Rozmaitości i powiastki/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Rozmaitości i powiastki | |
Wydawca | F. H. Richter | |
Data wyd. | 1878 | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
ROZMAITOŚCI I POWIASTKI
JANA LAMA.
NAKŁADEM F. H. RICHTERA.
1878.
Pan komisarz wojenny.
|
Szanowny czytelniku! Widzę, jak się zabierasz do czytania powieści. Kazałeś służbie, żeby się cicho zachowywała w kredensie, bo skończywszy herbatę i wydawszy ostatnie dyspozycje ekonomowi, udajesz się do spoczynku. Wyciągasz się wygodnie na doskonałych materacach, zakrytych świeżem prześcieradłem, zapalasz fajkę i spoglądasz na zegarek, dziwiąc się że jeszcze tak wcześnie.
Z tego to ostatniego powodu bierzesz dziennik do ręki, uśmiechając się błogo — nie do dziennika — ale do tej myśli, że przeczytawszy kilka kartek, zdmuchniesz świecę, i schowasz głowę w poduszki, zatulisz się mocniej w twoją ciepłą kołdrę i uśniesz tak głęboko, jak jabym spał w tej chwili, gdybym nie musiał pisać dla tego, ażebyś ty tem smaczniej zasypiał.
Nic — nic z tego nie będzie, mój kochany! Ja ci spać nie dam, wywlokę cię z twoich poduszek, prześcieradeł i materaców, z twego ciepłego pokoju. Musisz porzucić fajkę, pantofle, wszystko — nawet nadzieję smacznej kawuńci z bułką, którą pokrzepiasz twój żołądek, niespokojny o przyszłość — musisz pójść ze mną, i to nie do drugiego pokoju, nie na podwórze, nie na folwark, ale daleko, daleko na północ, do lasu — do obozu powstańców. Dostaniesz razem śniadanie, obiad i kolację, w postaci kawałka słoniny, do której, jeżeli masz bujną wyobraźnię, możesz sobie dofantazować krumkę chleba i nieco soli a nawet szklankę piwa, skoro nie masz nic przeciw temu. Potem pójdziesz na wartę, boś nie tak zmęczony jak inni, i będziesz uważał, żeby nie przyjaciel nie sszedł znienacka twoich śpiących braci. A pamiętaj żebyś nie strzelał do pniaków, z którychby ci się przywidywali nieprzyjaciele, albo żebyś nie pytał o hasło puszczyków przelatujących ci nad głową. Nic nieznośniejszego, jak fałszywe alarmy — przekonasz się o tem niezadługo. Nieraz przemokły do nitki, zziębnięty, głodny i znużony, położysz się pod drzewem, sen dobro czynny sklei ci powieki, zapomnisz o niewygodach i zaczniesz marzyć o domowem ognisku, o żonie i dzieciach — wtem wystrzał pada o jakie dwieście kroków od ciebie — wszystko woła: do broni! Twój dowódzca budzi cię i stawia na nogi — nie możesz znaleźć czapki, dubeltówki — rożka z prochem — widzisz już w wyobraźni kilkunastu jeźdźców pędzących prosto na ciebie — dowódzca zrzędzi i krzyczy, a co najgorsza — ma słuszność. Nareszcie zbierasz wszystkie zmysły i siły, broń i czapkę, i stajesz w szeregi na to, żeby się dowiedzieć, że to twemu koledze wypaliła strzelba, właśnie kiedy próbował czy kurki dobrze chodzą.
Cóż, kochany czytelniku? jakoś mi kwaśno wyglądasz? Czy nie masz ochoty iść ze mną? Aha, czekasz aż twój łoszak dorośnie, wolisz być w kawalerji — dobrze, poczekamy trochę. A może czujesz w sobie wyższe zdolności, które się tylko za piecem rozwijać mogą? możeś się urodził na dyplomatę, i chcesz wywołać interwencję przez groźne wyczekiwanie? Bardzo pięknie — ja szanuję wolność zdań, nie będę cię naglił.
Opowiem ci tylko powiastkę, w której byś ty także odgrywał niepospolitą rolę, gdybym miał przyjemność znać cię osobiście. Jeżeli tedy nie spisz, to posłuchaj.
Było to w lutym, i to w drugiej połowie lutego, która dla przyczyn wiadomych chyba samemu świętemu Mikołajowi daleko była przykrzejszą, od pierwszej. Oprócz kilku stopni mrozu, mokry śnieg i wiatr dotkliwy dawał się we znaki wszystkim, co nie mieli tak ciepłego pokoju i tak wygodnego łóżeczka jak ty, kochany czytelniku. Do tych „wszystkich“ należałem i ja także, znajdowałem się bowiem wówczas w województwie X*, i nocowałem w krzakach, razem z innymi, w miejscu, gdzie jesienią musi bywać mnóstwo zajęcy. Tą razą atoli, owa leszczyna mogła się poszczycić znacznie odważniejszymi lokatorami. Kilka ognisk dymiło więcej niż płonęło w jej obrębie, naokoło stały czaty porozstawiane w stosownych miejscach, i czekały z upragnieniem zmiany wart, żeby się dostać do kociołków, w których nie zbyt wyrafinowana sztuka kucharska, przemieniała kilka garncy krup na coś podobnego do kaszy czy krupniku. Przy jednem ognisku zatknięta była chorągiew czerwona — jakiej ty może jeszcze nie widziałeś, chyba na haftowanej poduszce, którą ci żona darowała na imieniny. Koło tej chorągwi, na mokrej i rozmiękczonej od śniegu ziemi, leżał obwinięty w burkę nasz naczelnik, i słuchał raportu swego adjutanta. Adjutant ten zdawał się mieć lat szesnaście, miał włosy ciemne i długie, a głos tak dziecinny, że wojownicze wyrazy, a osobliwie powaga, z którą je wymawiał, w dziwnej z nim były sprzeczności. Raport jego był krótki i pojedynczy — a nadewszystko nie zbyt pocieszający. Pokazywało się, że było nas ze wszystkiem stodwudziestu, i że mieliśmy pięćdziesiąt strzelb różnego rodzaju.
— Mniejsza z tem — mruknął naczelnik — jak podejdziemy bliżej, to nie będziem potrzebowali strzelać.
Po tej przekonywującej uwadze, podaliśmy sobie kolejno blaszankę, równie niezbędną, w obozie jak zbyteczną, w domu — i jakoś nam się zrobiło i cieplej i swobodniej.
Właśnie ktoś zaintonował poczciwą, starą, piosnkę: Stańmy bracia w raz! kiedy dano znać, że wedety spostrzegły coś nadzwyczajnego i wołają o patrol.
W okamgnieniu wszystko się zerwało, żeby zobaczyć co to być może.
Wkrótce wyjaśnił nam się powód całego rozruchu. Straże przytrzymały jakąś bryczkę, zaprzęgniętą, doskonałemi końmi. Gdyśmy się do niej zbliżyli, stoczyło się z niej na ziemię ogromne futro niedźwiedzie, z którego u góry wyglądała okrągła czapka z siwych krymskich baranków; pod czapką zaś było widać kawałek nosa, na domiar ostrożności obwiniętego w gruby szal wełniany. Po chwili, szczelina zostawiona między szalem a nosem napełniła się parą, a za tą wydobył się na świeże powietrze jakiś głos tak salonowo-chrypliwy, tak arystokratycznie zakatarzony, że trudno się było nie domyślić, iż wewnątrz owego niedźwiedziego futra znajduje się jakiś hrabia, albo ktoś, co się bardzo blisko o hrabiego, ocierał.
— Gdzie jest naczelnik ? — Tak brzmiało pierwsze przemówienie tego znakomitego męża, który nie dosyć że był właścicielem wyliczonych powyżej przedmiotów, jako to: niedźwiedzi, szala, nosa i czapki, ale nadto jest bohaterem niniejszej powieści, i z tej przyczyny zasługuje na szczególniejszą naszą uwagę. Wyprzedzając zatem bieg opowiadania, muszę oświadczyć, że później, to jest, kiedy się wygramolił z futra i zdjął czapkę, pokazało się iż póki nie wyłysiał, musiał być blondynem. Na ten domysł wprowadzały przynajmniej patrzącego ogromne faworyty, bardzo starannie pielęgnowane, jak niemniej wąsy, świeżo porastające, od czasu jak się skończyła rola dyplomatycznej golizny. Oprócz tego narostu i jego braku na głowie, osoba naszego bohatera nie przedstawiała nic godnego uwagi, wyjąwszy doskonały paltot angielski i godne zazdrości buty z lakierowanego juchtu, któreby
mógł był bezpiecznie komu z nas odstąpić, zważywszy, że miał na drogę bardzo dobre berlacze futrzane.
Przyprowadzony przed naczelnika, oświadczył, że ma z nim coś niezmiernie ważnego do pomówienia. Tajemniczy a zarazem jakoś bardzo stanowczy ton jego mowy, zaimponował nam prawie drugie tyle, co okazałe niedźwiedzie; ustąpiliśmy się więc spiesznie w przekonaniu, że oboz nas odwiedziła jakaś okropnie ważna
figura.
Rozciekawieni zbliżyliśmy się do bryczki, żeby się wypytać woźnicę, jak się nazywa i zkąd jedzie jego nie pospolity chlebodawca.
Dowiedzieliśmy się wkrótce, że to pan Henryk Łąkowski, z ......skiego, który przed trzema tygodniami wyjechał z domu, w celu odwidzenia swojej matki, mieszkającej w Augustowskiem.
Nie wiele potrzeba było wiadomości jeograficznych, żeby przyjść do przekonania, że pan Henryk Łąkowski nie obrał najprościejszej drogi w Augustowskie, jaką mógł znaleźć. Zdawało się owszem, że jedzie w całkiem przeciwną stronę. Udzieliliśmy to spostrzeżenie nasze jego woźnicy, który je znalazł zupełnie trafnem.
— Kiedy bo proszę panów, powiadają, że tam w Augustowskiem wielki niespokój — zauważał woźnica z swej strony.
— Wszak teraz nigdzie nie ma spokoju; czy u was może siedzą cicho?
— Ale gdzie tam! Nimeśmy wyjechali z domu, jakiś pan z Warszawy był u naszego księdza, i zaraz na drugi dzień cała gromada przyszła do dworu, i nuż prosić pana, żeby ich poprowadził na Moskali, co byli w Stożnicy.
— I cóż twój pan na to?
— Ej — odparł z miną arcyważną, której się musiał nauczyć od swego pana — gdzieby tam mój pan chciał się włóczyć z chłopami! On im powiedział, że ma bardzo pilne interesa od komitetu, za któremi musi wyjeżdżać z domu, a potem jeszcze jest bardzo słaby, i że nie może wstać z łóżka. Dopiero oni zaczęli go prosić, żeby koniecznie choć na dwa dni poszedł z nimi, nim przyjedzie pan naczelnik wojenny, że oni go na rękach poniosą, byle im tylko mówił, co mają robić. Ale pan im pokazał jakiś papier z pieczęcią, na którym stało, że ma objechać wszystkie partje, i zobaczyć, czy jest porządek. Jak już zobaczyli, że żadnym sposobem pana nie uproszą, wybrali sobie starszym naszego ekonoma, co dawniej bywał w wojsku, i poszli wszyscy ze wsi, a z nimi także Jaśko lokaj, i stary Maciej kucharz z dworu, i cała służba. Wtenczas pan kazał mi zaprzęgać konie, i pojechaliśmy w Augustowskie, ale po drodze pan wstąpił do pana Zalickiego w Korniowie, i tam siedzieliśmy dwa tygodnie, aż teraz obróciliśmy się oto w te strony.
Byli tam między nami ludzie z różnych ziem polskich, byli i tacy, którym opowiadanie woźnicy o chłopach pana Łąkowskiego snem się wydawało, bo przywykli do innego stanu rzeczy, nie przypuszczali nawet, żeby się coś podobnego mogło wydarzyć w naszej ojczyźnie. A jednak nie był to fakt pojedynczy, izolowany,
naliczyćby ich można nie mało na tej przestrzeni kraju, której frymarki możnych zostawiły dawną nazwę dziejową całej naszej ojczyzny!
Ledwieśmy skończyli przytoczoną powyżej rozmowę, gdy pan Henryk, prowadzony przez dyżurnego, szybkim krokiem zbliżył się do bryczki, i wyskoczywszy na nią tak żwawo jak mu tylko pozwalały niedźwiedzie i berlacze, zawołał: Poganiaj! — a to z takim pospiechem, że ledwie kilku z nas zdążyło odezwać się do niego:
— Jakto, czy pan nie zostajesz z nam i?
Wielki człowiek obejrzał się dumnie dokoła, ale ujrzawszy tylu szyderczych a marsowych fizjenomji, zmiękł jakoś i odezwał się głosem z pańska uprzejmym:
— Nie, moi kochani, muszę jechać... mam ważne zlecenia do Galicji. No, bywajcie mi zdrowi — dodał łaskawie — a miejcie się na ostrożności, bo Moskale ztąd o dwie wiorsty nocują.
Niektórzy chcieli go jeszcze zatrzymywać, bądź żeby się dowiedzieć coś bliższego o tych Moskalach, bądź też w nadziei pomnożenia obozu o dwóch przynajmniej żołnierzy; ale dyżurny zawołał:
— Puścić! Naczelnik kazał! — i trójka pana Łąkowskiego ruszyła sążnistym kłusem po rozbryzgujące się błocie, w stronę, gdzie do niedawna stały jeszcze słupy graniczne, zatknięte przez Aleksandra I., a gdzie stoją dotąd czarno-żółte słupy domu Lotaryńskiego...
Po odjeździe pana Łąkowskiego, kazano nam wystąpić pod broń, o ile kto takową posiadał; bezbronni zabrali na plecy kociołki i inne przybory obozowe, a rozchwyciwszy na prędce resztę zgotowanej kaszy, ruszyliśmy w pochód.
Przyczyną tak nagłego nocnego wymarszu, była wiadomość o zbliżaniu się nieprzyjaciół, którą przywiózł pan Henryk. Dążyliśmy ku poczciwym, starym naszym lasom, co to nie dozwalając wrogom policzyć nas od razu, ani zniszczyć z daleka niecelnym ale gęstym ogniem, stały się dzisiaj postrachem ich niewolniczej czerni, pędzonej bez miłosierdzia na mordercze strzały dubeltówek, i na ostre nasze kosy mazowieckie.
Zaprawdę pan Łąkowski uczynił nam niechcący bardzo wielką przy sługę, zbłąkawszy się między nas i ostrzegłszy przed niebezpieczeństwem, bo w miejscu tem gdzieśmy obozowali, bylibyśmy z pewnością co do jednego ulegli przemocy.
Wiarusy nasi nie poczuwali się jednak do wielkiej wdzięczności dla niego, raz że potrzeba było maszerować parę mil nocą i po błocie, a potem dla tego, że tak jakoś zdawał się unikać sposobności podzielenia z nami trudów i niebezpieczeństw.
— Kto wie, co to za wiara — ozwał się jeden — może szpieg jaki! Ja nie lubię tych jegomościów z faworytami, co golą wąsy i wyjeżdżają z domu, kiedyby się do czego innego wziąć mogli.
— Jakże możesz tak zaraz każdego tytułować szpiegiem, dla tego, że ci się jego nos nie podoba? — odparł jakiś senzat, organista podobno z profesji, którego dla poważnej miny i ogromnych w róg oprawionych okularów, nazywano w obozie panem konsyljarzem. — Pan P... z K... także ma podobniuteńkie faworyty i łysinę jak pan Łąkowski, a mimo to jest bardzo porządnym człowiekiem!
— Mów sobie co chcesz — prawił pierwszy — mnie się ten jegomość wydaje bardzo podejrzanym. Kto wie czy Moskale nie zrobili jakiej zasadzki właśnie z tej strony, w którą idziemy?
— Nie bójcie się — odezwał się trzeci — ja znam tego Łukowskiego. To lamparcina i nic więcej.
— Jakto, ty go znasz? — zawołało kilka głosów.
— O, znam go bardzo dobrze — odpowiedział zapytany — i ktoś jeszcze w naszym obozie zna go doskonale.
— No, kto taki, mówże, panie sekretarza, i nie rób tak tajemniczej miny, bo cię wypędzimy do Gralicji w ślad za tym safandułą w niedźwiedziach!
Zagadnięty obejrzał się w koło, czy go kto więcej nie słucha, i mimo groźby koleżeńskiej, szepną! nie mniej tajemniczo jak przody:
— Adjutant naszego naczelnika.
— Cóż w tem tak cudownego, że się boisz powiedzieć głośno, jakbyś się spowiadał z grzechu śmiertelnego?
— Wiecie przecież, że naczelnik: zakazał surowo wszelkich uwag nad jego adjutantem — odparł nasz mowca, oglądając się raz jeszcze dokoła. — Wczoraj dopiero oberwałem tęgą burę za to, żem się wyrwał niepotrzebnie. Nasz naczelnik nie zna żartów!
— Osobliwie tak dowcipnych jak twoje, stary borsuku — wtrącił któryś z kolegów. — No, ale w tem wszystkiem musi być jakaś historja, którą nam musisz opowiedzieć; będzie nam się maszerowało weselej.
Po niejakich ceregelach, które się dały załatwić fajką tytoniu, kolega nasz, świeżo ochrzczony starym borsukiem, dał się nakłonić wezwaniom, niecelującym zbytnią grzecznością, i opowiedział nam w ten sposób epizod z życia pana Henryka Łąkowskiego.
— Wiecie, że byłem do niedawna leśniczym u stryj naszego adjutanta, pana Kotwickiego. Brat mego pana, pan Władysław Kotwicki, brał udział w powstaniu w roku 1831, a po nieszczęśliwym końcu onegoż, wraz, z wielą innymi poszedł tułać się w obczyźnie. Ojciec jego był bardzo majętny, i jak wielka, bardzo wielka część naszych panów, nadzwyczaj oględny, może aż nadto. Kiedy jeden syn walczył, — drugi musiał zostać w domu; a na domiar ostrożności pan Kotwicki wydziedziczył niby to Władysława, żeby w razie niepowodzenia naszej sprawy, nie skonfiskowano jego schedy. Ostrożność ta, chwalebna może z punktu widzenia rodzicielskiego, okazuje nam jednak, jak mało było wówczas silnej wiary w sercach tych ludzi, co powinni stanowić czoło narodu. W bogatych rodzinach kraju, zdarzało się to bardzo często, że jeden brat służył sprawie narodowej, a drugi umizgał się do jej przeciwników, żeby majątek i stanowisko familji z obu stron były zabezpieczone. Staremu panu Kotwickiemu nie udało się wszakże zapewnić przyszłości obydwóch swoich synów. Póki żył ojciec, pan Władysław otrzymywał z domu regularne zasiłki pieniężne, mimo wszelkich trudności, z jakiemi to było połączone. W krótce atoli ustała ta pomoc, bo po śmierci starego, młodszy syn, pan Karol, któremu ojciec na, łożu śmiertelnem gorąco polecił pamiętać o tułaczu, złakomił się na fortunę — i odtąd coraz rzadziej i cc raz słabsze wsparcia dochodziły pana Władysława, a w końcu całkiem ustały. Pan Karol tłumaczył się trudnościami przez rząd stawianemi przysyłkom pieniężnym dla naszych emigrantów.
Brat jego, zbyt dumny żeby prosić o to, co mu się prawnie należało, wziął się do pracy, i uzyskawszy jakąś posadę, która mu chleb dawała, ożenił się we Francji z piękną ale ubogą panienką. Z tego małżeństwa urodził się nasz adjutant, panna Henryka Kotwicka.
Po kilkunastoletnim pobyciu za granicą — pan Władysław uwierzył w to, co nazwano „amnestją“ i zapragnąwszy widzieć rodzinne strony, wrócił do kraju.
Według zrobionego potajemnie układa familijnego, którego dotrzymanie pan Karol ojcu był poprzysiągł, powinien był oddać teraz bratu połowę majątku. Wiedziano o tem w sąsiedztwie, a gdy pan Władysław zjechał do Zabrzeziniec, swego ojcowskiego gniazda, wszyscy byli pewni, że wkrótce odbierze swoję schedę. Majątek był bardzo znaczny, panna Henryka była piękną i jedynaczką; nie dziw tedy, że zaraz po powrocie tułaczów, Zabrzezińce poczęły zwabiać wielką liczbę gości z bliska i z daleka. Między najczęstszymi był pan Henryk Łąkowski, który wśród ciągłych zabiegów około podreperowania zadłużonej fortuny, ponawoził już był mnóstwo koszyków do domu; tą razą atoti podobał się pannie, nie wiem dla czego — ale panny miewają zwykle dziwne gusta. Zdaje mi się nawet, że się panna Kotwicka bardzo w nim zakochała, musiały w tem pewnie być jakieś gusta. Dość, że trwało to prawie rok cały, ale wśród tego wszystkiego, pan Karol ociągał się z oddaniem bratu ojcowskiej puścizny — a nareszcie oświadczy! stanowczo, że pan Władysław będąc za granicą, wybrał już wszystko, co mu się należało — i kazał mu się wynosić z Zabrzeziniec.
Rzecz całą zlecono potem rozstrzygnięciu sądu polubowego, który oczywiście wydał wyrok korzystny dla pana Karola, jako powszechnie znanego i poważanego obywatela, podczas gdy pan Władysław uchodził za Bóg wie co, za zawołokę, demagoga, czy jak tam oni to nazywają. Prawda, że przywiózł był z sobą wiele francuskich konceptów, między innemi chciał koniecznie uwłaszczać chłopów, kazano mu tedy iść z kwitkiem.
Pan Łąkowski widząc co się święci, zwinął także chorągiewkę, chociaż się już był formalnie oświadczył, i chociaż panna Henryka, nietająca się wcale ze swoją miłością, mocno się była skompromitowała dla niego.
Ojciec, stary wiarus, nierozumiejący się na żartach, wziął się ostro do panicza i wyzwał go na pojedynek, ale pan Łąkowski odpowiedział, że mu jego zasady tego nie pozwalają i że się nie myśli strzelać o takie głupstwo. Skończyło się na tem, że go stary raptus gwałtownie kijem przetrzepał; lecz pan Henryk miał stosunki wszędzie, a nawet z władzami warszawskiemi, i tak ni ztąd ni z owąd, pan Władysław ujrzał się w cytadeli, zkąd go wysłali do aresztanckich rot, do Orenburga.
Otóż i cała historja znajomości naszego adjutanta a panem Łąkowskim.
Opowiadanie to, przerywane od czasu do czasu, a powodu że albo mówca albo który ze słuchaczy przy ciemnej nocy utknął i przewrócił się w błoto, zainteresowało nas tak mocno, że aniśmy się spostrzegli, kiedy się skończyły przeznaczone nam trzy mile drogi.
Zająwszy nowe stanowisko, tą razą w wysokim lesie, zabraliśmy się do krótkiego spoczynku. Niektórzy jednak nie mogli się tak prędko pozbyć wrażenia, które na nich zrobiła powieść „starego borsuka“, obstąpiono więc naczelnika z narzekaniem, że wypuścił takiego ptaszka.
— Cóż chcecie — tłumaczył im ten ostatni — mówił mi, że ma ważną misję do G...., przekonałem się, że wie o rzeczach, którychby nie powierzano człowiekowi niepewnemu. Musimy się odzwyczaić od ciągłego podejrzewania ludzi niewinnych, bo tym sposobem, zrażamy najlepszych przyjaciół.
Nasz naczelnik należał do rzędu tych ludzi zbyt; szlachetnych; zbyt dalekich od wszelkiej myśli podstępu lub udawania, co to dopiero wtenczas przestają wierzyć w prawość drugich, gdy przez nich dziesięć razy byli oszukanymi. Stary żołnierz z roku 1831, przepędził on, za granicą lat 33, dzielących nas od tej wielkiej epoki dziejowej, — brał udział we wszystkich walkach, stoczonych od tego czasu na starym i nowym kontynensie, posiadał wszystkie krzyże i oznaki waleczności, jakie tylko można było nabyć w tak długim lat przeciągu, na stu różnych polach bitwy — posiadał doświadczenie każdego rodzaju, prócz tego jednego, co nam pozwała na każdy rzut oka ocenić prawdę lub kłamstwo w spojrzeniu i głosie człowieka. Ceniąc honor nad życie, nife lubił lekkomyślnych podejrzywań — a że umiał równie wzbudzić zaufanie jak i utrzymać karność między podwładnymi, kilka słów jego wystarczyło do uspokojenia, burzy, zbierającej się za plecami pana Łąkowskiego.
Zresztą, nie wiele mieliśmy czasu do zajmowania się reputacją tego jegomości: trzeba było spoczywać czemprędzej, bo zaledwie dwie godzin zostawało da wschodu słońca. Las chronił nas nieco od wiatru i śniegu, zmęczenie służyło za pościel, nie tedy dziwnego, że spaliśmy słodko i głęboko.
Równo ze świtem huk dział przebudził nas i postawił na nogi. Huk ten dawał się słyszeć w odległości całej mili, a zważywszy, że na wiele mil dokoła nie znajdował się żaden oddział powstańczy, nie mogliśmy zrozumieć, coby znaczyło strzelanie moskiewskie? Później, dopiero wyjaśniła nam się przyczyna tej kanonady. przyjaciele, nie mogąc nas znaleść od razu, schwytali jakiegoś chłopka, i kazali się prowadzić na miateżników.
Biedny chłopak nie wiedział wprawdzie nic o naszem stanowisku, ale wiedział, że mu Moskale wierzyć nie zechcą i będą bić, póki nie zginie lub nie pokaże, gdzie się schowali Laszki. Wskazał im tedy jakiś kawałek lasu, jako miejsce naszego obozu. Moskale, dawszy mu kilka kopijek na drogę, puścili go na wolność i zaczęli bombardować bez miłosierdzia niewinne sosny i jodły, za to, że wyrosły na polskiej ziemi. Gdy im się zdawało, że już dosyć zaimponowali artylerją swoją mniemanym buntowszczykom, kazali podstąpić piechocie, i rotowym ogniem wypłoszyć ich do reszty.
Zabawka ta trwała kilka go d zin, i kosztowała skarb carski nie mało, zważywszy ilość wystrzelanych nabojów.
W końcu zameldowano jenerałowi, że banda powstańców już się zupełnie rozpierzchła.
Ten kazawszy kozakom, żeby się puścili w pogoń za niedobitkami, zapytał meldującego oficera:
— A kolko ubili buntowszczyków?
— Czterysta! — odpowiedział zapytany, bez zająknienia.
Natychmiast wysłano do Warszawy raport, opowiadający Europie, żeśmy zostali zupełnie rozbici i wystrzelani, a jenerał kazał sobie zapewne na mundurze przygotować miejsce na świeży order, tak słusznie mu się należący.
Tymczasem wysłani w pogoń kozacy dotarli aż do nas, i przyjęci kilkoma celnemi strzałami, wrócili się, żeby czemprędzej dać znać o tem, iż w lesie znajduje się druga banda, nie mniej liczną od tej, którą dopiero co rozbito. Moskale pełni otuchy po świeżo odniesionem zwycięztwie, a niezadowoleni z tego jedynie powodu, że im się nie udało odszukać na polu walki nic prócz połamanychgałęzi, które można było obłupie chyba tylko z kory, ruszyli szybko w pochód, wśród dzikich; przekleństw i dzikszych może jeszcze śpiewów.
Oczekiwaliśmy ich w miejscu, gdzie nas nie łatwo i mogli otoczyć przemożnemi swojemi tłumami, bo rzeka i rozległe bagna zasłaniały nasze flanki, a z frontu nasi strzelcy, poustawiani za grubemi drzewami, gotowi byli na ich przyjęcie. Kosyniery stali w rezerwie, naczelnik z młodziutkim adjutantem swoim udali się między tyralierów, żeby kierować ich ogniem i zapobiegać niepotrzebnemu marnowaniu amunicji.
Moskale wypalili najprzód przepisaną zapewne jakimś ukazem liczbę wystrzałów armatnich, które zamiast trwogi wywołały w nas tylko dobry humor, bo wszystkie kule, granaty i kartacze gwizdały sobie jak mogły najwyżej po drzewach, obrywając ich wierzchołki i wypłaszając do reszty wszystkie kruki i wrony, które tam jeszcze mieli wytępić do szczętu, ale podsunąwszy się bliżej przekonali się, że to zadanie przewyższa ich siły.
Stanowisko nasze zbyt obronne, żeby nam mogli wiele szkodzić, nasze strzały prawie nigdy nie chybiały celu, a zbliżająca się noc, sprzymierzona nasza, byłaby ich zmusiła do zupełnego odwrotu, gdyby nie okoliczność fatalna a nieprzewidziana, która nas niemal wszystkich nie przyprawiła o zgubę.
Wśród toczącej się jeszcze walki nadjeżdża ksiądz, proboszcz unicki z pobliskiej wsi, i donosi nam, że z tyłu nadciąga inny oddział nieprzyjacielski, że już jest w lesie. Czcigodny kapłan z narażeniem własnego życia, pospieszył nas ostrzedz o tem niebezpieczeństwie — zostawiwszy w domu niespokojną żonę i drobne dziatki.
Nie mieliśmy czasu wynurzyć mu naszą wdzięczność, bo roztropność nakazywała nam odwrót jak najspieszniejszy, i naczelnik zarządził go bezzwłocznie.
Ruszyliśmy więc — kosyoiery naprzód, za nimi strzelcy, ostrzeliwując się bez ustanku.
Moskale leniwo nas ścigali, i już sądziliśmy, że się wymkniemy bez trudności, gdy nas z przodu także przywitały strzały. Łatwo pojąć, że położenie nasze nie należało do najmilszych — najśmielszych odstąpiła — nie odwaga, ale przytomność umysłu. Jeden tylko naczelnik na chwilę nie stracił zimnej krwi swojej, i z uśmiechem obracając się do swego adjutanta, rzekł takim tonem, jakim by może figlował w salonie:
— Ciasno nam trochę panie Henryku; musim sobie miejsce zrobić! Niech dowódzca kosynierów sformuje swój oddział w kolumnę, o ile miejsce na to pozwoli.
Adjutant poskoczył z rozkazem — wśród śwista kul bijących w drzewa i wyrywających wióry i gałęzie. Na jego czole był jakiś spokój natchniony — oko tylko zdawało się wyzywać śmierć w zapasy, i różniło jego piękną twarz od marmurowego posągu dziewicy orleańskiej. Z pistoletem w ręku, nieruchomy na koniu wspinającym się i ociągającym na widok zniszczenia grożącego w około, wykonał szybko rozkaz wodza, który dawszy jeszcze jakieś instrukcje tylnej straży, rzucił się na czoło sformowanej na prędce kolumny. Tuż obok niego widzieliśmy młodziutkiego adjutanta; nieustraszony ksiądz także przyłączył się do nas, i wydobywszy krzyżyk, błogosławił nim czerwoną chorągiew naszą, a potem zawoławszy: Naprzód dzieci! Bóg i Najświętsza Panna Częstochowska z nami! — porwał za kosę i rzucił się między pierwsze szeregi walczących.
Tyraliery moskiewscy pierzchliv:aa widok nieustraszonej naszej garstki, ich rezerwy przyjęły nas rotowym ogniem, zmięszały się i poczęły uciekać, ale świeże tłumy wstrzymały je i poparły naprzód, Rozpoczęła się jedna z owych walk zaciętych, na które Moskale odważają się chyba wtedy, gdy ich jest dwudziestu na jednego.
Strzały ucichły prawie zupełnie — tylko dzikie wrzaski azjatyckiej hordy mieszały się z jękiem rannych i szczękiem kos o bagnety carskie.
Szyk naszej kolumny zmieszał się zupełnie. Kilkunastu najśmielszych i najżwawszych kosynierów otoczyło wodza, i roznosząc postrach w gęstym tłumie wrogów, torowała drogę dla reszty. Kilka razy czerń upojona wódką, rozgrzana nadzieją łupu i parta następującemi za nią coraz to liczniejszemi rotami, dotarła do naczelnika. Widzieliśmy, jak siekł pałaszem na prawo i na lewo, jak ksiądz i adjutant zasłaniali go przed przemocą; nareszcie wystrzał przeszył mu p ie rsi; podnieśli go towarzysze, i z tym drogim ciężarem na ramionach przebiliśmy się nareszcie przez ostatni szereg nieprzyjaciół.
Noc już była ciemna, wróg nie śmiał ścigać przerzedzonej garstki naszej — tylko kozacy alarmowali nas ciągle, przepłacając nieraz drogo tę śmiałość. W ten sposób uszliśmy dwie mile lasem, a że te ostatnie napaście ustały — stanęliśmy na chwilowy spoczynek.
Naczelnik nasz nie żył — liczba towarzyszy zmniejszyła się o połowę — jedni wyginęli w boju, lub ranni zostali w lesie, gdzie ich dobiło wyuzdane żołdactwo — inni dostali się żywcem w ręce wroga, między innymi ów stary borsuk, niegdyś leśniczy u stryja panny Kotwickiej.
Po obliczeniu tych wszystkich strat, wkradła się do nas owa dezorganizacja, której przykłady — tak częste niestety — dla tego tylko nie są nadto zastraszające, że oddziały rozbite formują się napowrót z niesłychaną łatwością, że każde uzbrojenie dla nich jest dobre. Ile otuchy regularnym wojskom dodaje gwintowane działo, tyle nam jeden karabin zdobyty na nieprzyjacielu i starannie ukrywany, póki nie przyjdzie pora wydobyć go z kryjówki. N ie będę się więc rozszerzał nad katastrofą naszej rozsypki — bo nie była ona klęską niepowetowaną. Każdy z nas udał się w inną stronę, najwięcej do Galicji, dokąd było wcale blisko i dokąd nas już wyprzedziła wiadomość o stoczonej krwawej ntarczce pod Zubnikami. Mając tam znajomych państwa Zamirskich w Kainowie, udałem się do nich, choć mieszkali trochę daleko od granicy.
Kainów leży nad Dniestrem, w ślicznej górzystej okolicy. Dom państwa Zamirskich, jakkolwiek słynny gościnnością, leży jednak w takiem ustroniu, że nie często kto obcy doń zawita. Jedną z przyczyn tego odosobnienia, w którem żyją państwo Zamirscy, jest może dwudziestoletnia ich córka, panna Wanda — choć zdawałoby się, że przeciwnie powinna być powodem jak najliczniejszych odwiedzin, bo jest tak piękną i miłą, jak tylko nią być można, mając lat dwadzieścia; czarne oczy, jasne włosy, greckie rysy twarzy, płeć lilijową, wzrost królewski, dobroć i łagodność w sercu i nadzwyczaj staranne wychowanie.
