<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Żona ze śniegu
Pochodzenie Rozmaitości i powiastki
Wydawca F. H. Richter
Data wyd. 1878
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ŻONA Z ŚNIEGU.
(Z listu przyjaciela.)



Kochany przyjacielu! Z listów twoich widzę z przyjemnością, że musi Ci się nieźle powodzie, upominasz się bowiem z niezwykłą natarczywością o obszerne sprawozdanie z wypadków mojego życia, o których ci w ciągu ostatnich dwóch lat w krótkości donosiłem. Ciekawość tego rodzaju nie jest właściwą ludziom, którzy mają wiele kłopotów na głowie. Nie myśl, broń Boże, ażebym przypuszczał, że w poczciwem Twojem sercu i największe kłopoty byłyby zdolnemi zatrzeć pamięć o dawnym przyjacielu, i zmniejszyć zajęcie się jego. losem.

To wszakże przyznasz, że w biedzie człowiek ma zaledwie czas dowiadywać się niejako tylko w telegraficznem streszczeniu o interesach najbliższych swoich przyjaciół, a bynajmniej nie ma pociągu do słuchania długich i nudnych historyj, źle opowiedzianych. Dla tego to długie powieści, w których na łokieć zdarzeń przypadają dwie mile gadania, postaciowania, charakteryzowania, mają powodzenie tylko w Anglji, gdzie taki szerokopłynny autor znajdzie zawsze dla swojego dzieła krocie nabywców, których stać na to aby ich nudzono. W naszej biednej Polsce nawet sam Thackeray nie znalazł uznania; jego „Jasełka Próżności“ nie zwróciły najmniejszej uwagi na siebie, a co się tyczy Dickensa i polskiego przekładu jego „Klubu Pickwicka“ wiem z najlepszego źródła, że dotychczas sprzedano dwa egzemplarze, i to dla biblioteki następcy tronu, który będąc powołanym do panowania nad Polakami, chciał zapoznać się z ich językiem. Powiadam, że z tego, co ci doniosłem o mojem ożenieniu,, powieściopisarz angielski zrobiłby wyborną Christmas-Story. Być może, ale na to potrzeba najpierw powieściopisarza, sama zaś historja, opowiedziana przezemnie, mogłaby i angielską flegmę wystawić na zbyt ciężką próbę. Znasz mój talent w tej mierze — wszak pamiętasz, że nie osiągnąłem, stopnia doktorskiego z tego jedynie powodu, iż rozprawa, którą miałem napisać w celu uzyskania dyplomu, pęcmała mi (jak mówią w Galicji) pod piórem tak, iż spisałem ośmdziesiąt arkuszy bitego pisma i na ośmdziesiątym odbiegłem tak daleko od przedmiotu, o którym traktować miałem, że musiałbym był napisać najmniej drugich ośmdziesiąt arkuszy,, by raz nakoniec zacząć mówić o rzeczy, poruszonej w tytule, i przekonać profesorów uniwersytetu berlińskiego, że nie kwalifikuję się na doktora „wszelkiej bałamutności“ i połączonych z nią sztuk niedozwolonych. Zrezygnowałem, jak wiesz, z przedsięwzięcia, a i teraz zrezygnowałbym chętnie z dalszego ciągu niniejszej gadaniny, gdybym Cię nie znał i nie wiedział, że uparłszy się raz, postawisz, na swojem, i zmusisz mię do pisania. Będę się tedy starał być ile możności zwięzłym, i zaczynam.
Wiesz, ze jestem szlachcicem z Poznańskiego, a wychowańcem uniwersytetu berlińskiego. Wiesz, że przed dwoma laty wypadki zmusiły mię przesiedlić się do Galicji, z 38 latami na grzbiecie, i 80.000 talarów majątku w kieszeni. Wiesz, że aż do tego czasu byłem, najpierw młodym, a później starym kawalerem, i że od 18go do 38go roku życia kochałem się najmniej 20 razy, i najmniej drugich 20 razy zamyślałem się żenić, a zawsze nieszczęśliwie. Wszystkie istoty, w których się kochałem, albo już były czyjemiś żonami, albo kochały się w kim innym, albo też i bez tych przeszkód nie mogły upatrzeć we mnie ziszczenia swego „ideału“. Te zaś, z któremi chciałem się żenić, lub z któremi mię żenić chciano, po bliższem rozpatrzeniu się przestawały być mojemi ideałami, i — co tam wiele mówić! — stanęło na tem w przyjacielskiej radzie, że chyba już przeznaczony jestem do stanu bezżennego. Powoli, na najgłębszem dnie mojego serca, zacząłem sam godzić się z tą myślą. Nie przeszkodziło mi to wcale, przez czas ośmnastomiesięcznego pobytu we Lwowie, kochać się jeszcze półtora rażą, a raz rozpędzać się do żeniaczki. Ten „raz“ był już nawet bardzo stanowczym razem, i bardzo niewiele brakowało, a opowiadanie moje niniejsze byłoby tylko relacją o bardzo zwykłej przygodzie wiejskiej, pozbawioną najgłówniejszych warunków powieści: bohatera i bohaterki. Panna, którą zamierzałem uszczęśliwić ofiarą mego serca i ręki, miała mnóstwo takich przymiotów, że każdy sam z nich przez się stanowił już doskonałość w swoim rodzaju. Była najpierw cudownie piękną. Oczytana w miarę: ów juste-milieu między sawantką a gąską, który jest szczytem moich marzeń. Umie i lubi ubrać się dobrze, ale nie mówi, nie myśli i nie marzy wyłącznie o strojach. Przytem, rodzina zacna i posag nie do wzgardzenia. Podobała mi się bardzo, bardzo. Otóż studjowałem ją przez parę miesięcy, układałem sobie obraz tego, jak mi z nią będzie w pożyciu codziennem, domowem, i — czy uwierzysz? brakowało mi w tym obrazie zawsze czegoś, z czego sobie nie umiałem zdać sprawy. Musiała to być, przy wszystkich doskonałościach, jakaś mała niedoskonałość, nie wpadająca w o ko, ale psująca harmonję całości. Podczas gdy atoli w ten sposób spekulatywna refleksja nie pozwalała mi jeszcze zrobić kroku na serjo, panna tymczasem podobała mi się coraz bardziej, coraz bardziej. Już głos jej, słyszany z drugiego pokoju, przejmował mię jakimś miłym dreszczem, już nieobecność jej na wieczornem zebraniu wprawiała mię w melancholję, już spacer, ślizgawka, koncert, teatr, gdy nie było panny Anny, były tylko nudnym krajobrazem bez ożywiają’ cego stafażu. Nakoniec, głos wewnętrzny, który m i mówił to wszystko, poczynał coraz bardziej brać górę nad ową negatywną refleksją, pozbawioną wszelkiego namacalnego substratu, i nakoniec, na pewnym wieczorku w czasie przeszłorocznych zapust, na którym spodziewałem się zastać pannę Annę i nie zastałem jej, usiadłem pochmurny i zamyślony w cieniu białej muślinowej firanki u okna, i dozwoliłem tym dwom potęgom, tj. refleksji i głosowi wewnętrznemu, stoczyć w piersi mojej ostatnią, rozstrzygającą walkę. Bój trwał blisko kwadrans, i skończył się zupełną porażką i kapitulacją Im ei pani refleksji. Warunki kapitulacji — opiewały: 1. natychmiast, jutro w południe, oświadczam się o rękę panny Anny. 2. Imć pani refleksja zastrzega sobie, że gdybym się i tym razem nie ożenił, to szanowny Adam Sulima z Drdęczy Drdęcki, skończywszy w Wilję Bożego Narodzenia 39 lat wieku, i przekonawszy się 42 razy o bezowocności swoich zapędów w kierunku matrymonialnym, wyrzeknie się ich raz na zawsze, nabędzie nieruchomość we wschodniej Galicji, osiądzie na niej ze swojemi książkami i będzie się bawił w odludka, siejąc pszenicę i hreczkę i pokazując zdumionym Galilejczykom, co znaczy racjonalne gospodarstwo. Pokrzepiony tem postanowieniem — a wiesz, że miewam postanowienia nieodwołalne, wstałem i wynurzywszy się z po za firanki, wziąłem udział w rozmowie toczącej się w mojem pobliżu.
Czy zgadłbyś, jakie były pierwsze słowa, które obiły się o moje uszy? Posłuchaj!
— Więc panna Anna po deklaracji? — Tak jest, to najnowsza nowina karnawałowa.
— I to z p. Aderkiewiczem! Oświadczył się dziś w pół do pierwszej w południe!
