okien. W dnie pogodne okna te połyskiwały nieraz odbiciem słonecznem, jak rzędy złotych gwiazd; w ciemnościach gorzały czerwonym ogniem wewnętrznym jak źrenice wilcze.
Gromadki dzieci wioskowych, biegnąc wzdłuż brzegów, ścigały parowiec kamykami, wyzwiskami lub odpowiadały na głuchy jęk syreny śmiechem, wołaniem, krzykami i śpiewem. Pędziły, skomląc i ujadając za niemi, wioskowe psy, starsze kobiety w wysoko podkasanych „sarafanach“, mężczyźni w świtach i „armijakach“ wychodzili na samą krawędź stromego wybrzeża i długo, nieruchomo patrzyli na oddalający się parowiec.
Skoro zaś parowiec przystawał do wąskiej, zbitej z desek przystani, natychmiast ścieżkami naukos po zboczach oraz schodami, wiodącemi wprost do pomostu biegły z koszami baby i dziewki, stare dziady i wyrostki, ofiarując jaja, chleb, obwarzanki, ser, twaróg, masło, ryby, ogórki, pieczone kartofle, po cenach bajecznie niskich.
— A co, nie mówiłem!... triumfował Butterbrot.
— Rozdać strawne towarzyszom na ręce, niech sami sobie kupują, co kto woli!... Największa suma zadowolenia z najmniejszą zatratą sił!... — nastawał.
— Tak, tak!... Dawajcie strawne, panie starosto!... — wołano na Dobronrawowa.
Ten słuchał, ale kręcił głową:
— Zobaczymy co będzie dalej... Zupełnie się nasza komuna rozpadnie... Nie będziemy mieli żadnego zapasu!...
— I Niech was o to głowa nie boli: zapasy za nas porobili chłopi!... Tu w Syberji chłopi mają obowiązek dostarczania partjom aresztantów pożywienia... Spytajcie oficera konwojującego.
— Co on wie, ten smyk i dureń!... — mruczał Dobronrawow.
— On wcale nie dureń!... On lepszy od innych, jakiś liberał, na wszystko pozwala!... Pozwolił niewiastom naszym z nami razem spacerować!... Już ja z nim mówiłem!... — bronił go Butterbrot.
— Cóż miał robić, jeżeli niema osobnego przedziału dla nich na pokładzie?...
— Mógł ich wcale nie wypuszczać, albo wypuszczać na parę godzin, a nas wtedy spędzać pod pokład i zamykać!...
— Za dużo kłopotu dla takiego pijanicy!...
— Cóż go to kosztuje? Kazałby żołnierzom...
— Nie kłóćcie się!... — godził zwaśnionych Wujcio. — Jeszcze raz przekonaliście się, że tylko pijacy mają w Rosji rozum i serce. Bezwarunkowo, że zrobił nam rozsądne ustępstwo. I niewiastom dobrze, i nam dobrze, i jemu dobrze!... Najwyższa filozofja życia, aby wszystkim było dobrze!... Czyż nie o to walczymy!...
— Racja, Wujciu!... Zaśpiewajmy, ale co wesołego!...
— Dobrze, proście niewiasty do chóru!...
Zebrali się śpiewacy, a za nimi wyległa na pokład i reszta więźniów, trochę podniecona pierwszym bezpośrednim udziałem niewiast w życiu zbiorowem. Marusia, Julja, Tatjana Andrejewna, Roza Isakowna zaraz stanęły w kole chóralnem i wysokie ich głosy zadzwoniły w pieśni ogólnej jak srebrne dzwonki:

Oczeńki jak zoreńki
Ruczeńki jak cwitoczki
Nożeńki jak łastońki...

Świegotały tenory i soprany, podczas gdy basy huczały monotonnie, dając im tło głębokie i rozlewne. Mało tym razem śpiewano pieśni rewolucyjnych. Po ślicznym, potężnym hymnie:

„Rewe taj stohne Dnipr szyrokij...“

zaśpiewano tęskną:

„Oj ne hody Hry-ciu taj na weczernyciu,
„Bo na weczernyci diwki czarownici,
„Kotra diwczyna czernobriwaja...
„Ta czarownyczenka sprawedliwaja...“

U drzwi, które wiodły do kuchni i pomieszczenia konwoju, wszczął się ruch, wieniec słuchaczów zlekka się rozstąpił i ukazał oficer konwoju z podoficerem. Stanął tuż koło chóru i oparł się malowniczo na szabli.
— Nu, nu!... Ja wam nie przeszkadzam, panowie!... — mruknął dobrotliwie, gdy śpiew przerwano.
— Bynajmniej!... — odparł Wujcio. — Bardzo prosimy!... Panowie a teraz:

„Na siewierie dikom!“

Tylko razem!... Proszę uważać na moje wskazówki!... A więc zaczynamy...
Pieśń, przepojona głęboką melancholją, popłynęła nad cicho szemrzącą rzeką jak stłumione, pełne łkania westchnienia.
Oficer zakrył twarz dłonią, kiwał się trochę na nogach, niosło odeń zapachem wódki-anyżówki...
— Tak, tak, panowie! Smutno, bardzo smutno!... — mruczał. — Nie znoszę smutku, mam ochotę zaraz płakać, albo coś rozbić!... Wybyście coś... wesołego. Ot... „Baryniu“ albo „Kamarinskawo“... Coś w tym rodzaju!... A gdzie jest ta najładniejsza z was?...
— My uważamy, że wszystkie są ładne!... — odciął, śmiejąc się Wujcio.
— Nie, nie!... Ta, co ma chłopczyka?...
— Ta nie śpiewa!... — odparła surowo Marusia.
— Ach, nie śpiewa!... Przecie mogłaby wyjść... Nikomu nie bronię, nikomu! Możecie się czuć, panowie, jak u siebie!... Zupełnie!...
— Panowie, panowie!... Uwaga!... Zaczynać!... — wzywał Wujcio.

Zagremieła truba,
Zaszumieła tałpa...