Żeby cię kochany czytelniku ująć do reszty na rzecz panny Wandy, powiem ci na końcu dopiero rzecz najważniejszą, i to do ucha: ma stopięćdziesiąt tysięcy posagu w walucie austryjackiej! — Spodziewam się, że każesz zaprzęgać i pojedziesz natychmiast do Kainowa, jeżeli jeszcze nie jesteś żonaty. Poczekaj trochę! nie ma róży bez ciernia. — Co się mnie tyczy, uważam tylko na wdzięk kwiatu i ten tylko opiewam, bom się urodzi! — wprawdzie nie w samej Arkadji, ale w jednym z jej przedsionków — ale po drodze wstąpisz zapewnie do państwa tych i owych, gdzie są także piękne panny na wydaniu. Usłyszysz tam wielkie pochwały panny Wandy — wielkie i szczere, tem szczersze i serdeczniejsze, że na końcu, jak plama z atramentu na ślicznej fotografji, albo jak błąd ortograficzny w czułym i wonnym bileciku, ukaże się fatalne: ale. To ale zamknięte będzie czasem w jednem słowie, czasem poparte rozmaitemi dowodami i wywodami, zawsze atoli treścią jego będzier że panna Wanda jest śliczną i dobrą jak anioł, mądrą jak Salomon — albo nie, to jakoś nieestetyczne porównanie — powiem raczej, mądrą jak Minerwa, ale.... egzaltowaną. — Egzaltowaną! fatalny wyraz, mieszczący w sobie kilkanaście stronnic, z „Portretów Nie-Van-Dyka“ kilkanaście stronnic, które cię obleją jakby zimną wodą, - — nim jeszcze będziesz miał sposobność sparzyć się w Kalnowie. Dowiesz się także powoli i nie zliczysz na palcach liczbę nieszczęśliwych, którym ta egzaltacja odjęła spokój duszy, i nadzieję oczyszczenia tabuli, których serce podarła w kawałki a weksle zostawiła nietknięte w ręku lichwiarza! Dowiesz się, że wskutek egzaltacji panny Wandy, państwo Zamirscy zerwali powoli z całem bliższem i dalszem sąsiedztwem, potrzebującem synowej lub niepotrzebującem rywalki dla córek, słowem, że nie żyją z nikim, i że się nimi tem gorliwiej cały świat opiekuje. Wszędzie wiedzą doskonale co się tego lub owego dnia działo, lub dziać mogło w Kalnowie, kiedy i jak daleko panna Wanda chodziła z matką na spacer, jakie czyta książki i ile godzin codziennie gra na fortepianie lub zajmuje się swoją, szkółką ludową, a wszystko to z mniejszą lub większą, dozą egzaltacji.
W ogólności — w domu państwa Zamirskich zajmowano się daleko mniej wiadomościami z sąsiedztwa.
Prowadzono tam życie spokojne, że tak powiem, kontemplacyjne. Pan Zamirski czytywał gazety, palił dobre cygara, dyrygował gospodarstwem, a jak się czasem jaki gość zdarzył, udzielał mu w długich rozprawach spostrzeżenia zrobione przy tem potrójnem zajęciu. Pani Zamirska trudniła się domem — i to wystarczało jej prawie zupełnie na zapełnienie czasu; uważałem bowiem już nieraz, że ministrowie załatwiający interesa czterdziestomiljonowego państwa, mniej mają zaprzątnięte niemi godziny, niż gospodyni czuwająca troskliwie nad tem, żeby czworo ludzi śniadało, obiadowało i wieczerzało o tej samej porze, żeby bielizna ich była czysta, śmietanka nie zwarzona a rosół nie przesolony. Pani Zamirska pamiętała o tem wszystkiem z prawdziwem poświęceniem samej siebie, i zaledwie wieczorem między herbatą a ogólnym capstrzykiem, zapędzającym cały Kalnów do łóżek — dozwalała sobie chwilkę wytchnienia.
Wspomnę tu nawiasem, że capstrzykiem tym było uderzenie dziesiątej godziny, i że po jego wybiciu wszystko rozbiegło się tak skwapliwie do swoich kącików, jak gdyby sen był rozrywką — urozmaicającą jednostajność tego na pół klasztornego życia.
W ten sposób płynął dzień za dniem w Kalnowie, i to od roku prawie, to jest, od kiedy panna Wanda dała ostatniego niegrzecznego koszyka ostatniemu konkurentowi, co się ośmielił pojawić na wysokości Kalnowa. Mówiłem już, że uchodziła ogólnie za pannę bardzo egzaltowaną — chcąc streścić inne zarzuty, które jej czyniono, i tym sposobem dodać więcej cieniów do powabnego obrazu, jaki sobie z niej w wyobraźni twojej może utworzyłeś, szanowny czytelniku, powiem ci, że mi panna X mówiła, że słyszała od panny Y, u której służy pokojówka przed miesiącem odprawiona z Kalnowa, że ta ostatnia twierdzi dowodnie, że panna Wanda jest nadzwyczaj niereligijną i naśmiewa się z księży i t. p. — panna Q zaś utrzymuje, że wie z pewnych źródeł, iż panna Zamirska zajmuje się tłumaczeniem... Messjady Klopsztoka na język angielski czy nawet holenderski, zapewne w celu nawracania protestantów. Możesz sobie to skombinować według upodobania, ja nie lubię się trudnić plotkami, nie powtarzani ich nigdy i nie komentuję. Sądzę tylko, że przypuszczenie co do istnienia Mesjady w Kalnowie jest bardzo prawdopodobnem, zważywszy senność mahometańską prawie tamtejszych mieszkańców. Nie znam człowieka, któremu by się oczy nie kleiły na samo wspomnienie tego arcydzieła heksametrycznego. Co się zaś tyczy panny Wandy, mogę zapewnić, że zajmowała ją głównie szkółka założona we dworze, gdzie się zgromadzało codziennie dwadzieścia kilka dzieci wiejskich, którym nie wykładała ani filozofemów katolika Woltera ani luterskiej Mesjady Klopsztoka, ale zasady abecadła polskiego i katechizmu aprobowanego przez zwierzchność dyecezalną.
Kiedy przyjechałem do Kalnowa, jednostajny tryb życia tamtejszego zmienił się nieco, a to z powodu obecnych wypadków. Z mnóstwa rodzin szukających schronienia przed dziczą zawołżańską, która zaprowadza, reformy w Królestwie, niektóre zabłądziły do Kainowa i doznały tam jak najserdeczniejszego przyjęcia. Czasem zjawił się także jaki powstaniec, ścigany w tych ustroniach, z obawy dostania się w ręce władz powiatowych, obwodowych i krajowych, i bawił tam, póki idąc o lepsze z obywatelstwem krajowem, nie zaproszono go w gościnę do Igławy lub Znajmu. Niechcąc finansów państwa narażać na tak niepotrzebne koszta, pan Zamirski przechowywał swoich gości jak mógł najlepiej. Gdym się zjawił, syn jego, młody Józef — o którym zapomniałem dotychczas wspomnieć, i który był zawsze bardzo dobrym chłopcem, ale miał wzrok nadzwyczaj krótki, — młody więc Józef, przywitawszy mię uprzejmie, szepnął mi tajemniczo do ucha:
— Wiesz? Henryk Plantagenet jest tutaj.
Otworzyłem oczy i uszy tak szeroko, że nawet Józio to spostrzegł, i zapytał mię z zadziwieniem równającem się mojemu:
— Jakto, nic nie wiesz o nim?
— Bardzo mało — odpowiedziałem — wiesz że już parę lat jak zdałem maturę; zapomniało się niejedno. Cóż on tu robi?
— Co robi, co robi! jest przecież komisarzem wo jennym województwa .......skiego, i wyparty przeważnemi siłami moskiewskiemi na terytorjum galicyjskie, schronił się do nas, bo go mają aresztować. Czegóż tak stoisz jak wryty?
— Bo widzisz mój Józiu, to wszystko mi się jakoś w głowie pomieścić nie może.
— A mnie się zdaje, że to rzecz bardzo naturalna.
— Jednak, uważasz, nie sądziłem, żeby potomek tak znakomitego królewskiego rodu, zrobił nam ten zaszczyt, zostać komisarzem wojennym w województwie .......skiem — i party przeważnemi siłami moskiewskiemi, retyrował się do Kalnowa! Jestto bardzo wielki honor dla terytorjum galicyjskiego! Musieliście pewnie sprawić nową liberję Maćkowi z tego powodu?
— No, daj pokój z żartami, domyślasz się może że to jest tylko pseudonim wojenny — na każden sposób jest to człowiek, na którym wiele zależy — a co za odwaga, co za poświęcenie!
Józio chwycił się przy tych słowach za głowę obiema rękami, nie dla nadania sobie postawy tem większego wielbiciela Plantagenetów, ale z powodu, że sobie nabił guza na czole, uderzywszy się o szafę, której nie dojrzał przed sobą.
Proszę mi nie mieć za złe, że wytykam krótkowidzącemu Józiowi niektóre przypadki, zdarzające mu się od czasu do czasu, mimo okularów, bez których się na krok ruszyć nie może. Krótki wzrok jego posłuży mi później do bardzo ciekawych uwag nad egzaltowanemi pannami w ogóle, a w szczególności nad panną Wanda Zamirską.
Nie chcąc psuć chronologicznego porządku faktów, stanowiącego główną zaletę tej mojej powieści, nie powiem teraz jeszcze, jaki może być związek między okularami Józia a egzaltacją jego siostry, zaostrzywszy zaś bodaj czemkolwiek ciekawość czytelnika, przechodzę do dalszej relacji z moich odwiedzin w Kalnowie.
Uporządkowawszy nieco, przy pomocy poczciwego Józia, moje toaletę powstańczą — zostałem przez niego wprowadzony do salonu państwa Zamirskich. Dziewięć pań i panien różnego wieku, wzrostu i koloru włosów siedziało na sofach, fotelach i krzesłach dokoła stołu, na którym oprócz lampy i nożyczek, znajdowały się różne kawałki płótna i kupki szarpji, całe zaś towarzystwo mocno było zajęte skubaniem tej ostatniej — a jeszcze mocniej zdawało się interesować opowiadaniem, które przy pomocy efektownej giestykulacji wygłaszał siedzący we środku mężczyzna. Ten ostatni obrócony był plecami do drzwi, tak że z początku nie mogłem widzieć nic z jego fizjonomii, prócz znakomitych faworytów, sterczących po obu stronach głowy, i będących w groźnej harmonji z rycerskiemi czynami, które właśnie opiewał. Trzeba bowiem wiedzieć, że mówił o wojnie, i właśnie w chwili, kiedy wszedłem do salonu, szarzował z pałaszem w ręku i pędził przed sobą całą kupę nieprzyjaciół, bodaj czy nie bataljon kompletny, z majorem na przeciwnej stronie frontu.
Zdumiony tem bohaterstwem, stanąłem we drzwiach jak wryty, i uważałem, że starsze panie wzdychały często i głęboko, a młodsze obracały się od czasu do czasu do zwierciadła wiszącego nad sofą. Byłbym tak stał nieruchomy, pókiby ów pan z faworytami nie zgruchotał własnoręcznie tron Romanowów, Hohencolernów i td., gdyby mię była nie spostrzegła pani Zamirska, i nie przywitało wykrzyknikiem zdziwienia:
— Zkąd się pan tu bierzesz?
— Był w korpusie majora Rębajły — wtrącił Józio pospiesznie.
— A, ładnieście się, tam spisali! — zawołała z oburzeniem panna Wanda — bardzo ładnie! Siadaj pan, każę panu zaraz przynieść kądziel!
Zgłupiałem do reszty na takie dictum acerbum. Wszystkie panie, w liczbie dziewięciu, patrzały na mnie z wyrazem politowania i zgrozy. Lord Henryk Plantagenet, tak się bowiem nazywał ów pan z faworytami, obejrzał się także, ale odwrócił się prędko i wydobywszy chustkę, zaczął nią systematycznie nos obcierać.
Na pierwszy rzut oka poznałem, że ów znakomity lord Henryk Plantagenet nazywał się po polsku, pan Henryk Łąkowski, ten sam, którego niepowstrzymany ruch, ogarniający nie same już tylko umysły, wypędził z domu, nie przeszkodziwszy mu jednak zaopatrzyć się w legalny paszport, jak się później dowiedziałem.
Zmięszany niekoniecznie pochwalną apostrofą panny Wandy, nie prędko przyszedłem do siebie, i kłaniałem się w około jak mogłem najniezgrabniej, gdy mię pani Zamirska przedstawiała swoim gościom. Gdy przyszła kolej na pana Henryka, wyjąknąłem z pokornem niedowierzaniem sobie:
— Zdaje mi się, że miałem już przyjemność... to jest, że miałem już to szczęście... mieć ten zaszczyt... poznać podobno pana dobrodzieja... w naszym obozie...
Lord Plantagenet oglądał się niespokojnie na wszystkie strony, panna Wanda ściągnęła ramiona, pani Zamirska zaczęła mi robić jakieś telegraficzne znaki, całe towarzystwo spoglądało po sobie i po mnie, jak gdybym coś bardzo niestosownego powiedział. Darujesz mi więc szanowny czytelniku, że z przestrachu nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Domyśliłem się tylko, żem zrobił jakieś głupstwo, zaczerwieniłem się po uszy i dla odzyskania kontenansu, zacząłem się rozglądać po pokoju, ale nie zauważałem nawet, że się w nim znajdował lokaj, który wszedł był właśnie po jakieś instrukcje, tyczące się herbaty, i w którego przytomności nie potrzeba było wyjawiać, że w naszym obozie mógł się znajdować jaki Plantagenet. Ten ostatni raczył mię powitać lekkiem ale łaskawem skinieniem ręki, i odpowiedzieć na moję najuniżeńszą przemowę:
— A, przypominam sobie, podobno pan byłeś u majora Rębajły?
— Tak jest, panie dobrodzieju, byłem przy nim do ostatka — odrzekłem przywołany do przytomności wspomnieniem kochanego naszego naczelnika.
Lord Henry zerwał się na to z miejsca, chwycił mię za rękę i zaprowadził w najodleglejszy kącik pokoju. Tu staliśmy chwilę, ja pełen oczekiwania, co mi powie zacny komisarz wojenny, on zaś, z czołem zmarszczonem głębokiemi myślami, z wargą dolną wyrzuconą do góry, z oczyma wlepionemi w sufit, zupełnie jak minister finansów szukający sposobu naprawienia waluty.
Po chwili odwrócił się, spuścił głowę i oczy ku podłodze, pochylił górnią część ciała naprzód, i założywszy ręce w tył, począł się szybkim krokiem przechadzać po pokoju.
Dostrzegłeś już może kochany czytelniku, że mi bardzo łatwo można zaimponować, nie dziw się tedy, gdy ci powiem, że w tej chwili wydało mi się, jakoby nie kilka kijów starego Kotwickiego, ale przynajmniej dziesięć tajemnic stanu ciężyło na pochylnym grzbiecie pana Henryka. Nareszcie zatrzymał się znowu przedemną, przybrał na nowo poprzednią postawę, i zapytał szybkim i jakby urodzonym do rozkazów głosem:
— Gdzie jest Nemira?
Nemira, był to młody człowiek, nasz towarzysz broni, znany z gorliwości około prac przygotowawczych, a później z męstwa. Rząd narodowy przeznaczył go był do pomocy majorowi Rębajle. Wydało mi się z początku rzeczą bardzo naturalną, że jedna znakomita figura pyta o drugą, i nie domyślając się wcale, co się święci, odpowiedziałem:
— Pojechał do Warszawy.
— Hm, to źle — odrzekł Plantagenet — trzeba żeby był tutaj. Musisz go pan natychmiast tu sprowadzić. Postarasz się pan o paszport, pan Zamirski da panu konie do granicy — a ja napiszę list do Nemiry, który mu pan wręczysz.
Nie wiem, o ile tam pan Łąkowski potrzebował Nemiry, ale wiem i poznałem zaraz, że mnie nie potrzebował w Kalnowie. Z przyjęcia jakiego doznałem od panny Wandy i z opowiadania jego, którego koniec słyszałem wchodząc do salonu, wniosłem, że na konto oddalenia Kainowa od granicy i braku styczności jego ze światem, ten co nosił królewskie imię Plantagenetów odegrał rolę polskiego Münchhausena. Po takich antecedencjach. naoczny świadek lub ktokolwiek przybywający ze stron co miały być widownią jego czynów, musiał mu być niedogodnym.
Zmiarkowałem tedy, że pragnął mię czemprędzej i wyprawić z Kalnowa, a ponieważ jako gente Ruthenus jestem niesłychanie uparty, postanowiłem zabawić tam jak będzie można najdłużej. Nie miałem jednak czasu oświadczyć to prawnukowi Ryszarda Lwie-serce, bo zawołano nas wszystkich do herbaty.
Stół, który na ten cel nakryto, nie wystarczał dla całej kolonii emigrantów, mieszczących się w domu państwa Zamirskich.
Panna Wanda obracając się do mnie i do Józia, rzekła nibyto żartując:
— Dla uciekinierów i krótkowidzących, jest osobn stolik w tamtym pokoju; możecie sobie tam opowiadać wasze czyny bohaterskie!
Widocznie uwzięła się na mnie, i jeżeli mi się jeszcze kiedy zdarzy drapnąć do Galicji, to z pewnością nie pokażę się w Kalnowie, ani w żadnem miejscu gdzie będą panny. Na ówczas jednak nie zostawało mi nic, jak albo pójść do wójta i dać się zawieźć do becyrku, a ztamtąd do Igławy, albo znosić z rezygnacją i pokorą wszystkie zasłużone i niezasłużone pociski, które co chwila na mnie spadały. Chcąc atoli przynajmniej z kimś trzecim jeszcze podzielać moję niedolę, zapytałem, czy pan Plantagenet nie będzie także należał do naszego towarzystwa. Niestety! lepiej mi było zaczepić sotnię Dońców, albo dać się zaamnestjonować na śmierć jakiemu policmajstrowi, niż poruszyć taką kwestję. Piorunujące spojrzenie, które mi miało służyć za odpowiedź, było tylko zapowiedzią dalszych kroków nieprzyjacielskich — od tej chwili w oczach panny Wandy zasługiwałem już chyba tylko na powieszenie i nigdy w życiu nie miałem i nie będę miał zaciętszej nieprzyjaciółki.
Okropna ta prawda stanęła mi już wtenczas jasno przed oczyma, a dalsze doświadczenie pokazało mi tylko srogie jej konsekwencje. Widocznie trzy czy cztery dni pobytu w Kalnowie, wystarczyły były panu Henrykowi, jeżeli nie do zupełnego zdobycia niepokonanej dotychczas — twierdzy, to przynajmniej do zajęcia głównych jej punktów obronnych.
Zamyśliwszy się nieco nad tym fenomenem, zmuszony byłem w głębi ducha złożyć hołd zdolnościom tego niepospolitego wojownika. Nie mogłem pojąć, jakie były właściwe powody tego niesłychanego powodzenia, i dotychczas jeszcze dobrze ich nie rozumiem.
Pan Henryk liczył lat trzydzieści kilka, był słuszny, silnie zbudowany, rysy twarzy miał takie jak wszyscy, a wykształcenie wcale nie nadzwyczajne — jednę tylko rzecz umiał lepiej niż inni, to jest, potrafił się zawsze przedstawić w jak najkorzystniejszem świetle, skoro nie było nikogo, coby sobie zadał pracę udaremnić jego usiłowania. Jeszcze i w takim razie trzeba było zręcznego przeciwnika, żeby mu wyrównać, bo kłamał tak doskonale i z taką nieustraszonością, że czasem w naocznego świadka wmawiał rzeczy, o których się temu nie śniło.
Dowiedziałem się naprzykład od Józia, że pan Łąkowski był z nami w bitwie pod Zabnikami, że przyprowadził do naszego obozu sto chłopów ze swojej wsi dziedzicznej, że ci dali się wszyscy wysiekać w jego obronie, że potem w miejscu zabitego naczelnika objął dowództwo nad nami, żeśmy go haniebnie odbiegli, a on sam jeden do późnej nocy tłukł się z kozakami, których byłby niechybnie wytępił, gdyby mu były ciemności nie przeszkodziły, ułatwiając odwrót rozbitkom.
Wszystkie te szczegóły umiał opowiedzieć tak naiwnie i skromnie, że słuchacze nie dostrzegli w nich ani krzty przechwalstwa, a gdym je próbował demontować, Józio przyznał mi się otwarcie, że nie wie, komu wierzyć. Apelacja do dzienników nie wiele mi pomogła, bo w tych znachodziły się trzy różne wersje o potyczce pod Zabnikami, z których żadna nie zgadzała się z prawdą. Prawdopodobnie korespondenci gazet, referujący o tym wypadku, należeli wszyscy do rodziny Plantagenetów z .....skiego. Bądź co bądź, musiałem milczeć, żeby nie ujść za łgarza obok achillesowskiej postaci i spartańskiej prostoduszności lorda Henryka. Zresztą nie wiele miałem czasu do zajmowania się cudzemi sprawami, bo wszystkie myśli i starania nasze były i są jeszcze ciągle zwrócone w inną stronę.
Bój nieustający wzywał nas wszystkich do powrotu, na pole czynu, a obok silniejszych i ogólniejszych bodźców nagliła mię do tego pośrednio i bezpośrednio panna Wanda. Uważałem atoli, że im więcej się zbliżał dzień rozstania, tem była smutniejszą i — kochany czytelniku, niech to zostanie między nami — opryskliwszą, nieznośniejszą niż kiedykolwiek.
Kompletna łagodność panien zdarza się w romansach daleko częściej niż w rzeczywistości, a zmartwienie nie zawsze robi je podobnemi do cichej brzozy płaczącej nad powolnym pniem swojej siostry, albo nad niestałością ptasząt pieszczących się z jej gałązkami.
Dla obojętnego widza zakochana panna, nad której widokręgiem miłosnym gromadzą się chmury, może być tak nieznośną jak dziecko, któremu grożą, że nie dostanie podwieczorku.
Gdybym umiał tak doskonale anatomizować serce ludzkie, jak pani Sand, wytłumaczyłbym może jak najfilozoficzniej, co się właściwie stało pannie Wandzie, ale naówczas opowiadanie moje zajęłoby parę tomów, i kosztowałoby nakładcę daleko więcej pieniędzy; ponieważ zaś żądał odemnie tylko kilkoćwiartkowego szkicu, ograniczę się na prostem przytoczeniu faktów, bez psychologicznej analizy.
Panna Wanda rozkochała się w panu Henryku, pan Henryk znalazł, że Kainów jest nie źle zagospodarowany, i rozkochał się w pannie Wandzie, ale tak, jakby od niechcenia, albo przez grzeczność. Im mniej okazywał swoję wzajemność, tem bardziej panna szalała; nareszcie wystąpił raz z długą perorą o obowiązkach ku ojczyźnie, o trawiącem go męztwie bohaterskiem, i zakończył patetycznym frazesem, z którego wynikało, że się chce koniecznie dać zabić. Myśleliśmy, że się dziewczyna rozchoruje z rozpaczy po tem kazaniu. Nie wiem, zkąd mi przyszło do głowy, poprowadzić dalej rzecz zaczętą przez bohatera z pod Żabnik, i utwierdzać go w tak szczytnych zamiarach.
— Wyście wszyscy powinni pójść — rzekła Wanda — i pan, co masz tak homeryczną szybkość w nogach, i ty panie Józefie; nie wielka was będzie szkoda. Ale ci, co się na coś więcej przydać mogą, niech teraz jeszcze zostaną w domu! — Mówiąc to, zachodziła się od płaczu.
— Zapewne — odrzekłem — ja i pan Plantagenet, powinniśmy już byli dawno opuścić Kalnów; ale Józio ze swoim krótkim zwrokiem, małym wzrostem i filigranowem zdrowiem, nie powinien się ruszać z domu, bo będzie tylko ciężarem tam, gdzie chodzi głównie o siłę fizyczną.
— Dobrze, dobrze, niech zostanie, ale niech się potem nie przyznaje, że jest moim bratem! — Ależ ja nie myślę zostać! — zawołał Józio z miną człowieka, który się rzuca na oślep przez Rubikon paragrafu 66. c. k. kodeksu karnego.
— Ani ja, ani pan Plantagenet, jak się spodziewam!
Lord Henry wyglądał zupełnie jak Kurcjusz, kiedy miał runąć z koniem w otwartą paszczę otchłani. Panna Wanda przynajmniej wyczytała na jego czole tę niezłomną determinację wielkiego Rzymianina, i zawołała słabnącym głosem:
— Kto ma takie zdolności i takie zaufanie współobywateli, powinien się oszczędzać dla ich dobra!
Chór dziewięciu panien zabrzmiał potakiwaniem, na te słowa, i uchwalono jednogłośnie, że lord Plantagenet popełni wielką zbrodnię, jeżeli narazi swoje drogie życie.
Lord Henry Plantagenet zdawał się słuchać z uwagą, zdań tego kobiecego areopagu, i kiwał poważnie głową, jak gdyby chciał powiedzieć, że już to wszystko sam dawno rozmyślił i rozważył. Ale jak już wszystko ucichło, powstał z krzesła, założył lewą rękę za klapę, surduta, prawą zaś zostawił wolną, dla dobitniejszej gięstykulacji, i począł rzecz z emfazą w te słowa:
— Zbrodnią dzisiaj byłoby sądzić, że można gdziekolwiek lepiej służyć sprawie narodu, niż na polu bitwy.
(Tu groźnie głos podniósł.) Kiedy po tylu latach doczekaliśmy się nareszcie upragnionego widoku tych ojczystych sztandarów, wiodących do boju naród orężem, wsławiony. (Tu nastąpiła chwila głębokiego namysłu.) Powinniśmy wszyscy spieszyć za nimi, wszyscy, starzy i młodzi, uczeni i prostaczkowie. (Tu spojrzał znacząco po całem zgromadzeniu, jakby gatunkował obecnych!) Ojczyzna wymaga od nas tego podatku krwi, bo krew ją tylko zbawić może, i dla tego postanowiłem walczyć do ostatka, nie oglądając się na nic więcej, jak na głos powinności, który mi każe umierać obok moich braci! Powiedziałem!
Nowe okrzyki podziwienia wybuchły w całym pokoju, lord Henry zdawał się jaśnieć jakiemś nadziemskiem światłem, przy którem gasła sława wszystkich dawnych bohaterów.
Panny coraz troskliwiej spozierały do zwierciadła, pomne na wiersz królowej Hortenzji:
Amour à la plus bette, honneur au plus vaillant!
Panna Wanda bliską była spazmów. Po raz to pierwszy miłość owładnęła była jej serce, i nie wiem w skutek jakich to niedocieczonych psychicznych i niepsychicznych pobudek, owładła je absolutnie, nie cierpiąc żadnych ograniczeń, żadnych innych potęg obok siebie. Dosyć powiedzieć, że panna Wanda była bez wątpienia dobrą Polką, że pędziła prawie z domu Józia, na pół ślepego, chorowitego chłopca, którego lada silniejszy powiew wiatru z nóg walił, podczas gdy lord Henry, zdrów jak ryba, silny jak niedźwiedź, miał koniecznie zostać i przydać się na co innego.
I Jestem przekonany, że pan Henryk podzielał w zupełności jej zdanie, ale to jeszcze nie było dosyć, bo oprócz dwojga głównie interesowanych, trzeba było jeszcze mieć wzgląd na zdanie rodziców, i na to, co świat powie. Państwo Zamirscy nie zakochali się w nim byli tak na zabój, żeby go aż mieli wstrzymywać tam gdzie żony wyprawiają mężów, matki synów — gdzie codziennie i w każdym prawie domu odbywają się sceny wznioślejsze niż owe sławne czyny i powiedzenia spartańskie — wznioślejsze powiadam, bo u nas życie familijne ściślejszym niż gdzie indziej węzłem kojarzy członków rodziny, i ani moda, ani żelazne prawo Likurga nie każą nam wyrzekać się naszych dzieci na korzyść mamki lub zakładu wychowania, a żony wykluczać z towarzystwa, jak to czynili słynni ziomkowie Leonidasa.
Dlatego też nasze Spartanki godniejsze są uwielbienia od starożytnych, i przykro mi bardzo, że panny Wandy nie mogę policzyć w ich poczet, jak z drugiej strony ubolewam niezmiernie nad tą okolicznością, że lord Henry Plantagenet także nie był Spartańczykiem, bo naówczas powieść moja mogłaby była przybrać nastrój patetyczny, który pasjami lubię.
Pan Henryk osiągnął już był wszystko, co się osiągnąć dało w Kalnowie, panna zakochała się w nim niesłychanie, rodzice poważali go wysoko, — nie zostawało mu nic, jak tylko oświadczyć się i ożenić czemprędzej. Ale tam na północy huczą działa moskiewskie, krew się leje strugam i, ojczyzna wszystkie swoje dzieci woła w bój o życie lub zagładę — uwaga całego światu zwrócona w tę stronę, Anglicy i Francuzi o niczem innem nie dyskutują, jedni wymachując rękoma, a drudzy trzymając je w kieszeni — trudno w takich okolicznościach myśleć o rzeczy na pozór tak mało wojennej, jak ożenienie. Pan Henryk rozumiał to doskonale, że i najgorętsza miłość nie uniewinni go w polskich oczach z najprzykrzejszego zarzutu, jaki można zrobić mężczyźnie, i wynalazł na to sposób całkiem nowy, który swojego czasu nje omieszkam ci opisać, szanowny czytelniku, żebyś wiedział jak sobie radzić w podobnych wypadkach. Tymczasem zaś odbywała się w Kalnowie dla panny.
Wandy prawdziwa tragedja, pełna męki i boleści, nad któremi powinienbym się właściwie nieco obszerniej zastanowić, gdybym wiedział choćby o jednym jeszcze nowym frazesie, służącym na opisanie cierpień kochanków. Niestety! nie czuję się na siłach po temu, może z tej przyczyny, że dotyczczas jeszcze dzięki Bogu, nie byłem nigdy zakochanym. Za to biedny Józio, który był trochę poetą, musiał z rozkazu panny Wandy przetłumaczyć na polskie pożegnanie Hektora z Andromachą:
Will sich Hektor ewig von mir wenden?
Wyszukano do tego jakąś muzykę, i panna Wanda śpiewała to co wieczora przy fortepianie, aż się serce krajało. Przyszła nakoniec chwila rozstania — zapakowano troskliwie rewolwery — bulion i szarpje — konie pana Zamirskiego stanęły przed gankiem, panna Wanda zachorowała na serjo i położono ją do łóżka, a ja, Józio i wielki Plantagenet ruszyliśmy w drogę, każden z innemi myślami. Józio medytował, czy nie możnaby strzelać ze sztućca za pomocą lornety — i czy nie lepiej mu pójść do kosynierów, gdzie dosyć jest widzieć Moskala na dwa kroki. Ja zastanawiałem się nad futrem i nad berlaczami pana Henryka, które miały w sobie coś nadzwyczaj powabnego, i zaczynałem pojmować doktryny komunistów francuskich. Byłem przekonany, że pan Henryk nie myśli nam towarzyszyć do końca — i próbowałem odgadnąć, jak się później z tego wykłamie w Kalnowie, o czem nie wątpiłem, że mu się uda. On zaś rozważał w myśli wszystkie szanse, które go czekały, gdyby się rzeczywiście dał zawieźć napowrót do Królestwa. Moskali można było spotkać kilka albo kilkanaście tysięcy, wszyscy uzbrojeni w gwintowane karabiny, i zaopatrzeni w sześćdziesiąt ostrych nabojów, co czyni razem stotysięcy wystrzałów, albo jeszcze więcej. Prawda, że większa część kul idzie za wysoko albo za nisko, albo bokiem, ale któż mógł ręczyć, że jedna z nich nie wybierze sobie właśnie to miejsce, gdzie będą niedźwiedzie pana Henryka? Pięć i pół stopy wysokości, a dwie szerokości, to jest jedynaście stóp kwadratowych, na tej przestrzeni możnaby pomieścić tyle ołowiu, ile go wystrzeli bataljon dający ognia obydwoma szeregam i, a w takim razie pan Henryk wyglądałby zupełnie jak przetak, odliczywszy już nawet wszystkie mankamenta, jakie go mogły spotkać przy ataku na bagnety. Uwagi tego rodzaju spowodowały go, że postanowił pojechać na bok z jaką misją, zaraz z pierwszego miasteczka, gdzie będzie można dostać konie pocztowe.
Niezadługo zawitaliśmy też na popas do Rogocina, gdzie się mieści urząd powiatowy, podatkowy i pocztowy na przestrzeni kilku błotnistych uliczek, po których się snują, czarni nasi, starozakonni bracia.
W środku znajduje się wielki czworokątny rynek, a w nim tak zwany ratusz, to jest, budynek mieszczący propinację i dom zajezdny, nad którego bramą uderza zdumionego widza napis na starej bardzo tablicy, ale zupełnie nową ortografią skreślony: Dum pański i trakther. Do tego pańskiego domu, jako do pierwszego hotelu w Rogocinie, zajechaliśmy z ogromnym trzaskiem, witani z wielką atencją przez gospodarza, jego surę i miszuresów.
W sieniach stała już jakaś inna bryczka, a około niej krzątał się oprócz parobka człowiek w siwej kapocie z czarnemi pętlicami, którego mina i postawa na pierwszy rzut oka wydawała powstańca. Nie wiem zkąd to pochodzi, ale to pewna, ze waleczni nasi bracia z Kongresówki mają coś tak cechującego w sobie, że ich od razu rozpoznać można.
Zbliżyłem się do wspomnianego właśnie koroniarza, i jakie było moje zdziwienie, gdy poznałem w nim owego starego borsuka, którego prawie w moich oczach porwali byli Moskale, w chwili gdy wypaliwszy ostatni nabój ze swojej dubeltówki, złamał jej łoże na karku jakiegoś twardokościstego Czuchońca.
— Co pan tu robisz, jak się pan wydarłeś szponów kacapskich? — było pierwsze moje zapytanie.
Jak się wydarłem? — Zębami! — odpowiedział z flegmą.