Przeklęty Ormianin wyprzedził mię o całą dobę! Postanowienie moje było powzięte. Masz wiedzieć, że oprócz powyżej przytoczonych, składały się na nie i inne pobudki. M ów iłem, że przywiozłem z sobą do Lwowa 80 tysięcy talarów, czyli 240 tysięcy mark gotówki, co że względu na różnicę między walutą złotą a austrjacką papierową, wynosi około 168.000 guldenów. Otóż, dla człowieka posiadającego tyle gotówki, nie ma niebezpieczniejszego miasta, jak Lwów. Nie możesz jej ukryć, ludzie obdarzeni tu są szczególnym instynktem wietrzenia pieniędzy. Prawie jeszcze nim wysiadłem z dorożki, która mię przywiozła z dworca, obsypany byłem mnóstwem ofert, zabezpieczających mi coraz to korzystniejszą lokację kapitału. Opierałem się, jak mogłem, ale nie wiele mi to pomogło. Dosyć powiedzieć ci, że obecnie mam 10 tysięcy guldenów w jakimś młynie angielsko-amerykańskim, który po polsku mówiąc, nic nie mle — 8 tysięcy guldenów w browarze, który za miast piwa warzy wieczny niedobór, 3 tysiące w drukarni, która wprawdzie drukuje, ale której nikt nie płaci jej rachunków — nakoniec na samem wyjezdnem, złapała mię na 1000 guld. „spółka przemysłowo-handlowa“, której jeden członek zbankrutował na asfalcie, drugi na szkle, trzeci na nafcie, czwarty na narzędziach rolniczych, piąty na handlu zbożem, a szósty na wszystkich tych przedmiotach z kolei i na niektórych innych, poczem stowarzyszyli się i zespolili swoje doświadczenia i — swoje „kapitały“. Dodaj do tego, że jak ci wiadomo, siostra moja Klimcia wyszła przed laty zamąż za p. Klemensa Podjejskiego, obywatela tych królestw podkarpackich. Oboje, tj. pani Klementyna Klemensowa, i p. Klemens Klementynin, mają szczególną manię nabywania zadłużonych majątków, z któremi później nie wiedzą, co począć. Obecnie mają już około 18 wsi, z których, gospodaruj jak chcesz, czy sam, czy wypuść je w dzierżawę, nie wydobędziesz nigdy tyle, ile potrzeba na zapłacenie rat bankowych i innych procentów. Dosyć, że dochody z pierwotnego majątku państwa Klemensów idą w znacznej części na pokrycie tych niedoborów, i poczciwy Klemens jest w ciągłych kłopotach, podczas gdy Klimcia ani myśli o zmniejszeniu stopy, na którą przywykła dom prowadzić. Oczywiście, skorom się pojawił w Galicji, oboje „jak w dym“ do mnie. „Jużci, jako kawaler, nie potrzebujesz nic, a zresztą, pieniądz u Klemensa lepiej będzie schowany, niż w banku lub u ciebie i t. d.“ Mam też — dotychczas — sporo grosiwa w tym „bezpiecznym“ schowku i mogłem z matematyczną pewnością przepowiedzieć chwilę, w której nie będę już miał co chować. Otóż, gdybym się ożenił, ta wieczna apelacja do kawalerskiego braku potrzeb byłaby ustała sam a przez się, ale skoro panna Anna była „już po deklaracji“, jedynym moim ratunkiem było wykonanie postanowienia, powziętego za firanką, a jedyną pociechą moją to, że dopiero 40 tysięcy papierków miałem w „bezpiecznym schowku“ u Klemensa i Klimci.
Zaraz nazajutrz po owem fatalnem fiasco zamysłów moich co do panny Anny, poświęciłem się z szczególną uwagą studjowaniu inseratów pewnego miejscowego czasopisma, którego wydawcy — nawiasem mówiąc — zapatrywali się na moją kieszeń zupełnie tak, jak Klemens i Klimcia, Nie chcę ja zdradzać tutaj tajemnic stanu żadnego ze stronnictw krajowych, powiem ci więc tylko tyle, że odemnie zależało, za jakąkolwiek sumę, począwszy od 6000 aż do 40.000 złr. stać się jedną trzecią częścią, połową, lub całością potęgi, trzęsącej codzień opinjami i nerwami dziesięciu tysięcy czytelników, z pomiędzy których wszelako tylko pewna frakcja — mniejsza o to, jaka — uważa za stosowne wynagrodzić redaktorom ich trudy w drodze przedpłaty, jakkolwiek ci ostatni wykazują w każdym niemal numerze, jak tanio i wygodnie uskutecznić to można za pomocą „przekazu pocztowego“. Ulokowawszy już atoli, jak wspomniałem, jakie takie kapitaliki w parowym młynie, w browarze, w drukarni, w spółce przemysłowo-handlowej, u Klemensa nakoniec i u Klimci, oparłem się zwycięzko tej ostatniej pokusie i zostałem przy pomocy Bożej tem, czem byłem dawniej, tj. biernym jedynie czynnikiem wielogłowej i wielopiórej opinji publicznej. W tym więc charakterze, w inseratach pomienionego organu, odkryłem wiadomość, że jest da sprzedania folwark, położony w najlepszej glebie podolskiej, niezbyt daleko od gościńca murowanego, obejmujący blisko 500 morgów obszaru itd. „Bliższą wiadomość udzieli“ — w galicyjskiem narzeczu udziela się bowiem zawsze „coś“, nie „czegoś“ — udzieli tedy adwokat X. Poszedłem i dowiedziałem się, że mogę nabyć nieruchomość, o której mowa, za bajecznie tanią cenę 45.000 złr. bajecznie tanią powiadam, bo morgi austrjackie są jak wiadomo dwa razy większe od pruskich. Mimo to spróbowałem potargować się, i o dziwo! mecenas oświadczył mi, że w razie wypłaty gotówką, i gdyby pewna, kontraktem nie objęta kwota, wpłynęła do jego kieszeni, cena kupna może być znacznie zniżoną. Nie będę ci opisywał szczegółowo przebiegu rokowań, ani też środków ostrożności, jakich użyłem, ażeby przypadkiem zamiast roli nie kupić samego tylko tytułu dziedzictwa i dziesięciu procesów z wierzycielami i sąsiadami — dosyć, że zapłaciłem wraz z porękawicznem, kosztami intabulacji i td. 40 tysięcy złr. i za tę sumę dla klejnotu wielkopolskich Sulimów uzyskałem grunt na Rusi, nie obejrzawszy go nawet poprzednio. Obok gruntowności mojej w pisaniu, zdziwi cię może taka z mojej strony pobieżność w traktowaniu interesów, ale niechaj ci to wytłumaczy ta okoliczność, że, Klemens i Klimcia odkryli byli właśnie w inne; stronie kraju klucz, oszacowany na 300.000 złr., na którym ciężyły wprawdzie należytości banków wiedeńskich w sumie około pół miliona, nielicząc procentów, ale którego tytuł dziedzictwa można było nabyć za 50,000 złr. i którego wartość mogła podnieść się w trójnasób, skoro tylko „krach“ austrjacki przeminie i skoro ministerjum handlu przestanie być głuchem na przedstawienia, że połączenie Waręża z Oleszycami osobną linją kolei żelaznej jest jednem z najważniejszych zadań ekonomicznych obecnej chwili, i że skarb państwa nie może w pożyteczniejszym celu obciążyć się nowemi zobowiązaniami, jak tylko poręczając akcjonarjuszom tego przedsiębiorstwa półtora miliona, czystego dochodu rocznie. Spekulacje takie nie zawsze wprawdzie chybiają w monarchji austrjackiej, i z całej duszy życzyłem Klemensowi i Klimci powodzenia, ale nie miałem najmniejszej ochoty lokować na tej hipotece owych niezbędnych im 50.000 guldenów, o które natarczywie na mnie nalegali i wolałem czemprędzej kupić kota w worku, niż wrzucić pieniądze w worek, z którego kot już dawno umknął przez znajdującą się w nim dziurę. Przyspieszyłem tedy interes z adwokatem X. i dopiero wytłumaczywszy się na jego zasadzie szwagrowi i siostrze, że „w inny sposób rozporządziłem mojemi kapitałami“, wyjechałem w celu objęcia mojego dziedzictwa. Klimcia oczywiście dostała spazmów, a przyszedłszy do siebie, oświadczyła mi kategorycznie, że przestaje uważać mię za brata; Klemens zaczął przebąkiwać na serjo o potrzebie wyrobienia kurateli sądowej nad moim majątkiem, ze względu na to, iż jestem notorycznym marnotrawcą, ale ten „Bruderzwist im Hause Habsburg“ trwał tylko do dnia 23 listopada tegoż roku, w którym to dniu kościoł katolicki obchodzi święto Klemensa papieża, i w którym dowiedziawszy się, że Klimcia „nie może pokazać się na świat“ dla braku pewnej pary przepysznych szpaków, i pewnego koczyka, który można mieć za bezcen — nabyłem te środki transportowe od frymarczącego niemi ex-rotmistrza i posłałem jej w prezencie. Wpadłem ci wprawdzie z deszczu pod rynnę, bo Klimcia odkryła nagle, że ten „Adaś przecież ma dobre serce“, i że najstarsza moja siostrzenica zaopatrzoną jest w organ cyrkulacji krwi, równie doskonały, w skutek czego zapragnęła mieć mię swoim zięciem — ale skryłem się w niedostępnem ustroniu moich „dóbr“ i cały zamach spełzł na niczem.
A jednak, w tem niedostępnem ustroniu, dognało mię, najechało mię, w całem dosłownem znaczeniu tego frazesu, moje matrymonialne fatum, w miesiąc później! Jeżeli nie zaśniesz, nim doczytasz tę epistołę do końca, dowiesz się, jakiemi drogami to fatum najeżdża czasem na ludzi.