Burzliwe dźwięki polały się jak wodospad; oficer widocznie nie wiedział co ze sobą zrobić; na szczęście dostrzegł Dobronrawowa i skierował się ku niemu.
— Panie starosto, mam z panem do pomówienia! Niech pan pójdzie ze mną do mojej ciupy... Jakie to smutne, jakie to wszystko smutne i... żałosne!... Wprost łzy z oczów płyną!... Cóż kiedy człowiek nie ma się nawet przed kim wypłakać, wszyscy uciekają, odwracają się... uchodzą!... Cóż z tego, że mam mundur, ale mam i duszę!...
— Co wy, Aleksandrze Pawłowiczu, wymyśliliście!?... Któż to od was się odwraca? Takich niema!... Słowo daję!... Wszyscy was szanują i lubią!... — pocieszał go, idąc za nim Dobronrawow.
Oficer zdawał się być nieutulony.
Gdy znikli, śpiew ustał na chwilę.
— Co za nowe „ami-koszonstwo“!?... Nie podoba mi się, och nie podoba mi się!... — zauważył głośno Awdiejenko.
— Psst! On nas obiecał puszczać na każdej przystani na brzeg, abyśmy mogli sobie sami kupować prowizję!... — szepnął Odesskij.
— Wszystkich?... — spytał Gawar.
— Wszystkich.
— A ja twierdzę, że nic dobrego z tego nie wyniknie... Ilekroć partje rewolucyjne schodziły ze swego nieprzejednanego stanowiska względem prześladowców, zawsze ponosiły klęskę... W dodatku to nam ubliża, ubliża cieniom tych co zginęli!... — powiedział gorąco Lwow.
— Przepraszam, nie mogę się zgodzić!... Każda chwila, każda sytuacja ma odpowiednie sposoby i drogi. Należy tylko nie tracić z oczu przewodniej gwiazdy; a że ktoś wybiera dogodniejszą ścieżkę i nie tłucze głową muru, to za złe mu tego brać nie można... — wmieszał się Somow.
Gawar przeszukał wzrokiem zebranych na pokładzie, którzy znowu śpiewać zaczęli i spuścił się do kajuty. Wydała mu się zupełnie pusta i dopiero po niejakim czasie, gdy wzrok jego przyzwyczaił się do skąpego światła, padającego z niedużych luminatorów, dostrzegł wśród szarych węzłów zgrzebnych poduszek i szarych chałatów, rozrzuconych na szerokich pryczach, postać człowieka, wyciągniętego na dalszym końcu i nakrytego płaszczem z głową. Podszedł ku niemu, wdrapał się na pryczę, wyciągnął obok i dotknąwszy go ręką, szepnął:
— Wojnart, słyszeliście: będą wypuszczać wszystkich na przystaniach na brzeg...
Wojnart odrzucił koniec płaszcza z twarzy.
— Więc co?...
— Nic. Myślałem, że to was interesuje.
Wojnart zastanowił się przez dłuższą chwilkę, nie zmieniając pozycji.
— Słuchaj chłopcze! — rzekł wreszcie, zwracając się twarzą do Gawara i unosząc na łokciu — czy ty pamiętasz tę panienkę w czarnym kapelusiku z białem skrzydełkiem?
— Ależ wybornie!...
— Muszę, muszę wiedzieć, czy ona jest na statku, co nas holuje, czy nie?... Rozumiesz?
— Rozumiem!...
— Dlatego będziemy wychodzić na przystań za każdym razem... Ciebie jako administracyjnego i takiego młodego, może będą dalej puszczać na brzeg... może będziesz mógł dotrzeć nawet do przystani parowca...
— Acha, acha rozumiem, ale ja myślałem...
Zawahał się.
— Mów, mów: co myślałeś?!...
— Że... że uciekniemy, że spróbujemy...
— Kto?...
— Ja i pan.
— Ty?... A poco?
— Tak dla towarzystwa. Zresztą postanowiłem uciec za wszelką cenę.
— Uciekniesz z miejsca; będzie łatwiej, już ci mówiłem. Ze mną nie możesz.
— Byłoby panu... weselej.
— Dziecko jesteś, doprawdy! Nie wiesz, co mówisz... Grozi ci o wiele surowsza kara, gdybyś był schwytany ze mną, a po drugie i pogoń będzie ostrzejsza, niż gdybyś sam uciekał i uciekał nie z drogi, lecz z miejsca zesłania!
— Ba, ale zato w kraju odrazuby mię pan wprowadził do swojej paitji.
— Do jakiej partji?... Nie należę do żadnej partji...
— A... Związek Walki Czynnej?
Wojnart roześmiał się.
— Związek Walki Czynnej wcale nie jest partją. Do niego należeć mogą członkowie wszelkich partyj, mających w programie niepodległość Polski. Ma za zadanie wyłącznie kształcić żołnierzy i oficerów, którzy będą zczasem za tę niepodległość walczyli.
— No... a to, co pan wtedy mówił?
— To są moje osobiste poglądy.
Chłopak zamyślił się.
— Wie pan, ta nienawiść to mnie też dokucza. Czy nie lepiej, żeby się wszyscy pogodzili!?...
— Ba, zapewne byłoby najlepiej, lecz wątpliwa rzecz, żeby to się samo stało. Trzeba powoli stwarzać dla takiej zgody warunki. Swoją drogą rozbudzanie klasowej nienawiści ku temu nie prowadzi. Dosyć jej bez tego... Wystarczy aby klasy rozumiały swoje interesy, organizowały się dla ich wspólnej obrony... Nie powinny jednak nigdy przekraczać granicy szkodliwej dla całości... Na to potrzebne są instytucje, któreby regulowały stosunki klas... My jesteśmy pozbawieni takich organizacyj, u nas rozjemcą jest zawsze nasz wróg, obcy... dlatego cierpimy nad miarę, cierpimy wszędzie na każdem miejscu i pod każdym względem, bez nadziei na polepszenie... Doskonalenie charakterów, obyczajów i stosunków jest u nas zatamowane... Nietylko, że zabierają nam znaczne bogactwa materjalne, plony naszych trudów, lecz zmuszają nas tłoczyć się, szarpać i dręczyć nawzajem; jesteśmy niby trzoda niewolników, zamkniętych — w ciasnem więzieniu, wspinających się ku słońcu i światłu na ciałach braci, aby uniknąć uduszenia... Dlatego trzeba z tem skończyć, rozwalić przedewszystkiem te obce mury, zdobyć niepodległość...