Nie dałem mu spokoju, póki mi nie opowiedział swojej historji od czasu potyczki pod Żubnikami, Treść jej była taka:
Porwany i poszturkany przez piechotę, został potem oddany pod straż kozakom, którzy go mieli odprowadzić wraz z innymi do najbliższego miasta, gdzie się znajduje więzienie dla nieszczęśliwych jeńców. Kozak zarzucił mu rzemień na szyję, jak to zwyczajem szlachetnych, rycerzy carskich, i ciągnął go za sobą, okładając od czasu do czasu pletnia, a w przerwach popijając wódkę z manierek, zdobytych na pobojowisku. Biedny borsuk wlókł się jak mógł za nim, aż gdy zmrok zapadł, począł z głodu i złości kąsać rzemień na którym go wleczono. Zdaje się, że rzemień był nieco zużyty, a nasz wiarus gryzł go z takim zapałem, że wkrótce udało mu się przeciąć go zupełnie i skoczyć w gęstwinę, w której go kozacy nie znaleźli i nie bardzo nawet gorliwie szukali, zważywszy że już był całkiem obdarty, i to co miał na sobie, nie warto było pół kopiejki.
Gdy się oddalili, stary borsuk zerwał się, zebrał ostatnie siły i biegł póty, póki nie wpadł w ręce stróżom porządku i bezpieczeństwa publicznego, pilnującym wstępu do jakiejś wsi galicyjskiej. Tu odbył drugą łaźnię, nie mniej gorącą od pierwszej, i zamknięty w karczmie, pokutował tam, póki go nie wybawił żandarm, który mu się wydał istnym aniołem, wysłanym z nieba i zaprowadził go do raju, czyli, do becyrku. Tam spisano z nim kilka protokołów, a nakoniec wręczono mu kartę pobytu, na mocy której mógł do pewnego czasu zostać w Galicji.
Widać, że go miano za indywiduum niezbyt szkodliwe.
Dostawszy się do pierwszego dworu w sąsiedztwie, znalazł tam przypadkiem synowicę swojego dawnego pana, pannę Henrykę Kotwicką, i z nią razem jechał właśnie przez Rogocin, gdyśmy się spotkali. Cel ich podróży był ten sam, co nasz — powiedziałem mu to i dodałem, że pan Łąkowski także jedzie z nami.
Stary borsuk skoczył jak oparzony na te słowa, i poleciał czemprędzej do swojej panny, prosząc mię poprzednio, żebym nie wspominał Plantagenetowi, że panna Kotwicka znajduje się w Rogocinie.
Gdy się oddalił stary borsuk, obejrzałem się za moimi towarzyszami podróży, których opuściłem był na chwilę. Józio nie złaził wcale z bryczki, bolała go głowa z przeziębienia i kaszlał przytem okropnie; widaćbyło że miał gorączkę, chociaż się do żadnej z tych rzeczy, tak zbytecznych w partyzanckiej wojnie, przyznać nie chciał. Lord Plantagenet przeciwnie, uskarżał się na gwałtowny ból w krzyżach, na kurcze w żołądku, na chrypkę, duszność i nudności; oprócz tego twierdził,, że mu mocno dokucza prawe ramię, gdzie według własnego biuletynu, miał otrzymać martwy postrzał przy sposobności owej ciężkiej walki, którą bujna wyobraźnia jego stoczyła pod Zabnikami z tak przeważną liczba Lonców, Czuchońców i innych Kałmuków.
Wśród ciągłego stękania i narzekania wypytywał się miszuresa, gdzie jest poczta, i już chciał się tam udać dla zamówienia koni, które go w nadzwyczaj pilnym interesie miały zawieźć do najbliższej stacji kolei żelaznej — gdy wtem zastąpił mu drogę wiarus panny Kotwickiej, i zaciskając historyczne swoje zęby, co mu tak dobrze posłużyły do wydobycia się z niewoli, przemówił jak mógł najspokojniej:
— A, proszę pana!
Eliptyczny ten frazes, przetłumaczony na język pedantów salonowych i książkowych, znaczył właściwie: Przepraszam najuprzejmiej że jestem tak śmiały prosić pana na ustęp, ale miałbym z nim kilka słów do pomówienia!
Stary borsuk zmieścił całą tę perorę w trzech wyrazach, co przemawia za twierdzeniem Russa, że prości ludzie są najlepszymi mowcami.
Lord Henry Plantagenet żachną! się jednak mocno na tę lakoniczną przemowę wiarusa, i ofuknął go piorunującem:
— Czego chcesz? coś za jeden?
Stary borsuk odparł spokojnie:
— Alboż to mię pan nie poznaje? Wszak niedawno widzieliśmy się w obozie majora Rębajły!
Szlachetny lord zmierzył pogardliwie siwą kapotę, baranią czapkę i jarmarkowe buty swego interlokutora, i odezwał się znudzonym głosem, wzruszając lekko ramionami:
— Albo ja wiem! trudnoż znowu pamiętać wszystkich „gimajnów!“
— Czy gimajnów, czy nie gimajnów! — hukną! wiarus podkręcając wąsa, zaś pogromca Kałmuków obejrzał się troskliwie, czy w danym razie będzie miał wolny odwrót, bo giest starego borsuka wydał mu się raczej wojennym, niż komisarskim.
Ten ostatni uspokoił się jednak szybko, i prawił dalej, z powolnym namysłem: — Przecież to my się znamy dawniej! Pan nie zapomniałeś pewnie Wawrzyńca Siedlaka, co był leśniczym u pana Kotwickiego, kiedy to pan tak często bywałeś w Zabrzezincach. Nawet później zdaje mi się, że widziałem pana w Warszawie, dokąd mię mój pan posłał był z listem do pana. Przyszedłem właśnie kiedy pan Władysław...
— Aha, aha, przypominam sobie! — zawołał nagle pan komisarz wojenny, chwytając starego w swoje lordowskie objęcia. — Kochany panie Siedlaku! jakże mi się miewasz?
— Przyszedłem właśnie, — ciągnął dalej nielitościwy borsuk wywijając się panu Henrykowi i zdejmując czapkę z uszanowaniem — przyszedłem właśnie kiedy pan Władysław Kotwicki podobnoś bardzo niegrzecznie się znalazł u pana dobrodzieja... O, stary, to zawadjaka, gorszy prawie niż jego córka! Pamiętam jak dziś, trzymał w ręku swoją wiśniową pałkę, a czerwony był jak ćwik! Pan dobrodziej za to....
— Ależ powiedz mi jak się masz kochany Wawrzku — przerwał na nowo lord Henry, i na nowo zaczął ściskać borsuka. — Masz podobnoś żonę, dzieci; co one robią?... Może się napijesz wódki... Słuchaj, a dużo zabiłeś Moskali?...
— Ba, gdybym ja umiał tak wywijać bronią jak stary pan Władysław; Kotwicki swoją wiśniową pałką! Pan dobrodziej musiałeś otrzymać bardzo wiele kontuzji?
— Pan Łąkowski — odezwałem się dla urozmaicenia dyalogu, otrzymał kontuzję w bitwie pod Żubnikami, od kuli moskiewskiej!
Stary borsuk otworzył niepospolicie gębę, usłyszawszy tę nowinę, lecz pan komisarz wojenny nie pozwolił mu się długo nad nią zastanawiać, i chwyciwszy nas obu za ręce, ciągnął do szynkowni, zagadując czemprędzej:
— Ej, co tam o tem mówić! Chodźcie lepiej, napijemy się wódki, bo tu zimno w sieniach.
Wódka jest płynem radykalnego zapomnienia. Ileż to ludzi w jej letejskich głębiach zanurza codziennie swoje frasunki, kłopoty małżeńskie, zgryzoty sumienia i finansowe negocjacje z handełesami! Od korespondenta politycznego dziennika, trapionego myślą o zapóźnionym artykule, do którego bieżąca historja żadnego nowego nie dostarczyła materjału, aż do liana kilkudziesięciumiljonowej hordy, którego podwładni murzowie nie dość szczęśliwie wytępiają buntownicze plemiona, wszystko szuka w kieliszku to, czego Manfred napróżno żądał od duchów! Z tą różnicą, że jedni piją anyżówkę, a drudzy kumis lub rum. Nie pojmuję, dlaczego Byron nie zaproponował swemu bohaterowi englisch bitter, kiedy ten tak żałośnie wołał: Forgetfulness! Zapomnienia! Pan Łąkowski pod tym względem był daleko jenialniejszym od hardego barda Albionu, i chcąc nam narzucić zapomnienie, Któregośmy bynajmniej nie pragnęli, raczył nas na gwałt kontuszówką. Nigdy jeszcze nie widziałem go tak uprzejmym, jak naówczas.
Wszystkie wysilenia szlachetnego lorda były atoli daremne. Ani Siedlak, ani ja nie daliśmy się namówić do „sznapsa“, jednakowoż borsuk przestał sekować znakomitego komisarza ową fatalną wiśniową pałką, prosząc go za to, żebyśmy weszli do zajętej przez niego stancji, bo ma nam coś nadzwyczaj ważnego powiedzieć i pokazać.
Wielki Plantagenet ani się spodziewał, co go tam czekało, i nastroiwszy fizjonomję do najwyższego szczebla ministerjalnej powagi, wkroczył przez nizkie drzwi a nader wysoki próg do malutkiej izdebki żydowskiej, która służyła za pokój dla honoracjorów, odwiedzających „dom pański i trakther“ w Rogocinie. Za nim wszedłem ja, a na końcu barczysty i wąsaty nasz stary borsuk. Nim jeszcze zdołałem zobaczyć wnętrze izby, komisarz wojenny cofnął się tak nagle, że gdybym miał nagniotki, byłby mi je nielitościwie podeptał.
Wsteczny ten ruch miał nas wszystkich trzech wyprowadzić nazad do sieni, ale borsuk oparł mu się stanowczo i wpchnął nas do izby tak energicznie, że lord Plantagenet znalazł się niespodzianie przyparty nosem do przeciwległej ściany, ja zaś długo musiałem szukać równowagi na środku izdebki, bo działanie tych dwóch sprzecznych sił nadało mi zupełnie inny kierunek w nogach, a inny w górnej części ciała.
Jednocześnie odezwało się chichotanie kobiece w jednym kąciku tego zaimprowizowanego salonu. Obejrzawszy się, ujrzałem pannę Henrykę i jeszcze jakąś panię, siedzące na ważkiej kanapce obitej cycem, to jest na najwykwintniejszym meblu z całego „pańskiego domu“.
Mimo komicznej introdukcji naszej, wszystko przybrało natychmiast nastrój nadzwyczaj poważny, skorośmy odzyskali nasze centra gravitationis, a Siedlak zamknął drzwi na zaszczepkę, bo klucza nie było, i stanął przy nich jakby na straży. Lord Henry był bardzo niespokojny, i szukał słów, żeby wyrazić swoje zdziwienie i oburzenie z powodu fizycznego przymusu, którego właśnie doznał.
Ciekawy byłem, jak się to wszystko skończy, a właściwie, jak się zacznie, bo widocznie do końca jeszcze było daleko, skoro dopiero drzwi zamykano. Najrozmaitsze domysły snuły mi się po głowie, między innemi oglądałem się czy nie ma gdzie jakiej wiśniowej pałki, bo nietykalność osoby ostatniego z Plantagenetów, zdawała mi się mocno zagrożoną. Zdaje się, że on także coś podobnego przeczuwał, bo przypierał plecy jak najszczelniej do ściany.
Zamiast wszelkiej doraźnej egzekucji, nastąpiła atoli uroczysta cisza, którą przerwała najprzód panna Kotwicka.
— Panie Łąkowski — rzekła umiarkowanym ale stanowczym głosem — naczelnik wojenny województwa ......skiego polecił mi, widzieć pana, a nie mogąc odmówić posłuszeństwa rozkazowi, do którego wykonania nikt inny na prędce się nie znalazł, zmuszoną byłam przyjąć tę niemiłą misję — niemiłą, bo jeślibym pana chciała gdzie widzieć, to chyba w moskiewskich szeregach, żebym mogła pomścić razem ojczyznę, ojca i siebie na niegodziwym człowieku....
A niech cię kaci...! — pomyślałem sobie — jak się dziewczyna rozsierdzi, gotowa go zastrzelić, jak tego Moskala, co zabił naszego dzielnego majora! Z kobietami, jak widać, nie lepsza sprawa w wojnie jak w pokoju.
Tą razą jednak panna Henryka nie zgładziła jeszcze ze świata swego byłego konkurenta; lecz mówiła dalej:
— Jenerał rozkazuje panu, żebyś mu doniósł, co się stało z pieniędzmi, które panu wręczono dla oddziała majora Rębajły; a to z powodu, że dotychczas nikt nie wie, gdzie się podziały.
Wielki Plantagenet zmarszczył się na to pytanie i jął utrzymywać, że nikomu nie potrzebuje zdawać rachunków, prócz tego co mu powierzył pieniądze; pokazaniu jednak pisemnego pełnomocnictwa, w które była zaopatrzona panna Henryka, zmiękł znacznie i tłumaczył się, że oddane mu dziesięć tysięcy rubli wręczył Niemirze, temu samemu młodemu człowiekowi, po którego mię chciał wyprawić do Warszawy, żeby się mnie pozbyć z Kalnowa.
— W takim razie musiałeś pan otrzymać kwit, a tego właśnie żąda jenerał — odparła panna Henryka.
— Kwit... — odrzekł milord nieco zakłopotany — ja kwitu z sobą nosić nie mogłem, to jest rzecz — nadzwyczaj kompromitująca...
Pozwoliłem sobie zrobić mu uwagę, że daleko więcej kompromitującą rzeczą było rąbać i strzelać sałdatów jego carskawo weliczestwa, jak to według własnego zeznania miał uczynić pod Żabnikami.
Panna Henryka uśmiechnęła się gorzko na te słowa, a stary borsuk wybuchł tak serdecznym śmiechem, że aż dostał czkawki.
Lord Henry nie dał się jednak i tem zdekoncertować, ale odciął się w najlepsze:
— Bijąc się z wrogiem, narażamy tylko własne życie, ale papiery mogą także kogo innego skompromitować. Z tej przyczyny, jeżdżąc sam jeden i bojąc się wpaść w ręce Moskali, nie chciałem nosić z sobą kwitu, i dałem go do schowania pana X. obywatelowi z Królestwa, u którego jenerał może go każdego czasu odebrać.
Była to szczera prawda, jak się później pokazało; całe nawet tłómaczenie się szlachetnego lorda, miało wiele słuszności za sobą. — Bezstronność nakazuje mi to przyznać, a muszę sobie oddać tę sprawiedliwość, że jestem bezstronnym jak najcnotliwszy Rzymianin z czasu złotego wieku cnoty rzymskiej, który się skończył na wiele lat przed wynalezieniem świeckiej władzy papieżów. Jednakowoż — niestety — nie zawsze się jest aniołem, a gdyby Cherubiny tak nienawidziły pana Henryka jak ja, byłyby go znalazły winnym defraudacji, tem bardziej ułomny człowiek i nieułomna wprawdzie i piękna jak anioł, ale zawzięta jak sto djabłów kobieta.
Prawie jednocześnie, jeżeli się nie mylę co do daty, powstała nam myśl, że pan Łąkowski nie mogąc do połatania swojej fortuny znaleźć stosownego posagu, nadużył funduszów narodowych.
Mamże być szczerym aż do bezczelności, jak jaka; francuska autorka miłosnych pamiętników, czy też upiększyć się i pozować jak nasz gadatliwy nieprzyjaciel, pan de Lamartine? Zdaje mi się, że otwartość, byle bez czynizmu, zjedna mi więcej przyjaciół, niż szarlatańskie przechwalstwo — wyznam tedy, że podejrzenie to cieszyło mię trochę. Złapałem pana Henryka kilka razy na kłamstwie, posądzałem go nie bez przyczyny o tchórzostwo, teraz znalazła się nowa plama na tem słońcu kalnowskiem, obok którego biednemu człowiekowi nie wolno nawet było być księżycem. Zacierałem więc ręce, w duchu, po tem odkryciu, bo jak powiadam, nie cierpiałem pana Henryka, choć mi właściwie osobiście nie złego nie zrobił. Nie rozumiem teraz, co mi to szkodzie mogło, że się podobał pannie Wandzie, że chciał w jej oczach uchodzić za bohatera, że w tak niekorzystnem świetle przedstawił nas wszystkich, którzyśmy się bili, podczas gdy on wygodnie jechał sobie do Galicji, i że mię za to panna Wanda po dawnej znajomości, nieraz uczciwie wyłajała, chociaż się jak najusilniej starałem uniewinnić z niesłusznego zarzutu. Koniec końców — byłem pewny, że lord Plantagenet przywłaszczył sobie owe dziesięć tysięcy rubli, a pewność ta sprawiała mi zarazem uciechę i oburzenie. Panna Henryka i stary borsuk podzielali podobnoś w zupełności moje uczucia, jak to się ze skutków okazało.
— Mój panie — odezwała się panna Kotwicka — twierdzenie pańskie nie może być rękojmią, że kwit, o którym pan mówisz, istnieje w rzeczywistości. Kto się — jak często mija z prawdą....
— Kto tak bezczelnie kłamie — poprawił zaperzony Siedlak, nieposiadając się ze złości.
Z nas wszystkich, on jeden podobnoś widział w tem wszystkiem najjawniej to, co nas najbardziej powinno było obchodzić, to jest, prawdopodobieństwo znacznej materjalnej straty dla ogółu.
— Kto woli kijem dostać, niż narazić się na jedne kulę, a chwali się że tysiącom czoło stawiał.... — dodałem z mojej strony, ośmielony ogólną tą manifestacją uczuć.
Trzy te urwane frazesy jakby trzy pioruny spadły niespodzianie na pana Henryka, tak, że nieborak stracił zupełnie jedyny rodzaj odwagi, którym się mógł poszczycić, a który był całkiem cywilnej natury. Spojrzał, a raczej próbował nam spojrzeć w oczy, i spotkał się z spojrzeniami, które go jeszcze mocniej do ściany przyśrubowały. Zmięszany, zastraszony, stał tam przed panną Henryką jak delikwent, schwytany na gorącym uczynku, i tą postawą swoją utwierdził nas nie mało w niesłusznem naszem posądzeniu.
— Stosownie do rozkazu jenerała — rzekła dalej panna Henryka — odstawię pana więc do jego obozu, gdzie się pan wytłumaczysz, jak będziesz mógł.
— Co, do obozu? — jęknął pan Henryk. — Czyż państwo macie rozum! A cóż bym ja tam w obozie robił? Ja jestem słaby — mam nieznośny ból w boku, i już czuję, że dostanę zapalenia płuc. Przytem ja mam interes do Siekierowa, gdzie zostawiłem konie, bryczkę i furmana. Ja teraz na żaden sposób nie mogę jechać — do obozu; ja tam nie pojadę!
— Pojedziesz pan! — krzyknęła panna Henryka, tupiąc nóżką, a jednocześnie siągnęła ręką do torbeczki podróżnej, która koło niej leżała.
— Ale nie, nie, nie pojadę! — wołał lord Henry na pół jeszcze w strachu, a na pół już w rozpaczy. — J a nie chcę teraz jechać do obozu! Wtem z torbeczki podróżnej ukazał się instrument żelazny, nader rzadki w torbeczkach tego rodzaju. Był to bardzo piękny rewolwer, prawdziwe cacko, tylko nie dla panien.
Na ten widok, milord odsunął — może zresztą przypadkiem — komodę, na której stały porcelany pani Sury — ale wnet, jakby sobie pomyślał, że ten schowek nie będzie dość bezpiecznym, rzucił się do drzwi. Tam atoli spotkał się z Siedlakiem, który się nie mógł wstrzymać od przywitania go moskiewskiem:
— O, ne ujdjosz! ptaszku!
Milord był w rozpaczliwem położeniu, i w tej uroczystej chwili zdobył się na frazes arcydyplomatyczny.
— Nie zapominajcie państwo, że jesteśmy na obcem terytorjum. Gwałt na mojej osobie, mógłby was tu drogo kosztować!
— O, nie ujdziesz nam pan nawet pod inwokacją pana Szmerlinga! — zawołała panna Henryka. — Z tego terytorjum, które pan nazywasz obcem, mamy tylko dwie mile do granicy, konie nasze są doskonałe, a sześć strzałów wystarczą mi zupełnie!
Cóż mi więcej zostaje do powiedzenia? Oto zapisuję tu na wieczną rzeczy pamiątkę, że w powiatowem mieście Rogocinie, w królestwie Galicji i Lodomerji, o godzinie pierwszej po południu, a zatem w biały dzień popełniono zbrodnię naruszenia spokojności publicznej, a oraz gwałtu publicznego na osobie pana Henryka Ł abowskiego, obywatela z Królestwa Polskiego, przebywającego tu za legalnym paszportem, wydanym przez władze ces. rosyjskie, a to w następujący sposób: wsadzono pomienionego pana przemocą na bryczkę, a obok niego siadło dwóch mężczyzn, którzy zaciąwszy konie, uwieźli go ku granicy. Tuż za nimi ruszyła druga bryczka, wioząca dwie panie i chorego młodzieńca w okularach.
Biedny lord wyglądał jak niewinna ofiara, prowadzona na zarznięcie, nie bronił się, nie ruszał się nawet i nie mówił ani słowa, tylko stękał od czasu do czasu.
Józio był w takiej gorączce, że nawet nie uważał, iż towarzystwo jego zmieniło się w sposób bardzo przyjemny — i nie wiedział nic o rozmaitych despektach, które spotkały jego przyszłego szwagra. Za trzy godziny byliśmy w obozie jenerała***.
Szczęściem dla szlachetnego lorda, obywatel, któremu powierzył ów kwit nieszczęśliwy, dał się z łatwością odszukać; inaczej sprawa jego mogła była wziąć obrót bardzo fatalny. Wszyscy byli jak najgorzej usposobieni dla niego; wiedziano, że nie chciał stanąć na czele swoich włościan, kiedy chwyciwszy za kosy, wzywali go, żeby ich prowadził. Wyjechał z domu, udając że coś organizuje, starając się koniecznie o jakąś funkcją, dającą znaczenie, a nienarażającą bezpieczeństwa osobistego — w końcu opuścił kraj, i udał się w strony, gdzie czynności tego rodzaju więcej popłacają. Najlepiej byłby zrobił, udając się do Chin, bo powiadają, że gdy raz Chińczycy chcieli przyjść w pomoc swoim braciom, ujarzmionym przez. Mongołów, wzięli się wszyscy do organizowania, i w tym celu powstało w Pekinie dziewięć komitetów, a w Nankinie jedenaście. Jeden składał się z mandarynów o pięciu piórach pawich, dragi z mniejszych mandarynów, trzeci z fabrykantów czernidła drukarskiego i t. d. W końcu pokazało się, że na stosiedmdziesiąt siedm organizatorów, był jeden zorganizowany i uzbrojony kompletnie pomocnik, którego zaopatrzono w buty, pieniądze, nóż i rusznicę. Szkoda tylko, że kule które mu dano, były za wielkie, i że z tego powodu musiał strzelać ślepemi nabojami. Szczęściem, mieszkańcy Korei mniej byli zorganizowani i wypędzili sami Mongołów, bo Chiny byłyby do dziś dnia jeszcze w ich niewoli.
Nie dosyć było jednak dla naszego bohatera, że wyszedł z honorem z trudnej sytuacji, w którejśmy go niespodziewanie postawili — trzeba było koniecznie zostać w obozie, bo do oddalenia się już nawet jego jeniusz nie mógł znaleźć dostatecznego pozoru. Biedny lord namyśla! się głęboko, jaki rodzaj zatrudnienia będzie dla niego najbezpieczniejszym; — zdawało mu się z początku, że lepiej być na koniu, bo jużci cztery nogi prędzej noszą niż dwie — wkrótce atoli dowiedział się, że konnica uważaną bywa do pikiet, podjazdów i tym podobnych ćwiczeń nader ryzykownych. Piechota znowu idzie w tyraliery — a tam strzelają do ludzi jakby do celu, co się także nie zgadzało usposobieniem milorda.
Nareszcie po gruntownem rozważeniu skłonności i zdolności swoich, przypomniał sobie, że niegdyś celował w powożeniu faetonem — prosił więc jenerała, żeby go przeznaczył do furgonów.
Był to pierwszy w dziejach wypadek, żeby Plantagenet służył za smarowoza.
Przy tej sposobności muszę zwrócić uwagę P. T. ulicy na pożyteczność niektórych ćwiczeń salonowo-furmańskich, z których się zwykła naśmiewać. Panicze, wożący na spacer swoich stangretów, zbyt często stają się przedmiotem złośliwych konceptów brukowych i kronikarskich — a opinja kładzie ich pospolicie w rzędzie istot, tak mało potrzebnych na tym bożym świecie, jak muchy, pchły i komary. Tymczasem tak nie jest, najlepszy dowód mamy w panu Łąkowskim. Zawsze w razie pospolitego ruszenia, ulica dostarczyłaby piechoty, prowincja jazdy, a faetony zaprzęgów dla artylerji i trenu, wraz z doskonałymi a nawet dystygwowanymi woźnicami. Tak to każda rzecz ma swoję stronę pożyteczną, i widzimy jasno, że Pan Bóg niczego daremnie nie stworzył, nawet kasyna obywatelskiego.
Lord Henry, znalazłszy się mimowolnie między powstańcami, znosił swoje nieszczęścia z wzorową rezygnacją; przez całe sześć godzin, które wytrwał w kampanji, spał bowiem na wozie zawierającym furaż dla kawalerji jenerała ***. Oddział, w którymeśmy się znajdowali, stoczył był właśnie bardzo pomyślną potyczkę — a straciwszy w niej kilku zabitych, zajmowano się właśnie kopaniem grobu dla nich. Okoliczność ta wpłynęła przeważnie na dalsze losy mego bohatera, i dla tego tu o niej wspominam.
Po kilku godzinach naszego pobytu w obozie, zostaliśmy niespodzianie znowu zaatakowani przez nieprzyjaciela. Nie będę opisywał potyczki, którąśmy wskutek tego stoczyli, bo w oddziale jenerała *** znajdowało się sześciu ochotników z Galicji, którzy dostarczyli dwanaście bardzo szczegółowych opisów owej walki, trzynasty byłby więc całkiem zbytecznym. Zajmę się odtąd wyłącznie losami lorda Plantageneta, zasługującemi na to, żeby pamięć ich przeszła do potomności.
Zbudzony hukiem wystrzałów i trzaskiem gałęzi, łamiących się od gradu kul i spadających mu na głowę, dzielny komisarz wojenny podniósł skołataną tyła wypadkami głowę, i usłyszał głośne wołanie: Zaprządz „wozy! W poczuciu przyjętego na się obowiązku, skoczył n a ziemię, i przecierając oczy, począł szukać za końmi, przeznaczonemi do tego użytku. Tymczasem strzały nie ustawały, i owszem, padały coraz gęściej, niektóre kule już tylko o parę łokci przenosiły głowę jego lordowskiej mości, a na domiar tego wszystkiego, z jednej strony lasu dał się słyszeć kwik i pisk szkaradny, zwiastujący szarzę kawalerji moskiewskiej. Położenie mojego bohatera było trudne, ale trzeba mu przyznać, że się zeń wydobył z prawdziwie napoleońską przytomnością umysłu. Rzuciwszy bowiem oczyma wkoło, zobaczył ów dół, wykopany dla zabitych, i nie tracąc czasu, zajął w nim stanowisko wyczekujące i tem warowniejsze, iż jakiś oddział kosynierów poskoczywszy naprzeciw zbliżającym się dragonom, przestraszył ich tak gwałtownie, że się już więcej tego dnia nie pokazali.
Wielka szkoda, że panna Zamirska nie mogła widzieć, jak bezpiecznie i zaciszno kochanek jej przepędził czas bitwy: byłaby się przestała trapić myślą o ciosach i strzałach, które go trafić mogły.
Po dwugodzinnym boju, nieprzyjaciel począł pierzchać — a cały nasz oddział ruszył za nim. Zaprzęgnięto wozy, żeby nie uległy jakiemu napadowi, i kazano im postępować zwolna za kolumnami piechoty. Milord tego wszystkiego nie widział i nie słyszał, bo nakrył się był z głową swojemi niedźwiedziami, a nadto ściągnął jeszcze kilka okłotów słomy za sobą do grobu. To długim czasie dopiero ośmielił się rozkryć, a nie słysząc żadnego ruchu około siebie, prócz krakania wron i kruków po lesie, wniósł ztąd bardzo logicznie, że albo obydwa nieprzyjazne zastępy wyginęły co do nogi, albo musiały się oddalić. Po niejakim namyśle zdecydował się nareszcie opuścić swoję strategiczną pozycję, i wygramolił się na górę, rozmyślając co dalej uczynić, a właściwie jak uczynić, bo co do głównego punktu, zamiar jego był powzięty w chwili gdy się przekonał, że Moskale rzeczywiście strzelają stożkowemi kulami.
Postanowił on nie narażać się więcej na takie poty, ja kich doznał na swojem głęboko obmyślanem i głęboko obranem stanowisku, nie wiedział tylko, jakim sposobem dostać się do granicy, dokąd było blisko półtora mili. Trudno było iść tak daleko piechotą, w niedźwiedziej delii i w ciężkich berlaczach; zresztą Moskale a nawet swoi mogli go byli spotkać i zawrócić, a to bynajmniej nie zgadzało się z jego przekonaniem. W lesistej okolicy, w której się znajdował, wsie leżą daleko jedna od drugiej — słowem, lord Plantagenet mimo świeżo odniesionego zwycięztwa, był w wielkim ambarasie co do planu dalszej kampanii. Wtem dało się słyszeć opodal stąpanie konia. Z początku lord Henry przeraził się mocno i przycupnął za najbliższym krzakiem, lecz wkrótce spostrzegł, że to był koń kozacki, którego pan leżał zabity pod drzewem, i który spostrzegłszy słomę, co do niedawna okrywała wielkiego Plantageneta, zbliżał się do niej z widocznym apetytem.
Lord Henry chwycił — jak mówią Francuzi — oburącz swoję odwagę, wraz z garścią słomy, i zwabiwszy tą ostatnią czworonożnego syna Donu, porwał go za uzdę. Podszedłszy potem do nieżywego kozaka, wziął jego nahajkę, wskoczył na siodło, gwizdnął, i o padającym zmroku ruszył pędem ku granicy galicyjskiej.
Kto czytał Marję Malczewskiego, ten wie, ile jest poezji w takiem karkołomnem cwałowaniu po nocy. Lada chwila można się zaczepić o gałęź, albo też wskutek utknięcia szkapy wylecieć z siodła i uderzyć nosem 0 jaką kłodę. Przytem wiatr gwiżdże i roztwiera z przodu suknie, któremi się trudno całkiem dokładnie obtulić, a ciągłe podpędzanie rumaka piętami i nahajką, wprawia ciało w ruchy niezmiernie fantastyczne, słowem, że
„koń, step, jeździec, ciemność — jedna dzika dusza!“
Wszystko to w wierszach i w rzeczywistości sprawia efekt przecudny, romantyczny. Żałuję mocno, że jaki malarz nie widział mego lordowskiego Farysa, kiedy wsadziwszy berlacze w krótkie strzemiona kozackie, z szalem i futrem rozwianem przez wiatry, w siwej bałagułce na głowie i wywijając nahajką, przesadzał kopiec graniczny, dzielący burzliwą Kongresówkę od lojalnej i błogosławionej ziemi galicyjskiej, i kiedy oddychając całemi piersiami tutejszem konstytucyjnem powietrzem, rzucał po za siebie wzrok wstrętu w te lasy, rąbane kartaczami, pełne krwi i trupów niepogrzebanych, rozlegające się echem jęków skonania i dziką wrzawą walk, niemających przykładu w dziejach cywilizowanego 1 barbarzyńskiego świata. Raz jeszcze mróz przeszedł po grzbiecie Jego Wysokości, a potem pochylił się na szyję bieguna, i przedrzeźniając jego dawnego pana, krzyknął sobie na ochotę:
— Ho, Łowi-i! łowi-i!
Koń snać zrozumiał to wezwanie, i zbierając raźno kopytami, dmuchnął jak strzała, tonąc z wraz z jeźdźcem w egipskiej ciemności, rozpostartej nad Galicją, Lodomerją, Oświecimem i Zatorem.
∗ ∗
∗ |
W jednem z miast tego pięknego kraju wznosi siępośród rynku stara, kiikopiątrowa kamienica. W jej murach, na pierwszem piętrze, znajduje się kilka pokoi napełnionych biurkami, stołami, fotelami i krzesłami. Tu dziennikarze galicyjscy zwykli codziennie przyrządzać artykuły do „Kurjera“, tu zwykli co miesiąc jak najpunktualniej zgłaszać się po remuneracje za swoje trudy i zasługi; ztąd c. k. władze i sądy zwykły od czasu do czasu zabierać ich do siebie w celu rozmaitych przesłuchań i przesiedzeń — słowem, tu znajduje się bióro redakcji „Kurjera“.
Na ciemnych schodach, wiodących do tego przybytku, stał w dwa dni po opisanym powyżej wypadku, jakiś bardzo dobrze ubrany mężczyzna, trzymając w ręku papier, który przeglądał z wielką uwagą, prowadząc po nim ołówkiem.
Mężczyzna ten był cokolwiek łysy, i posiadał piękne faworyty, po których łaskawy czytelnik pozna od razu pana Henryka żakowskiego, zwanego Lordem Henrykiem Plantagenetem, ilekroć miała być mowa o jego cnotach rycerskich.
Szlachetny lord zamyślił się głęboko, i oparł ołówek o koniec nosa; snać w tej postawie lepiej mu było medytować.
W końcu ocknął się i mruknął:
— Tak, adjutantem! Ja byłem adjutantem, inaczej być nie może. Adjutant — kto tam wie co to za ranga, a zawsze to jest ktoś, co ciągle jest przy sztabie, koło dowódzcy, a nawet w razie potrzeby musi go pewnie zastępować. Nie inaczej, ja byłem adjutantem!
I nakreśliwszy coś jeszcze na papierze, który miał w ręku, wylazł na resztę schodów, i wszedł do redakcji Kurjera.