Folwark „Na Poliku“ — tak brzmi nazwa mojego majątku na mapie katastralnej — należał do klucza Bukowieckiego i sprzedany mi został po części z powodu, iż administracja jego kosztowała więcej, niż wynosił przychód, a po części dla tego, że plenipotent właściciela nie umiał w inny sposób objawić troskliwości swojej o dobro swojego mocodawcy. W gruncie rzeczy, zrobiłem interes wcale nie zły, ale pierwsze wrażenie, jakiego doznałem zjechawszy w te strony, było tak pełne melancholji, że gdybym miał najmniejszą skłonność do samobójstwa, powiesiłbym się był z pewnością nazajutrz po mojem przybyciu. Cała ta okolica w ogóle zdaje się usposabiać mieszkańców do szukania tego rodzaju śmierci — onegdaj bowiem właśnie opowiadał mi starosta, że na 45.000 dusz ludności w jego powiecie przypada co roku 12 — 20 samobójstw przez powieszenie. To też, pod jesień, w każdym potoczku, w każdej kałuży mokną tu — konopie. Ja zajechałem tu pod wiosnę, a na moje przyjęcie meteorologia i geologia wzięły się za ręce, ażeby mi dać poznać wszystkie gorycze wiledżiatury. Daruję ci opis pogody i dróg, jako rezultatu tego przymierza. Panu adwokatowi X. natomiast darować tego nie mogę, że mię zapewniał, iż od gościńca będę miał tylko półtory mili prywatnej drogi do mojego mieszkania. W istocie liczą tylko półtora mili, ale za to mile w tych stronach, chociaż mają tylko trzy kroki szerokości, na długość ciągną się każda po 25 tysięcy kroków. Jedziesz kilka godzin okolicą bezleśną i bezludną, a w końcu widzisz karczmę, i nic więcej — oto widok, jaki się przedstawił moim oczom. Budynki gospodarskie znalazłem w kotlinie za tą karczmą, i były one, jak mi je opisano. w niezłym wcale stanie. Opodal stał rudyment domu mieszkalnego z cegły — tj. sień i cztery przedziałki, przeznaczone na pokoje — wszystko to tymczasowo pokryte słom ą, bez okien, drzwi i podłóg. Ekonom skarbowy mieścił się obok w oficynie plecionej z chrustu i wylepionej gliną. Obiedwie te ubikacje tuliły się do stoku pagórka, z którego wypijały i wysysały wszelką jego wilgoć. Pagórek ten atoli 0 sto kroków dalej, przerwany był szerokim jarem, którego ściany — o dziwo niesłychane w tych stronach! pokryte były krzakami i drzewami. Było sześć brzóz, dwa jasiony, jodła, sosna, mały świerk, mnóstwo tarniny i głogu, a z pomiędzy tego bogactwa przyrody — wyobraź sobie moją radość — wytryskało źródło doskonałej wody, i powstały ztąd strumyk tworzył o paręset kroków za folwarkiem sadzawkę, którą można było odczyścić i zarybić! Wiesz, że nie pojmuję wsi bez drzew i bez wody, pojmiesz tedy, że to odkrycie nie dało mi się rozpłakać na myśl, iż przyjdzie mi pędzić żywot w strasznej pustyni. Ponieważ według warunków kontraktu, pola miały mi być oddane dopiero na św. Jana, obsiane pod moim nadzorem, więc postanowiłem skorzystać z czasu przed objęciem gospodarstwa, ażeby ustronie moje zrobić o ile możności mieszka, lnem. Najpierw tedy, ku wielkiemu zdumieniu całej okolicy, odprowadziłem do sadzawki za pomocą olbrzymiego rowu, wodę spływającą z pagórka i opłukującą ściany domu i oficyn. Następnie zrobiłem wszystko, co można zrobić za pomocą cementu i innych sekretów sztuki murarskiej, za pomocą cieśli, stolarzy, tapicerów i ogrodników, ażeby sobie pobyt w domu uczynić znośnym. Dosyć, że za parę miesięcy niktby był me poznał mojej pustelni. Składa się ona teraz z ładnego wcale „kotażu“ o oszklonym ganku, o czterech pokojach parkietowanych tapetowanych i umeblowanych z komfortem, a połączonych z nowo wybudowaną oficyną za pomocą krytej i oszklonej galerji, która sama jedna zjednała mi na dwadzieścia mil w koło sławę rozrzutnika, oryginała i półwarjata. Posadziłem dokoła mnóstwo drzew, zwłaszcza akacyj, które się prędko rozwijają, i oddzieliłem się kwiatami i bujną zielonością od widoku stajni, stodoły i obory. Wypędziłem żyda z karczmy, za którą płacił 50 guld. rocznie, rozwaliłem tę ruderę i postawiłem natomiast dwanaście schludnych chat dla parobków i ich rodzin, niezbędnych mi tutaj ze względu, iż najbliższa wieś leży o trzy ćwierci mili pocztowej od mojego folwarku. Nakoniec, zakupiłem bibliotekę, złożoną z przeszło tysiąca dzieł, i zaprenumerowałem około dwadzieścia czasopism i innych publikacyj perjodycznych — ze względu zaś na potrzebę innego także pokarm u, wyszukałem klucznicę, poczciwą panią Krzywicką, która gotuje, piecze i smaży tak, że największy smakosz musiałby czołem uderzyć przed jej zdolnościami w tym kierunku, a przytem nie zrzędzi więcej i nie przemienia oficyn w gorsze piekło, aniżeli to koniecznie być musi w jej wieku. Go się tyczy mojego gospodarstwa rolnego, powiem ci to, Bogiem a prawdą, że jeżeli się ma około 50.000 guldenów w listach zastawnych, deponowanych w bezpiecznem miejscu, to człowiek i na 500 morgach gleby podolskiej niekoniecznie potrzebuje umierać z głodu. Prawdziwy głód zaczyna się w tych stronach dopiero, gdy człowiek ma cały klucz, i produkuje więcej niż 1000 korcy pszenicy rocznie — w takim razie bowiem rząd ca, służba, powozy, psy, konie i żydzi zabierają wszystko, a szlachcic widzi bułkę i sztukę mięsa jedynie wtenczas, gdy pojedzie do Tarnopola albo do Buczacza sprzedawać zboże na pniu i wódkę na kartoflisku, albo negocjować pożyczkę w innej formie. Zresztą zakupiłem całe mnóstwo narzędzi rolniczych u Szeliskiego, podczas przeszłorocznej wystawy, napędziłem zaraz po pierwszym miesiącu próby Dublańczyka, którego wziąłem był sobie do pomocy, i w ogóle prowadzę gospodarstwo wzorowe, bo nie gram w inne gry, jak tylko w szachy i w taniego wista, a zamiast z okolicy, sprowadziłem parobków ze Szlązka, gdzie ludek przekonał się już, że ziemia nie da chleba, jeżeli się na niej leży do góry brzuchem.
Pojmiesz zapewne, że pierwotnemu mojemu zamiarowi przemienienia się w kompletnego pustelnika, nie mogłem długo pozostać wiernym. Tylko człowiek chory, lub sterany wielkiemi osobistemi nieszczęściami, może obejść się bez towarzystw a podobnych sobie ludzi, w każdym innym wypadku, najsilniejszy paroksyzm mizantropji będzie zawsze tylko przemijającym. Mój — trwał tylko tak długo, póki zajęcie się urządzeniem domu i gospodarstwa nie zostawiało mi ani chwilki wolnego czasu. Potem, rozkoszowałem się jeszcze jakiś czas w gniazdku, które sobie ulepiłem, w drzewkach, które rokują wiele żywotności, w młocarni, która dokazuje cudów, w lekturze, której, mam podostatkiem, w desperackich wysileniach rozmaitych spekulantów wiejskich hebrejskiego pochodzenia, którzy chcieliby koniecznie znaleźć jakikolwiek punkt oparcia na mojem terytorjum, podczas gdy żaden z moich Szlązaków nie pije wódki, a jedyny przybytek, w którym dawniej wykonywano prawo propinacji, uległ zburzeniu — i to bynajmniej nie dla jakich pobudek zasadniczych, ale z prostego wyrachowania. Mnóstwo tu znajdziesz w Galicji karczem, które niosą w arendzie niespełna 100 złr. przychodu, a których dzierżawca, wyrządza najmniej trzy razy tyle szkody właścicielowi, rozpajając mu i demoralizując służbę i dając przytułek złodziejom z całej okolicy. Tutejszy Reb Szulim płacił tylko 50 złr. arendy, i to na pozór, Bóg wie za co, bo ludność folwarku składała się z dwudziestu dusz zaledwie, droga zaś, przy której; stała karczma, ściśle biorąc nie prowadzi z nikąd i nigdzie, i raz na dwie doby chyba zabłąka się nią jaka fura. Pomimo to Reb Szulim w przeciągu ośmiu lat z „dochodów“ propinacji kupił dom w sąsiedniem miasteczku, bo wszystko co ginęło na folwarku, przechodziło przez jego komorę, i wszystkie przylegle grunta, należące do chłopów z Mogiłowie, były u niego w „zastawie“, w ten sposób, że dawał tylko nasienie, chłopi zaś orali, włóczyli, żęli i młócili za „procent“ od — wódki. Spełniali oni te funkcje o milę od swoich chałup, chociaż zastawiając parcele u Szulima pocieszali się uwagą, że jednakowo gruntów tak odległych od obejścia uprawić im niepodobna. Otóż co powiesz na to, że wyrugowanie tego przedsiębiorczego Szulima z pod mojego boku i rozwalenie karczmy rzuciło brzydką plamę na moją reputację w całej okolicy, brzydszą jeszcze, niż oszklona galerja, łącząca mój pokój jadalny z kredensem i kuchnią, i niż zakaz moczenia konopi w sadzawce, który wydałem w jesieni i którego przekroczyć nie pozwoliłem? W chłopów’ z Mogiłowie wmówił ktoś, że chcę wykupić ich grunta, ażeby mi robili „pańszczyznę“. Szlachta dowiedziała się, że słuchałem filozofji w Berlinie, że Szlązacy, których sprowadziłem, są protestantami, i ztąd wniosek oczywisty, że jestem demagogiem, spikniętym z komuną paryzką na pohybel propinacji. Żydzi w Kurdwanowie rzucili na mnie chajrem, a starosta tamtejszy zapytywał mię w sposób znaczący, czy asekuruję budynki i krescencję, dodając, że jakieś uprzedzenie przeciw mnie daje się dostrzedz u ludności, i że w powiecie dużo jest włóczęgów i złych ludzi różnego rodzaju. W istocie Sobek, mój połowy, schwytał raz w pobliżu mojej sterty, stojącej w polu, Moszka, który jest zięciem Beb Szulima, i który pomimo szabasu zabraniającego wyznawcom Mojżesza kurzenia lulki, zamierzał w najbliższem sąsiedztwie mojego niewymłóconego żyta oddawać się tej zakazanej przyjemności. Po bliższej indagacji pokazało się, że Moszko nie miał nawet tytoniu przy sobie, i obecnie sąd obwodowy już przez trzeci miesiąc daremnie usiłuje dowiedzieć się od niego, po co w takim razie palił zapałki pod stertą? Dosyć, że przy opiece Bożej, a pomocy Sobka i żandarmerji, nie doznałem dotychczas klęski pożaru, ale ponieważ strzeżonego Pan Bóg strzeże, więc płacę pilnie premje asekuracyjne, a dla komendanta posterunku i jego podwładnych żywię uczucia rodzinnego niemal przywiązania.