— Ach, ja tak tego chcę, tak tego chcę, panie!... — gorąco szeptał Gawar. — Poto tylko chcę uciec... Dlatego widzi pan chcę z panem... Nie wiem, czyby mię wzięli do tego Związku?... czybym ich znalazł?... Już ich szukałem w Warszawie i nadaremno...
Wojnart zamyślił się.
— Daleko jeszcze do tego!... — odszepnął. — Gdybyś zresztą uciekł, musiałbyś pewnie uchodzić do Galicji, a tam Związek działa pół jawnie. Przyjmują każdego, kto godzi się na jego regulamin. Pewnie wstąpiłbyś do uniwersytetu, a tam dużo z młodzieży należy do Związku... Drogę znajdziesz. Co się dzieje teraz w Warszawie, sam nie wiem, a gdybym nawet wiedział, nie mógłbym ci powiedzieć!
— Rozumiem, proszę pana, ale właśnie chciałem razem z panem; zresztą nietylko dla tego... Chciałbym panu pomóc... Silny jestem i wytrwały... Razem łatwiejbyśmy mogli przez te lasy...
— Wątpię, kochany, żeby można było coś przedsięwziąć przed Tomskiem. Dziękuję ci za zacne chęci, lecz ty nic mi tu pomóc nie możesz...
— A gdyby tak: przeciąć siatkę na pokładzie i wyskoczyć do wody... Zanim się spostrzegą, zanim zatrzymają statek i barkę, można dopłynąć do brzegu i zginąć w tych puszczach jak igła w sianie...
— Konwój ma łódkę... Będą strzelać, zaalarmują wioski pobliskie, ruszą na obławę chłopów okolicznych, A tutejsi chłopi zajadli są na włóczęgów. Skąd oni będą wiedzieć, że my jesteśmy polityczni; politycznych również niebardzo kochają, bo to „przeciw wierze i carowi“. Nie, to na nic, już myślałem o tem... Prędzej w nocy pocichutku, choć parę godzin zyskać... Gdyby więc była gdzieś w określonem miejscu przygotowana kryjówka... Ale o tem niema co mówić, gdyż drzwi od kajuty na noc zamykają i na pokładzie stoi szyldwach...
— Do tej pory nie stał!...
— Teraz stoi!...
— To ten dobry oficer taki!?... Acha!...
— Każdy z nich taki!...
— Więc widzisz, że ze statku bardzo trudno... Łatwiej już z kolei z wagonu i gdyby była kryjówka...
— A to nie można przyszykować?... Co?... Tylu Polaków w Syberji mieszka...
Wojnart przemilczał.
— Takiemi rzeczami zajmuje się rosyjski Czerwony Krzyż Rewolucyjny... — zaczął z pewną determinacją. — Cóż kiedy wciąż się wsypuje; źle zorganizowany, niepewny... Miesza organizację do zbierania pieniędzy z organizacją do oswobadzania więźniów i wciąż jedna drugą gubi... Nas Polaków jest zbyt mało, żeby swoją rękę stworzyć taką potężną sieć we wszystkich miastach Rosji i Syberji, jaka do zbierania środków potrzebna. Przecież te dziesiątki tysięcy ludzi zesłanych i więzionych wymagają setek tysięcy rubli pomocy... Więźniowie Polacy są wszędzie rozproszeni... Trudno do nich dotrzeć i odnaleźć ich... Próbowaliśmy, ale się nie powiodło!... W dodatku lewica pe-pe-es, socjaldemokracja i Bund protestują, przeszkadzają stworzeniu oddzielnej organizacji, mącą... Gdzie niegdzie tylko udało się w większych miastach stworzyć autonomiczne grupy... Gdzie indziej musimy „zlewać się z ruskiem morzem“ — dokończył z goryczą.
— Obejdziemy się bez nich, doprawdy, panie!
— Pewnie, że należy się starać o to, ale trudno... Co zaś do ciebie, to pamiętaj, że dwa są sposoby ucieczki: jeden polega na nadzwyczajnym pośpiechu i takim zysku czasu, żeby nie mógł dopędzić pościg ani zaskoczyć depesza telegraficzna. Ten sposób wymaga znacznych środków pieniężnych, doskonałych paszportów i rekomendacyj, odpowiedniego ubrania, powierzchowności i umiejętności zachowania się. Drugi sposób o wiele tańszy i prostszy polega na przywarowaniu w dobrej, bezpiecznej kryjówce w ciągu dwóch trzech tygodni, aż uśmierzy się i ucichnie gorączka pościgu... Wtedy wychodzi się i jedzie poprostu koleją albo pocztą, albo nawet idzie piechotą jak zwykły śmiertelnik, robotnik z kopalni złota lub coś takiego... Lepiej koleją... bo na pocztach i na parowcach większa kontrola...
Gawar słuchał uważnie, wypytywał się o rozmaite szczegóły i wciąż wzdychał:
— Wołałbym, żeby razem, z panem!...
— Cóż robić! O tem narazie mowy być nie może!... Niewiadomo, co ze mną się stanie... Jak dostanę się do ciężkich robót, wyrwać się stamtąd bardzo będzie trudno. Radzę ci, uzbrój się w cierpliwość i uciekaj dopiero z osiedlenia. To nietrudno!
— A pan?
— Mnie... zostaw już swemu losowi!...
Gawar miał ochotę przytulić się do tego młodego, a skazanego na długie cierpienie mężczyzny, objąć go, pocałować, choć za ręce gorąco uścisnąć, ale nie śmiał, a Wojnart zdawał się nie podejrzewać tych jego chęci.
— Śpij, chłopcze! Już późno. Jutro wieczorem będziemy w Tobolsku. Trzeba się wyspać!... — rzekł spokojnie i otulił się szczelniej w swój chałat więzienny.
Wszyscy wokoło już spali i w ciszy nocnej ujawniło się i zapanowało całkowicie nad nią jednostajne i dalekie bicie kół parowca o falę oraz pobliski bulgot prądów rzeki, rozdzieranych wleczoną wśród nich barką. Monotonję tych dźwięków naruszał od czasu do czasu jedynie bolesny kaszel Dżumbadzego.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.