Poważny jegomość w okularach, nadzwyczaj ugrzeczniony, przyjął go ukłonem i prosił siadać. Reszta indywiduów, znajdujących się w pokoju, nie ruszyła się od stolików, i wśród ogólnej ciszy słychać było tylko skrzypienie piór po papierze. Widocznie redagowano tu jakieś bardzo poważne pismo. Jedni współpracownicy zanurzeni byli w foliantach encyklopedji, stojącej na biurku, drudzy piłowali i przyprawiali korespondencje przysłane z kraju i z zagranicy, lub układali takowe przy pomocy dzienników zamiejscowych. Inni wybierali z tych ostatnich najważniejsze doniesienia, które mogły służyć do ułożenia pikujących telegramów, a jeszcze inni przysmarzali nowinki brukowe dla mniej inteligentnej publiki. Jeden tylko, najsłuszniejszy ze wszystkich, nie robił nic, i ten przyjmował naszego bohatera; zaraz też lord Plantagenet p oznał, że to musi być „naczelny i odpowiedzialny redaktor i wydawca Kurjera.“
— Mój panie — rzekł do niego dawnym swoim arystokratycznym tonem, rozpierając się na sofie — jestem wysłany zagranice kraju przez jenerała ***, w nader ważnym interesie. Bawiąc w tem mieście u mego kuzyna, księcia Y, przeglądałem pański dziennik i spostrzegłem, że brakuje w nim kilku szczegółów nader ważnych z ostatniej bitwy. Kazałem memu sekretarzowi, żeby je ułożył, i przynoszę mu oto tę korespondeneyjkę.
Po słowach: „mego kuzyna księcia Y“ odpowiedzialny i naczelny redaktor i wydawca Kurjera zsunął się z uszanowaniem na brzeg swego krzesła, zaś po wyrazach: „kazałem memu sekretarzowi11 powstał i nie siadając więcej, z głębokim ukłonem odebrał podane mu pismo, któreśmy już widzieli na schodach.
— Niezmiernie jestem obowiązany panu dobrodziejowi! Tak nam trudno o wiadomości, zasługujące na wiarę!
— To prawda — odrzekł milord, zapalając cygaro — piszą wam czasem wierutne brednie. W tej ostatniej bitwie naprzykład powiadają, że kosynier zabił atamana kozackiego, podczas gdy ja sam wypaliłem mu w łep z rewolwera i wziąłem mu konia, na którym tu do Galicji przyjechałem, bo mi mojego granat z pod nóg zabrał.
— Pan dobrodziej raczyłeś... — zaczął odpowiedzialny i naczelny redaktor i wydawca, przejęty wielkością swego gościa.
— Kazałem to panu opisać dokładnie — odparł milord, i biorąc za kapelusz, skinął głową. — Do widzenia, kochany panie!
— Uniżony sługa pana dobrodzieja — wymówił kłaniając się redaktor, i odprowadził swego nowego a bezpłatnego korespondenta aż na schody.
∗ ∗
∗ |
Nazajutrz w szpaltach „Kurjera“ pojawił się artykuł następujący:
Gazeta *, która nie ma żadnych stosunków, przyniosła znowu mnóstwo niedokładnych i zupełnie mylnych wiadomości z pola walki. Czerpiąc nasze doniesienia z najbliższego i jedynie prawdziwego źródła, jesteśmy w stanie obznajomić naszych czytelników z prawdziwym biegem wypadków. Oto co nam donosi nasz korespondent, jeden z najczynniejszych i najwaleczniejszych uczestników ostatniej walki, stoczonej przez oddział jenerała ***:
„□ Podczas gdy nieprzyjaciel zaatakował nasze lewe skrzydło, kawalerja jego rzuciła się na furgony, znajdujące się w tyle oddziału, któreby się były z pewnością stały łupem nienasyconej chciwości wroga, gdyby nie dzielny adjutant H. Ł., który z największem narażeniem samego, siebie, rzucił się naprzeciw nacierającym kozakom i ubił ich dowódzcę. Przybiegający kosyniery potrzebowali już tylko ścigać pierzchającego nieprzyjaciela. Dzielny adjutant H. Ł. przytomnością swoją ocalił cały oddział, i z nieustanną gorliwością obiegał pole walki, roznosząc wszędzie rozkazy, póki nie został raniony w chwili gdy trzech infanterzystów nieprzyjacielskich zmusił do złożenia broni.“
Widzimy z tego artykułu, że szlachetny lord mianował się adjutantem, i że jeżeli zajedzie do Kainowa, to go sława już tam wyprzedziła, bo od kiedy on i Józio udali się do obozu, we wszystkich dziennikach krajowych żadna litera nie ujdzie uwadze zacnych mieszkańców tego ustronia, a tem mniej takie dwie litery, jak H. Ł.
Widzimy nadto, że ten pan H. Ł. był rannym. W jaki sposób — to należy do niewydanych dotąd tajemnic miasta powiatowego C w Galicji. Próbujmy odchylić mistyczną zasłonę, pokrywającą ten wypadek, należący już dzisiaj do historji, skoro był wydrukowany w Kurjerze, i przyczynił się do podtrzymywania ducha i popierania sprawy narodowej, a co więcej, był jedną z najgłówniejszych zasług, w uznaniu których kółko obywateli ziem zabranych uchwaliło z funduszów zebranych na broń, udzielić naczelnemu i odpowiedzialnemu, redaktorowi Kurjera wynagrodzenie narodowe w kwocie 500 rubli, wnosząc słusznie, że i z najlepszego sztućca nikt zręczniej bąków strzelać nie potrafi, jak Kurjer.
Nazajutrz po owych odwiedzinach u naczelnego redaktora tego tak dobrze poinformowanego dziennika, lord Plantagenet znajdował się w gościnnym pokoju najpierwszego hotelu w C. Pokój założony był kuferkami, sukniami i różnemi innemi gratam i, świeżo kupionemi w stolicy.
Milord siedział na sofie i dumał, macając się od czasu do czasu po bokach, ramionach i łokciach, jak gdyby uczeń chirurgji, memorujący ostatnią lekcję z anatomji. Obok niego leżało na sofie dzieło o historji naturalnej zwierząt szkieletowych — do których jak się zdaje, należą między innemi także Plantagenety. Oprócz tego znajdowało się tam parę kul i scyzoryk, który po otworzeniu ostrza przybierał zupełnie kształt sztyletu.
Milord był w negliżu, i konzultując często wspomnioną książką, przymierzał sobie kule do ramion i barków, powyżej obojczyka, pod pachą, w mięsistych okolicach łokcia i t d. Przy tem ciekawem zajęciu upływał mu czas nie zbyt przyjemnie, bo widocznie pocił się i męczył nad jakimś problematem, którego rozwiązanie nakazywała konieczność nieodzowna.
W końcu wstrząsł boleśnie głową i cisnął z nieukontentowaniem kule na podłogę; natomiast zaczął się z uwagą przypatrywać swemu scyzorykowi.
W tem zapukano do drzwi. Milord schował przedmioty swoich studjów i zawołał:
— Proszę wejść!
Z tego można było poznać, że jest koroniarzem, bo Galicjanin byłby się z pewnością odezwał: Herrajn! Powiadają, że w narzeczu galicyjskiem wyraz ten znaczy to sam o co: proszę!
Do pokoju wsunął się z głębokim ukłonem Reb Duwid, najznakomitszy operator w C., znany ze swojej zręczności w wyrywaniu zębów, stawianiu pijawek i baniek, puszczaniu krwi i w innych czynnościach tego rodzaju.
— Czy ty cyrulik? — zapytał lord Henry.
— Tak, proszę jasnegi pana. Ale ludzie mówią, że ja umiem tego wszystkiego, co najlepszy doktorz!
— Dobrze, zamknij drzwi na klucz — rzekł Plantagenet.
Cyrulik wykonał zlecenie, i zwrócił się napowrót do milorda.
— Słuchaj — mówił ten ostatni — czy widziałeś ty kiedy bagnet?
— Bagnecie.... bagnecie.... — powtarzał Duwid zakłopotany, skrobiąc się w głowę — my, jech wajs nyszt, co to takiego!
— Głupi żydzie! To, co żołnierze mają na karabinach; ostry kawałek żelaza, zakrzywiony u dołu i zaopatrzony w rurkę, która się zakłada na lufkę od karabina.
— Aha, aha! — zawołał cyrulik, uradowany swoją pojętnością. Już ja jemu wiem, a szwert, wus der Zełner sztekt heran uf de żelazne ryrke — to się nazywa bagneciem!
— No, widzisz! Jakże ci się zdaje, jak głęboko można wepchnąć taki bagnet w ciało, żeby pchnięcie nic nie szkodziło i dało się wyleczyć za cztery tygodnie?
— Nu, jak to może być, żeby to wyleczyć?... Jak ono jest nabite, to ono zabije od razu! Brrr!.... — i poczciwy żyd wstrząsł się na sama myśl o tem morderczem narzędziu.
Lord Plantagenet poznał, że tym sposobem nie dojdzie z nim tam gdzie zmierzał.
— Ale tak, inne żelazo, naprzykład nóż, czy głęboko się da wepchnąć bez szkody?
— Hm, hm, — medytował Dawid, głaszcząc się po brodzie. — Jakby naprzykład w nogę, to można jemu wepychywać i na dwa cale, a za kilka tygodni już będzie całkiem zdrów! Plantagenet tak był uradowany tą pojętnością Duwida, że mało mu się nie rzucił na szyję.
— Słuchaj — zawołał z ukontentowaniem — musisz mi przebić nogę na dwa cale, a jak się z tego dobrze wywiążesz, dostaniesz pięćdziesiąt reńskich natychmiast!
Duwid zdumiał się niepospolicie na tę propozycję, bo trudno mu było pojąć, dla czego ten pan chce mieć koniecznie przebitą nogę. Lecz za pięćdziesiąt reńskich byłby mu nawet odciął głowę, gdyby sobie tego był koniecznie życzył.
— Ale pamiętaj — dodał Plantagenet — jeżeli piśniesz słówko o tem wszystkiem, to cię zaskarzę do kryminału i powiem, żeś mię skaleczył przez niezręczność przy puszczaniu krwi!
— Niech jaśnie pan będzie spokojnym, — jak ja dostanę pieniądze, to naco bym ja miał komu o tem mówić?
— No, masz tu ten nóż, a uważaj, żebyś mi co złego nie zrobił, bo pójdziesz do kryminału! Ale poczekaj — mówił dalej lord Henry, blednąc przed błyszczącem już w ręku żyda ostrzem i ocierając zimny pot z czoła — nie mógłbyś ty mię nachloroformizować?
— Ja nie mam chloroformu, ale może jaśnie part się napije wódki, to mu będzie lepiej.
O wszechpotężny nektarze kartoflany! Do czego ty się nie przydasz?
Lord Plantagenet wzgardził jednak tą propozycją żyda, i nastawił nogę, którą mu cyrulik miał przebić powyżej kolana, między kością a muszkułem idącym równolegle z tą ostatnią.
Za chwilę dał się słyszeć lekki okrzyk; lord Henry opadł bezwładny na sofę i zemdlał. Wielki pogromca, atamana kozackiego był ranny; jego waleczna krew ciekła na podłogę, jego groźne oblicze okryła bladość gipsowa — od której odbijały się efektownie krzaczyste faworyty.
Żyd wyjął żelazo z rany, pokiwał głową i mruknął:
— A durny goj!
Po tej na pół nekrologicznej uwadze obrócił się do stolika, gdzie leżały wskazane mu już poprzednio przez milorda bandaże i szarpie. Oprócz nich znajdował się tam także pugilares nadzwyczaj dobrej tuszy. Reb Duwid przypatrywał mu się jakiś czas uważnie, wziął do ręki i cmokając z ukontentowaniem, począł przeliczać banknoty. Namyśliwszy się nieco, kiwnął ręką i schował pugilares do kieszeni, po czem wziął się do zaopatrzenia rany. Obwiązawszy dokładnie nogę walecznego lorda, wyniósł się na palcach z pokoju, unosząc z sobą sowitą choć trochę nie legalnie zalikwidowaną zapłatę.
Przyszedłszy do siebie — milord odetchnął głęboko, i przypomniał sobie najprzód ciężką operację, którą, właśnie przebył. Próbował wyprostować nogę — potem podniósł się ostrożnie na sofie, opierając się obydwoma, rękami na poręczu i przekonał się z wielkiem zadowoleniem, że nie czuje żadnego bolu i mógłby śmiało chodzić, gdyby tego była potrzeba. Spostrzegł niezadługo i — deficyt, sprawiony w jego finansach przez Duwida, ale pomyślał sobie: Ha, ukradł mi szelma pięćset rubli, ale przynajmniej będzie milczał.
∗ ∗
∗ |
Mamże opisywać, co się działo w Kalnowie po przybyciu tamże rannego Plantageneta? Sprowadzono lekarzy, chirurgów, różnych maści, orszady i t. p. rzeczy więcej, niżby ich spotrzebował najobszerniejszy lazaret. Kazano wysłać pokoje kobiercami a dziedziniec słomą, lokaje musieli chodzić bez butów, żeby się nie stukali, a zamki wysmarowano oliwą, żeby nie skrzypiały. Co kilka godzin jedna z pań, zamieszkujących Kainów, obejmowała dyżur koło pacjenta, kucharz gotował same potrawki i kleiki, a dobra pani Zamirska z córką po cały ch godzinach badała lekarza co do stanu zdrowia przyszłego zięcia; bo związek matrymonialny wielkiego Plantageneta z panną W andą był już prawie faktem dokonanym.
Co się tyczy lorda, jestem pewny, że byłby wolał mniej dyety a więcej befsztyków, bo mu nie nie brakowało, i apetyt miał doskonały, ale przyzwoitość nie pozwalała, żeby ranny bohater jadł w łóżku jak powstaniec co się dorwał do jakiej gościnnej kuchni. Milord pocieszał się tą myślą, że za parę tygodni będzie już mógł wstać, bo wojna się skończy i nie mu nie będzie przeszkadzać do swobodnego rozgospodarowania się w Kalnowie.
Tymczasem inaczej się stało. Mimo domysłów lorda Plantageneta, naród nie uległ w boju, i coraz więcej sił w nim rozwijał. Rana jego zgoiła się do tego stopnia, że na żaden sposób nie wypadało mu zostać w łóżku. Kuracja skończyła się, a z nią osnowa tego szkicu. Wszystkie osoby wprowadzone w nim na scenę, żyją jeszcze i działają, trudno by mi więc było kończyć ich
biografie, odłożę je tedy na później. Wiedząc atoli, że ciekawy czytelnik nie darowałby mi, gdybym mu nie doniósł, czy się pan Łąkowski już ożenił z panną Wandą, powiem, że jeszcze nie, a to z powodu, że sobie kupił francuską czapkę, gdy wyleczywszy się pojechał do Lwowa. Ktoby chciał wiedzieć, jakim sposobem takie kepi może być kanoniczną przeszkodą do małżeństwa, niech je włoży na głowę i przejdzie się parę razy po wałach, a zobaczy, że w dzisiejszych czasach, „trubadur kończy powiastkę“ nie wtenczas, kiedy się rycerze po żenią, ale kiedy pójdą do kozy.
Ale mniejsza o to, przed obiadem jednakowo nie lubię rozmawiać o polityce, bo się zawsze zgniewam i skłócę z sekretarzem i z komisarzem, zwłaszcza gdy tam ten ma pasję osadzać koniecznie Henryka V. na francuskim tronie, a ten znowu nie chce zrozumieć, jak wielkim szachem unia skandynawska byłaby dla Bismarka, i jak łatwo wciągnąć w nią Hollandję a nawet Anglję — bo juści, jeżeli ja ztąd widzę, że Prusy temi dniami osadzą Hohenzollerna w Egipcie nad kanałem Suezkim i zagarną dla siebie cały handel z Indjami, to Gladstone może to jeszcze lepiej widzieć z Londynu.
I to jest rzeczą oczywistą, że gdyby ci Anglicy nie byli takim i kramarzami i widzieli cokolwiek dalej niż sięga ich łokieć i waga, to pojmowaliby konserwatyzm inaczej i nie pozwoliliby nigdy, aby cezaryzm i militaryzm w połączeniu z komunizmem, ateizmem i fałszywym liberalizmem, podkładały miny pod organizmem społeczności europejskich i przez deifikację idei państwa dążyły do teroryzmu, wandalizmu, a nakoniec, do anewryzmu który będzie zabójczym dla cywilizacji nowoczesnej, opartej na chrystjanizmie i na federalizmie. Bardzo gruntownie i pięknie wyłuszczył to niedawno „Czas“ we wstępnym artykule, który sobie wyciąłem i przechowałem, i który państwu później przeczytam, bo już to zaprzeczyć się nie da, że choć trudno zgodzić się z polityką „Czasu“, ale jest to zawsze najwytrawniejszy organ opinji publicznej u nas, i że obok starego „Fremdenblattu“ jest to jedyny dziennik, który się czyta z pożytkiem.
Ba — ale o czemżeto ja miałem mówić? A, prawda — otóż więc, byłbym dotrzymał słowa i nie wyjeżdżał nigdy za rogatkę, gdyby nie jakieś przekl... cierpienia gastryczne, które zaczęły mię trapić przed trzema laty i stawały się coraz dokuczliwszemu. Apetytu ani trochę. Ciągłe uderzenia do głowy, język, powiadam państwu, obłożony, że aż strach zbierał, a wieczór po sześciu albo siedmiu zaledwie miarkach piwa jakieś parcie nieznośne dokuczało mi szczególnie w lewym boku i w krzyżach. Lekarze i nielekarze powtarzali, że potrzebuję ruchu, świeżego powietrza, i tym podobnych facecyj. Opierałem się długo i walecznie, ale w końcu wszystkie powyższe dolegliwości stały się tak nieznośnemi, że postanowiłem namyślić się, czy może nie lepiej byłoby w istocie wyjechać na wieś. Przypadek sprawił resztę: jeden z moich znajomych upadł w kawiarni, tknięty apopleksją, i nie było wątpliwości, że stało się to w skutek ciągłego i nieprzerwanego siedzenia we Lwowie. Teraz już bez namysłu zatelegrafowałem do przyjaciela na Podolu, który mię co roku daremnie do siebie na lato zapraszał, że przyjeżdżam natychmiast i proszę, by przysłał po mnie konie na stację kolei żelaznej, odległą o ośm mil od jego wioski. Nim jeszcze pochowali tamtego apoplektyka, byłem w drodze.
Nie będę tu opisywał przykrości, jakich człowiek doznaje jadąc tą albo ową koleją galicyjską — wyręczył mię już w tem bowiem kronikarz „Dziennika Polskiego“. Dosyć powiedzieć, że przybywszy na stację po niezmiernie uciążliwej podróży, wśród upału i w towarzystwie kilku starych, jejmości, co nie znosiły dymu i zabraniały mi zapalić cygaro, mimo wyraźnego pozwolenia ze strony konduktora — nie zastałem koni, pokazało się bowiem później, że mój telegram doszedł aż w miesiąc na miejsce przeznaczenia, z powodu, iż mój przyjaciel nazywa się Hermański, i mieszka w Ściance, a szwab telegrafista przekręcił to i szukali jakiegoś Hańskiego in Wszance, czego oczywiście znaleźć nie mogli. Wracać było już za późno, i zresztą, wracać po apopleksję nie miało sensu — po wielu korowodach znalazłem tedy jakiegoś wieśniaka, który wprawdzie nie miał wyobrażenia, gdzie leży Ścianka, ale podjął się mnie tam zawieźć. Jak na złość, póki jechałem koleją, słońce piekło szalenie, a zaledwie ujechałem pół mili wozem, zerwała się burza z piorunami, z gradem i z ulewą, a potem zrobiło się ciemno, choć oczy wykol, i drobny kapuśniaczek siekł bez przerwy, podczas gdy po gradzie wiatr dął jak z lodowni i przytem konie mojego chłopa co chwila ustawały. Słoma na wozie mokra, siedzenie niewygodne,, parasola ani sposób utrzymać z powodu wichru, w odgiętych brzegach kapelusza zebrało się całe jezioro wody* które mi wyciekło za kołnierz, chłop jakoś mi podejrzany — bodaj czy nie należy do jakiej bandy rozbójników — a tu ani policjanta, ani latarni, ani jakiej takiej restauracji lub kawiarni, gdzieby można wstąpić i pokrzepić się, bo od śniadania nic nie miałem w ustach. Słowo daję, że myśl o samobójstwie przychodziła mi do głowy wobec tej sytuacji, i byłaby się tam może i zagnieździła, gdybym był nie uwzględnił tego, że jednakowo zginę prawdopodobnie, nim zajadę gdziekolwiek.
Ach, z jakiem rozrzewnieniem przypominałem sobie wówczas mój kącik u Stadtmüllera, i przyjaciół, którzy tam siedzieli, spijając piwo w mojej nieobecności! Chwilami gdy wiatr nie przewiewał mię tak mroźno, mróżyłem oczy i drzymałem: wówczas zdawało mi się, że widzę światło gazowe, i mam przed sobą przepyszny rozbratel z cebulą i kufel pilzneńskiego piwa, i że wśród dymu po drugiej stronie stołu widzę komisarza i sekretarza, i całe towarzystwo wieczorne. Czułem już nawet najwyraźniej w świecie zapach rozbratla, gdy wtem — o, złudo piekielna! dmuchnęło znowu jak w połowie stycznia, przebudziłem się i nie widziałem i nie słyszałem w koło nie, prócz czarnej otchłani, i chlapiącego błota, i wołania: wi, wi, sywa!
Zdaje mi się, że wlokłem się w ten sposób kilka lat i parę miesięcy, gdy nagle, jakieś światła błysnęły tuż przed nami, jakieś dzwonki odezwały się, w powietrzu czuć się dał dym z węgli kamiennych i wyraźny łoskot i szum jakichś maszyn doleciał moich uszu. Nie umiem opowiedzieć, jak przyjemnie cywilizowane te głosy podziałały na moje nerwy. Mniej przyjemnie zdał się dotkniętym mój woźnica, zeskoczył bowiem z wozu, poszedł przed konie, i za chwilę wrócił, klnąc na czem świat stoi.
— A co tam, gospodarzu? — zapytałem.
— A dit'ko znaje, proszu pana, wernułyśmo sia nazad na banhof!
Po tak długiej podróży, odkrycie to było wcale niespodzianem. Wyjechałem o piątej wieczór, teraz była najmniej jedenasta, po sześciu tedy godzinach jazdy byłem na nowo tam, zkąd wyjechałem. W takich okolicznościach atoli, wolałem już to, aniżeli dalszy ciąg tak niefortunnie rozpoczętej wyprawy, poleciłem tedy włościaninowi, aby mię zawiózł do miasteczka, od którego stacja nosiła nazwę. Potrzeba było jednak zaczekać, bo rampa była zamknięta z powodu, że czekano na pociąg: nareszcie ten nadszedł, przejechaliśmy przez szyny i konie, zorjentowawszy się, że im nie daleko do domu, ruszyły czwałem. Myślałem, że duszę ze mnie wytrzęsie, krzyczałem na chłopa, aby trzymał konie, ale było to daremnem, bo konie były nieokiełznane a droga szła z góry. Pomykaliśmy szybko na wozie, skaczącym po kamieniach, mostkach i dziurach — nie tak szybko atoli, by wkrótce nie dał się słyszeć tuż za nami drugi galop, podobny naszemu, i wołanie: hou! Szczęściem, wśród skoków wozu pędzącego jak z pieca na łeb, zsunąłem się był ze słomy służącej mi za siedzenie i znajdowałem się w nader niewygodnej pozycji na dnie wozu — w tej chwili bowiem rozległy się głośne klątwy i dyszel pędzącego za nami ekwipażu uderzył z całym impetem w miejsce, na którem siedziałem przed chwilą, obsypując mię słomą Gdybym się był nie zsunął, byłbym przebity na wylot. Obydwa wozy złamały się i stanęły, wsparte jeden na drugim.
— Do miliona gryp i reumatyzmów — krzyknąłem — uważaj gdzie jedziesz, b...nie!
— Za pozwoleniem pana dobrodzieja — odezwał się ktoś z tamtego wozu — mnie się zdaje, że pan dobrodziej jesteś impertynent!
— Niech się panu nic nie zdaje, mój panie, albo raczej, niechaj się panu zdaje, żeś pan głupiec, najeżdżając na ludzi w ten sposób!
— Za pozwoleniem, niechaj mi wolno będzie zauważyć, że pan jesteś grubjanem, mój łaskawy panie dobrodzieju, i — dodał niewidzialny wśród ciemności mój przeciwnik, zapalając się — i że dasz mi pan z łaski swojej satysfakcję, gdy się rozwidni!
— Idź pan do stu djabłów, gdy się rozwidni, albo zaświeć pan sobie świeczkę i idź pan teraz! Mało mi pan dyszlem przez klatkę piersiową nie przejechałeś, rozumiesz pan? Przez klatkę piersiową, przez płuca i przez aortę, czy pan wiesz, co to znaczy? Mnie, mnie mój panie, który z powodu, apopleksji wyjechałem ze Lwowa! Natychmiast jutro podaję skargę do policji, i do sądu powiatowego, słyszysz pan? Będziesz pan miał satysfakcję! A czy wiesz pan, że moje życie ubezpieczone jest na dziesięć tysięcy złotych w krakowskiem towarzystwie wzajemnych ubezpieczeń? Każdy włos na mojej głowie jest policzony, mój panie!
— A... upadam do nóg pana dobrodzieja! Życie pana dobrodzieja ubezpieczone jest u nas na dziesięć tysięcy złotych! Z kimże mam przyjemność? Ja jestem Anzelm Barciński, ajent tutejszy Towarzystwa krakowskiego, do usług pana dobrodzieja!
— Anzelm Barciński! Jak się pan miewa, kochany panie Anzelmie! Kopę lat nie widziałem pana!
— Ja pana dobrodzieja i teraz nie widzę! Z kimże mam zaszczyt?
— Ależ, czy nie poznajesz pan po głosie! Jestem przecież Michał Wszędybolski!
— Wszelki duch pana Boga chwali! A pan tu co robisz, panie Michale, w tem błocie, po ciemku i o tej porze!
— Ja? jadę na nocleg do miasteczka.
— Jakież to szczęście, żeśmy się spotkali! Toż miasteczko wypaliło się do szczętu przed tygodniem, z wyjątkiem domów u nas asekurowanych, bo my asekurujemy tylko takie domy, które się nie palą...
— Obyście też asekurowali tylko życie takich ludzi, których nie dosięga apopleksya!
— O, to niezawodna, panie Michale! Potrzebujesz pan tylko ubezpieczyć życie u nas, a będziesz pan żył tak długo, jak Metuzalem. Mamy wszelkie rodzaje asekuracji, np. kapitał pośmiertny, kapitał płatny w pewnym terminie, renta dożywotnia, spółka na przeżycie. Co da mnie, radziłbym panu spółkę na przeżycie.
— Ależ ja jestem asekurowany, i jest mi okropnie zimno, i nie jadłem nic od rana! Przytem boli mię coś w krzyżach, i czuję, że będę miał uderzenie do głowy. Szkoda, że nie ma światła, zobaczyłbyś pan jaki mam język obłożony. Czy tu u was w miasteczku dostanie przynajmniej mięty pieprzowej, albo rumianku? Dobrze że mam pudełko Moryzona i trochę balsamu Vettoriniego z sobą. Ach, jakże mię strzyka w kolanie! To gicht, niezawodnie gicht...
— Zaraz, zaraz, mam tu zapałki, przeczytam panu taryfę spółek na przeżycie. To nic nie szkodzi, żeś pan już asekurowany, można asekurować się na różne sposoby, a im więcej, tem lepiej. O, mam już: posag dla dziewczynki, liczącej trzy lata, płatny w dwudziestym roku życia, od każdego sta złotych rocznie... Ba, cóż, kiedy wiatr gasi zapałki!
— Ach, przypomniałem sobie, że mam świeczki woskowe w torbie! Zobacz-no pan z łaski swojej mój język, panie Anzelmie, czy bardzo obłożony?
— Proszu pana, i a możebyśmo wże jichały — zagadnął woźnica pana Anzelma, który tymczasem wraz moim chłopem powiązał był sznurkami połamane wozy.
Pan Anzelm zmusił mię, bym się przesiadł na jego bryczkę, i zawiózł mię do swego mieszkania. Była to piękna realność, otoczona ogrodem, oprócz którego pan Anzelm posiadał jeszcze kilkadziesiąt morgów pola, łąki, pastwisko, kawałek lasu itd.
Dreszcz przechodził mię w tej chwili nietylko z zimna, ale także na myśl, że gdyby nie spotkanie z dawnym znajomym, o którym zapomniałem, że mieszka w tem miasteczku, byłbym musiał nocować o chłodzie i głodzie na gruzach jakiejś żydowskiej karczmy. Ze strasznym tym obrazem kontrastował bardzo przyjemnie komfort, jaki spostrzegłem w koło. Na turkot naszych ekwipażów, pojawiło się światło w oknach, a wkrótce potem na ganku ujrzałem służącą i chłopaka z świecami. W obszernej sieni, służącej za przedpokój, zdjęliśmy z siebie mokre odzienie, chłopak otworzył mój kufer, by mi podać suchą bieliznę, pantofle i szlafrok, a służąca zajęła się w mgnieniu oka nakrywaniem stołu do wieczerzy. Słychać było szum samowara, a powietrze napełnione było przyjemną wonią wołowej pieczeni z sarnim sosem, i innemi niemniej w tej chwili miłemi aromatami. Zgniewałem się jeszcze trochę na chłopa, który żądał takiej zapłaty, jak gdyby mię był odwiózł na miejsce — ale gdy się przebrałem i gdy ważny moment wieczerzy zbliżał się szybko, robiło mi się coraz lżej na sercu, ból krzyżów ustał zupełnie i uważałem w zwierciedle, że miałem język wcale czysty. Kolano jeszcze tylko bolało mię trochę, ale przekonałem się, że obtłukłem je sobie o drabinę wozu, tym razem przeto nie był to gościec, którego obawiam się całe życie, niemniej jak apopleksji i chorób pochodzących z niedokrewności — potrzeba bowiem wiedzieć, że mam organizm tak nieszczęśliwy, iż ulegam i jednemu i drugiemu z tych cierpień. Czasem rano, gdy się przebudzę, jestem ogromnie czerwony, a czasem znowu, ogromnie blady — gdyby mi zaś wypadło opowiedzieć tu inne dolegliwości, które mię trapią, uwierzylibyście państwo zupełnie mojemu twierdzeniu. Udawałem się już nieskończenie wiele razy do doktorów, ale cóż. Młodsi z nich ruszają ramionami i śmieją się ze mnie, a starsi zapisują mi jedną receptę po drugiej, ale nic mi nie pomaga. Dość powiedzieć, że w ciągu ostatnich pięciu lat, nie licząc proszków, pigułek i ziółek, samych mikstur wyżyłem tyle, iż onegdaj za flaszeczki, które uzbierałem w ciągu mojej kuracji, wrócił mi Mikolasch przeszło 40 złotych, a i to jeszcze godobnoś służący połowę wytłukł. Według mego obliczenia — w wolnych chwilach pielęgnuję bowiem matematykę z upodobaniem — spożyłem w ciągu wyż wymienionego czasu 450 polskich kwart medykamentów płynnych, około 18.000 pigułek, dwa wiadra i pół różnych ziółek i przeszło dwanaście funtów cłowych proszków, bądź rozwalniających, bądź wstrzymujących. Jeżeli państwu powiem, że mimo to byłem i jestem ciągle cierpiącym, i że mię już kilku doktorów opuściło — to zważcie teraz sami, jak nisko jeszcze stoi nauka medycyny, nawet u allopatów, bo w homeopatję jakoś nie mogę uwierzyć a hydropatja zdaniem mojem dobra jest, ale tylko dla tych, co cierpią na tuberkuły, podczas gdy moje cierpienie jest więcej gastrycznej natury, połączone z affekcją nerwową. Żałuję, że miejsce nie pozwala mi objaśnić tego państwu dokładniej, nadmienię więc tylko, że mając lat siedm, zjadłem przez nieostrożność kawałek mydełka migdałowego, i że od tego czasu objawiają się u mnie nieustannie prawie symptomata otrucia pruskim kwasem.
Ba, ale ja bajdurzę, a tymczasem wieczerza stygnie. Pan Anzelm wybiegł był na chwilę, zostawiwszy mię w swoim pokoju, roztasowanego z wielkim komfortem. Przypuszczałem, i jak się pokazało, trafnie, że poszedł do piwnicy — przypuszczenie to powiększyło znacznie błogie uczucia, jakich doznawałem. Nic milszego na świecie, jak taki wypoczynek po nadludzkich trudach, w domu u siebie lub u życzliwego gospodarza. W tem, myśl nader przykra przyszła mi do głowy — wszystko zachmurzyło się do koła. Przypomniałem sobie, że istniała jakaś pani Anzelmowa. To zmieniało znacznie postać rzeczy. Nie było mowy o szlafroku i pantoflach, trzeba się było przebrać. Pieczeń wyborna, ale się sos zetnie, bo jejmość dobrodziejka in gratiam gościa zechce zapewne ubierać się, czesać, a może i myć — cóż się na wsi nie zdarza? — a to potrwa najmniej półtora godziny. Przy jedzeniu, człowiek żenowany, wyprężony — potrzeba rozmawiać o rzeczach, które cię ani trochę nie zajmują. Może, broń Boże, są jeszcze i dzieci, które kręcą się gdzieś przy samej ziemi i obcierają chleb z masłem o nowiuteńkie pantalony. A potem, dzieci miewają odrę — koklusz — przebyłem wprawdzie to wszystko sam, ale nie ma pewności, czy te choroby nie powtarzają się, a zarazić się tak łatwo. O — jejmość pewnie nie cierpi dymu, po wieczerzy, ani sposobu zapalić fajeczkę, albo cygaro. Nie, wobec tego aspektu czuję, jak wzmaga się mój ból w krzyżach: chyba powiem, że jestem bardzo cierpiący i położę się od razu do łóżka, przynajmniej nie będę widział jejmości i drobnej progenitury.
— Służę kochanemu panu Michałowi; kolacja na stole — zawołał w tej chwili pan Anzelm, którego od wielu lat nie widziałem w tak wybornym humorze.
— Dla nas wieśniaków — dodał — jest to wielką uroczystością mieć gościa w ogóle, osobliwie zaś gościa który przybywa ze Lwowa, z wielkiego świata, a już nadewszystko, tak kochanego, dawnego przyjaciela, jak pan Michał dobrodziej!
Tu pan Anzelm wyściskał mię i wycałował na wszystkie boki, i szepnął potem konfidencjonalnie:
— Piwo u nas liche, w naszym partykularzu, a wy tam we Lwowie pijacie tak wyborne u Stadtmüllera, że nie śmiem nawet pokazywać tutejszego. Ale mam niezły zieleniak, od granicy węgierskiej, dostałem go przez protekcję i postawiłem parę buteleczek do lodowni, co, hę? No, służę, służę, kochanemu gościowi!
— A leż, panie Anzelmie, jakże ja tak... w szlafroku... pan przecież żonaty?