Gdy wszakże mizantropja moja poczęła mię.powoli opuszczać, gdy raport spiżarniany p. Krzywickiej przestał mię zajmować swoją nowością, a nieudałe moje próby strzelania z iglicówki do dropiów omal nie pozbawiły mię pięknej siwej jałówki, rokującej jak najpiękniejszą przyszłość tak co do mleka, jak i co do ewentualnego potomstwa, czyli innemi słowy, gdy znudzony sam sobą postanowiłem rozglądnąć się w sąsiedztwie, czy nie znajdę jakiego znośnego towarzystwa, zła reputacja moja, czy klątwa kahału w Kurdwanowie, czy inna jaka przyczyna, przyprawiła mię o zupełne prawie fiasco. Żadna prawie wizyta nie udała mi się, chociaż robiłem ich nie mało, i to w promieniu czterech mil jeograficznych. P. hrabia w Pniakowie przyjął mię grzecznie, to prawda, i miałem zaszczyt siedzieć przy objedzie obok pani hrabiny, która pokierowała rozmowę tak, że za kwadrans wiedziała już, iż nie jestem ani trochę skoligaconym z Radziwiłłami, z Czartoryskimi, ani z Działyńskimi — ale nie zachęcono mię wcale do częstszych odwidzin, i p. hrabia nie oddał mi swojej wizyty. W Szyparkowcach u państwa Horeckich zastałem zjazd familijny, poznałem cały ten ród po mieczu i po kądzieli, akomodowałem się paniom i panom jak mogłem, p. Horecki rewizytował mię w towarzystwie swego brata, graliśmy w preferansa, powtórzyłem jeszcze parę razy odwidziny w tym domu — ale nie wiem dla czego; zawsze po półgodzinnym pobycie tamże zaczynałem ziewać, a po dwóch godzinach przeklinałem chwilę, w której przyszło mi na myśl porzucić moje książki i tygodniki i wyjeżdżać z domu. Książkę można zamknąć, dziennik odrzucić na bok, jeżeli nas znuży lub nudzi, ale co począć z ludźmi nużącymi i nudzącymi, jeżeli się jest w ich domu? Takich doświadczeń, jak w Szyparkowcach, zrobiłem jeszcze kilka. Zauważyłem z czasem, dlaczego nie znajduję rozrywki między moimi sąsiadami. Oto, rozmowa ich po największej części albo obraca się w najciaśniejszem kółku zdarzeń domowych i familijnych, jakoteż codziennej rutyny gospodarskiej, albo też ktoś poruszy politykę i dopieroż zaczynają sypać się oklepane komunały i niedorzeczne kombinacje, których nie można cisnąć w kąt, jak się to robi z drukowanemi elukubracjami pp. publicystów. W ogóle nie ma nic bardziej nudnego, jak obcowanie z ludźmi, którym do ich życia umysłowego wystarcza parę ogólników wyczytanych gdzie lub z usłyszanych, których stopień wykształcenia nie odpowiada ich pretensjom społecznym, i którzy są w ciągłej obawie, ażeby im kto nie ubliżył i nie powziął o ich wartości intelektualnej, o ich znaczeniu socjalnem, o ich zasobach materjalnych nakoniec, gorszego wyobrażenia, aniżeli to, które ich zdaniem świat o tem wszystkiem mieć powinien. Inni, mniej powszedni i nudni, mają swoje kółka, w które wcisnąć się trudno obcemu przybyszowi, inni znowu pielęgnują w sposób jednostronny jakiś rodzaj sportu i niepodobna wytrzymać długo ich towarzystwa, jeżeli się nic nie wie o rodowodach folblutów. albo jeżeli się nie jest namiętnym myśliwym. Dzięki takiemu składowi mojego sąsiedztwa, nie zrobiłem prawie ani jednej przyjemnej znajomości, godnej pielęgnowania.
Jedynym wyjątkiem był stary wiarus, który trzymał małą dzierżawę o trzy mile odemnie i biedował na niej niepospolicie, ale posiadał niewyczerpany zapas dobrego humoru, anegdot i konceptów różnego rodzaju. Pogadanka była jego żywiołem, a umiał prowadzić ją i ożywić do tego stopnia, że najsztywniejsi i najnudniejsi ze wspólnych naszych sąsiadów pod jego wpływem ruszali się, mówili i uśmiechali jakoś inaczej, niż zwykle, a jeżeli który zaczął rozprawę o swojej hreczce, albo o szorthornach hr. Pniakowskiego, albo co gorsza, o stosunku Hiszpanii do kwestji wschodniej i o tajnych planach Abdul Kerima paszy, p. Radosławski — tak się zwał wiarus — umiał i z tej niewdzięcznej materji wyprowadzić tysiąc rzeczy pociesznych, które nie obrażały nikogo a wszystkich bawiły. P. Radosławska była również wesołą, dowcipną i uprzejmą staruszką, i pobyt kilkugodzinny w Krypówce, w ich domu, należał dla mnie zawsze do największych, festynów, jakie sobie wyprawić mogłem. Na nieszczęście, gościnność ich była tak po staropolska wylaną i serdeczną, a stosunki majątkowe tak dalekiemi od świetnego stanu, że sumienie nie pozwalało odwidzać ich częściej, jak raz na dwa tygodnie — szlachcic byłby się bowiem zrujnował do szczętu, byle dogodzić gościom. Państwo Radosławscy mieli dwie córki, z których jedna była zamężną za jakimś urzędnikiem we Lwowie, druga zaś, panna jeszcze, baw iła przy siostrze.
W połowie grudnia pozwoliłem sobie znowu raz zaglądnąć do Krypówki, a to uciekając przed złym humorem, w jaki mię wprawił list Klimci, w którym znajdowały się obok zaproszenia na święta, wcale nie dwuznaczne aluzje do owych swatów z jej córką. Zastałem pp. Radosławskich w usposobieniu, jak niebo od ziemi rożnem od mojego — otrzymali byli bowiem właśnie list ze Lwowa, zapowiadający im przybycie córek i wnuków na Boże Narodzenie. Radość staruszków cieszyła mię serdecznie, ale jakiś szczególny contre-coup psychiczny sprawił, że im więcej życzyłem im ich szczęścia, tem bardziej byłem zły na siebie, ale to tak zły, że byłbym się utopił w łyżce wody, albo wyrządził sobie jaką inną przykrość jeszcze gorszą, i byłbym przytem czuł takie zadowolenie, Jakiego doznajemy, gdy wielki jaki i zatwardziały winowajca dozna zasłużonej kary. Na ten żar samodręczycielski, jeżeli nie samobójczy, który wrzał w mojej duszy, polało się jakby olejem skalnym zapytanie p. Radosławskiej, czy mam już jakie projekta co do wilji? Przeczuwałem zaproszenie — przeczuwałem, że Radosławski w razie przyjęcia z mojej strony, zakupi wina za tyle pieniędzy, ile ich będzie miał w kantorki! — przeczuwałem nakoniec, że wilja w kółku rodzinnem w Krypówce będzie czemś niezrównanie przyjemnem, serdecznem, miłem i wesołem, podczas gdy wilja „Na Poliku“ nie daleko odbiegnie od ostatniej, jakkolwiek sutej wieczerzy skazańca, którego nazajutrz mają wieszać — a wynikiem tych wszystkich prze czuć było, że odpowiedziałem p. Radosławskiej, iż jadę na święta do Lwowa, do siostry. Ma się rozumieć, iż powiedziałem nieprawdę — ani mi się bowiem śniło jechać do Lwowa, gdzie Klimcia byłaby mię niezawodnie ożeniła ze swoją „Sydziąu, a Klemens byłby sobie kupił nowe długi za moją gotówkę. Wilja Bożego Narodzenia jest jednym z tych dni w roku, w których każdy może ze mnie i ze mną zrobić, co mu się podoba. Nazywam się Adam, a urodziny i imieniny moje przypadają 24. grudnia. Mnóstwo drogich wspomnień z najwcześniejszej mojej młodości łączy się z tym dniem uroczystym — Klimcia potrzebowała tylko mieć jednę łzę w oku, łamiąc się ze mną opłatkiem, a byłbym się rozszlochał w głos i ożenił z wszystkiemi jej córkami i wszystkiemi długami Klemensa, teraźniejszemi i przyszłemi. Nie głupim jechać do Lwowa! Ale na złość sobie, nie pojadę do Krypówki!