— O-ho! — zawołał pan Anzelm, machając ręką. — Tempi passati!
— Jak to? — spytałem, bo wyraz twarzy i głosu pana Anzelma nie znamionował wcale smutku.
— Jestem wdowcem — odparł, przybierając uroczystą minę. Ale i teraz jeszcze tak mi wyglądał nie-żałobnie, że nie poczuwałem się bynajmniej do obowiązku pocieszania go, tembardziej, gdy sam czułem się niepospolicie pocieszonym.
— A konsolacja?
— Tej nie mieliśmy nigdy. Ale proszę, proszę! Hm, gdyby tak, przed wieczerzą, kieliszeczek dobrej żytniówki? Po takiej drodze, po przemoczeniu i przeziębnięciu!
— Jak najchętniej! — A teraz spróbójmy tej pieczeni. Moja pani Małgorzata czasem wcale nieźle umie ją przyprawiać.
W istocie, pieczeń była wyborna, nie można się jej było odjeść. Zieleniak także, wcale a wcale nie zły. Ba, ale nie koniec na tem, po pieczeni, pojawiła się kaczusia, przepysznie upieczona, i kompot ze świeżych wisień — znakomity. Czołem przed panią Małgorzatą! W tej chwili, tamci u Stadtmüllera mogli mi zazdrościć mojego położenia, i marzyć o mnie, jak ja przed chwilą marzyłem o nich. Ani porównać dusznej i niewygodnej knajpy do tego schludnego pokoju, wcale dobrze umeblowanego. A sofa, jaka doskonała! Rozparłem się wygodnie, chłopak podał i zapalił mi fajkę, pan Anzelm dolewał wina i był uszczęśliwiony, że mógł mię tak ugościć. Przypatrzyłem mu się uważnie: podobał mi się, wszystko do koła podobało mi się teraz. Czułem, że niepotrzebnie przez zbytek ostrożności wsunąłem był pudełko z Moryzonem w kieszeń u szlafroka. Ani parcia, ani wzdęcia, ani bolu w krzyżach — język zupełnie wolny, puls normalny — słowem, u pana Anzelma było mi jak w raju.
Był to maleńki człowieczek, szczupły, włosy i wąsy ciemno-blond miał czupurnie nastrzępione. Z ta miną bundziuczną w wielkiej sprzeczności zostawały ogromne okulary w złotej oprawie, które nieustannie poprawiał i wycierał, był bowiem krótkowidzący, jak kret. Nie mniej kontrastowały jego nadzwyczajne ugrzecznienie i pewna nieśmiałość w obcowaniu z ludźmi, z naturalny żywością, charakteru, która objawiała się niezawiśle od tam tych przymiotów. Miałem tego przykład przed chwilą, gdyśmy się sprzeczali na drodze, nie widząc się nawzajem i nie poznając.
Pan Anzelm bywał dawniej często we Lwowie i mieliśmy w skutek tego mnóstwo wspólnych znajomych i wspólnych wspomnień, o których nagadaliśmy się teraz do woli. O ile sobie przypominam, powodem, tych jego wycieczek do stolicy bywały zwykle tak drobne; interesa, że widocznem było, iż ucieka tylko przed jejmością dobrodziejką, która mu niepospolicie dokuczać musiała — uważałem bowiem, że każdym razem przy wyjeździe do domu miewał bardzo rzadką minę. Każdy przyzna, że u człowieka żonatego jest to symptomatem niezawodnym, iż mu szanowna połowica urządza w domu piekło w podręcznem i ogólnie przystępnem wydaniu. Parę razy potrąciłem obecnie o ten przedmiot z ciekawości, jakim też sposobem pan Anzelm odzyskał swoją swobodę, ale jakoś nie chciał mi wytłumaczyć tego i zamiast odpowiedzi nalewał wina, przyczem, dzięki swojemu krótkiemu wzrokowi, wywrócił zwykle jaki kieliszek, albo polał obrus, albo też osmalił sobie rękaw o świecę. Naiom ec, chciał zapalić fajkę, nałożył w nie tytoniu, i postawiwszy ją na chwilę na stole, nie mógł jej już znaleźć.
— Tu, tu jest — rzekłem podając mu, co szukał. — Ależ-to pan rzeczywiście masz wiele subjekcji ze swoim krótkim wzrokiem, panie Anzelmie!
— Ach, mniejszaby o subjekcję — odpowiedział — miałem ja już niemało i prawdziwej biedy z tego powodu. Et, co tam, nie warto mówić!
Tu pan Anzelm wychylił duszkiem kieliszek i nalał sobie drugi.
— Czemuż pan nie poradzisz się okulisty; możeby panu co pomógł, możeby jakie inne szkła...
— O nie, niech już tak będzie, jak jest. Winienem wiele złego moim oczom, ale także, wiele dobrego. Nie mogę żalić się na nie teraz, choć dawniej, płatały mi one rozmaite figle. Wszak pamiętasz pan, panie Michale, w owych czasach, kiedy to jeszcze płeć piękna tak mocno zajmowała człowieka...
— Ach pamiętam, pamiętam: szedłeś pan z rynku aż na nowy świat trop w trop za dwoma dominikanami i usiłowałeś zaglądnąć im pod kapelusze! Chachacha, to była kapitalna historja! — Jak honor kocham, tak zmyśliliście to,, aby mi dokuczyć. Baz tylko zdarzyło mi się, że pogłaskałem po pod brodę jakiegoś młodego jezuitę, w mniemaniu że to Mincia, która mi szyła koszule. Ale jezuita tak się przestraszył i narobił takiego krzyku, że od razu poznałem moją pomyłkę, a wy zaraz na to konto skomponowaliście różne anegdoty! Ci jezuici noszą takie długie i szerokie sutany...
— To też chyba z takim wzrokiem, jaki pan masz, mogłeś się pan ożenić. Trafiło się panu to, jak „ślepej kurze ziarnko“.
— Oj co trafiło, to trafiło, a zgadłeś pan, że w istocie tylko dzięki mojej myopii. Ale — dodał pan Anzelm, wychyliwszy znowu kieliszek wina — przynajmniej, jeżeli ożeniłem się w skutek krótkiego wzroku, to dzięki jemu, owdowiałem także. Bóg dał, Bóg wziął, niech imię Jego będzie pochwalone!
— Jakto? ożeniłeś pan się i owdowiałeś w skutek swojego krótkiego wzroku? Opowiedz-że pan, jak to było!
— Panie — szepnął pan Anzelm — to jest okropna, straszna tajemnica! Dotychczas nie ukończyłem jeszcze rachunków z mojem sumieniem z tego powodu. Ale mniejsza o to — napijmy się! Opowiem panu całą tę sprawę, abyś mi pan wyjawił swoje zdanie...
Wypiliśmy, a pan Anzelm zaczął swoje opowiadanie.
— Lat temu cztery, przyjechałem do Lwowa podczas karnawału, aby się trochę rozerwać, bo choć to już czwarty krzyżyk był tuż za plecyma, to póki człowiek był kawalerem, korciło go zawsze pohulać od czasu do czasu. Stanąłem w hotelu pod Zielonym Tulipanem, pan znasz ten hotel?
— O, znam, znam!
— Stanąłem tedy, przebrałem się i poszedłem do teatru. Po przedstawieniu, znajomi, których spotkałem w teatrze, zaciągnęli mię na kolację, a po kolacji, wstąpiliśmy jeszcze na szklankę ponczu do kawiarni. Było już po dwunastej, gdyśmy się rozeszli. Jeden poszedł w lewo, drugi w prawo, a ja zostałem sam na ulicy.
Wszystkie latarnie oczywiście były już pogaszone, ciemno w mieście, jak w rogu. Znam jednak Lwów doskonała i szedłem śmiało i bez szwanku aż do miejsca, gdzie trzeba było przejść przez plac. Tu już, gdy brakło kamienic, o które opierałem się jedną ręką, aby poznać kierunek chodnika — trudniej mi było zorjentować się w sytuacji — ale pomyślałem sobie, że to przecież stolica, posiadająca stu radnych, urząd budowniczy i osobnego referenta od śmiecia — plac brukowany, równy, można iść śmiało. Walę tedy panie dobrodzieju prosto, aż tu plask, chlust, bere-bęc! spadam z jakiejś dość znacznej wysokości głową na dół — i leżę. Co zaś najdziwniejsza, to, że w mieście równie jak w całym kraju panowała zima bez śniegu, ale mroźna i sucha, tu zaś, nie rozumiem jakim sposobem, było błoto — zapewne sprowadzono je z południowych Włoch, albo z Afryki, mniejsza o to, dość, że w niem leżałem. Nie mogłem wygramolić się na brzeg, pomimo wszelkich usiłowań i zacząłem wołać o pomoc na całe gardło. Wołałem z pół godziny, nikt się nie pojawił. Zacząłem w rozpaczy z pełni płuc moich śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła“, w nadziei, że policja zwietrzy jaką rewolucję i wydobędzie mię z tej dziury — ale gdzie tam! Wszystko, jakby wymarło. Nareszcie, nie pojmuję już jakim cudem, wydrapałem się z tego samotrzasku, nastawionego na spokojnych obywateli, ale na dnie jego został mój kapelusz, a co gorsza, zgubiłem okulary i wśród szamotania się z trudnościami terenu zapomniałem zupełnie, z której strony wpadłem w jamę, a z której wylazłem. A tu, wyobraź pan sobie, ciemno do koła, choć płacz... Z tem wszystkiem, trudno było nocować pod gołem niebem, trzeba było iść dalej, z gołą głową, i nie widząc absolutnie nic przed sobą. Stawiałem ostrożnie nogi i dotarłem nareszcie do jakiejś kamienicy, wzdłuż której się puściłem, ale o kierunku, w którym szedłem, miałem, tyle wyobrażenia, ile go ma nasza delegacja o kierunku swojej polityki. Wtem nadchodzi kupka wesołych ludzi, ze śpiewem i hałasem.
— Moi panowie — pytam ich — jeżeli wolno zapytać: gdzie tu jest hotel pod Zielonym Tulipanem?
— Przy Szerokiej ulicy, naprzeciw cytadeli — woła jeden.
— Nie, nie panie — powtarza drugi — tam okropnie obdzierają, niech pan idzie przez Chorążczyznę koło Panny Marji Śnieżnej, a potem na lewo, Halickiem, aż pan wyjdzie koło Kisielki.
— Fe, Gapciu — odzywa się jakiś trzeci głos, bardzo poważny, tylko że zamiast r wymawiał wszędzie g i cedził bardzo powoli — Gapciu, miej gozum! Niech pan przejdzie na pgawo, zagaz dguga bgama! O, ja pana zapgowadzę!
I poczciwy człowieczysko wziął mię pod rękę i zaprowadził pod samą bramę, za co mu serdecznie podziękowałem. Gdy hałaśliwe towarzystwo oddaliło się nieco, przytuliłem się do bramy, aby przypadkiem stróż nie spostrzegł, że jestem bez kapelusza, i zadzwoniłem. Wyszedł wcale prędko, a ja w pospiechu, zamiast czterech centów, wsunąłem mu cztery szóstki, które poznał pewnie po brzęku, bo chciał mi świecić na schody. Wyprosiłem się od tej attencji i sam po omacku znalazłem schody. Pamiętałem dobrze położenie mojego numeru: na pierwszem piętrze, z galerji, drugie drzwi na prawo, potem dość duży przedpokój, a z niego drzwi wprost do mojego pokoju. Idę powoli, na palcach, aby nie zbudzić kogo z sąsiadów i nie narazić się na to, że wyjdzie kto z świecą. Mimo wszelkiej ostrożności, zawadzam o coś i coś przewracam, ale nareszcie trafiam do drzwi i wchodzędo mego pokoju. Na nieszczęście, zapałki zmokły mi przy sposobności mojego fallimentu, ani sposobu zapalić choćby jedne. Przypominam sobie, że parę kroków od drzwi, na prawo, jest biórko, na którem postawiłem, odchodząc, świecę i zapałki. Macam — ale nie mogę znaleźć biurka, natomiast przewracam szaragi, które padając tłuką coś szklannego, i nagle robi się ogromny hałas, pisk, bieganie i wrzawa koło mnie, słyszę, jak trzaśnięto drzwiami i struchlały, stoję nie śmiąc ruszyć się z miejsca. Zdawało mi się, że wrzawa i łoskot odbyły się w moim pokoju, ale teraz ucichło już wszystko, i tylko jakieś szepty dochodzą mię z przyległego numeru. Myślę sobie, że ściany w hotelu pod Zielonym Tulipanem są bardzo cienkie, i że jeżeli szeptanie słychać tak dobrze przez zamknięte drzwi, to niezawodnie i hałas, który słyszałem, pochodził ztamtąd, bo zbudziłem jakąś familję, widocznie złożoną z kobiet. Aby już nic nie wywrócić i nikogo nie straszyć postanawiam zrzec się światła i idę prosto do mego łóżka, które stało w kącie na lewo. Zdjąłem jednak trzewiki, nim ruszyłem się z miejsca, bo skrzypiały okropnie i zdradzały całemu hotelowi, jak późno wróciłem do domu. Dotarłem nakoniec szczęśliwie do łóżka, rozebrałem się szybko, włożyłem pugilares i zegarek pod poduszkę i rad niezmiernie, że przecież raz już koniec moim tarapatom, wciągnąłem kołdrę na uszy i usnąłem. Zasypiając przypomniałem sobie jeszcze, że nie zamknąłem drzwi na klucz — ale, myślę sobie, ja spię bardzo czujno, hotel porządny i dawno mi znajomy, nie warto ziębić się, wstając z łóżka. Ale dzięki jakiemuś pisporterow i, który piłem pod Trzema koronami i dwom szklankom ponczu w kawiarni, sen udał mi się lepiej niż zwykle. Śniło mi się, że jestem „nurkiem“ Szylera, i że skaczę w otchłąń Scylli za złotym puharem, że borykam się zwycięzko z jakiemiś strasznemi, kosmatemi potworami morskiemi, i wypływam na brzeg, gdzie królewna się do mnie uśmiecha i nastawia mi buziaka. Ja ją całuję, aż tu król z całym dworem wpada w gniew okropny, wszyscy podnoszą ca mnie broń i z krzykiem ogromnym rzucają się na mnie, porywają mię za barki trzęsą mną jak gruszą. W tej chwili przebudziłem się, i w istocie byłem okropnie trzęsiony, kilka świec błyszczało w pokoju i ujrzałem tuż nad sobą jakiegoś jegomości kolosalnego wzrostu, z ogromnemi czarnemi wąsami, który jedną ręką trząsł mię a w drugiej wywijał dobytym pałaszem. Oprócz niego słyszałem jeszcze całe mnóstwo osób w pokoju, ale ich nie widziałem, bo niestety, nie miałem okularów.
Ma się rozumieć, że przebudzony w ten sposób, podniosłem się z poduszki, usiadłem na łóżku, i krzyknąłem:
— A to co za napad? Ja zawołam policję! Hej! kelner, kelner!
— No, no, mój panie — krzyknął wąsaty jegomość — tu nie ma żartów, ja tobie tu zaraz zrobię den Guraus, i nauczę cię, jak masz włazić do cudzych pomieszkań!
— Kelner! kelner! — wrzeszczałem, com miał siły, ale im mocniej krzyczałem, tem głośniej dochodziło do moich uszu chichotanie się osób, zapełniających widocznie mój pokój, chociaż — bez okularów — nie widziałem wcale, gdzie są, jakiego wzrostu, jakiej płci, i w jakim stroju, zupełnie jak z owym młodym jezuitą...
— Tu nie ma żadnego kelnera zum Teufel, noch a’mal — huknął basem napastnik — tutaj ja jestem der Herr im Haus, rozumiesz pan?
— To nie prawda, ja przecież znam dobrze gospodarza! Panie Margules! Panie Margules! Kelner, kelner! A do milionkroćstotysięcy piorunów z takim porządkiem w hotelu! Kelllnerrr!
— Nie, to jakiś warjat! — huczał dalej jegomość z wąsami, obracając się do szanownego, jakkolwiek niewidzialnego dla mnie towarzystwa swojego. — Mów part natychmiast, zkąd się pan tu wziąłeś?
— Zkąd ja się wziąłem? Przecież przyjechałem wczoraj koleją żelazną, i stanąłem tutaj, w hotelu pod Zielonym Tulipanem!
— Eee, mój panie, pan byś chciał wykręcić się tak: mir nichts, dir nichts! To nie uchodzi! Tu nie ma, żadnego hotelu, ani tulipana, ani narcyza, to jest ulica Bolesława Chrobrego, numer 6, rozumiesz pan?
— Przepraszam pana, ale ja nie mogę nic rozumieć, bo nie mam okularów i nic nie widzę...
— On nic nie widzi! Patrzcie, jaki mądry! Ma oczy, jak każdy człowiek, i nic nie widzi! O, to jakiś dobry ptaszek!
Tłumacz-że tutaj człowiekowi z takiemi wąsami i z takim pałaszem, teorję myopji, i objaśniaj mu, że można mieć oczy, jak on, i nic nie widzieć 1 Usiłowałem jednakowoż uczynić to, i zrobiłem podobnoś maleńki wyłom w niepojętności mojego przeciwnika, bo obrócił się na pokój i kazał wszystkim ustąpić. Usłyszałem tupanie mnóstwa bosych nóg i zamykanie kilku drzwi, i widziałem, że znikły z pokoju wszystkie świece, z wyjątkiem jednej, którą postawiono zapewne na jakim ś meblu, ale daleko odemnie. Dzięki tej zmianie, nie widziałem już nawet i wąsów mojego jegomości, i tylko jakiś ogromny czarny cień był między mną, a świecą.
— No, teraz przyznaj się pan, kto pan jesteś i co tu robisz — ozwał się cień do mnie.
— Ja panie? Jestem Anzelm Barciński, rodem z Jezupola, lat 39, bezżenny, właściciel części dóbr i ajent Towarzystwa ubezpieczeń...
— Jakiego towarzystwa? — Krakowskiego.
— A, allen Respect! Ale gdzie dowody?
— O, proszę pana, tu jest moja karta legitymacyjna, i inne papiery — rzekłem, dobywając te dokumenta z pugilaresu.
— Na, das lässt sich hören! — rzekł kolosalny cień, przejrzawszy papiery. — Ale co pan tu robisz?
Zmieszany niezmiernie, opowiedziałem mu co do słowa historję moich wędrówek z dzisiejszej nocy po Lwowie. Cień śmiał się ogromnie i zakonkludował:
— No, to oni z pana zadrwili! Es freut mich sehr, Herr v. Barciński, poznać pana! Ich bin Alois Bittlinger Ritter von Bittlingshausen, k. k. gewesener Rittmeister und nummehriger Official, a to jest moje mieszkanie.
— Bardzo mi przyjemnie, a raczej nieprzyjemnie, panie dobrodzieju...
— A, i mnie także bardzo nieprzyjemnie! Sapperment, wiesz pan, gdzie pan leżysz? Kreuzhimmelschwerenoth, mój panie, to jest łóżko mojej córki Ottylji! Das arme Mädchen! Ona skompromitowana jest na śmierć, wszyscy sąsiedzi to widzieli! Mój panie, oto jest para pistoletów, als gewesener Offizier und Mann von Ehre nie mogę tego puścić płazem; cała kamienica widziała, pana tutaj. Musisz pan strzelać się ze mną i to auf der Stelle!
— Ależ panie, jak — że ja będę strzelał do pana? kiedy ja pana nie widzę...
— To mi wszystko jedno, mój panie — ja mam sześć córek, i nie zostawię im nie, ausser dem Bischen Ehre, pan skompromitowałeś moją, córkę, jetzt stellen Sie Ihren Mann! Biedne moje dziewczęta, biedna Ottylja!
Głośne szlochanie za drzwiami zawtórzyło tym słowom, a cień, czyli ściślej mówiąc, pan oficjał Bittlinger, wykonał ruch jakiś, po którym wydało mi się, że ociera łzy z oczu. Nie jestem tchórzem, i strzelałbym się był chętnie nawet z rotmistrzem w czynnej służbie, a nie tylko z takim co się przemienił w oficjała — ale mam serce. Zastanowiłem się nad całą sytuacją, i musiałem przyznać, że bądź co bądź, wyrządziłem ogromną przykrość nieznajomym mi ludziom, i fatalnie skompromitowałem panny. Jednej tylko rzeczy nie mogłem pojąć, to jest, jakim sposobem pozwolono mi położyć się spokojnie do łóżka i zasnąć. Oficjał wytłomaczył mi to bardzo logicznie. Wszedłem nie przez przedpokój, jak mi się zdawało, ale przez kuchnię, którą służąca zostawiła otwartą, wydaliwszy się bez pozwolenia na jakieś wesele. Przewróciłem konewkę z wodą, kociubę i szaragi, a panny pobudzone i przestraszone uciekły do pokoju rodziców z doniesieniem, że złodziej wlazł do pomieszkania. Tymczasem, oficjała nie było w domu, bo zabawił się gdzieś n a piwie — potrwożone kobiety zbiły się jak owce w jedną kupę i czekały z biciem serca, rychło-li ojciec, respective mąż, wróci; jedna tylko odważniejsza zamknęła z jednej i z drugiej strony na klucz drzwi od pokoju, do którego wszedłem. Oficjał wrócił dopiero po drugiej, i dowiedziawszy się, co się stało, narobił tego okropnego rumoru, wśród którego mię przebudził. Mieszkańcy z dołu i z wszystkich trzech piąter byli świadkami, gdzie mię zastał, a stugębna fama rozniesie to z pewnością nazajutrz po wszystkich dzielnicach miasta. Oficjał piorunował na przemian po niemiecku i po polsku — i miał do tego najzupełniejsze prawo. Nie byłbym sobie tego zresztą brał tak bardzo do serca, ale to gorsza, że kobiety szlochały i płakały chórem w przyległym pokoju, a ja, panie Michale, nie mogę znosić płaczu kobiety i dziecka, taka już moja natura...
— A niechby sobie tam beczały, ileby im się podobało — przerwałem panu Anzelmowi.
— Tak to się mówi, panie Michale, ale kiedy człowiek wyrządzi krzywdę słabszej od siebie istocie, to... to nie wiem, czegoby nie zrobił, byle naprawić, co zrobił, chcąc lub nie chcąc. Wyobraź pan sobie ubogą dziewczynę, przyzwoicie wychowaną, której pan odbierasz jedyne jej mienie, dobrą sławę...
— Lalala! — zawołałem... — Te ubogie dziewczęta! Mój panie Anzelmie!
— No, no, bez żartu, panie Michale! Są dziewczęta różnego rodzaju... Byłbyś pan także inaczej mówił, gdybyś pan był na mojem miejscu. Ja byłem wzruszony do łez, i głośno począłem medytować, jakby to jakoś załagodzić tę sprawę.
— Nie ma sposobu — rzekł pan Bittlinger — chyba... chyba, żeby się pan ożenił z Ottylja!
— Prawda! — krzyknąłem uradowany — co za myśl świetna! W istocie, panie oficjale, ja przyjechałem na karnawał do Lwowa poniekąd w zamiarze wyszukania sobie żony. Jestem kawalerem, mam lat 39, mająteczek i ajencję, która mi przynosi parę tysięcy dochodu rocznie.
— Ottilie, mein Kind! — wołał tymczasem pan Bittlinger biegnąc ku drzwiom — so komm’ doch ’mal her!
— Ależ tatku, ja jestem nieubrana! — remonstrował przez drzwi wcale przyjemny głos kobiecy.
— Macht nichts — rzekł oficjał, ciągnąc ją podobnoś za rękę — mówię: podobnoś, bo skoro rzecz działa się dalej niż o trzy kroki odemnie, a ja nie miałem szkieł na oczach, to nie mogłem widzieć, co robili. Wkrótce atoli, ujrzałem znowu przed sobą ów wielki czarny cień, w którym gubił się dla mnie oficjał — a obok niego niemniej wielką postać białą. Konturów nie mogłem oczywiście rozróżnić, wiadomo panu bowiem zapewne, że krótkowidze gołem okiem widzą tylko główne światła i cienie. Otóż po tych niedokładnych wskazówkach osądziłem, że panna Ottylja ma ciemne włosy i gors. pełny. Sytuacja była oryginalna, ja siedziałem na łóżku, przykryty kołdrą, a pan Bittlinger wkładał dłoń panny Ottylji w moją, podczas gdy ona ociągała się wstydliwie.
— Ten pan oświadczył się o ciebie, Ottylciu — niech was pan Bóg błogosław i, moje dzieci! — rzekł, kładąc mi na głowę jedną rękę, a drugą zapewne na głowie swojej córki.
— Tatku! Mamo! — zawołała łkając moja narzeczona — Milciu, Wandziu, Bisiu, Salu...lu...lusiu! Uhu, u-hu, u-hu! Jó...u...u...ziu!
W okamgnieniu, jeszcze pół tuzina białych postaci, większych i mniejszych, otoczyło moje łóżko, a raczej, łóżko panny Ottylji. Płakano bardzo wiele, i ja płakałem także, póki mi nie pozwolono wyspać się do rana tam, gdzie byłem. Nazajutrz służąca państwa Bittlingerów wyczyściła moje rzeczy, pan Bittlinger pożyczył mi stary swój kapelusz i odprowadził mię najprzód do optyka, u którego kupiłem nowe okulary, a potem, do hotelu, zkąd sprowadziłem moje rzeczy do domu przyszłego teścia, który nie chciał pozwolić, abym mieszkał w zajeździe. Muszę wyznać, że byłbym wolał, gdybym był nie kupował szkieł, przez okulary bowiem moja narzeczona wydawała mi się... no, ale nie mówmy o tem! Tu pan Anzelm westchnął głęboko.
— No, i cóż? — zapytałem go.
— Ha, cóż! Nie mogłem długo zostawać we Lwowie, karnawał kończył się, rzecz nie cierpiała zwłoki, musiałem wyrobić indult i ożenić się przed wyjazdem. No, stało się, de mortuis nil, nisi bene — ale to panu powiadam, panie Michale, że jeżeli na tamtym świecie ów jegomość, co to wymawia g zamiast r cierpieć będzio to, co ja wycierpiałem przez trzy lata, dwa miesiące i siedmnaście dni, to niechaj Pan Bóg zmiłuje się nad jego grzeszną duszą, ja nikomu nie życzę nic złego! Jeszcze kieliszek zieleniaku, panie Michale!
Napiliśmy się, i na moje żądanie pan Anzelm nie bez wahania się opowiedział mi koniec swoich cierpień.
— Tej zimy, mojej nieboszczce, niech tam z Bogiem odpoczywa, zachciało się odwidzić siostrę, która wyszła za mąż za pocztmistrza; nie wiem atoli, czy ten także zgubił okulary i zabłądził na ulicę Bolesława Chrobrego, pod numer 6 — ale mniejsza o to. Mój Maciej, jak mu się to często zdarza, zalał pałkę i wywrócił nas w śnieg, a nieboszczka przestraszona tym wypadkiem, kazała mi siąść koło niego i wziąć lejce do ręki. Przez Dniestr trzeba było przejeżdżać po lodzie, który był bardzo cienki już i słaby, a tylko tam gdzie się przejeżdżało, sztucznie wzmocniony, tak, że tworzył niejako most, tak wązki, iż zaledwie dwie fury minąć się mogły. Na zimnem powietrzu okulary zachodziły roi parą i nic a nic nie widziałem — chciałem wysiąść i poprowadzić konie, idąc koło nich, ale nieboszczka wpadła w wielką, furję i przezwawszy mię niedołęgą, wydarła mi batog i zacięła konie. Nie widząc nic przed sobą, źle skierowałem, sanki zaluzowały się i zsunęły się na cienki lód, który natychmiast pękł pod niemi, i to na głębinie. Szkapięta trzymały się, jak mogły, ale sanie wraz z nieboszczką zanurzyły się w wodę. Ja i Maciej, chwyciwszy się orczyków, wydrapaliśmy się na nalodek, ona chciała ponoś uczynić to samo, ale zsunęła się i dała nurka. Przyznaję się do grzechu panie Michale, że w pierwszej chwili zła myśl przyszła mi do głowy, nie przeszkadzać zrządzeniu Opatrzności. Jakkolwiekbądź można być złym mężem, to prawda, ale wypełniać należy obowiązki swojego zawodu. Asekurowałem się w naszem Towarzystwie wraz z żoną na przeżycie, i żywo stanęło mi przed oczyma, że gdyby utonęła, Towarzystwo musiałoby zapłacić za to dziesięć tysięcy złotych — Towarzystwo, którego jestem ajentem! Na to wspomnienie rzuciłem się w wodę, trzymając się jedną ręką sanek, a drugą szukając jej w falach. Coś uchwyciło mię za nogę — drżę na myśl, że to ona, pnę się do góry, jak mogę, ale czuję, że sanki nurzają się coraz głębiej, i ciągną konie za sobą. No, ja także jestem asekurowany, Towarzystwu grozi strata, a mnie śmierć niechybna. Głównie przez instynkt zachowawczy, ale też trochę — niech mi Bóg przebaczy, z umysłu, kopnąłem nogą, uwolniłem się i wylazłem na pomost lodowy. Żony mojej nie widziałem więcej. Gdybym był miał dobry wzrok, byłbym wjechał prosto na pomost, i byłaby żyła dotychczas... Ot, nieszczęście, i koniec!
— Ależ nie bluźń pan, panie Anzelmie, pan mas szalone, niesłychane szczęście! Pozbyć się takiego gratu i wziąć za to jeszcze dziesięć tysięcy papierków!
— A niech-że mię Bóg broni! Gdyby była umarła swoją śmiercią, byłbym wziął pieniądze, ale tak!.. Wszak powiadam panu, że kopnąłem coś nogą...
— E, może to był sum, albo inna jaka wielka ryba!
— Może, ale nie mam pewności, jak mię Bóg widzi, nie mam. Byłoby nieuczciwością z mojej strony,, produkować policę w takich okolicznościach.
— Kiedy tak — odparłem — to cofam moje twierdzenie, że masz pan szczęście szalone. To jest tylko zwykłe, polskie szczęście, polegające na tem, że człowiek nie umie korzystać z tego, co mu los daje.
— Niech i tak będzie — zakonkludował pan Anzelm — ale mnie jakoś lepiej z tem mniejszem szczęściem. Jest mi nawet... całkiem dobrze teraz.
— No, wierzę, jeżeli się ma tak doskonałą kucharkę! Ale już późno, czas spocząć po tych trudach. Spać będę wybornie po kolacji i po zieleniaku!
„Senatus Populusque Leopolitanus“ doznał był przez 25 lat, które nastąpiły po śmierci Władysława IV, więcej strapienia, niźli go doświadczył z powodu Gallów lub Kartagińczyków Senatus Populusque Romanus, od którego sławetni rajcy i czterdziesto-mężowie stolicy ruskiej pożyczyli sobie byli tego szumnego republikańskiego tytułu. Dwa razy wytrzymał Lwów oblężenie ze strony Chmielnickiego, sprzymierzonego raz z Tatarami, a drugi raz z Moskwą — w r. 1648 miasto źle obwarowane okupić się musiało olbrzymią na owe czasy kwotą, w r. 1655 lepiej przygotowane na przyjęcie nieproszonych gości, zapłaciło tylko 60.000 złotych, czyli 10.000 dukatów, bo taką była wówczas wartość złotego polskiego. Chmielniczeńko przy każdej swojej wizycie dokładał usilnych starań, ażeby gród nadpełtwiański pozbawić najpiękniejszej jego ozdoby — żydów. Domaga!’ się, aby mu ich wydano co do nogi, przedkładał mieszczanom, że jest to lud, który tylko śmierdzi i bogaci się kosztem chrześcjan. Zachęcał on miasto do pozbycia się tego wrzodu, ostrzegając oraz, iż żydzi kiedyś źle odpłacą się miastu za udzieloną im opiekę. Mieszczanie nienawidzili żydów także i mieli niepospolitą ochotę wydać ich Bogdanowi. Gdyby mogli byli pójść za popędem swego serca, „Szomer Izrael“ nie byłby nigdy ujrzał światła dziennego, i nie byłoby dzisiaj „walki ekonomicznej.“ Ale chociaż Rzeczpospolita nie istniała już prawie de facto, to respekt przed królem i szlachtą był jeszcze wielki między mieszczanami, a król i szlachta nie przebaczyliby im byli nigdy przyczynienia się do rzezi ludu wybranego, używającego szczególnej opieki stanów rządzących. Dlatego też miasto oparło się żądaniu hetmana kozackiego, i ocaliło przodków p. Honigsmanna i p. Manscha, składając większy okup, tem uciążliwszy, gdy żydzi nie przyczynili się do niego, a przez długie lata wojna nietylko niszczyła domy i gospodarstwa, ale co gorsza, paraliżowała handel i rzem iosła, stanowiące źródło bogactw Lwowa.
Uspokoiło się nakoniec trochę w Rzeczypospolitej, ale reszta czasu, o którym wspomnieliśmy, wypełniła się dla Lwowa zdarzeniami nie o wiele milszemi od napadów kozackich, tatarskich i moskiewskich. Wojsko upominające się o zaległy żołd hulało w mieście i w okolicach, a król i hetman nie znaleźli innego sposobu położenia kozica swawoli, jak tylko ten jeden, że zmusili miasto do pożyczenia skarbowi 200.000 zł. na zapłacenie części zaległości. Brak gotówki był tak wielki, że j a t poprzednie okupy, tak i tę pożyczkę przymusową w znacznej części złożono towarami i fantami.
Zaiste, dziwić się wypada ogromnym zasobom ówczesnego Lwowa, nie liczącego z pewnością nad 15.000 mieszkańców, że po tylu klęskach szybko po sobie następujących, był jeszcze w stanie uczynić zadość tak bezprzykładnemu wymaganiu, a podziwiać przytem potrzeba lojalność mieszkańców, narzekających wprawdzie na biedę, ale znoszących ucisk bez szemrania, owszem, niezmiennie przejętych uczuciami wierności i przywiązania do Rzeczypospolitej, która nic im. nie dawała w zamian na żądane ofiary.
Dziesiąta część krzywd wyrządzonych mieszczanom, byłaby pierwszego lepszego szlachetkę popchnęła do otwartego buntu i do zdrady kraju.
Kronika Lwowa w drugiej połowie 17. stulecia przedstawia jedno pasmo zdzierstw i niesprawiedliwości, doznanych od swoich i od obcych.
Nawet owa opieka nad żydami ze strony króla i stanów Rzeczypospolitej, stanowiąca chlubną w dziejach naszych kartę, nie mogła się obejść bez krzywdy miasta. Jak dzisiaj żydzi przy każdej sposobności udają się z żalami i pretensjami swojemi do Wiednia i znajdują tam poparcie bezwarunkowe, tak dawniej biegali ze skargami do Warszawy. Król, sejm, panowie urzędnicy i szlachta, wszyscy razem i każdy z osobna był orędownikiem zbiorowych i poszczególnych interesów żydowstwa. Zuchwalstwo, które dziś zarzucają lichwiarzom żydowskim, kwitło już wtenczas, i znajdowało podporę u władz państwowych. Na krakowskiem przedmieściu żyd wpadł do pomieszkania swojego dłużnika, zagrabił go, obił, i przy tej sposobności połamał krucyfiks, znajdujący się w pokoju. Biskup ormiański kazał złożyć znieważoną świętość na stole, zapalić przy niej świece, a lud gromadził się w tem miejscu, odgrażając się żydom. Natychmiast pojawił się burgrabia z oddziałem piechoty, rozpędził tłum, i zabrał połamany krucyfiks z sobą, kładąc tym sposobem tamę dalszym rozruchom. Za naszych czasów nie potrafionoby ponoś tak energicznie i skutecznie zapobiedz. skutkom rozdrażnienia, wywołanego podobnym wypadkiem.
Otóż w r. 1663 studenci z szkół jezuickich rozpoczęli byli bójki z żydami przedmiejskimi. Żydzi ufając protekcji wojewody, podwojewodziego i starosty, uzbroili się, przewidując większe napady, odbywali warty i ćwiczyli się w robieniu bronią. W roku 1664, dnia 3. maja, obawa żydów wzrosła z powodu tłumnych procesyj, obchodzonych z powodu święta podniesienia krzyża i prażnika u św. Jura. Starosta Mniszek posłał im w obronę kilkudziesięciu muszkieterów, wystąpiła też i gwardja żydowska na placu krakowskim, naprzeciw wałów i murów miasta, i dla odstraszenia napaści, nuż szykować się, mustrować i „próbować strzelby“. Powstało zbiegowisko, studenci poczęli śmiać się z armji izraelickiej; i rzucać na nią kamykami — żydzi poszli do ataku, i z początku odparli chrześcjan, z znacznym rozlewem krwi, ale wnet zebrały się tłumy pospólstwa, piechota, starościńska zamiast bronić żydów zwróciła się przeciw nim (jota w jotę jak było w r. 1870) i pobito żydów bardzo, a domy ich na krakowskiem przedmieściu zrabowano. Magistrat wysłał cepaków w celu uśmierzenia, rozruchu, ale ci pobici musieli umykać, i zaledwie zdołano dość wcześnie zamknąć bramę krakowską, ażeby rozwścieklona tłuszcza nie wpadła do miasta i nie wzięła* się do żydów miejskich. Żydzi z krakowskiego znaleźli nakoniec także schronienie w obrębie wałów, ale nieprzystali na propozycję magistratu, by złożyli pewną, kwotę na utrzymanie oddziału piechoty, któraby ich broniła. Udali się do hetmana, Rewery Potockiego, a ten przysłał im w pomoc dwie chorągwie wojska, które zakwaterowały się w mieście u chrześcjan, i z polecenia hetmana, „nie zapominały o swoich wygodach“.
W dzień Bożego Ciała mimo to studenci rzucili się na ulicę żydowską. Burmistrz Zimorowicz udał się do arcybiskupa i do OO. jezuitów z prośbami, by powstrzymali młodzież od gwałtów, kazał zamknąć bram y i uderzyć w bębny na alarm, powołując mieszczan do broni. Tumult już się był uśmierzył, gdy rotmistrz dragonów hetmańskich, Tarnawski, upiwszy się, otworzył bramę i wpuścił pospólstwo przedmiejskie do śródmieścia. Teraz rozpoczęło się na wielką skalę rabowanie1 domów żydowskich. Zimorowicz kazał zatoczyć działo naprzeciw ulicy żydowskiej, i uderzyć w trąby, na znak, że chce przemówić do zgrai. Słowa jego nie skutkowały, w czem zresztą nic dziwnego, zważywszy, iż poczciwy pan Bartłomiej, jak z pism jego widzimy, nie mógł otworzyć ust bez odwołania się do najrozmaitszych bóstw greckich i rzymskich, tak, że potrzeba było do zrozumienia go więcej sprytu niż do rozwiązania łamigłówki. Nakoniec tedy piernikarz, obsługujący armatę miejską dał z niej ognia. Mnóstwo ludzi poległo, między innymi Der Szymonowicz, ksiądz ormiański, a walka zawrzała tem wścieklej. Rotmistrz Tarnawski zamiast rokoszan, rozpędził mieszczan stojących w szeregu dla przywrócenia porządku, zaledwie pod wieczór udało się burmistrzowi zebrać ich napowrót, rozpędzić motłoch i uwięzić przywódzców rabunku.
Zginęło przy tej sposobności 129 żydów i zrobiono im szkody na 700.000 — ale też oburzenie w całej Polsce było ogromne. Hetman Potocki, późniejszy prymas Prażmowski, Ordynat Jan Zamojski pisali groźne listy do magistratu lwowskiego, a król zesłał komisję, która przeprowadziła surowe śledztwo i pociągnęła władzę miejską do odpowiedzialności za to, co się stało bez jej winy — przynajmniej według relacyj, jakie mamy przed sobą. Wydobyto przywilej księcia Bolesława, nadany żydom, miasto musiało za zabitych żydów zapłacić główszczyznę, rannym zapłacić mirę i uiścić prócz tego grzywny do skarbu królewskiego. Nadto czterech rajców, czterech ławników i czterech członków Rady Czterdziestu, wskazanych przez żydów, skazano na rok i sześć tygodni więzienia, a gmina do dwóch tygodni musiała zwrócić żydom szkody przez rabunek poniesione wraz z kosztami procesu.
Wszystko to byłoby nader słusznem, gdyby karząc gminę za jej członków, nie puszczono płazem winy owym uwięzionym przez Zimorowicza przywódcom ruchu,, dlatego, że byli szlachtą i władza magistratu na nich się nie rozciągała. Powtarzamy, że wierność i posłuszeństwo Lwowian wystawione były w tych czasach na ciężkie próby, i wyszły z nich zawsze zwycięzko, chociaż gdyby mieszczanom przyszło było na myśl pójść za przykładem szlachty i oburzyć się, podnieść rokosz,, to nie brakłoby im było do tego ani sposobności, ani siły. Zdaje się wszakże, jakoby niemiecki duch karności, z krwią odziedziczony przez znaczną część ludności dawnego Lwowa, udzielił się całemu jego obywatelstwu: Rzeczpospolita, która nie była w stanie zasłonić miasta przed najazdami, i która pozwalała je krzywdzić w czasie pokoju, która często nie. mogła liczyć ani na sejm, ani na króla, ani na hetmanów, ani na wojsko, nigdy nie zawiodła się na wierności mieszczan tutejszych, nigdy nie doznała odmowy, gdy zażądała od miasta ofiary z krwi i mienia.
Nigdy jeszcze tak wielka siła nieprzyjaciół nie zagrażała Polsce, i nigdy tak mało kraj nie był przygotowanym na jej przyjęcie, chociaż, jak to konstatuje Salyandy, „Rzeczpospolita nietylko nie była bez obrony, ale owszem, najeżona była lancami:“ prymas w Łowiczu miał całą armję, magnaci porobili byli zaciągi znaczne i gdyby byli chcieli, mogliby byli przeszkodzić wtargnięciu wrogów na lewy brzeg Dniestru. Ale prymas, hetman i hetmanowa myśleli więcej o detronizacji króla, niż o Turkach, i gotowali się prowadzić księcia de Longueville na jego miejsce, podczas gdy partja królewska układała listy proskrypcyjne „malkontentów“ i nie dawała wiary bliskiemu już niebezpieczeństwu. Dzięki temu rozstrojowi, Mahomet IY. stanąwszy 17. sierpnia 1672 pod marami Kamieńca, w przeciągu 10 dni zdobył tę twierdzę, jakkolwiek na owe czasy groźną, ale pozbawioną załogi, amunicji i puszkarzy. Dowódzca artylerji, major Hückling, wysadził się w powietrze z rozpaczy, widząc iż wszystko stracone, a popłoch szalony szedł kii Warszawie przed chorągwiami sułtańskiemi. Licha mieścina Budzanów jedna ośmieliła się stawić im opór po drodze. Tomasz Łużecki z garstką 300 ludzi wytrzymał w tamtejszym zamku trzydniowe szturmy janczarów i ogień 340 armat tureckich, nim poległ po spartańska wraz z całym swoim zastępem. Zaimponowało to padyszachowi, — rozłożywszy się obozem pod Buczaczem, nie poszedł dalej, wysłał tylko pod Lwów Kapłana-paszę z 50.000 wojska i 80 działam i, do których przyłączył się han krymski Selim Gerej i hetman zbuntowanych kozaków, Doroszenko, tak, że cała potęga zbliżająca si& ku stolicy ruskiej wynosiła około 200.000 ludzi.
Nie trudno było w takich warunkach przeczuwać, że nie zanosi się na nic dobrego dla miasta. Zimorowicz zapisał wszakże w swojem opowiadaniu i dodatkowe omen, które ostrzegło Lwowian o tem, co im grozi. Dnia 7. lipca spadł z wieży ratuszowej lewek zatknięty na jej szczycie, wraz z pozłacaną kulą. Lewek zatrzymał się na dachu, ale kula upadła na bruk i pogięła się, na znak, że miasto będzie miało więcej strachu niż szkody, ale natomiast państwo poniesie uszczerbek. Wyprawiono tedy listy do króla Michała, z prośbą, by wcześnie pomyślał o obronie Lwowa. Respons. jego, dany 7. sierpnia 1672, znajduje się w archiwum miejskiem i jest tej treści, że „nobiles, spectabiles, fideles atque dilecti“ „panowie rada i pospólstwo lwowskie mają bronić się sami, jak mogą, póki król nie zbierze pospolitego ruszenia i nie przybędzie im na odsiecz, tymczasem zaś dobrego od Pana Boga życzy im zdrowia.“
Nim opowiemy, w jaki sposób Lwowianie wypełnili. to polecenie królewskie, rozpatrzymy się potroszę, jak wyglądało wówczas nasze miasto. Składało się ono z dzisiejszego śródmieścia i z dwóch przedmieść. Śródmieście było warowne, otoczone murem z basztami, wałem i fosą. W miejscu, gdzie obecnie znajduje się wyższy sąd krajowy, przyległe do niego domy, dolna część ulicy Skarbkowskiej i zwrócona ku niej część gmachu teatralnego, stał obwiedziony murem niższy zamek, zawierający mieszkanie starosty, kościoł św. Katarzyny i sądy: grodzki i ziemski. Miał on jedną tylko bramę, wiodącą do miasta, na prośby mieszczan bowiem król sprzeciwił się życzeniu starostów, którzy chcieli otworzyć sobie bezpośrednią komunikację z krakowskiem przedmieściem. Zamek ten, dawniej drewniany, wymurował w r. 1573 starosta Andrzej Barzy. Nie musiał to być cud sztuki budowniczej, wspominają, bowiem kroniki, iż naród dworował sobie z ornamentyki tego gmachu, przypominającej kształty kuflów i gąsiorków raczej, niż przyborów Marsa. Od zamku ku wschodowi ciągnął się mur i wał opasujący miasto najpierw ku bramie krakowskiej, która stała mniej więcej w tem miejscu, gdzie dzisiaj ulice Kamińskiego i Strzelecka przecinają Krakowską. Brama ta wraz z wysoką swoją wieżą, powierzoną była po wszystkie czasy obronie cechu kuśnierskiego, i była w dobrych rękach. W r. 1708 kuśnierze dali się pozabijać co do jednego, nim Szwedzi opanowali bramę.
Od bramy krakowskiej ciągnęła się linja obronna dalej, dzisiejszą ulicą Skarbkowską. Na tej przestrzeni znajdowało się sześć baszt r najpierw Strumiłowska (gdzie dom pod l. 10 przy ulicy Strzeleckiej). Tej bronili mydlarze, blacharze i miechownicy. Następowała po niej baszta mieczników, dalej baszta tkaczy, baszta czapników, baszta piwowarów, a nakoniec baszta rymarska, tworząca północno-wschodni róg miasta. W tem miejscu wał tworzył bastjon wysunięty końcem ku dzisiejszemu klasztorowi Sióstr Miłosierdzia, przestrzeń zaś między murem i basztami a wałem wzdłuż całego tego frontu była placem strzeleckim i nosi dzisiaj tę nazwę. Od baszty rymarskiej zaczynał się wschodni front miasta, z natury najsłabszy. Broniły go baszty: 1. Królewska, poruczona murarzom, powroźnikom i tokarzom, 2. Furta bosacka, 3. Baszta szewska, czyli bernardyńska, przy arsenale. Dalej, południowo-wschodni róg miasta, nakształt drugiej cytadeli, tworzył warowny klasztor Bernardynów, otoczony także murem, wałem i fosą, z wysuniętym na południe bastjonem, którego koniec dochodził do miejsca, gdzie dziś kamienica pod l. 5 przy placu Bernardyńskim. Poza Bernardynami, mur miejski trzymał się linji, którą wskazuje ulica Sobieskiego. Broniła go baszta poruczona garncarzom i kotlarzom, dalej bram a halicka, powierzona waleczności krawców, która też obecnie, w spokojniejszych czasach, ustąpiła miejsca na domy pp. Chylińskiego i Wajdy. Dalej była baszta złotników, gdzie obecnie p. Gablenz sprzedaje żelazo, tudzież wyborowe gatunki tytoniu i cygar, a cd niej wzdłuż Pełtwi ciągnął się zachodni front murów i wałów ku niższemu Zamkowi. Najpierw broniła go baszta rzeźników, dalej druga, oddana stolarzom, bednarzom i stelmachom, dalej baszta wystawiona z zapisu Konstantego Korniakta, a powierzona kowalom, ślusarzom i iglarzom. Jeszcze jednej baszty bronili kramarze, a ostatniej, tuż pod niższym Zamkiem, piekarze — tę rozebrano dopiero w r. 1836 gdy budowano teatr Skarbka. Z tej strony miasta znajdowała się także furta Jezuicka.
Z zewnętrznych fortyfikacyj był najpierw Wysoki Zamek, na który dziwnym sposobem nie zwracano nigdy dostatecznej uwagi jako na punkt obronny. Oprócz tego, Zygmunt August, będąc jeszcze królewiczem, starał się zabezpieczyć wschodni i południowy front miasta wysuniętemi po za mury warowniami. Jedne z nich, broniły przystępu od ulicy Gliniańskiej (dziś Łyczakowskiej) — ślady ich znajdują się dotychczas w realności p. Młockiego przy ulicy Czarneckiego, przy ulicy Cłowej w domu pod l. 3 i przy ulicy Łyczakowskiej pod l. 7. Od południa stała warownia „Sokolnicka“, której ślady nieznaczne widać jeszcze w ogrodzie domu pod l. 52 przy ulicy Halickiej, gdzie znajduje się drukarnia Dziennika Polskiego. Warownia ta ozdobiona była nad bramą między innemi wężem, herbem Bony.
Dla obrony tych warowni, nie wolno było stawiać na przedmieściu domów murowanych, któreby dać mogły schronienie nieprzyjacielowi, a nawet zasklepiać piwnie w tych domach. Istniał także przepis, że nie wolno przedmieszczanom budować się bliżej murów, jak na odległość strzału armatniego. Lekceważenie tego przepisu stało się powodem, że podczas oblężeń w r. 1648 i 1655 musiano spalić przedmieścia, a pomimo to w 17 lat później znowu znajdujemy przedmieścia przysunięte prawie do fosy miejskiej. Większą jeszcze klęską były klasztory — przezorność nakazywała zastosować do nich przepisy ogólne, ale pobożność stała temu na przeszkodzie, na wzór więc Bernardynów tuliły się one do murów, ale ich na wzór Bernardynów nie broniły, owszem, jak to ujrzymy wkrótce, stawały się dla nich nader niebezpiecznem sąsiedztwem. Takiemi klasztorami były, nie wspominając o odleglejszych: Reformacki (gdzie obecnie Siostry Miłosierdzia) — tuż koło niego klasztor Karmelitanek bosych (gdzie obecnie seminarjum łacińskie) — potem klasztor Bonifratrów (teraz szpital wojskowy na Łyczakowskiem) — najfatalniej położony klasztor Bernardynek (teraz urząd cłowy) — klasztory nakoniec Karmelitów bosych, naprzeciw furty bosackiej, i Karmelitów trzewiczkowych, naprzeciw bramy Halickiej.
W obrębie warowni, około tego czasu, liczył Lwów prócz gmachów publicznych około 300 domów. (Obecnie śródmieście liczy 382 numerów.) Ludność dzieliła się na cztery „nacyje“, katolicką, ormiańską, ruską i żydowską. Ormianie mieli domów 73, Rusini 22, żydzi 33, resztę posiadali katolicy, spolszczeni Niemcy lub Polacy. Ormianom, Rusinom i żydom nie wolno było rozszerzać się po za przeznaczone dla nich dzielnice. Żydzi zajmowali de jure tylko górną część ul. Wekslarskiej i przyległe jej zaułki — umieli wszakże już wtenczas anektować po kawałku tu i owdzie. I tak faktorowi Zygmunta Augusta, Ickowi, na prośbę króla się przy ulicy Buskiej. Drugiemu żydowi, Nachmanowi, miasto samo sprzedało kamienicę, w której nikt nie chciał mieszkać, ponieważ wypędzony w skutek tego ze Lwowa cudzoziemiec urządził w niej był dom rozpusty.
Miasto od r. 1490 posiadało całe bruk kamienny, place i ulice, które dziś widzimy, uregulowane były ostatecznie w r. 1545 i zmiany, które teraz poczyniono, datują się dopiero od r. 1814, od stanowczego zdemolowania fortyfikacyj. Rynek zachował swoją postać pierwotną do czasu budowy obecnego ratusza. Dawniejszy ratusz składał się z długiego, wąskiego budynku, zajmującego tę przestrzeń, którą obecnie zajmuje południowa część nowego ratusza wraz z salą radną i głównym wchodem. Okalały go przybudowane do niego kramy, od strony, gdzie sklep Brühla, miał wieżę, od strony kamienicy arcybiskupiej znajdował się odwach miejski. Obok tego ratusza znajdowało się 12 domów prywatnych, tworzących ulicę pasamonniczą i różne inne zaułki — starzy ludzie pamiętają je dotychczas. Dotychczas też stoją po największej części w rynku kamienice, które pamiętają wiek 17ty i dawniejsze czasy, chociaż oprócz dwóch wszystkim innym smarowidło żółte i zielone odjęło poważną cechę starożytności. „Wymienimy tu niektóre z dawnych kamienic, posłuży nam to bowiem do zapoznania się z nazwiskami ówczesnych patrycjuszów miasta.
W rynku pod l. 6 dzisiejsza kamienica księcia Ponińskiego, niegdyś Schillingowska, później zakupiona przez milionera ówczesnego, Konstantego Korniakta, i przebudowana w r. 1580. Nabyli ją później Daniłowicze, a po nich odziedziczyli Sobiescy. Opodal, pod l. 9 kamienica arcybiskupa, w której w 14 stuleciu mieszkał Władysław książę Opolski, a później w 15 Swidrygiełło. Władysław Jagiełło darował ją arcybiskupom, gościła wszystkich jego następców na tronie w swoich murach, a król Michał umarł w niej, w sali, w której do niedawna stała prasa drukarska p. Poremby. Narożny dom pod l. 10 był własnością Lubomirskich. Kamienica pod l. 11 zwała się Gazlerowska, miasto nabyło ją i wydzierżawiło pod warunkiem, że dzierżawca musiał trzymać w pogotowiu pierwsze piątro na przyjęcie znakomitych, osób, odwiedzających Lwów, i stajnie dla ich koni. W tej samej połaci rynku pod l. 12 była kamienica Justa Glatza, pod l. 15 kamienica Mistrz-Szymonowska. Mistrz, Szymon handlował starem winem i małmazją, kupiono, od niego spory zapas tego napitku na przyjęcie Jana Zamojskiego w r. 1582. Syn jego Szymon Szymonowicz, poetycznej pamięci, sprzedał kamienicę ojcowską r. 1609, za 5500 złp. sukiennikowi Wawrzyńcowi Schmidow. Pod l. 14, tuż obok, mieścił się konsulat wenecki, a pod l. 16 w domu podówczas Handlowskim, jezuici ulokowali się byli, nim miasto po długim oporze pozwoliło im postawić klasztor w obrębie murów. Pod l. 18 kamienica Guttera, gdzie mieszkał swojego czasu Mikołaj Herburt z Fulsztyna. Kamienica Lewakowskiego narożna (gdzie sklep Brühla) była własnością Jana Scholza, koło niej pod l. 24 kamienica Fanrbachowska. dziś p. Reissa, a pod l. 25 kamienica Hepnerow, dziś p. Milikowskiego. Na drugim rogu tej połaci rynku, gdzie kamienica pod l. 32 stały dwie: jedna Melchiora Scholza Wolfowicza, a druga narożna, później z tam tą złączona, zwana najpierw Urbanowską, później kupiona przez Stancla Scholza, przeszła w drugiej połowie 17 wieku na własność Złotorowiczów, a w 18 kupili ją Wilczkowie, od których nabył ją śp. Towarnicki. Właściwą atoli siedzibą odwiecznej lwowskiej rodziny Wilczków była kamienica położona w północnej połaci rynku, mająca browar od ulicy Ormiańskiej. Po obu jej stronach miały swoje domy konsularne rodziny Grosswaierów i Ziętkiewiczów. Jedna z najznakomitszych rodzin tutejszych, Ubaldini della Rippa, z Florencji, posiadała w ulicy Krakowskiej dom pod l. 12, obecnie dra Malinowskiego.
Z rynku wychodziły ulice: Szewska, później zwana Jezuicką, (obecnie Trybunalska), Krakowska, boczna Ormiańska, Bożego ciała (dominikańska), Ruska i Szkocka. Ta ostatnia dziś bez powodu przezwana Serbską, miała swoją nazwę od kupców szkockich, posiadających tam składy towarów, z pomiędzy których atoli tylko katolikom pozwolono stale osiedlać się we Lwowie. Spotykamy między nimi nazw iska: Stuart (z tych jeden, w czasie oblężenia, ożeniony był z Wilczkówną), Gordon, Wight, Marmaduke. Nabożeństwa protestanckie odbywali w domu pod l. 2 w rynku, później zabroniono im tego. Ulica Halicka od wieków zachowała swoją nazwę, przecinała ją Serbska, dziś Wekslarska. Ulica Ormiańska nie miała wchodu od Krakowskiej, przegradzał go mur cmentarny — dolna jej część, koło dzisiejszego Narodnego Domu, zwała się Piekarską. Prowadziła ona do klasztoru i kościoła Franciszkanów, który później przerobiono na teatr, spalony w r. 1848. Na placu przed tym klasztorem stał „orczyk“ czyli „żóraw“, do którego upinano piekarza, jeżeli chleb był za mały, i podnoszono go w górę, ażeby zawieszony między niebem a ziemią mógł rozpamiętywać brzydotę nieuczciwości. Chwalebny ten zwyczaj należy do tych, których wznowienie byłoby szczególnie pożądanem.
Odcięci od ulicy Krakowskiej Ormianie liczyli około połowy 17 wieku 82 rodzin. Najbogatszym z nich był Jan Warteresowicz, po nim następowali: Eminowicz, Barnatowicz, Domażyrski, Werenko, Hadziewicz, Krzysztofowicz, Agapsowicz i Awedykowicz. Niektóre z tych rodzin do dzisiaj zachowały z obrządkiem i majątek ormiański. W czasach, o których piszemy, dopełniała się unia Ormian z kościołem katolickim wśród zatargów nie mających nic wspólnego z naszem opowiadaniem — Rusini z eparchji lwowskiej i przemyskiej trwali jeszcze w prawosławiu i nie byli przypuszczonymi do praw obywatelskich we Lwowie.
Najbardziej zmieniła się ta część śródmieścia, która przylega od południa do Jezuitów. Popod ich kościół szła ulica Łaźnicza, na placu stał kościół św. Ducha (gdzie teraz odwach) i szpital św. Elżbiety. Dalej były tu jatki, browar, a w miejscu gdzie stoi kamienica Singerów przy ulicy Kilińskiego, woskobójnia miejska. Ludność w obrębie wałów nie mogła przenosić 6 — 8000 dusz, drugie tyle wynosiła zapewne przedmiejska.
Po za obrębem warowni miejskich, których linję usiłowaliśmy wytknąć, jakkolwiek dokładnie jej oznaczyć nie potrafiliśmy[1] — rozciągały się, podług nomenklatury ówczesnej, dwa przedmieścia: krakowskie i halickie. Krakowskie przedmieście tuliło się w głównej, t. j. żydowskiej swojej części, u podnóża Łysej Góry, zwanej dziś oficjalnie górą Franciszka Józefa, a wówczas w istocie „łysej“, piasczystej. Stanowi ona dzisiaj plantacje i
spacery Wysokiego Zamku, i splantowano ją w tym celu; wtenczas zaś miała czubek uwieńczony figurą Zbawiciela i zdawała się tworzyć odrębne od Zamkowej Góry wzgórze, tak jak urwisko piasczyste, na prawo od bramy „tryumfalnej“ za Czerwonym klasztorem, nosiło osobną
nazwę góry Lwiej, a później, Góry Szczepana. Żydzi na Krakowskiem nie podlegali jurysdykcji miasta, i mnożyli się pod opieką starosty, podwojewodziego, wojewody, senatu, stanów Rzeczypospolitej i króla Jegomości, ku wielkiemu swojemu, a nader małemu miasta pożytkowi, o czemby dobrze napisana historja Lwowa nie jedno opowiedzieć mogła. Na wschód, przedmieście krakowskie nie sięgało po za góry, na zachód i na północ atoli rozciągało się daleko. Obejmowało ono starszą osadę lwowską, obecnie już prawie przedhistoryczną, ku południowemu zachodowi zaś sięgało do linji, zakreślonej obecnie ulicą Kaźmierzowską. Liczyło osad, t. j. domków, realności, ogrodów, folwarków i t. p. co nie miara. Jurysdykcyi miejskiej podległych było około 200, starościńskich zaś, t. j. wyjętych z pod prawa magdeburskiego, mogło być drugie tyle. Tu znajdował się przed samą krakowską bramą kościoł P. Marji Śnieżnej, kościół św. Jana, dalej św. Marcina, pod górą klasztor i kościoł PP.
Benedyktynek, kościoł św. Stanisława (obecnie „sztockhaus“), kościoł znalezienia św. Krzyża (obecnie dom l. 29 ulica Janowska), kościół św. Wojciecha (obecnie prochownia pod Wysokim Zamkiem) — trzy ormiańskie kościoły: św. Krzyża, św. Anny i św. Jakóba — i całe mnóstwo cerkwi ruskich: św. Teodor, św. Onufry z monasterem czerńców, św. Mikołaj, Błahowiszczennyje (naprzeciw Brygidek). Dzisiejsza Żółkiewska ulica i przyległe jej grunta zwały się wówczas Tarnawką, stała na nich cerkiew św. Barbary, św. Piątnicy, i obok tej ostatniej, klasztor czernic. Większem nierównie co do obszaru i zaludnienia było przedmieście Halickie, które obejmowało dzisiejsze części I, II i IV. Spotykamy tu ulice: Gliniańską (dzisiejszą Łyczakowską, ale wiodącą w dalszej swojej części ku Glinianom), Garncarską (dziś Halickir przedmieście), z dalszym ciągiem swoim ulicą Szeroką (później Zbożową, teraz pańską) i Zieloną — ulicę Sokolnicką (teraz Kopernika) i „Sykstowską“. Wyjechać z miasta na to przedmieście można było tylko bramą halicką, od której rozchodziły się drogi wozowe — ale wyjść pieszo można było także przez furtę jezuicką na zachód, a bosacką na wschód. O te furty postarali się Jezuici i Karmelici, dla ułatwienia przystępu pobożnym. Halickie liczyło jeszcze w roku 1607 domków, domostw i t. d. około 792. Wszystko to zbudowane było na gruncie miejskim, i posiadane prawem emfiteutycznem, t. j. właściciele płacili czynsz gminie, jako właściwej pani gruntu. Szlachcic, który pobudował się na gruncie miejskim, albo i mieszczanin, który umiał korzystać z przysługujących mu praw szlachectwa[2], uwalniał się od czynszu, zkąd szły zatargi, skargi i procesa. Klęska miasta w czasie oblężeń — klasztory i kościoły, rozsianą była gęsto po przedmieściu Halickiem — nic nie mogło być niebezpieczniejszego w owych czasach, jak murowane gmachy tak bliskie warowni. Przedmieszezanom halickim zebrało się było w 17 stuleciu na humor szczególnego rodzaju — pragnęli obwarować się w koło, ażeby im wolno było także na wzór księży stawiać murowane domy. Wytworzyli projekt, który uzyskał kilkakrotne zatwierdzenie królewskie, opodatkowali się nawet pieniężnie, jakoteż in natura, ażeby go urzeczywistnić. Chodziło nie mniej, ani o więcej, jak o to, ażeby wszystkie góry,, okalające kotlinę lwowską, objąć jednem pasmem fortyfikacyj — był to projekt szalony, zważywszy, iż 4.000 dusz ani wyciągnąć 5.000 sążni muru i wału, ani bronić go nie mogły. Projekt upadł tedy ku wielkiemu rozweseleniu patrycjuszów, zamkniętych w mieście, a zostały tylko kościoły i klasztory. Pod Wysokim Zamkiem Reformaci (teraz Siostry Miłosierdzia), Karmelitanki bose (teraz Seminarjum łacińskie) i Karmelici, bosi (teraz trzewiczkowi). Palej Paulini (teraz cerkiew św. Piotra), Bonifratry (szpital wojskowy), Karmelici trzewiczkowi (teraz kryminał) i opodal Karmelitanki trzewiczkowe (Zakład Ossolińskich), jakoteż Dominikanki (Seminarjum ruskie). Wyżej, kościoł św. Zofji (na Zofiówce, fundowany przez Zofję Hanelową, właścicielkę domu pod l. 16 w rynku, r. 1614) i szpital św. Łazarza, a między niemi kościoł św. Marka, gdzie dawniejsza rogatka, stryjska. Na Łyczakowie, oprócz Paulinów, ulokowała się cerkiew Podniesienia św. Krzyża (Lonszanówka), a gdzie do niedawna kasyno mieszczańskie, tejże inwokacji kościoł łaciński. Jednem słowem, było kościołów i klasztorów bez liku, a do obrony tego wszystkiego przed Turkami armat 30 i ani grosza w kasie.
Pobożny ks. Józefowicz, autor kroniki lwowskiej, przyznaje, iż ze względu na pożytek z modłów i procesyj, Lwów bardzo pięknie opasany był domami bożemi, ale pod względem fortyfikacyjnym, zaopatrzenie to było ladajakie. Ledwie się pokazał nieprzyjaciel, zaraz zajmował domy boże, stawiał za ich murami, lub na wieżach, armaty i dokuczał miastu, a wówczas modlono się już tylko w 9 kościołach miejskich: w katedrze, u Bożego ciała (t. j. u Dominikanów), u św. Andrzeja (t. j. u Bernardynów), u św. Katarzyny na Niższym Zamku, u św. Ducha, u św. Krzyża (Franciszkanie na placu Castrum), u Ormian, w Wołoskiej Cerkwi, a kto chciał — lubo to zawsze trąciło jakimś fetyszyzmem pogańskim — to mógł nareszcie i u OO. Jezuitów zaspokoić swoje potrzeby duchowe. Nad miastem, jak dzisiaj, ale w innym starszym kształcie, wznosiła się cerkiew św. Jura z monasterem czerńców i pomieszkaniem Władyki — w chwili wszelako, którą opisujemy, było to rzeczą cokolwiek niewyjaśnioną, kto jest władyką lwowskim wyznania wschodniego. Swistelnicki posiadał dyplom królewski na tę godność, ale uprosił sobie i Szumlański papier tej samej treści. Metropolita kijowski. Winnicki, bronił Swistelnickiego i zamknął się z nim u św. Jura. Szumlański zebrał przyjazną sobie szlachtę, wziął św. Jura szturmem, Swistelnicki gdzieś się podział, a Winnicki uciekł przez okno, widząc obrońców swoich uśmierconych. Na drodze do Sokolnik dopadł go zwolennik Szumlańskiego, metropolita zdjął: z szyi złoty łańcuch i okupił się nim od napaści — Szumlański został tedy we Lwowie, ale jeszcze sobie krzywdował, jak to później ujrzymy. Zbawienie dusz ormiańskiej nacji poruczone było pierwszemu ich z kościołem rzymskim zjednoczonemu arcybiskupowi, Der-Torosiewiczowi, ktokolwiek zaś ponad te wschodnie obrządki przenosił liturgję łacińską, ten miał bezpośrednią głowę swoją w ks. Korycińskim, podówczas arcybiskupie lwowskim r. l. Rabin był jeden w mieście, koło furty bosackiej, a drugi na Krakowskiem — bezwyznaniowców sądziła św. Inkwizycja, wykonywana przez OO. Dominikanów, i oto położenie Lwowian pod względem zbawienia wiecznego, w chwili gdy Kapłan-Basza, Selim Gerej i Doroszenko nadciągali traktem od Złoczowa. Zajmiemy się ta sprawą, doczesnej wprawdzie tylko uwagi godną,, ale niemniej przeto cudowna i jedyną w swoim rodzaju.