Tymczasem zbliżały się święta, i śnieg, jak gdyby przeczuwał, jaką mu rolę w życiu mojem odgrywać wypadnie, sypał i sypał bez ustanku. To jest, sypał w innych okolicach świata, „Na Poliku“ zaś sunął się raczej jedną białą masą z nieba na ziemię, i po ziemi. Pagórek, pod którym stoi mój cottage, ochrania mię od bezpośredniego ataku wiatrów północno-wschodnich, dmuchających przez większą część roku po wyżynie ruskiego „opola“, pośrednio atoli wiatry te dały mi uczuć całą potęgę swoją. Od wierzchołka wzgórza aż do komina nad moją głową usłały one ogromny, jednostajny wał śniegu, pod którym zagrzebały mię formalnie. Od strony dziedzińca i folwarku, zaspa ta dała się uprzątnąć po części, od strony pagórka zaś potrzebaby było kilkudziennej pracy całego batalionu saperów, ażeby przywrócić komunikację. Pocieszałem się tem, że dom i dach nowy i mocny, wytrzyma nawałę, i że na przyszły rok każę przegrodzić szczyt pagórka wysokim płotem, ażeby się ochronie od niespodzianek podobnych. Tymczasem przygotowywałem się jak mogłem, ażeby moja „uczta skazańca“ wypadła jak najlepiej pod względem gastronomicznym przynajmniej. Pani Krzywicka przystąpiła do tego dzieła z tem większym zapałem, gdy wiedząc o tem, że ma syna w szkołach i nie czekając, aż mnie sama o to poprosi, sprowadziłem jej go na święta. Było też błogosławieństw, dziękczynień i krzątaniny nie mało. Zakupiłem ryb tyle, że ludność dwa i trzy razy większa, niż „Na Poliku“, mogłaby była żywić się niemi przez tydzień cały. Niemniej obfitemi były i inne zapasy, potrzebne dogodnego obchodu wilji — a mszcząc się dalej na sobie za to, iż nie mam rodziny, ulokowałem wcale piękny kapitalik w cukrach i innych wymysłach sztuki Rotlenderowskiej, które sprowadziłem ze Lwowa. Uczta miała odbywać się w ten sposób, że każda rodzina parobków otrzyma swoją część zapasów in natura, wraz z pewną ilością piwa, że p. Krzywicka, jej syn, i p. Pekler (mój rządca, vulgo pisarz prowentowy) prezydować będą o piątej przy stole czeladnim, ja zaś o siódmej otrzymam samotną moją wieczerzę. O czwartej po południu, p. Krzywicka przyszła oświadczyć mi z wyrzutami, które jej dyktował wzgląd na moje dobro materjalne, że po najobfitszem rozdzieleniu wszystkich wiktuałów, zostało się jeszcze ryb itp. na dwie wilje, dla dwóch licznych rodzin, i że teraz nie wiedzieć, co począć z tem wszystkiem, jakoteż, że najlepiejby było, gdybym robienie sprawunków tego rodzaju, na przyszłość powierzył jej rozumowi i doświadczeniu. Wysłuchałem tej filipiki tem cierpliwiej, gdy mała tylko jej część doszła do moich uszu, bo na dworze szalała właśnie burza, jaka i w stepach nie często się zdarza. Zdawało się, jak gdyby uragan miał zamiar oderwać równiny całego carstwa rosyjskiego i przyległych mu części Europy od dolnych warstw geologicznych, zwinąć to wszystko w trąbkę jak arkusz papieru, ponieść na Zachód i przywalić jego spróchniałą cywilizację naszym wschodnim humusem. Kazałem pozaświecać lampy i usadowiłem się do czytania. O w pół do piątej Stefan, mój służący, pojawił się z doniesieniem, że Hryć referent spraw nierogacizny państwa „Na Poliku“ a zarazem jedyny unita w moim domu, w formie przygrywki do wilji łacińskiej i ze względu na skąpy w istocie, przyznany mu wymiar wódki, wypił całe trzy garnce piwa, w skutek czego znajduje się w stanie zupełnej niepoczytalności. Kazałem zatrąbić go do stajni, przysunąłem lampę i wziąłem się do mojej lektury, preliminowanej na ten wieczór tak ściśle, jak budżet najrządniejszego państwa. Składała się ona z całego arsenału owych przecudnych powiastek angielskich i niemieckich, w których nie dzieje się nic innego, jak tylko to, że na dworze śnieg pada, a na kominku ogień bucha, i że ktoś spełnia jakiś dobry uczynek i znajduje za to nagrodę w słodyczy kółka rodzinnego, które gromadzi się z dalekich stron w dzień przyjścia na świat Bożego dziecięcia. Umiem siedzieć całemi godzinami z taką lub tym podobną książką w ręku, i zastępuje mi ona najczęściej bardzo dobrze rodzinę, przyjaciół i świat cały. Ale tym razem jakoś, chociaż burza, wyła i miotła śniegiem na dworze, choć sumienie; miałem spokojne, dom wygodny, doskonały piec kaflowy, kozetkę sybarycką i niedźwiedzie pod nogami — choć wiedziałem, że o ścianę, pod moim dachem, znajdują się ludzie szczęśliwi, a przynajmniej zadowoleni — czytanie nie smakowało mi jakoś. Potrzeba mi było czegoś innego. Przyszło mi na myśl, czy nie właściwiejby było, patryarchalnym obyczajem zasiąść do wilji z czeladzią?Ale cóż, nie mam talenta na patryarchę, nie umiem w obcowaniu z prostymi ludźmi zachować potrzebnej miary między salwowaniem własnej pozycji a zbytnią poufałością. Dosyć będzie, jeżeli pójdę podzielić się z nimi opłatkiem, pomyślałem, i uskuteczniłem to natychmiast. Wróciwszy do mego pokoju, zamiast siadać do czytania, począłem porządkować książki w szafce. Nie mogłem przystąpić do żadnego ważniejszego zajęcia, wymagającego uwagi, czułem jakiś niepokój wewnętrzny, a raczej.. jakieś oczekiwanie czegoś nieokreślonego, co się stanie wkrótce: — zaraz. Myślałem przy tem o tem i owem. Myślałem między innemi, dla czego też właściwie nie ożeniłem się jeszcze? Przesuwał m i się przed oczyma cały szereg piękności, które mig zajmowały, każda swojego czasu, przez przeciąg; mojej karjery kawalerskiej. Dlaczego nie oświadczyłem się tej, albo owej? Dlaczego zwlekałem tak długo z panną Anną? Co to było, ta owa jakaś jej mała niedoskonałość, o której wspominałem,, że psuła harmonję całości, a której określić nigdy nie umiałem? Dziwna rzecz, boć przecież zawsze; definicje były moją silną stroną!
W tej chwili otworzyłem wypadkiem książkę, którą trzymałem w ręku, i w oczy wpadły mi te słowa:
„Before all things, my dear nephew, try and have a cheerful wife“. (Przedewszystkiem, kochany, synowcze, staraj się ożenić z osobą wesołą.)
Heureka! zawołałem mimowoli, i odczytałem cały ten ustęp z „Rozmaitości Thackeraya“, w którym stryj daje różne mądre rady swojemu bratankowi. Powtórzę go tu poczęści ku twojemu i mojemu zbudowaniu.
„Gorączka przemija, kochany Robercie, a żona zostaje. Przez długi czas potem, gdy przejdzie zapał namiętności, będziesz miał przyszłą panią Brown u twego boku, jako dozgonną i drogą jeszcze zawsze towarzyszkę życia. Na ten późniejszy, a jak tuszę, długi okres twojego życia radzę ci dziś już zwrócić uwagę i zastanowić się nad tem, jaką ci się będzie wydawała twoja żona, gdy słodycz miodowych miesięcy lub lat rozpłynie się w powszedniości zwykłego ludzkiego żywota?“
„Masz usposobienie wesołe i towarzyskie i lubisz widzieć ludzi, w czem masz słuszność. Jest między nimi dużo stworzeń dobrych i uczciwych, i dowiesz się z ich ust wiele rzeczy rozumnych i zabawnych. Człowiek powinien kochać bliźnich, obcować z nimi, być przez nich lubionym. Tylko człowiek, w którego sercu nie ma uprzejmości, bywa pozbawionym przyjaciół. Nie możesz trawić życia na ciągłej rozmowie z przyszłą panią Brown — przemienilibyście się w końcu w parę starych gęsi, gdybyście tak postępowali“
„Żona twoja powinna tedy być zdolną uprzyjemnić twój dom dla twoich przyjaciół, uprzyjemnić go swoim wdziękiem, dobrem wychowaniem i dobrym humorem. Przedewszystkiem zaś, dobrym humorem — bo nie ma nieznośniejszego grata w domu nad kobietę, której natura odmówiła daru śmiechu. Życie bez śmiechu jest piekłem. Kobieta, która się nie umie śmiać, zziębi cię, jak wilgotna pościel. Bystre pojęcie, jasne oko, poczciwy uśmiech, a umysł wesoły, oto przymioty, które ci pani Brown powinna przynieść w posagu, jako rzeczy niezbędne do codziennego użytku.“
„Zważ tylko, co mieści w sobie ten wyraz „wesołość“ (Na nieszczęście, nie mamy właściwie wyrazu, oddającego to, co Anglik nazywa cheerfulness. Nasza „wesołość“ płynąć może między innemi także z lekkomyślności, ze skłonności do szydzenia, z braku serca jednem słowem, cherfulness zaś objawia się według Thackeraya tak: Jest to dowód zadowolonego umysłu, czystego serca, usposobienia łagodnego i kochającego, pokory i miłosierdzia, wspaniałomyślnego sadu o ludziach, skromnego o sobie samym. Ludzie głupi, ludzie, którzy nie umieją się śmiać, bywają zawsze pompatycznymi i zarozumiałymi, obłudnymi, okrutnym i, bywają pobożnisiami, to znaczy, ludźmi bez miłosierdzia i bez ducha chrześcijańskiego. Staraj się tedy o żonę wesołą, i uśmiechniętą, a będziesz miał dobrą żonę“
Byłoby to niegodziwością z mojej strony, gdybym ci chciał wskazywać szczegółowo, w czem ujemne strony tego obrazu odnosić się mogą do jednej lub drugiej z moich dawniejszych bogdanek. Muszę sobie nawet oddać tę sprawiedliwość, że w tej chwili nie usiłowałem do żadnej z nich zastosować nauk Thackeraya. Szukałem owszem w mojej pamięci postaci w dodatniem znaczeniu słów jego. Zegar ścienny w drugim pokoju bił właśnie pół do szóstej, burza szalała dalej w najlepsze. Ja przypominałem sobie tym czasem, czy znałem kiedy kogo, mężczyznę lub kobietę, z tym bożym darem prawdziwej, szczerej, poczciwej wesołości, uprzyjemniającej życie, miłej każdemu, niedotkliwej nikomu?
Ale co się też stało mojemu zegarowi, nie przestaje dzwonić!
Ba — znałem, znam, takich ludzi! Stary Radosławski i jego żona! Jak im życie płynie słodko i miło! Jak ich serdecznie cieszy najmniejsze zdarzenie przyjemne, jak umieją nie robić sobie nic z biedy, i wynajdywać w niej jeszcze zabawne strony! Ba, na nieszczęście, nie mogę ożenić się z p. Radosławskim, ani z panią Badosławską!
Nie — mój zegar stanowczo oszalał, dzwoni i dzwoni bez końca! Muszę pójść zobaczyć, co mu brakuje!
Wyszedłem popatrzeć, co się stało. Zegar mój, kupiony u Grabińskiego we Lwowie, zachowywał: się wzorowo i nie dzwonił wcale. Natomiast, nad moją głową, słyszałem ciągłe dzwonienie, jak gdyby „ksiądz z Panem Bogiem11 przyszedł do umierającego. Jednocześnie, kundysy umieszczone na podwórzu, wraz z „Dyaną“ (źle dobraną towarzyszką moich wycieczek iglicowych na dropie) ujadały jak mogły najgłośniej i najstraszliwiej. Nademną zaś trzeszczało wiązanie dachu, i stękały belki, stanowiące architektoniczną podstawę sufita. A wśród tego, i wśród pewności, którą miałem, że śnieg zasypał mi całą chałupę — ciągle słychać było dzwonienie...