Nie naszą jest rzeczą, zastanawiać się nad naturą, sporów dom owych, które podówczas osłabiły Polskę. Z niezbitego tylko świadectwa faktów widzimy, że na stronnictwo królewskie spada zarzut niedołęztwa, na przeciwników jego zaś, cięższy zarzut złej woli. Poseł Rzpltej w Carogrodzie, Wysocki, zachowaniem się swojem prowokował wojnę, gdy tymczasem partja królewska, łudziła się nadzieją, że nie ma niebezpieczeństwa. Hetman Sobieski ostrzegał, ale jako przeciwnik króla nie znajdował wiary. Z drugiej strony znowu, zachowanie się jego było takie, że dostarczyło później pozoru do nader ciężkich oskarżeń. Nie opatrzył ani Kamieńca, ani Lwowa. Wojska koronne, poddane jego rozkazom, widzimy snujące się małemi partjami na północ od Złoczowa i Lwowa bez wszelkiego planu. Nakoniec zawitał do Lwowa. Zbiegli się do niego mieszczanie i zaklinali go, by ich bronił. Odpowiedź jego na te prośby bynajmniej nie. była obliczoną na dodanie otuchy strwożonym. Narzekał tylko na króla, i powtarzał, że nie ma ratunku, a nakoniec, zostawiwszy bardzo słabą załogę w mieście i w obu zamkach, spiesznie ustąpił do Gródka, a ztamtąd do Lubaczowa. Tej samej nocy ujrzano sygnały ogniowe na górze Haraj nad Żółkwią, i na Wysokim Zamku. Nikt nie umiał wytłumaczyć sobie tych znaków; były to zapewne hasła do odwrotu, dane rozprószonym oddziałam hetmańskim. W ślad za niemi, pojawiły się coraz bardziej złowrogie wieści. Wypuszczony z Kamieńca biskup Lanckoroński donosił w liście, że Lwów w nagrodę za waleczność przeznaczony jest na łup i zabawkę jańczarom. Z Lubelskiego przyszła wiadomość, że pospolite ruszenie nie zbiera się wcale, i że w skutek tego król zmuszonym jest wstrzymać się w pochodzie na Turków. Okropny popłoch opanował wszystkich, kto mógł, uciekał z duszą i skarbami. Szlachta i bogaci kupcy dali pierwsze hasło: komendant miasta, Eliasz Łącki, otwierał im bramy, ale kazał sobie płacić za pozwolenie wyjazdu. Tym sposobem umknęło dziewięciu z pomiędzy 12 rajców, a z nimi, według relacji ks. Gawata, jednego z dwóch kanoników, którzy mieli odwagę zostać, wyniosły się z miasta ⅔ ludności, chociaż hetman tylko starcom, kobietom i dzieciom umykać pozwolił. Wywieziono większą część skarbów kościelnych, nawet ów cudowny obraz Matki Boskiej, do którego Jan Kazimierz ofiarował królestwo Polskie. Dopiero po odejściu Turków wróciła Najświętsza Panna, ale bez kosztownej sukienki, w której Lwów opuściła. Wisła pokrytą była galarami, wiozącemi uciekających. Zdawało się rzeczą niechybną,, że gdy Turcy przybędą pod miasto, zastaną puste mury.
W tej ciężkiej i strasznej chwili opamiętał się jeden z trzech pozostałych członków rady, burmistrz Bartłomiej Zimorowicz. Był to już starzec 75letni, a w radzie zasiadał od r. 1648 i jako członek jej przebył pierwsze dwa oblężenia. Przyrósł on był sercem do murów, pod których opieką urodził się, których bronił po dwakroć i których nigdy nie opuszczał — wiadomo bowiem, że nawet studja kończył we Lwowie, podczas gdy b rat jego udawał się do Krakowa na akademję. Gniazdo jego rodzinne było gdzieś w ulicy Gliniańskiej (Łyczakowskiej), ale ożeniony z Duktynicką, krewną Kampianów, odziedziczył po nich kamienicę narożną w rynku, którą znajdujemy w dokumentach pod nazwą Janszoliowskiej. Oprócz tego posiadał dworek i winnicę na górze Kaleczej — może w tem miejscu, gdzie stoi obecnie dworek p. Dąbczańskiego. Człowiek uczony i zacny, strzegł od uszczerbku dochodów miasta, dbał o spokój i porządek, między innemi ocalił od zagłady fundusz banku Pobożnego, powstały z legatów Kampianów. On tedy wespół z drugim rajcą, Janem Gąsiorkiem (Gąsiorowskim, von Gąsiorkiewiczem) podczas gdy trzeci, Jan Sommer, chory leżał w łóżku, kazał zamknąć bramy i nikogo nie wypuszczać z miasta. Następnie, dnia 14. września, zwoła ł mieszczan na ratusz, i w długiej przemowie zachęcał ich do wytrwania na miejscu i do mężnej obrony. Gdy pomimo to w nocy uciekiniery po sznurach spuszczali się z wałów i czmychali, Zimorowicz zwołał powtórne zgromadzenie, na które zaprosił komendanta miasta, a za jego pośrednictwem, duchowieństwo świeckie i klasztorne. Głosem drżącym od oburzenia jął przedkładać hańbę ucieczki, przypominał dawniejsze obrony miasta i wyraźne nad niem czuwanie Opatrzności, wyrażał niezachwianą wiarę w ocalenie Rzeczypospolitej i w końcu przystąpiwszy do krzyża stojącego na stole radzieckim, położył na nim rękę i przysiągł najpierw sam głośno i uroczyście, że miasta powierzonego sobie nie opuści i nieprzyjacielowi nie podda, ale raczej pod gruzami jego się zagrzebie. Za jego pzykładem powtórzył tę przysięgę komendant Łącki, powtórzyli ją żołnierze, mieszczanie i księża. Była to chwila niezmiernie podniosła i ważna, która zdecydowała o losie kraju. Traktował bowiem wprawdzie król przez posła Wieniawskiego o pokój z Turkami i pośredniczył w tem han Krymski, Selim Gerej i hospodar wołoski Gregor Gitra, ale rokowania nie wstrzymywały kroków wojennych, a gdyby się było udało wrogom ubiedz Lwów tak łatwo jak Kamieniec, nicby już było nie powstrzymało ich zapędów. Turcja stała wówczas na szczycie swojej potęgi — nie zapominajmy, że działo się to po zdobyciu Kandji, i 11 lat przed oblężeniem Wiednia.
Należało rozpatrzeć się w środkach obrony. Na szczęście Zimorowicz kazał był już poprzednio przysposobić zapasy żywności i prowjant wojenny, naprawić mury i wygłębić fosy. Księża Bernardyni i Karmelici bosi podjęli się obrony swoich klasztorów, chociaż bosacki niezupełnie był obwarowany. Na Wysokim Zamku było 2 armatki i 20 ludzi. W mieście piechoty hetmańskiej i zaciężnej miejskiej 400, dowodzili nią porucznicy: Joachim Łącki, Dawid Sach, Jakób Suliszewski i dzielny Multańczyk, Fryderyk Megelin. Mieszczan zdolnych do noszenia broni było tysiąc, podzielono ich na cztery hufce, nad któremi, gdy nie było kogo innego, oddano komendę ławnikom, t. j. członkom sądu miejskiego. Tym sposobem najbardziej narażonego i najsłabszego wschodniego frontu bronił Ferdynand Lechner, „niemieckiego ducha mąż“, jak powiada Zimorowicz w swoim opisie oblężenia. Od południa dowodził Urban Czechowicz, od zachodu i północy Jan Stadnicki, a rezerwę, ulokowaną na rynku, oddano pod komendę Andrzeja Szymonowicza. Oprócz tego były jeszcze — pożal się Boże! — dwie chorągwie jazdy hetmańskiej, pod Morsztynem, obdarte i obdzierające mieszczan, i nader skłonne do umykania z pola. Na opędzenie kosztów wojennych, gdy skarb miasta był próżny, zebrano z wielką biedą 6.000 złp.
Zaledwie ukończono najniezbędniejsze przygotowania, gdy w nocy dnia 19. września z Wysokiego Zamku ujrzano łuny pożarów od strony Glinian. Zwiastowały one zbliżanie się Tatarów, daleko i szeroko przed wojskami sułtańskiemi roznoszących śmierć i zniszczenie. Niebawem pojawili się ludzie uciekający przed tą nawałą, i wystrzałem działowym, z Wysokiego Zamku dano znać ludności okolicznej, aby się chroniła. Jazda hetmańska, której jakoś niemiło zrobiło się w mieście, udała się do komendanta, przedkładając mu srogą ochotę zrobienia rekonesansu. Łącki zezwolił, ale nie dowierzając rycerskiemu duchowi dragonji, dodał im oddział piechoty, do którego przyłączyło się kilkuset młodzieży miejskiej na ochotnika. Niedowierzanie okazało się usprawiedliwionem, na widok kosza tatarskiego bowiem kawalerja drapnęła, i już jej więcej nie widziano we Lwowie, aż po odejściu nieprzyjaciół, gdy wróciła rabować wsie i przedmieścia.
Piechota natomiast wróciła w porządku pod dowództwem Megelina.
Nazajutrz, 21. października, ujrzano pędzącego ulicą gliniańską gońca tatarskiego, który w jednej ręce niósł czapkę nad głową, na znak, aby do niego nie strzelano, a w drugiej pismo. Osadził konia niedaleko od fosy, zatknął żerdź w ziemi i przymocowawszy do niej pismo, oddalił się cwałem. Straż miejska wzięła list i zaniosła go gubernatorowi. Pisany on był po polsku, i opiewał tak, że Supankasum-Aga, wezyr hana krymskiego, pozdrawia przełożonych miasta i oświadcza im wszelką życzliwość i przyjaźń, byle tylko wstrzymali się od wszelkich kroków nieprzyjacielskich, w przeciwnym zaś razie doświadczą całej srogości jego pana. W ślad za tem pismem, zaroiły się wzgórza i doliny od wschodniej i północnej strony miasta czernią tatarską. Przez dwa dni napływało coraz więcej tej tłuszczy, zrazu okrążała ona mury z daleka, później ośmielona, pomykała coraz bliżej, aż kule działowe wystrzelone z halickiej bramy nauczyły ją rozumu. Pokazało się wszakże, iż zbyt blizko do warowni miejskich przysunięte dworki przedmiejskie ułatwiają przystęp nieprzyjacielowi. Z tego powodu 22. września Łącki kazał zapalić przedmieście krakowskie, a następnej nocy, halickie uległo temu samemu losowi. Po raz więc trzeci od r. 1648 Lwów opasał się wałem z płomieni, podczas gdy główna masa Tatarów robiąc miejsce następującym za nią oddziałom, posunęła się ku kościołowi św. Łazarza, z daleka po za góry, obchodząc przestrzeń wystawioną na miejski ogień działowy. Wówczas też ujrzano następujące za Tataram i chorągwie znaczone krzyżami: były to wojska kozackie Doroszeńki, wołoskie i siedmiogrodzkie. Ruszyły one ku kościołowi św. Marji Magdaleny (była to filja dominikańskiego) i cerkwi św. Jura. Przez noc chrześcjanie ci usypali szańce i baterje na górze Szembeka (Wronowskich) — ale nim zaczęto strzelać do miasta, han Selim Gerej raz jeszcze postanowił spróbować dyplomacji.
Selim-Gerej udawał zawsze pewną życzliwość dla Polski, i mniemano przy tem, iż niechętnie widzi wzrost potęgi tureckiej, której był wazalem. W istocie pragnął on podobnoś tylko podarunków tem sowitszych za swoje pośrednictwo, i dlatego spieszył się wejść w układy przed przybyciem armji tureckiej, i to w układy z miastem samem, nie zaś z komendantem królewskim, pułkownikiem Łąckim, który nie dysponował sumami pożądanemi hanowi. Dosyć, że 25. września o samym świcie zjawił się u bramy bosackiej (naprzeciw ulicy Ruskiej, obok dzisiejszej kamienicy Pawlikowskich) „czausza“ na koniu, który zażądał, ażeby go wpuszczono do miasta. Uwiadomiony o tem Zimorowicz, kazał uczynić zadość żądaniu muzułmanina, i z zawiązanemi oczyma przyprowadzić go przez obiedwie linie fortyfikacyjne na ratusz, przed którym w ile możności marsowej postawie obozował Andrzej Szymonowicz na czele rezerwy mieszczańskiej. Czausza oświadczy! burmistrzowi, że pan jego, Najjaśniejszy król Tauryjski, postanowił wejść w układy z miastem, i w tym celu przysłał pierwszego tajnego pisarza swojego, który czeka za bramą i do którego, dla wzajemnego porozumienia się niechajby miasto wysłało kilku znamienitszych obywateli. Po naradzie z komendantem i współobywatelami, Zimorowicz i Gąsiorek przystali na tę propozycję. W dworku na pół spalonym poprzedniej nocy — w tem miejscu może, gdzie dzisiaj realność p. Młockiego, wysłani z miasta posłowie zastali tedy niejakiego Morawskiego, jednego z Tatarów litewskich, którzy wówczas złamawszy wierność Rzpltej, złączyli się byli ze swoimi współwyznawcami. Czekał on na posłów otoczony eskortą z Tatarów krymskich. Nie zsiadając z konia, powitał posłów i w imienia Hana oświadczył im, iż tenże pozdrawia miasto i ofiaruje mu wszelką swoją życzliwość, byle na wzór Kamieńca, poddali miasto, w przeciwnym zaś razie doświadczą całej srogości wojny i nic ich nie ocali od gniewu cesarza tureckiego, zwłaszcza gdy Rzeczpospolita rozdarta zatargami wewnętrznemi najmniejszej pomocy dać im nie może. Komisarze miejscy mieli wszelako już instrukcję na ten wypadek, i w myśl tejże odpowiedzieli Morawskiemu, że „senat i naród lwowski dziękuje Hanowi niezmiernie za jego życzliwość i łaskę, gdy jednak w mieście nie masz ludzi wiarołomnych i zbiegów, więc nie ma też nikogo, ktoby to ostatnie przedmurze Rzeczypospolitej bisurmanom poddał“.
Zaledwie Morawski oddalił się z niczem, gdy z górków od Krzywczyc i dzisiejszej rogatki Łyczakowskie) zagrzmiała huczna muzyka janczarska. Jaki taki biegł’ na wieże i baszty, z. których szczytu ujrzano lśniąca w słońcu złociste chorągwie tureckie. Przodem ciągnęła, jazda ottomańska (spahowie), za nią w ściśniętych szeregach, długiemi kolumnami, postępowała najgroźniejsi swojego czasu piechota (janczary). Po tych pojawiły się oddziały minerów, saperów, rzemieślników wojskowych i t. p. ze swemi przyborami, a nakoniec, ogromne działa, z których każde ciągnięte było przez kilkanaście par bawołów. Zamykały pochód trzody jucznych wielbłądów, mułów i osłów, niosące żywność i prowjanty, a gdy cała ta masa ludzi i bydląt w najlepszym porządku spuściła się na niziny dzisiejszej ulicy piekarskiej, Rur itd., ujrzano na wzgórzu dominującem miastu z tej strony, główny sztab całej tej krociowej armji, która już teraz półtoramilowym łańcuchem Lwów dokoła opasywała. Przodem prowadzono wielbłąda przykrytego kapą ze złotogłowia perskiego, i niosącego na swoim grzbiecie świętą księgę — Koranu. Obok niego niósł chorąży zieloną. chorągiew proroka, zapisaną łokciowemi cyframi arabjskiemj, a ktokolwiek z Turków mijał te świętości, czynił to tylko z pochyloną głową i z oznakami najgłębszego uszanowania. Dalej niesiono buńczuki, oznaczające godność naczelnego wodza, a za niemi, na pysznym bachmacie, pojawił się sam Kapłan — pasza[3] otoczony liczną eskortą, złożoną z janczarów olbrzymiego wzrostu, uzbrojonych w długie rusznice i kindżaly. Stanął on i z wysokiej pozycji oglądał miasto, wydając dyspozycje co do oblężenia. Turcy z jego rozkazu rozłożyli się od wschodu, Wołosza i Siedmiogrodzanie od południa, Tatarzy od zachodu, Kozacy od północy. Dla naczelnego wodza, w okolicy dzisiejszego gmachu po-pijarskiego, wystawiono obszerny namiot z jedwabiu i złotogłowia, podzielony na wiele pokojów, i nakształt blokhauzu otoczony ostrokołem i fosą. Poniżej, dla wygody wyznawców Islamu, urządzony wielki bazar, „obfity w żywność i napoje, a nawet w sklepy z towarami zagranicznemi i budy wekslarskie, dwoma rzędami daleko ciągnący się w pole“.
Niewielka donosność ówczesnej broni palnej sprawiła, iż nieprzyjacielskie wojska obozując naprzeciw siebie, patrzały sobie niejako w oczy. Nadawało to walkom cechę homeryczną, po części dziecinnie naiwną, a po części, pod względem moralnego wrażenia, groźniejszą niż dzisiaj. Wyobraźmy sobie położenie naszych praojców, którzy najpierw z wałów miasta widzieli, według słów Wespazjaua Kochowskiego, „jak w nocy dokoła buchał ogień, którego dym gryzł ich w oczy,
i który niszczył ich śliczne wille i pałace, niegdyś za pomyślniejszych Rzeczypospolitej czasów, ogromnym wzniesione nakładem“. Wyobraźmy sobie później z wieży bernardyńskiej lub z baszty narożnej, gdzie obecnie pikieta ogniowa, przypatrujących się przygotowaniom do oblężenia i bombardowania, czynionym niedalej, jak teraz kościoł św. Antoniego, albo też rano, z miejsca, gdzie teraz jedyną trwogą przechodniów między wałami Hetmańskiemi a kamienicą, ks. Ponińskiego jest nieostrożnie pędzący dorożkarz, kobiety i dzieci patrzące na najeżone przez noc baterjami pochyłości ulic Kopernika i Sykstuskiej, i słyszące gwar niezliczonej zbrojnej rzeszy, zagrzanej chęcią mordu i rabunku. Wyobraźmy sobie z jednej strony potęgę, przed którą drżała wówczas Europa, a z drugiej, baszty osadzone członkami sławetnych cechów, kuśnierskiego, szewskiego, krawieckiego itd. i armatami, z których znaczna część fundowaną była przez ofiarnych obywateli, jak dzisiaj fundują się stypendja, a wówczas fundowano kościoły, klasztory i szpitale. Jeszcze w inwentarzu cekhauzu miejskiego, sporządzonym w roku 1724, a więc po inwazji szwedzkiej, znajdujemy takie armaty prywatnej fundacji, znaczone godłami dawców lub ich nazwiskami. Jest jedna znaczona półwieńcem, druga bocianem, trzecia jelonkiem, inne pelikanem i kogutem, jest armata „nieboszczyka IMpana Budnego“, armata Marcina Kampiana, armata IMpana radcy Dybowieckiego, armata króla Zygmunta Wazy. Inne działa noszą herb miasta i nazywają się: Marek Ewanielista, Łukasz Ewanielista itd. Prawdopodobnie znajdują się one dotychczas w posiadaniu rządu austrjackiego, w arsenale tutejszym. Taka armata była więc wówczas niejako ulubionym w rodzime sprzętem domowym, ażeby zaś była sprzętem użytecznym, w konfraternii szlacheckiej ćwiczono się w puszkarstwie i mamy dowody na to, że mieszczanie nieźle strzelali, i na próbę i w razie potrzeby. W chwili, o której piszemy, kierownictwo artylerji w doskonałych było rękach: komendant miasta bowiem, Eliasz Łącki, urodzony z Arciszewskiej i wykształcony w rzemiośle wojennem pod okiem wujów, pierwszorzędnych w Europie mistrzów tej sztuki, był artylerzystą, który szukał równego sobie.
Tymczasem miasto już od kilku dni było opasane i pozbawione komunikacji z resztą kraju, chociaż właściwe oblężenie jeszcze się nie rozpoczęło. Ostatnią wiadomością, jaką odebrano, było to, że król i Rzeczpospolita, zamiast spieszyć na odsiecz z orężem, wyprawiają, posłów do obozu tureckiego, niechaj więc miasto trzyma się tak długo, póki nie stanie zawieszenie broni. Byłoto zadanie nielada, zwłaszcza gdy bardzo wiele ludu okolicznego schroniło się było do Lwowa, bez najmniejszych zapasów żywności, a ponieważ z obawy zatrucia wody poprzecinano rury wodociągów, więc przed bombardowaniem jeszcze dał się czuć oblężonym najstraszniejszy ze wszystkich braków. Czerpano tylko wodę ze studzien klasztornych: dominikańskiej, franciszkańskiej (na dzisiejszym placu Castrum) i bernardyńskiej, z wielką — jak mówi naoczny świadek, ks. Józefowicz — niewygodą, dla wielkiego natłoku. Przyszło do tego, że za dzbanuszek wody płacono kilka groszy. Co się zaś tyczy głodnych włościan, tym Zimorowicz i Gąsiorek kazali rozdać żywność i rozbić w tym celu domy i spiżarnie zbiegłych pp. obywateli. Znalazło się dosyć mąki żytniej na suchary, krup i kukurudzy na lemieszkę, jakoteż jarzyn i innych zapasów. W zamian za ten żołd in natura nałożono na włościan obowiązek posłuszeństwa i służby wojskowej, i dla braku broni, między tych „bitnych darmojadów“ — jak się o nich wyraża Zimorowicz — rozdzielono haki, siekiery i drągi na końcach osmalone. Eliasz Łącki uzupełnił ten system obronny, wzywając duchowieństwo, ażeby kościoły — w których zakazano dzwonić — były dniem i nocą otwarte. Cała więc bezbronna część ludności; kobiety, dzieci, starcy i kaleki, a na ich czele księża, którzy zostali w mieście, modlili się dniem i nocą — zbrojnym zaś umieszczonym nawałach, po dwa razy na dzień noszono Przenajśw. Sakrament, ażeby pod pozorem nabożeństwa nie chodzili do miasta.
W nocy z dnia 25. na 26. września Turcy usypali haterję na wzgórzu dominującem miasto od strony wschodniej (na Łyczakowie, na gruncie należącym do szpitalu św. Ducha). Baterję tę obsadzili czterma działami. Nazajutrz nadciągnęły liczniejsze jeszcze ich oddziały, ale jeżeli miastu i Rzeczypospolitej zależało na zyskaniu czasu do układów, to i Kapłan-pasza nie rad był, ażeby mu ogniem z wałów przeszkodzono w przygotowaniach do oblężenia. Z tego powodu po raz trzeci, tym razem już w imieniu Padyszacha, przyszło wezwanie do poddania się na ręce pułkownika Eliasza Łąckiego i obydwu konsulów. Pismo brzmiało tak, że Kapłan-pasza ma w swoim kołczanie dwie strzały: jedne łaski, dla przyjacioł, drugą niełaski, dla nieprzyjaciół, więc żąda, ażeby mu obywatele przez posłów oświadczyli, którą z tych strzał wybierają?
Po dłuższej naradzie, która trwała do godziny czwartej po południu, zgodzono się nareszcie wysłać sześciu mieszczan w poselstwie do Turków, w których obozie tymczasem pojawił się był dawniejszy poseł królewski, Wieniawski, zapowiadając rychły przyjazd komisarzy wyznaczonych do traktowania o pokój, i
9 prosząc o powstrzymanie kroków nieprzyjacielskich. Były to już ostatnie rokowania przed rozpoczęciem rozprawy na serjo.
Przez noc upieczono w mieście cztery duże chleby z najprzedniejszej maki pszennej. Do tych dodano dziesięć głów cukru „indyjskiego“ i beczułkę miodu. Z tym więc upominkiem — za naszych czasów zaledwie wystarczającym na uspokojenie gniewu komisarza od akcyzy, ale też mającym raczej tylko służyć za dowód grzeczności, niż przekupić paszę, sześciu posłów wybranych z pomiędzy stanów miasta (rady, ławników i czterdziestu mężów) udało się do obozu, tureckiego. Według Kochowskiego należał do tego poselstwa także ów Fryderyk Megelin, kawaler maltański. Zastali Kapłana-paszę siedzącego na dywanie, otoczonego sztabem wojskowym i pisarzami. Podziękował im za gościnne dary, ale dodał: „Nie przyszedłem tutaj tak głodny, bym łaknął chleba. Wychowany w obozie, łakotek i słodyczy nie jadam. Ale mam żołądek strusi, i karmię go żelazem. Dlatego też, skoro dla nasycenia mojego apetytu nie przynieśliście mi kluczów miasta, oddalcie się natychmiast, a ja wkrótce dobywszy waszego Lwowa, oddam go na łup moim janczarom.“
Na takie dictum acerbum, w którem nie trudno dopatrzeć zacięcia bismarkowskiego i które godnem było nazwiska paszy (kapłan znaczy po turecku tygrys) posłowie znikli z przed jego oblicza, i udali się do jakiegoś podrzędnego dygnitarza, przedkładając mu, że bez złamania wiary królowi, miasta poddać nie mogą, że proszą o rozejm aż do przybycia komisarzy królewskich, i o przyjęcie upominków, z chętnego serca ofiarowanych. Pokojowiec udał się z tą prośbą do swego pana, i przyniósł odpowiedź, by sobie posłowie szli natychmiast precz, wraz ze swojemi przysmakami. Jednocześnie ryknęły ze wszystkich bateryj spiże tureckie, a posłowie zabrawszy chleby, cukier i miód, chyląc się pod kulami, zaledwie zdołali ujść do miasta.
Tak więc w przeciągu 24 lat, po raz trzeci w tym fatalnym zawsze dla siebie miesiącu wrześniu, Lwów doznał okropności bombardowania. Od rana do wieczora, i począwszy od tego dnia 27. września, z jękiem i sykiem latały po nad miasto ciężkie kule tureckie, bijąc po dachach i wieżach. Mimo wielkiej początkowej odległości (600 — 800 sążni wiedeńskich) kule te szły górą i nie wiele robiły szkody — jedna tylko dwóch ludzi zabiła na wale. Inne patrzaskały na wieży cerkwi wołoskiej wielki dzwon, zwany Kiryłło, który później musiano przelewać. I w nocy bombardowanie nie ustawało, ale owszem z podwojoną gorliwością Turcy rzucali na miasto kule palne, podczas gdy Doroszeńko z bateryj swoich w ogrodzie Jezuickim, nad klasztorem Dominikanek (obecnie Seminarjum ruskie), pod św. Jurem i na górze Szembeka (Wronowskich, gdzie teraz cytadela) wtórował Turkom działami polnemi, „krzyżom ruskim nie przebaczając“. Około drugiej w nocy, kula turecka 30-funtowa, wystrzelona z wyżyn dzisiejszej ulicy Łyczakowskiej, zerwała najpierw komin na kamienicy konsula Gąsiorka (teraz pod 1 3 ulica Kalicka) i przez średnie okno gotyckie wpadła do katedry, gdzie potoczyła się pod wielki krucyfiks, dawnym zwyczajem wiszący u sklepienia w miejscu dzielącem presbiterjum od głównej nawy. (Krucyfiks ten widzieć można dotychczas w katedrze lwowskiej, w trzeciej kaplicy od wchodu na prawo). Jest to ta sama kula, którą dotychczas widzimy zawieszoną na zewnętrznym murze katedry, od kaplicy ogrojcowej, a pod nią napis łaciński na tablicy spiżowej, przypominający to zdarzenie. Oprócz tej, wiszą jeszcze na murze katedry dwie inne kule, jedna większa, a druga mniejsza, pochodzące z tego oblężenia.
Tejże nocy z 27. na 28. września, obfitej w wypadki, podczas gdy na ratuszu do 3. rano odbywała się rada wojenna, dwom Włochom, rodem z Kandji, udało się zbiedz z niewoli tureckiej i uciec do miasta, Od nich dowiedziano się, że cesarz Mahomet obozuje pod Buczaczem, i bawi się łowami w lasach nad Strypą, że samego wyborowego wojska regularnego tureckiego, z którem przysłał pod Lwów Kapłana-paszę, jest 50.000 ludzi, a trzy razy tyle Tatarów, Kozaków, Siedmiogrodzian i Wołochów. Ostrzegli nakoniec ci zbiegowie mieszczan, ażeby nie strzelali do namiotów tureckich, znajdujących się na wzgórzach, ponieważ są próżne i tylko dla zmylenia oblężonych wystawione, podczas gdy cała masa wojsk tureckich obozuje w dolinie nad potokiem Soroką (potok płynący od Pohulanki do Kręconych Słupów). Skorzystano z tej rady, i z dobrym skutkiem — lecz Turcy pod osłoną nocy podsunęli się bliżej pod miasto i usypali baterje, stanowiące drugą, „paralelę“, jednocześnie zaś podkopywali się pod klasztor panien Bernardynek (dziś komora cłowa) od drogi zwanej Temerycza (ulica piekarska) i pod klasztor Karmelitów „bosych, otoczony niedokończoną warownią. Drugi ten przekop podziemny zaczynał się od winnic w okolicy dzisiejszej Strzelnicy. Nad ranem, naczelnik jańczarów, nie czekając wykończenia robót m inerskich, rzucił się na klasztor Bernardynek, otoczony murem ceglanym. Z warownych murów męskiego klasztoru bernardyńskiego usiłowano ogniem z ręcznej broni i dział przeszkodzie zajęciu klasztoru żeńskiego, oddalonego, jak się każdy łatwo przekonać może, zaledwie o 150 kroków. Jańczary wszelako po trupach swoich towarzyszów broni wdarli się do budynku, jak się zdaje, opuszczonego przez zakonnice. Teraz dopiero pokazało się, jak niebezpiecznem dla miasta sąsiedztwem były te klasztory do murów jego się tulące. Turcy wyciągnęli działa lekkie i bakownice na wieżę kościelną (której dziś już nie ma śladu) i ztamtąd razili oblężonych Bernardynów gęstym ogniem. Łącki spostrzegłszy to, pospieszył na zagrożone miejsce, i sam wymierzywszy wielkie działo z baszty miejskiej, kilkoma celnemi strzałami spędził Turków z wieży. Nie przeszkodziło im to wszakże korzystać z zajętego raz stanowiska w inny sposób: z wielką bowiem usilnością kopali przez cały dzień po pod dzisiejszą ulicę Czarneckiego przystęp podziemny do klasztoru bernardyńskiego. Kochowski, bałamutny w swojem opowiadaniu, i w idjcznie nie znający nawet dobrze położenia Lwowa, opowiada, iż jakiś kuśnierz zbiegłszy do Turków dał im wiadomość o słabych stronach warowni. Inni przypisują tę zdradę jakiemuś „szlachetnemu“ zbiegowi[4]. Tymczasem zdaje się, iż żadnej zdrady nie było, z opowiadania naocznego świadka ks, Gawata, zawartego w kronice Józefowicza, wynika bowiem, że istniała wówczas tajemna komunikacya podziemna między męskim a żeńskim klasztorem bernardyńskim, o której wszakże Turcy nie wiedzieli, bo inaczej nie byliby z takim trudem, robili nowego podkopu, podczas gdy jednocześnie usypawszy baterję na poprzek ulicy Gliniańskiej (Łyczakowskiej) z odległości 150 kroków zaledwie bili z czterech dział do muru bernardyńskiego, który stoi do dzisiaj i jest najznaczniejszym zabytkiem dawnych fortyfikacyj Lwowa.
Przez cały dzień 27. września ogień z obydwu stron nie ustawał ani na chwilę. Kule tureckie niewiele robiły szkody, zwłaszcza gdy baterje ich zamiast bić w jedno miejsce i robić wyłom, rozrzucały swój ogień na wszystkie strony. Mieszczanie natomiast z armat swoich nie mało ubili Turków, tak że padło ich około 4000 w przeciągu trzech dni. O zachodzie słońca 27. września 400 ludzi wybranych na ochotnika, zrobiło wycieczkę z miasta, ponieważ dowiedziano się od zbiegów,, że Turcy źle pilnują swojego obozu, i że np. bazar, o którym wspomniano, strzeżony jest tylko przez jednego janczara. To dodało ochoty i włościanom, znajdującym się w mieście, przyłączyli się tedy do wycieczki i w istocie udało się strwożyć śpiących Turków nagłym napadem tak, że już zaczęli byli pakować muły i wielbłądy i myśleć o ucieczce. Nie mniejszą była wszakże następnej nocy trwoga w samem mieście. Kozacy i Tatarzy zajęli klasztor Karmelitów trzewiczkowych (gdzie teraz, kryminał) i ztamtąd dawali się we znaki Halickiej bramie. Komendant Wysokiego Zamku, mając tam zaledwie 20 ludzi piechoty węgierskiej z pułku Sieniawskiego, opuścił swój posterunek i zbiegł do miasta. Turcy nastąpiwszy od kościoła św. Wojciecha, opanowali tę dominującą pozycję, na szczęście, nie mieli czasu wyciągnąć większych dział na stromą pochyłość góry. Najwięcej atoli obawy wznieciło niebezpieczeństwo od strony Bernardynów. W nocy nagle straż dała znać, że pod samym już murem słychać łoskot rozbijanych kamieni.
Gruchnęła wiadomość, że Turcy podsadzają prochy pod Bernardynów. Alarm ogromny powstał w mieście. Komendant zwołał księży i nakazał modły po kościołach o odwrócenie niebezpieczeństwa. Dowódcy Wysokiego Zamku zagroził utratą, głowy, jeżeli nie zajmie napowrót opuszczonej pozycji. Kategoryczne to wezwanie nie było bezskutecznem. Zebrawszy ochotników z pomiędzy młodzieży mieszczańskiej, dowódca uderzył na Zamek. W tej chwili od północy pogodne dotychczas niebo okryło się dziwnym blaskiem. Była to zapewne zorza północna — przerażeni tym widokiem i nieliczni zapewne w tem miejscu Turcy pierzchli, i Wysoki Zamek 28. z rana był znowu w rękach polskich, podczas gdy u Bernardynów kopano kontrminę, i starano się zalać podkopy tureckie wodą.
Grzmiały też bez ustanku działa tureckie i kozackie, a pod ich osłoną dnia 28. września rano Tatarom, Wołochom i Siedmiogrodzianom kazał Kapłan-pasza przypuścić szturm ogólny do południowego frontu warowni, a mianowicie, do bramy Halickiej. Co żyło, spieszyło na zagrożone wały, według relacji Franciszka L u bowickiego, kasztelana wołyńskiego, nawet żydzi nie uchylili się od dobrowolnego udziału w obronie. Przed fosą, między Bernardynami a Halicką bramą, znajdowały się domy, które zwano Podstraż. Domów tych dobywał nieprzyjaciel z wściekłą natarczywością, rażony ogniem z miasta. „Aby tam zająć mocne stanowiska, tak jeden drugiego popychał, drapiąc się na wierzch, że dachy się połamały, a wielu z tych, co się dostali byli do wnętrza domów, na śmierć przygniecionych, zostało.“ Korzystając z tego zamięszania, Megelin na czele oddziału mieszczan zrobił powtórną wycieczkę, i dotarłszy aż do bateryj tureckich, kilka dział zdemontował i zagwoździł. Przy tej wycieczce i przy innych, używano ręcznych granatów, któremi prażono i trwożono mocno szczególnie kozaków, zastępujących od św. Jana powrót wycieczce. W ogóle tego dnia wycieczki z miasta powtarzać się musiały bardzo często, skoro według ks.