Ba, już w oficynie obok, gdzie właśnie skończyła się była „wilija“ ta niezwykła rozmaitość głosów zaczęła zwracać uwagę na siebie. Sama pani Krzywicka, (jak się później dowiedziałem), solwowała sesję, a mój poczciwy, stary Stefan, prowadzony przez Dyanę, wbiegł na podwurze w tej samej chwili, w której i ja, włożywszy berlacze na nogi, a baranią czapkę na głowę, pojawiłem się przed gankiem mojego (parterowego) feudalnego zamku.
Wszystkie psy szczekały i rwały się ku „blankom“ tej mojej szlacheckiej siedziby. Od komina zaś, dochodził do moich uszu żałośny brzęk — gankowego dzwonka.
— Kto tam?! — zawołałem owym głosem, którego donośność znasz z czasów burszomkich, i który zdolnym jest przekrzyczeć wszystkie burze, nie wyjmując podolskich. Ozy pamiętasz, jak piętnastu Niemców oniemiało wobec tego mojego popisu gardłowego? Pamiętasz oczywiście, i jeszcze zatykasz uszy. Jest to głos, któregobym się sam przestraszył, gdybym nie wiedział, że wychodzi on z głębi moich własnych organów wokalnych.
— Kto tam?! — krzyknąłem tedy, nie drugim, ale trzecim, piątym, siódmym basem, basem, którego nie uznaje żaden kompozytor, a który pomimo to, ma swoje uprawnienie w muzyce, (zwłaszcza lwowskiej, dwie partje walczą z sobą tak zawzięcie).
— Proszę pana — oddzwonił mi na to srebrny przyjemny głosik, tuż z ponad mojego komina — proszę pana, czy tędy do Krypówki?
— Nie, pani — odparłem — tędy przez komin do mojego pieca!
Wyobraź sobie wicher podolski, wyjący, jak on umie wyć, wyobraź sobie śnieg, bijący w twarz drobnemi a twardemi jak kamień grudami, wyobraź sobie psy, rwące się zawzięcie ku dachowi mojego „kotażu“ i szczekające tak, jak gdyby jaki poborca podatków albo „Szloma“ chciał mi skonfiskować cały mój folwark „Na Poliku“ — wyobraź sobie wilję i jej uczestników, którzy wszyscy wybiegli przed mój ganek, w tych warunkach, i odpowiedź taką, na moją odpowiedź:
— No, no! Proszę pana pokazać nam drogę!
Ja mam temu srebrnemu głosikowi pokazać drogę — przez mój komin, do mojego pieca! O! Cheerfulness!
Ztumaniałem kompletnie.
— Proszę pana barona — odzywa się Stefan który niestety pamięta ciągle, że dziadzio mój za mus tam, był mianowany baronem, i dostał dwa ordery, których ja się strasznie wstydzę, — proszę pana barona, mówi tedy Stefan, to jacyś państwo widocznie zabłądzili i wyjechali na „nasz dach!“
— Proszę pana pokazać nam drogę do Krypówki — zadzwoniło znowu coś srebrnego z wysokości luftu, przeznaczonego do suszenia bielizny na strychu.
Teraz dopiero zorjentowałem się w sytuacji. Przypomniałem sobie, że córki pp. Radosławskich miały przyjechać ze Lwowa do Krypówki na wilję. Zestawiwszy w ciężko myślącej głowie mojej ten fakt niewątpliwy z drugim, również wątpliwości nie ulegającym, z tym mianowicie, iż step podolski nawidzony jest zamiecią śnieżną, jako też z oczywistością, iż zawiej zrównała najwyższe szczyty mojej siedziby z poziomem pierwszych lepszych sanek, przyszedłem do konkluzji, że to prawdopodobnie córki pp. Radosławskich znajdować się muszą na moim dachu.
Nie uwierzysz może, mój kochany, a jednak daję ci na to słowo honoru, że jakkolwiek przedtem nie miałem przyjemności poznania tych pań, i znałem tylko ich rodziców, to jednakowoż z szybkością wiewiórki znalazłem się na dachu, gdzie ujrzałem parę szkap przewracających się w śniegu, a po za niemi, najpierw najnieporadniejszego ze wszystkich Rusinków bożych, parobka na koźle, i dalej, wśród tuczy, coś nakształt ludzkich sanek i dwóch postaci kobiecych, o ile mogą być tak nazwane dwa baszłyki i dwa futra, pokryte sześcioma calami śniegu.
— Niechaj — że panie pozwolą! — rzekłem wspiąwszy się aż do lewego orczyka. — Może panie będą łaskawe wysiąść?
— Mamo! zapiszczało coś z głębi sanek, ja ciem do babci!
— Cicho, Delciu, ozwał się głos miły, kobiecy, ale mniej srebrny od pierwszego — widzisz przecież, żeśmy zbłądziły!
— Mamciu! zapiszczało coś drugiego, ja ciem do dziadzia!
— Cicho! Bolciu, replikował ten sam głos, zaraz pojedziemy!
Tymczasem już ja, Stefan i Sobek (wyżwspomniany mój polowy i gumienny) dotarliśmy aż do samych sanek, i wydobyliśmy z nich:
1° Dwa mniejsze zawiniątka, składające się z Delci i Bolcia, okropnie piszczących. Te zawiniątka objął w ramiona swoje Stefan, i po drabinie sprowadził je na podwórze „Polikowego“ zamczyska.
2° Dwa zawiniątka, dosyć potężne, co do treści, i śmiejące się do rozpuku, z których jedno zabrał Sobek, a drugie ja, i które, także po drabinie, sprowadzone zostały na dół.
Krzywicka stała już we drzwiach, załamywała ręce, i zalewała się łzami. Którażby starsza niewiasta nie zapłakała w takim razie?
Bartek (mój woźnica) stał koło niej, i — kiwał głową.
Musisz bowiem wiedzieć, że Bartek był w ułanach pruskich, i służył nad Loarą przeciw Francuzom, gdzie raz pokazał Niemcom, czego Polak dokaże w śniegu, gdy mu się podoba. Na wszystkie śnieżnice podolskie, Bartek zapatruje się, jak powiada, wi Kinderśpil — a z austrjackimi wojskowymi nie gada wcale, bo to jego zdaniem „u nas w Prusach każdy cywilista lepszy wojak od austrjackiego oberlejtnanta“.
Bartek tedy kiwał głową i nie dziwił się niczemu. Czuł on w głębi ułańskiej swojej duszy, że przeznaczonym jest do większych rzeczy, aniżeli do sprowadzania cywilnych pań, panien i dzieci z dachu na podwórze, a z podwórza do sieni, i do jadalnego pokoju.
Z wyjątkiem Hrycia, unity, zatrąconego do stajni, cała ludność mojego folwarku, licząca około 80 dusz, zgromadzona była na podwórzu, a jeżeli dodasz do tego pięć psów i rozmaite inne indywidua czworonożne, które korzystając z zamięszania, przyłączyły się do zbiegowiska, to mógłbyś był, w danym razie, wygłosić najpiękniejszą mowę kandydacką na posła z miasta Lwowa, i z pewnością, w obec zwichrzonych dokoła żywiołów, byłbyś był zrozumianym i apoteozowanym, i miałbyś potem większość przy wyborach.
— Pani Krzywicka! — huknąłem — niechajże pani pomoże paniom rozebrać się, i niech pani zawoła Nastkę, aby śnieg otrzepała i wymiotła!
— Kiedy-bo proszę pana, my chcemy jechać do rodziców! — przemówił głos Nr. 2, t. j. głos mniej — srebrny.
— My ciemy do babci; my ciemy do dziadzia! — zapiszczały dwa małe głosiki.
— Pani daruje — rzekłem, rozwijając z baszłyków i futer jedno z większych zawiniątek, ale p. Radosławski nie przebaczyłby mi tego nigdy, gdybym paniom pozwolił dzisiaj wyjść lub wyjechać z mego domu.
Ja ciem do babci! — zapiszczało coś znowu.
Ja ciem do dziadzia! — zapiszczało z drugiej strony.
Nie jestem w stanie reprodukować chaotycznego dyalogu, który nastąpił. Sensem jego moralnym i rezultatem było, że przedstawiłem się damom, sprowadzonym z dachu, jako Adam Drdęcki, nowy właściciel znanego im z daleka folwarku „Na Poliku“, i dowiedziałem się, że starsza córka pp. Radosławskich nazywa się po mężu Falęcka, że mąż jej jest inżynierem dróg i mostów, zamieszkałym we Lwowie, i że mają dwoje dzieci, tu obecnych, mianowicie Delcie, liczącą 10ty, i Belcia, liczącego 9ty rok wieku. O drugiej pani, przedstawionej mi w słowach: „Moja siostra“, wiedziałem z góry, że jest panną Radosławską, a z rozmowy między siostrami doszedłem, że poufnie nazywano ją panną „Zynią“. O tem wiedziałem już z Krypówki, ale teraz dopiero wiem, że „Zynia“ jest zdrobnieniem „Zeneidy“. Pp. Radosławscy musieli być w doskonałym humorze w chwili, kiedy im przyszło na myśl, ochrzcić córkę na to imię. Mało kto wie, że znajduje się ono w kalendarzu.
Gdy się już nowoprzybyłe towarzystwo moje nieco rozgościło, dowiedziałem się nadto, że pociąg kolei żelaznej, zwykłym podczas zawiei trybem, przybył o cztery godziny później, do Kurdwanowa, niż był powinien, że w skutek tego panie opuściły to miasteczko już c zmierzchu, a wśród burzy stepowej wiozący je Mykita pomimo najświętszych z jego strony zaklęć, iż wie, dokąd jedzie, zboczył o całą milę z drogi i wyjechał — na mój dach.
Nastąpiła walka uczuć z żywiołami, walka człowieka z tym szalonym „duchem od stepu“ Bohdana Zaleskiego. Dwa fakta potężne a trudne do pogodzenia jeden z drugim, przedstawiły nam się w całej swojej realistycznej niezaprzeczalności. Po pierwsze, państwo Radosławscy, czekając z wilją na córki, i nie doczekując się ich, będą okropnie niespokojni — najpiękniejszy dzień w roku, dzień, którego nadzieją cieszyli się od dwóch ty godni, i któremu podobnych nie wiele już patrzy im się w życiu, dzień ten będzie dla nich dniem strasznej trwogi i niepowetowanej żałości. Z drugiej strony, Mykita, przywołany do rady, oświadcza kategorycznie, że skoro Pan Bóg jego, chudobę, i wielmożne państwo sprowadził pod dach gościnny, to byłoby grzechem narażać miłosierdzie Jego na dalszą próbę. Onegdaj dopiero ekonom z Oleksówki, wracając do domu z jarmarku, wraz z żoną, zaskoczony burzą, zbłądził i oboje zamarzli na śmierć w jakimś jarze. Wśród tego, szeroko rozprowadzonego wywodu, kochany mój wicher podolski, jak gdyby chciał poprzeć słowa Mykity, zaparł się widocznie gdzieś stopami o Ural czy o Kaukaz, rozmachał się na piękne i — zerwał nowiuteńki dach z nowej mojej owczarni, w której, na szczęście, jeszcze nie było owiec, zamierzam bowiem dopiero teraz uzupełnić mój inwentarz w tym kierunku. Trzask i huk, połączony z tym ploit szanownego Boreasza, sprawił niemałe zamieszanie, bieganie, dopytywanie się, i konstatowanie, co się stało? Wśród tego wszystkiego Mykita wyłuszczał dalej, że nie ruszy się z miejsca, a mój Bartek stał koło niego, kiwał głową, i uśmiechał się znacząco z pod swoich ogromnych jasnych wąsów, świątecznie wysztywnionych.
— Ta, proszę wielmożnego państwa — odezwał się nareszcie — Rusin, to o pięć kroków nie trafi do własnej chaty, kiedy go tuczą zawieje. Kinderśpil!
— Milczałbyś, ofuknąłem go, wszak widzisz, że nie ma sposobu wyjechać z podwórza! — Toć saniami i z paniami, nie ma sposobu; ale posłańcowi dojechać do Krypówki, nie wielka sztuka. Gdyby mi wielmożny pan pozwolił „kozaka“... „Kozak“ jest to konik rasy stepowej, na — którym p. Fleker, (mój plenipotent,) czuwał nad polnem gospodarstwem w moich dobrach. Niezmiernie to długa, kudłata, grzywiasta i ogoniasta szkapa, która zaprzężona do sanek, umie tylko skręcać łeb na bok i nic nie ciągnąć, ale pod wierzchem, ma mieć swoje specjalne cnoty.
— I cóż, gdybym ci dał „kozaka“, czy potrafiłbyś dać znać pp. Radosławskim w Krypówce, że panie są tutaj, i że przyjadą dopiero jutro rano?
Bartek, zamiast bezpośredniej odpowiedzi, jął rozszerzać się nad tem, jak to Rusina po dwóch kieliszkach wódki porywa jakiś „tuman“, wodzący go w kółku naokoło jego własnego obejścia, a jak natomiast on, będąc podoficerem w ułanach pruskich, i wyjechawszy z patrolem po za Loarę, w obcym sobie kraju, i wśród podobnej zawiei, jak dzisiejsza, pogubił wprawdzie po drodze swoich podwładnych, ale sam z raportem wrócił w nocy o cztery mile do komendy. Całą sztuką, jego zdaniem, jest to, ażeby pamiętać, w które ucho wiatr ci wieje, gdy jedziesz tam, a w które powinien wiać, gdy wracasz. Nie mogłem wprawdzie zagłuszyć w sobie głosu sumienia, który mi mówił, że nad Loarą wiatr może wieje podług pewnych cywilizowanych reguł, horyzontalnie, ale tu na Podolu dmucha z dołu do góry, z góry na dół, na prawo i na lewo, jak mu się podoba i że nie trudno zginąć w polu w takich warunkach — pomimo to wszakże fantazja Bartka była mi wcale na rękę, i — wyobraź sobie! zaryzykowałem jego życie, i życie „kozaka“, byleśmy ja, i goście moi, i pp. Radosławscy, nie potrzebowali przepędzać — nocy niespokojnej!....
Jednem słowem, wywołałem go do sieni, i powiedziałem mu do ucha:
— Słuchaj! Bierz wszystkie konie, jakie chcesz, i ruszaj. Przez pola i stawy, za godzinę możesz być w Krypówce, jeżeli cię po drodze djabli nie porwą. Za drugą godzinę możesz wrócić. Teraz jest szósta. Jeżeli wrócisz przed dziewiątą i przywieziesz odpowiedź, dostaniesz sto austrjackich papierków.
Bartek wyleciał do stajni, jak gdyby się bałabym nie cofnął danego słowa, i nim pani Falęcka napisała i zapieczętowała bilet do swoich rodziców, który miał ich uspokoić, już wicher przed gankiem bawił się grzywą i ogonem „kozaka“, a Bartek, siedział w siodle, kiwał głową, i podkręcał wąsa.
Nie masz wyobrażenia, jaki to maładiec może być z Wielkopolanina, gdy go „unser Roon und Moltke“ przez parę lat podresują. Wziął bilet, dmuchnął,
i „koń, step, kozak, ciemność — jedna dzika dusza!“
Z pewnym oczywiście niepokojem w duszy, wróciłem do pokoju, gdzie już tylko p. Falęcka z siostrą starały się uspokoić dzieci, Krzywicka bowiem, wyrozumiawszy, że mamy gości na wilję, wybiegła była do oficyn, i poraź pierwszy, od czasu naszej znajomości, zrobiła z nich piekło, co się zowie. Jestem podwójnie wdzięcznym Niebu, że stworzyło mię panem „Na Poliku“ a nie Nastką, lub Maryną z piekarni; obie te sielankowe istoty padły bowiem w tej chwili ofiarami najstraszniejszego zrzędzenia, i wkrótce nie wiedziały, gdzie im „głowa stoi“ — z drugiej zaś strony, cała owa niedawna filipika przeciw mojej rozrzutności w kupowaniu ryb, migdałów, rodzynków, miodu, maku i innych tysiącznych ingrediencyj, okazała się bezprzedmiotową, i chodziło tylko o jak najumiejętniejsze zużytkowanie tych specjałów.
Była to wszakże wyższość tylko pozorna; i kłopoty moje zkądinąd nie znały granic. Ani cukierki Rotlenderowskie, ani nadzieja herbaty, do której właśnie Stefan rozdmuchiwał samowar, nie były w stanie uspokoić „Delci i Bolcia“. Jedno „chciało do babci“, a drugie, do „dziadzia“. Pani Falęcka tuliła do siebie syna, a panna Zynia Delcie — na mnie zaś nie zwracano najmniejszej uwagi, i nie rościłem też sobie najmniejszej pretensji w tym kierunku. Ciche szlochanie i żałośne kwilenie tych dwojga pieszczotek, tak przemożnych wylewem swoich uczuć, i szeptanie słów pociechy do czerwonych ich uszek, ze strony obydwu pan, a ogromne zaambarasowanie z mojej strony, i nie potrzebne mieszanie się do rozmowy z niewłaściwemi radami i uwagami, oto obraz sytuacji, która trwała blisko pół godziny....
Nareszcie Stefan przyniósł herbatę, a tymczasem, na zasadzie nie wiem już jakich pewników psychologicznych, ja zacząłem w łonie mojem wygrzewać, nakształt węża, brzydkie podejrzenie, że taka czułość dla „babci i dziadzia“ w tak małych serduszkach, nie może być wyłącznie sentymentalnej natury, ale musi mieć powody namacalniejsze. W istocie, przysłuchawszy się nieco, podchwyciłem cicho wypłakaną uwagę Bolcia:
— Boże drzewko!
Ile to czasu potrzeba, nim stary kawaler domyśli się, o co dzieciom chodzi!
Na szczęście, domyśliłem się tego jeszcze dość wcześnie, i jak to zwykle bywa, nie tylko ten jeden genjalny pomysł wpadł mi piorunem do głowy, ale wpadł ich cały pęk, rozjaśniając błyskotliwym fajerwerkiem najciemniejsze zakątki mojej mózgownicy.
Boże drzewko! I to miałoby nam wszystkim być przeszkodą do zupełnego szczęścia? Wszak miałem sosnę w moich lasach! I — o dziwo! wszak.... rzecz nie do uwierzenia, a jednak prawdziwa — wszak byłem w lecie we Lwowie, na takzwanym „festynie ludowym“, gdzie zmuszony byłem kupić za 50 złr. losów loterji fantowej i wygrałem — lalkę! A jaka to była lalka! Mało co mniejsza od Delci, za pociśnięciem zaś rozmaitych sprężyn wymawiała na przemian: mama! i papu! (NB. czy nie jest to szczególnem, iż dzieci, gdy są, głodne, wołają: „papa!“ a nie „mamo?“ Widocznie natura sama nas przeznaczyła na karmicieli młodego pokolenia, nie zaś kobiety). Lalkę tę, którą wzgardziły dorosłe córki Klimci, w napadzie spleenu schowałem pod zarzutkę i zaniosłem do domu, obecnie zaś znajdowała się ona w kufrze podróżnym, na strychu. Był to zbieg okoliczności, nieoceniony w danych warunkach. Postanowiłem działać, nie tracąc czasu. Przeprosiłem damy, że opuszczę je na kwadrans dla załatwienia różnych szczegółów gospodarstwa, przyniosłem im kilka roczników Kłosów i Tygodnika Ilustrowanego, ażeby miały czem zabawie dzieci, i wybiegłem do oficyn.
Stefan, uzbrojony w siekierę, sprowadził w mig gałąź sośniny, ale tu poczęły nasuwać nam się trudności, których przezwyciężenie kosztowało nas niemało kłopotu i łamania głowy. Najpierw gałąź była za wielka, i brakło odpowiednej doniczki. Bez ceremonii skonfiskowałem pani Krzywickiej jeden z jej „szaflików“, ale jak tu umieszczać „Boże drzewko“, w takiem naczyniu z ogromnemi drewnianemi uszkami? Stefan przyniósł piłkę, i zabrawszy się razem do pracy, odpiłowaliśmy owe niekształtne naroście. Trwało to także dość długo, nim Sobek z pod kilku stóp śniegu nakopał tyle ziemi, ile potrzeba było do wypełnienia zaimprowizowanej doniczki. Następnie potrzeba było niejakiego parlamentowania z panią Krzywicką, która od czasu do — czasu z wyrazem niemej rozpaczy spoglądała na ruinę, nowiuteńkiego szaflika — ażeby wydała dwa stoczki, znajdujące się w jej inwentarzu. Stoczki te, jeden biały, a drugi czerwony, pokrajaliśmy na małe świeczki, i odpowiedziały one wybornie swojemu zadaniu.
Teraz dopiero należało pomyśleć o esencjonalniejszem przyozdobieniu drzewka. Lalka była dobrą dla Delci, ale co dać Bolciowi? Przyroda, która nas obdarzyła pomysłowością i zdolnością robienia wynalazków, nie opuściła mię i w tym wypadku. Miałem parę miniaturowych krócic, oprawnych w kość słoniową i srebro, równie ładnych jak do niczego nie przydatnych. Oo więcej, kolporter, który nawidzał mię zawsze, ile razy zajechałem do Zorża we Lwowie, narzucił mi był pewnego razu cały pakiet książek, między któremi później, ku wielkiej irytacji mojej, znalazłem Podróże Gulliwera i Don Kiszota, w wydaniach dla dzieci. Wszystko to przydało się teraz doskonale, a wyroby Rotlendera i Kosteckiego dokonały reszty — drzewko prezentowało się tak wybornie, że sam za moich młodych lat nie mógłbym był marzyć o czemś bardziej czarującem.
Zmęczony trochę, i dawszy instrukcje Stefanowi, jak sobie ma postąpić, ażeby niespodzianka była kompletną, wróciłem do moich gości. Bolcio, pod opieką pani Falęckiej, był jeszcze bardzo sentymentalnym, ale Delcia śmiała się i bawiła doskonale z panną Zynią, która objaśniała jej komiczne rysunki Kostrzewskiego w pismach warszawskich, i sama oddawała się całą duszą ich rozweselającemu wrażeniu. Przypomniałem sobie w tej chwili, że pewnego razu usiłowałem nadaremnie zwrócić uwagę panny Anny na jeden z tych niewinnych a tak uciesznych konceptów, i że zbyła mię pogardliwym ruchem ramion. Przypomniałem sobie nauki, które p. Brown dawał swojemu synowcowi i z coraz większą uwagą zacząłem przypatrywać się i przysłuchywać pannie Zyni. Mimowoli przyszli mi na myśl państwo Radosławscy. Wszak oto miałem przed sobą ich poczciwą, uprzejmą, serdeczną wesołość, ale odmłodzoną o lat trzydzieście kilka, i upiększoną jeszcze przywiązaniem do siostrzenicy, tak widocznem wśród humoru i swobody w twarzy panny Zyni. Zacząłem być bardzo zamyślonym....
Potrzeba było interwencji pani Krzywickiej, ażeby mi przypomnieć, że mam prosić panie do salonu, albowiem w jadalnym pokoju nastąpić mają sakramentalne przygotowania do wieczerzy. Uskuteczniłem to machinalnie, i machinalnie starałem się zbić obawy, wyrażone przez panią Falęckę o los Bartka. Powiedziałem jej, że jeżeli nie zginął pod Orleanem, a zginie pod Krypówką, to będzie miał przynajmniej tę satysfakcję, że stanie się to dla lepszej sprawy. Panna Zynia odparła na to, że zdaję się należeć do tych monarchów, którzy wyprawiają swoje armje na pewną zgubę, a sami siedzą bezpiecznie w domu. Odpowiedziałem, że uczyniłem to jedynie dla uczynienia zadość obowiązkom gospodarza domu, ale jeżeli panie pozwolą, to gotów jestem kazać usiodłać mojego najognistszego rumaka i puścić się na odszukanie Bartka. Heroizm ten byłby zresztą bardzo łatwym w owej chwili, z powodu, że burza ustała była od godziny, a księżyc — jak się możesz przekonać z kalendarza — był w pełni podczas świąt przyszłorocznych. Pomimo to panie zaprotestowały przeciw mojej propozycji, a panna Zynia dodała uwagę, że Pol, opisując śnieżnicę w Tatrach, powiada, iż z folwarku do dworu nie podobna było dostać się konno, ale że musiano używać pod wierzch, krów i wołów, jako nierównie sposobniejszych do brodzenia w śniegu — nie chciałaby zaś za nic w świecie narażać tak grzecznego gospodarza i przyjaciela swoich rodziców na tak niekawalerski sposób podróżowania. Wśród tej i dalszej rozmowy, coraz przyjemniejszej, czas upłynął jakoś nieznacznie. Zegar wybił trzy kwadranse na ósmą na podwórzu znowu psy zaszczekały — coś zatętniło pod oknami, a za chwilę, drzwi się otwarły, i stanął w nich Bartek. Kiwał ciągle głową i je dną ręką podkręcał wąsa, a w drugiej trzymał ogromną kopertę!
Nie potrafię opisać ci okrzyku radości, jaki to wywołało. Bartek oprócz przyrzeczonej nagrody, którą mu w sekrecie wsunąłem w rękę, dostał butelkę wina i paczkę cygarów, a nadto, wysłuchaliśmy wszyscy z należytą uwagą jego opowiadania, jaki to Kinderśpil, taka ruska burza, a jak to było, wówczas, pod Orleanem. Nie wiem doprawdy, która z tych trzech oznak zadowolenia sprawiła mu najwięcej uciechy — i setką bowiem, nikt nie pogardza, i Bartek lubi wino i cygara, ale przedewszystkiem lubi opowiadać o swoich przygodach wojennych, jak prawdziwy ułan polski. Ma się rozumieć, iż opowiedział je był już poprzednio w Krypówce, p. Radosławskiemu.
List z Krypówki zawierał żartobliwe oskarżenie, że ponieważ nie przyjąłem zaproszenia na wilję, a nie pojechałem do siostry, więc widocznie ukartowany był spisek między mną, córkami pp. Radosławskich i Mykitą, w skutek którego one zajechały na wilję do mnie, a starzy niech się tam sami nudzą w Krypówce! Na złość tedy, wraz z księdzem i księdzową, i ich dziećmi, bawią się w najlepsze, i piją nasze zdrowie, nam zaś posyłają opłatek i czekają jutro w Krypówce.
Wszystko to uradowało i ucieszyło niezmiernie moich gości, nawet Bolcio stawał się coraz mniej sentymentalnym, zwłaszcza, gdy mu już przedtem wyłożyłem jak na dłoni, że główna przyjemność, jaką sobie obiecywał u „dziadzia“, tj. jeżdżenie na koniu po podwórzu, naokoło gazonu, na wszelki wypadek spotkaćby go mogła dopiero jutro, w dzień, a nie w nocy, podczas wilji. Nakoniec Stefan dał znać, że nakryto do stołu. Wróciliśmy do jadalnego pokoju.
O Boże, daj mi pióro jakiego autora powiastek dla dzieci, ażebym mógł opisać tę chwilę! Efekt, osiągnięty „Bożem drzewkiem“, przeszedł najśmielsze moje oczekiwania. Jaśniało ono tysiącami światełek, a wśród innych cudów, lalka i krócice sprawiały wrażenie tak pognębiającego przepychu, że dzieci oniemiały z początku z podziwienia, a następnie formalnie szalały z radości. Nikt nie zważał na energiczne protestacje pani Falęckiej, że „tego za wiele“ — ja zaś wiem tylko tyle, że panna Zynia chwyciła moją rękę w obie dłonie z wyrazem niewymownej wdzięczności, i że gdy mi popatrzyła w twarz, dwie jasne perły błyszczały w jej oczach...
Od tej chwili wspomnienia moje zaczynają się nieco mącić. Pamiętam, jak przez sen, że chwalono produkcje kulinarne p. Krzywickiej. Pamiętam, że opowiadano m i, jak trudno było wyperswadować Delci, że lalka nie może spać z nią razem w je dnem łóżeczku, i jak Bolcio spał z krócicami pod poduszką i co chwila budził się i patrzył, czy nie uciekły? Pamiętam, że nazajutrz Bartek miał wąsy bardziej wywoskowane, niż zwykle, że wiózł nas wszystkich do Krypówki, i że czwórka była zaprzężoną w lejce, bo w poręcz nie mogła iść z powodu kopnej drogi. Nie pamiętam, ile razy między Bożem Narodzeniem a Nowym Rokiem byłem w Krypówce, nie pamiętam tak że, co mówiłem przy tej sposobności, ani co do mnie mówiono, przypominam sobie tylko dokładnie, że pewnego razu klęczałem przed panią Radosławską i całowałem ją po rękach, a ona całowała mię w czoło i płakała. Zapewne musiałem się wówczas oświadczyć. Przypominam sobie tak że, że otrzymałem raz niezmiernie zgryźliwy list od Klim ci, snać tedy doniosłem jej był, że się żenię. Wszystkie inne szczegóły moich wspomnień rozpływają się w jedno morze nieskończonej szczęśliwości i zaledwie zdolny jestem zarejestrować tutaj suchy fakt, że od niedzieli, 20. stycznia r. b. Zynia jest panią, Drdęcką, i że mam przed sobą perspektywę pełną swobody, spokoju i szczęścia, wiem bowiem nietylko, jaką jest moja żona w parę miesięcy po ślubie, ale także, jaką będzie za lat dwadzieścia i trzydzieście, i jakiem będzie nasze wspólne pożycie...

Doniosę ci jeszcze tylko jedno, co cię może zająć, jako człowieka wierzącego w dobre wróżby. Stefan tak jakoś szczęśliwie uciął ową gałązkę sośniny na Boże drzewko, a Sobek tak szczęśliwie dobrał ziemię, że gałąź przyjęła się i żyje! Z czasem, nowoczesny kunszt ogrodniczy przesadzi ją w grunt i każę ją ogrodzić, by rosła bezpiecznie na pamiątkę przyszłym Drdęckim na Rusi, jeżeli jacy będą. Proszę cię więc tylko na zakończenie, jeżelibyś ten list mój chciał oddać do użytku jakiemu wydawcy (bo czego oni teraz nie drukują!) — abyś pozmieniał imiona i nazwiska osób i miejsc, bo i bez tego ciekawość ludzka gotowa wyszperać nas w naszym zakątku, w którym nam bardzo dobrze.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.