Józefowicza, pod Megelinem padło przy takich, sposobnościach 10 koni. Kronikarz ten nie może się nachwalić waleczności okazanej przez bohaterskiego Maltańczyka, któremu następnej nocy, jak to obaczymy, miasto zawdzięczyć miało swoje ocalenie.
Nie mamy dokładnych wiadomości o wszystkich wycieczkach, przedsiębranych przez oblężonych podczas tego dwudniowego wściekłego nacierania Turków na wały. Jeżeli zważymy, że cała siła zbrojna zamknięta w mieście liczyła 1400 ludzi, i że broniła przestrzeni wynoszącej tyleż sążni wiedeńskich, podczas gdy na każdego z naszych przypadało najmniej 100 nieprzyjaciół, to sama myśl o wycieczce w takich warunkach wydać się musi zuchwałą. O ile wszakże Turkom zależało na tem, ażeby ubiedz miasto przed dojściem do skutku zapowiedzianych ze strony Rzeczypospolitej rokowań pokojowych, o tyle obawa losu Kamieńca dodawała rozpaczliwej odwagi mieszczanom. To tłumaczy nam po części, jakim sposobem garstki wypadające trzema bramami, bosacką, halicką i jezuicką, po paręset lluda zaledwie liczące, i złożone przeważnie ze spokojnych rzemieślników i kupców, docierać mogły aż do. głównych stanowisk nieprzyjacielskich, n. p. na Kaliczą górę, demontować działa i torując sobie odwrót z szablą w ręku, siać postrach w szeregach bisurmańskich i kozackich. Nie zdołano wszakże wyparować Turków z dwóch niebezpiecznych stanowisk, które zajęli w klasztorze Karmelitów przy ulicy Garncarskiej (halickiej) i u Bernardynek, a pod wieczór dnia 28. września obrońcy miasta byli już tak strudzeni walką i nieustannem czuwaniem, że większa ich część udała się do domów i posnęła, zlecając obronę wałów Archaniołowi Michałowi, którego święto nazajutrz przypadało, i który tej samej nocy w r. 1648 wśród błyskawic i piorunów nabawił był śmiertelną trwogą wojska Chmielnickiego i Tohaj-Beja. (Owej to pamiętnej nocy najrozmaitsze widzenia nadprzyrodzone przyjść m iały w pomoc Lwowianom. W otwartym dla nabożnych kościele katedralnym, na stopniach wielkiego ołtarza widzieć miano klęczące widma trzech biskupów w stroju pontyfikalnym, które to widma przy zbliżeniu się do nich znikały, a gdy się oddaliłeś, widziałeś je znowu. I podczas gdy niebo srożyło się straszliwą burzą, a czerń kozacka i tatarska drapała się na wały, wypełniając fosy swojemi trupami, na świetlanem tle rozdartej chmury pojawić się miał mąż klęczący i wyciągający ramiona, jakby dla modlitwy. Nie było zapewne czasu stwierdzać zjawiska, ale dość, że ujrzał je Chmielnicki i odstąpił od szturmu. Od tej pory, zaszczytem obrony Lwowa „armorum princeps Michael“ podzielił się z św. Janem z Dukli, któremu dzielni Bernardyni wystawili posąg przed swoim kościołem, Michałowi zaś na szczycie wieży zegarowej zatknęli banderę z wielbiącym go napisem, ale tę wraz z dachem wieży strąciły teraz kule tureckie. Bądź co bądź, legendy te, najpiękniejsze jakie żyją w ustach prostoty dodawały otuchy w owych ciężkich czasach, a na wszelki wypadek uwagi godnym jest zbieg okoliczności, w skutek którego trzy razy w ciągu lat 24, dzień 29. września stanowczo rozstrzygnął o losach stolicy ruskiej.)
Gdy więc miasto strudzone odpoczywało, według opowiadania ks. kanonika Józefowicza „zbieg szlachetny“ uwiadomił o tem Turków, podkopujących się ciągle pod mur Bernardyński. Pod osłoną nocy podprowadzili Jan czarów do szturmu, podczas gdy inżynierowie ich kończyli rozpoczętą od dwóch dni minę, i zataczali beczki z prochem dla wysadzenia muru w powietrze. Straż miejska spostrzegła wszakże niebezpieczeństwo i dała znać Łąckiemu, który zaalarmował załogę i mieszczan.
Nim ocuceni ze snu przybiegli na wały, jakiś rzemieślnik odbywający straż na wieży bernardyńskiej, prawdopodobnie szewc, zapalił maźnicę i rzucił ją między podsuwających się ku fosie janczarów. Niespodziany ten fajerwerk przeraził nieprzyjaciół gotujących się do szturmu, i sprawił między nimi wielki popłoch, ale pod ziemią roboty minerów szły dalej i słyszeć można było już nawet stukanie narzędzi i nawoływania żołnierzy tureckich. Zbudzono kanoników, ks. Gawata i ks. Żelechowskiego, i polecono im odbywanie suplikacyj, albowiem miasto jest w wielkiem niebezpieczeństwie, i kto wie, czy ostatnia jego godzina nie nadeszła. Bernardyni tymczasem otworzyli swój kurytarz podziemny, i tamtędy Fryderyk Megelin na czele 60 ludzi dotarł do przekopów tureckich. Wszczęła się zawzięta utarczka pod ziemią, kto stał na murze, słyszeć mógł pod poziomem dzisiejszej ulicy Czarneckiego głuchy huk wystrzałów, pękanie ręcznych granatów, szczęk białej broni i jęki rannych. Jednocześnie, gdy już było po północy i dzień jego święta nastał, wierny stróż miasta, Archanioł, rozpoczął ogień artylerji niebieskiej. Zerwała się burza, jakiej nie pamiętano — pioruny biły w namioty tureckie, i zabić tam miały kilku ludzi — Łącki, nie leniwy, poparł tę kanonadę niebieską i podziemną palbę z ręcznej broni, kulami z armat miejskich, i jakoś nad ranem, dzięki temu ogólnemu współdziałaniu tak rozmaitych broni, Turcy pierzchli w nieładzie.
Ks. Józefowicz, później kanonik i autor kroniki miasta, opowiada, że jako dziewięcioletni wówczas chłopak widział kawalera Megelina, gdy wracał z podziemnej swojej wyprawy. Strudzona postać rycerza, rapier, z którego spływała krew turecka, widziana przy świetle pochodni wbiła się silnie w pamięć dziecka, dlatego też później mąż dorosły poświęcił mu kilka słów gorącego uznania: „Fryderyk Megelin, powiada, kawaler wspaniałomyślny i do oręża wprawny, a przytem dosyć biegły astrolog, gdyż przed oblężeniem był przepowiedział, że miasto od Turków oblężonem będzie, i że przez układy oblężenie ustanie (w istocie musiał być dosyć biegłym w astrologji!) Zasłużył on pewnie na to, kiedy inni zamilczeli o nim (oprócz Kochowskiego), abym ja przynajmniej jego pamięć przekazał potomności, z tym dodatkiem, że w ustawicznych wycieczkach podczas tego oblężenia nad 10 koni skaleczonych utracił, a sam pod obroną boską nietknięty pozostał. Wkrótce jednak zacny ten kawaler do swojej ojczyzny Malty, zkąd był rodem, zrzekłszy się niewdzięcznej i płonnej nagrody za swoje usługi u Rzeczypospolitej, jak się użalał, miał powrócić“.
Trwoga, jaką wycierpiano tej nocy, stała się powodem, że rano na ratuszu ten i ów począł przebąkiwać, czy nie lepiej byłoby poddać miasto, niż narazić je na wzięcie szturmem. Zimorowicz nie wspomina o tem, natomiast opowiada to Kochowski, a potwierdza uczestnik narady, ks. Gawat. Według Kochowskiego, komendant miasta, pułkownik Łącki, oświadczyć miał na tę propozycję: „Jeżeli ja kiedyś zamyślę o poddaniu miasta, każdemu wolno mię własnym przebić mieczem, a jeżeli kto z tych, co tu są w mieście, poweźmie ten zamiar, tym samym mieczem z mojej ręki śmierć poniesie za złamanie przysięgi. Następnie atoli, ten sam komendant na prośbę Koczankowicza i drugiego ławnika, zezwolić siniał na traktowanie o okup z Turkami. Z całej tej powieści tyle. okazuje się być prawdą, że Łącki jako szlachcic, bliższy sercu Kochowskiego, doczekał się z jego strony niezasłużonego mimo całej dzielności swojej panegiryku, wszyscy zaś naoczni świadkowie inaczej rzecz przedstawiają. Zimorowicz w krasomówczym zapale opuścił ten szczegół, natomiast ks. Gawat, piszący nie dla publiczności, ale poprostu zdający sprawę arcybiskupowi z tego co się działo podczas jego nieobecności, twierdzi, że podczas narad, dnia 29. września przed wotywą bractwa Bożego Ciała w katedrze, dano niespodzianie znać o przybyciu dwóch czauszów tureckich przed bramę w charakterze parlamentarzy. Wpuszczono ich i dowiedziano się, że jeszcze poprzedniego dnia przybył do Hana tureckiego goniec królewski, Wieniawski, zapowiadając przybycie posłów, Franciszka Lubowieckiego, kasztelana wołyńskiego, i Jana Szumowskiego, podskarbiego nadwornego koronnego, wydelegowanych do traktowania o pokój. Han i hospodar Grzegorz Gitra, życzliwi Polsce, skłonili natychmiast Kapłana-paszę do ofiarowania miastu zawieszenia broni, i w tej właśnie misji przybyli parlamentarze. Pasza obiecywał że nakaże Turkom i Kozakom zaprzestać przez dwa dni kroków nieprzyjacielskich, i żądał zakładników ze wszystkich stanów miasta, dla rękojmi, że nawzajem niepokojonym nie będzie.
Łatwo pojąć, jaką radością nowina ta napełniła zgnębioną i strwożoną ludność. Od tygodnia nikt prawie nie zmrużył oka w całem mieście, teraz wszyscy kwapili się do spoczynku. Ale trudna była rada ze starym Zimorowiczem. Sam niestrudzony tak nadludzkiem natężeniem sił, na jakie był narażony, nie ufał nieprzyjacielowi i nie dał nikomu spocząć, owszem, kazał podwoić straże i zwiększyć czujność. Pokazało się, że przezorność ta nie była zbyteczną. Turcy mimo proponowanego zawieszenia broni, i Kozacy ze swojej strony, nie przestawali strzelać do miasta przez cały dzień św. Michała. W klasztorze Karmelitów bosych, tworzącym oddzieloną od miasta warownię, ciągle dzwoniono na trwogę — snąć i tam aprosze tureckie robiły dalsze postępy, a pod Bernardynami Turcy wzięli się napowrót do robót podziemnych, od których ich w nocy spłoszono. Ażeby nie naruszać rozejmu, OO. Bernardyni nie strzelali do podsuwających się pod mur Turków, lecz częstowali ich kamieniami, z niegorszym od strzałów skutkiem, miny zaś zalewali wodą, gdy tymczasem w mieście radzono, kogo wysłać do obozu tureckiego jako zakładnika, i przyjmowano uciekających z niewoli tureckiej zbiegów, wypytując ich o nowiny z tamtej strony.
Według relacji, zawartej w „Ojczystych Spominkach“ A. Grabowskiego, posłowie wysłani przez króla Michała do traktowania o pokój z Turkami, Franciszek Lubowiecki, kasztelan wołyński, i Jan Szumowski, podskarbi nadworny koronny, przybyli pod Lwów, w podróży swojej do Buczacza, dnia 29. września 1672 i zastali miasto w oblężeniu i w ogniu wielkim. Plan tatarski był pierwszym, do którego się udali, ten bowiem jeszcze przed rozpoczęciem wojny ofiarował Rpltej swoje pośrednictwo, i wogóle uchodził za życzliwego Polsce. Życzliwość jego tłumaczy nam to, że zabór bogatych ziem ruskich przez Turcję pozbawiał Tatarów najkorzystniejszego pola do corocznych najazdów. Dość, że za wdaniem się Selim-Gereja, Kapłan-pasza przysłał na rozejm (według ks. Józefowicza dwudniowy). Przez ten czas posłowie królewscy traktowali z paszą i hanem o preliminarjach pokoju, którego przedwstępnym warunkiem miało być odstąpienie od oblężenia Lwowa. Turcy żądali za to ustępstwo 20.000 dukatów[5] okupu. Posłowie zawezwali mieszczan do traktowania o tę kontrybucję i rozpoczęły się długie targi. Tymczasem Doroszeńko, stanąwszy obozem koło św. Jura, ztamtąd i z góry Szembeka (Wronowskich) nie przestawał strzelać do miasta. Zaproszono 1. października na ratusz bawiącego w mieście władykę Szumlańskiego, i ten po niejakiem wahaniu się wyszedł do Doroszeńki i wymógł zapewne na nim zaniechanie ognia. Tego samego dnia przyszedł na ratusz chłopak jakiegoś mielnika, który cudownym sposobem przemknął się przez obóz tatarski i turecki z grubą paczką listów od Haneńki, atamana wiernych Rzeczypospolitej Kozaków, który w 5000 koni wraz z Łużeckim, kasztelanem podlaskim, od tygodnia stał pod Sokalem, czekając i nie mogąc doczekać się rozkazu królewskiego, by ruszyć na odsiecz Lwowa, Haneńko donosił o przybyciu pod Sokal marszałka i hetmana w. kor. Sobieskiego z wojskiem. Niedługo wszakże trwała radość wywołana tem doniesieniem, wieczór bowiem wrócili posłowie miejscy z obozu tureckiego. (Byli nimi: Jan Gąsiorowski konzul, Wojciech Kupiński ławnik, Gabryel Bernatowicz starszy Ormianin, Sebastjan Swarezewski, członek rady 40stu i ks. Gobrzydowski, proboszcz z Kamionki.) Ci donieśli, że na żądanie posłów królewskich przystali na okup, co do wysokości którego różnią się podania współczesne. To jest pewnem, że jak zaświadcza list wydany później przez króla Jana III pod dniem 15. marca 1677, miasto zapłaciło razem 116.636 złp. i grosz jeden. Połowę tego złożono natychmiast, na drugą połowę potrzeba było dać 10 zakładników ze wszystkich „stanów“ miasta, z wyjątkiem stanu duchownego, posłowie królewscy protestowali bowiem jak najmocniej przeciw oddawaniu księży w niewolę turecka.
Zebranie potrzebnej sumy odbyło się z wielkiemi trudnościami. Zimorowiez opowiada, że wraz z urzędnikami miejskimi komisarze królewscy w asystencji żołnierzy chodzili po domach i zabierali, co się zabrać dało. Szlachta mieszkająca w mieście usunęła się absolutnie od tej daniny, duchowieństwo także robiło trudności. Ks. kanonik Gawat powiada wszakże w relacji, przechowanej w kronice Józefowicza, że księża kapitulni dali 800 złp. gotówką, nieco sreber katedralnych i dwie beczki srebra z kościoła złoczowskiego, które u nich były złożone, razem około 300 grzywien srebra. Gdy to wszystko nie wystarczyło, zastawiono naczynie kościelne u Ormian, i tak nareszcie zebrano 10.000 talarów.
Ciekawe były stosunki podczas tego rozejmu. Przed bramą halicką i krakowską kupcy tureccy rozłożyli bazary z towarami swojemi, gdzie oprócz tego sprzedawali także niewolników. To samo czynili Tatarzy, ofiarując na sprzedaż ludzi i dobytek ich, plon zagonów rozpuszczonych po całym kraju. Zdarzało się, że niejeden mieszczanin tknięty litością, wykupywał jeńców, i tak jeden wykupił matkę z dzieckiem u piersi, drugi matkę z trojgiem drobnych dziatek, i wogóle wykupiono wiele niemowląt. Kilkudziesięciu jeńców uciekło Turkom do miasta, ztąd powstał swar między nimi a Tatarami, których obwiniali o kradzież niewolników. Pokazuje się także, że zapasy żywności w mieście były znaczne, podczas gdy Turkom głód dokuczał. Zimorowiez opowiada, że lud miejski na zaimprowizowanych przed bramami targowicach sprzedawał Turkom lub mienia! za towary zamorskie chleb, mąkę, ser, masło i inne artykuły żywności, „których zapas obfity był w mieście“. Sam kapłan-pasza, który przedtem miał apetyt tylko na żelazo,, teraz zrzuciwszy pychę z serca, kupił sobie kilka korcy mąki montowej, która wraz z biszkoktami, w najwyższej była cenie u Turków. Inni Turcy, pod pozorem naglenia o zbieranie okupu, przybywali do miasta, aby się nakarmić, i byli gościnnie przyjmowani przez mieszczan. Zdarzyło się tedy w niedzielę 2go października, że na pamiątkę stuletnią zwycięztwa, które Don Juan d’Austria odniósł nad Turkami pod Naupaktem (Lepanto) odbywała się procesja, „rożańcowa“, którą prowadził ks. Gawat. Kanonik żali się, że z okien kamienicy Barszczowskiej (podobnoś w jednej z ulic, na których miejscu stoi dzisiejszy ratusz), Turcy z głośnym śmiechem szydzili z tej ceremonji. Zimorowiez zaś powiada, że pytali o cel tego nabożeństwa, a kiedy im powiedziano, że lud modli się o pokój, pochwalili te modły jako zbawienne, lecz „jako ludzie cielesni i podli, do dziewcząt strojnych, idących z procesją, zęby wyszczerzali i gospodarza obligowali, aby owemu orszakowi kobiet kazał przyjść przed ich oblicze“. Mogło było przyjść do wielkiej awantury, ale sprytny gospodarz odwrócił niebezpieczeństwo, dając znać, że nakryto do stołu.
Dnia 4go października, we wtorek, przybyli komisarze tureccy Defterdar i Nissangi, wraz z olbrzymim Tatarem Batyr-Agą konno po okup umówiony. Poczęstowano ich konfiturami i tytoniem, ale gdy spostrzegli, że nie wyliczono im całej umówionej sumy, podnieśli krzyk wielki i ucichli dopiero, gdy w towarzystwie pp. Morsztyna i Konarzewskiego przybył Aga sułtański i oświadczył, że pasza kontentować się postanowił byle jaką na razie sumą,, żądając tylko, dwunastu zakładników za resztę kontrybucji. Przeciw daniu zakładników powstała ogromna opozycja w mieście, i to nie bez podstawy, widocznem było bowiem, że Turkom spieszno odejść, ze względu na zbliżającą się jesień i na dokuczający im brak żywności. Mogło więc miasto bronić się dalej i mieć otuchę, że nieprzyjaciel bądź co bądź, odstąpi od oblężenia. Sarkano głośno na posłów królewskich i wołano, że Lwów nie na to męztwem swoich obywateli całą Rzeczpospolitą zasłonił, by teraz synów swoich miał dawać w niewolę. Przemogły wszakże przedstawienia komisarzy królewskich, i chodziło już tylko o to, kto ma być zakładnikiem? Konsulowie Zimorowicz i Gąsiorowski ofiarowali się pierwsi, dla dobrego przykładu; sprzeciwili się wszakże ławnicy temu, by miasto pozbawionem być miało pierwszych swoich filarów. Wystąpił tedy z pomiędzy nich pierwszy Andrzej Szymonowicz, z zawodu lekarz, i „zagrzany ogniem uczciwej duszy, miłość ojczyzny przenosząc nad wszystkie domowe wygody, ofiarował się na dobrowolne wygnanie“. Za jego przykładem poszedł drugi ławnik, Jan Studnicki — gdy zaś ofiary jego ze względu na jego wiek sędziwy przyjąć nie chciano, dał syna na swoje miejsce. „Z niższych gminów“ nikt nie zgłosił się dobrowolnie, przedsięwzięto tedy wybór, i wybrani (według Zimorowicza) z Polaków Andrzej Dobrzycki, księgarz, i Edward Neneka Menke; z Ormian Gabryel Bernatowicz i Jakób Jaśkiewicz; z Rusinów Stefan Ławrysiewicz i Piotr Afendyk; nakoniec dwaj żydzi, których nazwiska nie są podane, Jan Czechacki i Jakób Nyrka.
Jan Czechacki miał syna Franciszka, który ukończywszy nauki w Padwie powrócił był niedawno z podróży zagranicą, i osiadłszy jako lekarz w ojczystem mieście, dopiero co ożenił się był z Anną, córką Marcina Anczowskiego, konsula. Pomimo pięknej przyszłości jaką miał przed sobą, i silnych węzłów, łączących go z domem, młody ten człowiek postanowił nie opuszczać ojca i dobrowolnie przyłączył się do zakładników, jakkolwiek liczba ich była już uzupełnioną. Zimorowiez przytaczając ten piękny przykład miłości synowskiej dodaje, że młody lekarz potrzebnym był bardzo i pomocnym towarzyszom niewoli. Nazajutrz, 5go października, wśród powszechnego płaczu zakładnicy pożegnali się z rodzinami, i komisarze królewscy oddali ich Turkom.
Nikt nie spisał dziejów ich niewoli, wiadomo tylko, że trwała ona długo. Trzymali ich Turcy w Kamieńcu, gdzie obchodzenie się z nimi bywało różne. Ilekroć Polacy zabierali się do odebrania twierdzy, wtrącono ich do ciemnicy i grożono im śmiercią. W archiwum miejskiem powinneby znaleść się ślady, kiedy złożono resztę okupu, i kiedy też, w skutek tego, zakładnicy wrócili do domu.
Dnia 6go października odeszły nakoniec wojska oblęgające miasto. Przodem powieziono działa, za niemi ruszyli Turcy, po skrzydłach Kozacy i Wołosza, Tatarzy w tylnej straży. Ci na odchodnem zapalili kościółek św. Piotra i Pawła, na znak innym hordom, grasującym po kraju. W jedenaście dni później stanął traktat buczacki.
Mimo unii cerkwi wschodniej z kościołem rzymskim, ogromna przepaść dzieli młodzież poświęcającą się stanowi duchownemu w jednym i drugim obrządku. Nie mówię tu bynajmniej o różnicach i sporach politycznych, socyalnych i językowych, któremi od trzydziestu lat uprzyjemniamy sobie nawzajem życie we wschodniej Galicyi. Polityka mi. obmierzła a przytem odgrywa ona w codziennej rzeczywistości bardzo podrzędną rolę. Człowiek jest najpierw człowiekiem, t. j. istotą rozumną i posiadającą apetyt, jakoteż pragnienie, później zaś dopiero uczą go azbuki i postu, bądź według gregoryańskiego, bądź według juliańskiego kalendarza. Otóż różnica, o której mówię, daje się spostrzegać głównie z tego ogólno ludzkiego punktu widzenia, zwłaszcza jeżeli zważymy, że do rzeczy ogólno-ludzkich zaliczają dawni i nowi uczeni także i płeć piękną, a tylko poeci w chwilach dobrego humoru nadają jej stanowisko nadziemskie, obłoczne, niezgodne z najkardynalniejszemi prawidłami fizyki. Powiem nawet, że nie ma punktu bardziej ogólno ludzkiego, jak punkt ogólno-żeński — „das ewig Weibliche“ Getego — a z tego to właśnie punktu, jakże inaczej przedstawia się młodzieniec w czarnej sutannie, w miarę jak opasany jest czerwonym pasem, lub czarnym! Czerwony pas[6] z daleka już znamionuje indywiduum, które przez całe życie swoje dla niewąsatej połowy rodzaju ludzkiego będzie miało, lub mieć będzie powinno, znaczenie czysto duchowne, moralne, fizycznie nieuchwytne — indywiduum, które do grobowej deski znać będzie jeden tylko pantofel, a mianowicie, pantofel Ojca świętego! Gdybym był panną na wydaniu, ściskałoby mi się serce na widok tej czerwonoprzepasanej falangi, sunącej parami z semjnaryum na uniwersytet. Zupełnie inne uczucia budziłby we mnie hufiec o czarnych pasach. Alumnus ruski już powierzchownością swoją różni się od łacińskiego. Kroczy on gromadniej chodnikami, nogami zamaszyście odrzuca sutanę, i bezpiecznie jest z daleka ustąpić mu z drogi, bo pochód jego podobnym jest do natarcia ciężkiej jazdy, roztrącającej i przewracającej wszystko przed sobą. Czuje on wartość swoją, jest bowiem owym gościem najpożądańszym w każdym domu, gdzie są panny: jest epuzerem par excellence. Nim się wyświęci, może, a najczęściej musi się ożenić, bo perspektywa chudej kanonii bardzo tylko wyjątkowo przysparza zwolenników celibatowi.
Szczególnie w rodzinach księży unickich, zamieszkałych na wsi, gdzie mało jest kawalerów na ożenienia, pojawienie się „alumnów“ w czasie świątecznym lub wakacyjnym jest wypadkiem wielkiej wagi, a im bliżej alumnusowi do czwartego roku teologii, t. j. do tego momentu, w którym ma wstąpić jednocześnie w stan małżeński i kapłański, tem bardziej doniosłość tego wypadku przenosi doniosłość wypowiedzenia wojny wschodniej, lub zamachu stanu we Francyi. Za dawnych czasów, kiedy wymagania pod względem potrzeb i wygód życia były o wiele skrom niejszem i, niż dzisiaj, kura gotowana w mleku uchodziła za nielada wybryk gastronomiczny. Na przyjęcie alumnów z czwartego roku przyrządzano ten specyał. Dziś przyjęcie bywa więcej zbliżonem do ogólno europejskich pojęć kulinarnych, ale zresztą nic się nie zmieniło w stosunkach, a w odleglejszych zakątkach utrzymało się jeszcze nie mało dawnych zwyczajów, za pomocą których kawaler i panna dawali sobie do poznania, czy będzie z nich para. Ponieważ atoli opowiadanie niniejsze nie jest traktatem o przedmatrymonialnych ceremoniach kleru unickiego, więc odkładam na inny czas ogólniejsze uwagi o tym przedmiocie, a przystępuję do rzeczy. Muszę zapowiedzieć z góry, że to co mam do opowiedzenia, mogłoby było równie łatwo wydarzyć się na Mazurach, jak i na Rusi i że bohaterem mógłby być leśniczy, urzędnik, dzierżawca i t. p. tak dobrze, jak ksiądz unicki. Jedyną wschodnio-galicyjską właściwością jest tu tylko mieszanina językowa, którą zmuszony będę wprowadzić w dyalogach, i za którą z góry przepraszam niegalicyjskiego czytelnika. Zdaniem mojem wszakże wszystko co pojawia się w rzeczywistości, godnem jest zanotowania w druku, z czasem bowiem ludzie zaczną zapewnie lepiej pisać historyą niż to czynią dzisiaj, a wówczas pożądanemi im będą takie notatki, rzucające światło na stosunki, obyczaje, wyobrażenia i narzecza epok, które szybko przemijają i zmieniają się, jedna po drugiej. Toż w oczach naszych, co dziesięć lat tyle się zmienia, że ludzie czterdziestoletni mogą trzydziestoletnim opowiadać o rzeczach, których ci i śladu nie widzieli, a których tam ci byli naocznymi świadkami! Na tej zasadzie, oddaję głos mojemu przyjacielowi, p. Aitalowi Budzickiemu.
— Ten ks. Borodajkiewicz — powiadał mi p. Budzicki w ciągu naszej rozmowy, dał mi się we znaki dwa razy w życiu. Poznałem go podczas wakacyi, które przepędzałem na wsi, w towarzystwie kilku kolegów. Pewnego wieczora pojawił się niespodzianie na kolacyą i na nocleg. Miał siedm stóp wzrostu, odpowiednią szerokość w barkach, a w kieszeni fajkę niemniej zastosowaną do wzrostu. Po kolacyi zakwaterowano go w naszym kawalerskim pokoju, gdzie właśnie nie bez smętnych rozmyślań przypatrywaliśmy się ostatniej paczce Szwarzdraikenig’u[7], już nadpoczętej; bo to i do miasta daleko, i słota na dworze, i finanse studenckie nie znoszą częstego odnawiania zapasów, i nakoniec jak tu wytrzymać na wsi bez tytoniu?
— Macie tytoń chłopcy? zagadnął dobrodziej, nie czekając odpowiedzi, sięgnął po paczkę, wydobył swoją półgarncówkę z zanadrza, i począł ją ładować bez miłosierdzia. Boleść odjęła nam mowę...
Ksiądz oddarł kawałek papieru od paczki, zapalił lulkę, pa-paknął mocno kilka razy, i rozsiadłszy się wygodnie na łóżku, a nie odejmując przytem ręki od naszego szwarcdrajkenigu, począł nas bawić rozmową. Uszanowanie dla dostojeństwa kapłańskiego i starszego wieku nie pozwalało nam rzucić się do stołu i odebrać naszą własność, ale na widok, jak ona szła z dymem,, smętnieliśmy coraz bardziej i nie zwracaliśmy oczywiście na słowa księdza proboszcza takiej uwagi, na jaką one zasługiwały. O ile przypomnieć sobie mogę ze względu na ówczesny stan mojego umysłu, z opowiadania ks. Borodajkiewicza wynikało, że jest wdowcem, że ma nie złą parafię, i nie wymagającą snać wielkiej mozoły, albowiem proboszcz bywa często bardzo u Kapucynów w Przedborzu i pomaga im spełniać rozmaite funkcye kościelne. I tak, między innemi, miał kazanie w ich kościele, ale ponieważ wdział przy tej sposobności komżę łacińską a konsystorz unicki dowiedział się o tem, więc skazano księdza na rekolekcye, albo na zapłacenie 50 zł. grzywny.
— To też jadę właśnie do nich, niech płaca; ja przecież nie będę za nich siedział ani płacił!
O ile sentencja ta była słuszną i trudną do odparcia, o tyle mniej, podobało nam się, to, że dobrodziej wygłosiwszy swój argument z emfazą, i dodawszy mu nacisku wypukaniem armstronga, z którego palił nasz tytoń, zabrał się na nowo do nakładania fajki! Robiło nam się na przemian zimno i gorąco, ale nie było rady — reszta naszego drajkenigu, znikła w tej glinianej przepaści, a gość nasz wyćmiwszy ją do szczętu, położył się spać i wkrótce chrapał jak fagot lwowskiej „Harmonii“.
Z goryczą w sercu zebraliśmy proch, który został w papierze, i nasypaliśmy go do naszej stambułki, która obok księżej wyglądała tak, jak ruski wikary obok łacińskiego arcybiskupa. Zapaliliśmy ją i podając ją sobie w kółko, more academico, do pociągnięcia choćby jednego szluka[8], dumaliśmy, jako prawdziwi Rusini, nad naszą biedą, nie myśląc o tem, jakby jej zaradzić. Wtem nie pamiętam już który z nas, ale pewno taki, co musiał mieć w sobie przymieszkę krwi obcej, spostrzegł dwa sznurki zielone, wiszące aż na ziemię z kapoty ks. Borodajkiewicza, złożonej na krześle. Sznurki takie, dla rzeczoznawcy, zwiastują niemylnie obecność kapciucha, z tytoniem, lub bez tytoniu. Kolega mój podsunął się na palcach i — o radości! z głębi kapoty paróchialnej wyłonił się kapciuch kolosalnych, odpowiednich fajce rozmiarów, zrobiony z pęcherza, który musiał być dawniej własnością mamuta, albo innego olbrzyma przedpotopowego. Kapciuch ten napchany był draikenigiem, ale nie takim, jak nasz, draikenigiem Extrafein, erste Sorte, żółciutkim jak wosk, cieniutkim jak włos, a wonnym jak myrra niebiańska!
Na prędce i po cichu odbyliśmy radę wojenną, na której stanęło: 1mo że antecedenye, których byliśmy świadkam i, jakoteż duch opowiadań, któreśmy słyszeli, nie pozwalają ani na chwilę przypuszczać, ażeby ks. Borodajkiewicz kupił sobie tak wyborny tytoń, ale że skarb przez nas znaleziony pochodzić musi albo od OO. Kapucynów w Przedborzu, albo od X. dziekana w Lachowicach, gdzie zapasy są niewyczerpane, a więc, że: 2do zupełnie godziwą jest rzeczą, byśmy stratę naszą powetowali na treści kapciucha. W wykonaniu tej uchwały, wysypaliśmy tytoń w dużą torbę z papieru, a próżny pęcherz nadęliśmy, i zawiązawszy go mocno sznurkiem, aby powietrze nie wyszło, włożyliśmy go napowrót w kieszeń kapoty.
Nie musiał atoli ks. Borodajkiewicz być mściwego usposobienia, albo też nie prędko, jeżdżąc po gościnie, zaglądał do własnego tytoniu, a tym sposobem nie mógł wiedzieć gdzie i kiedy wyrządzono mu psotę — albowiem nietylko nie miał żalu do mnie, lecz nawet zaszczycał mię później nadzwyczajnem swojem zaufaniem. Zaraz następnej zimy, kiedyśmy właśnie kuli w muzeum[9] — a byłem już wówczas teologiem czwartego roku — zapukało coś do drzwi i wsunęła się kolosalna postać, pamiętna mi z owego słotnego wieczoru na wakacyach.
— Jest tu Budzicki? — zapytał ks. Borodajkiewicz.
— Jestem! Ksiądz zrobił wskazującym palcem prawej ręki i giest przyzywający i wyprowadził mię na kurytarz.
— Żurawiński jest? — Żurawiński, był to jeden z moich kolegów, między którym a ks. Borodajkiewiczem, o ile wiedziałem, nie zachodziły żadne stosunki znajomości, sąsiedztwa, ani przyjaźni. Miał on starszego brata, który niedawno wyświęcił się był na księdza. Wszystko to razem nie przedstawiało najmniejszego powodu, dla któregobym był miał zanegować istnienie Żurawińskiego,
przyznałem tedy bez ogródki, że jest, i że w tej chwili znajduje się w muzeum.
— No, to dobrze — odparł ksiądz — przyjdźcie dziś do mnie obydwaj po południu, o 4tej godzinie, do hotelu pod „Czerwonym Jeleniem“. Jest tam i moja córka. Ale przyjdź i przyprowadź z sobą koniecznie Żurawińskiego. Pamiętaj, koniecznie!
Kto zna potulną ruską naturę, ten nie będzie się dziwił, że nie omieszkałem wykonać polecenia, powtarzanego z taką usilnością przez osobę poważania godną, jakkolwiek mającą słabość do cudzego tytoniu. Żurawiński dał się namówić bez trudności, i odbywszy jeszcze poprzednio, po wielkiem błocie, asystę przy jakimś pogrzebie, pojawiliśmy się o 4tej po południu w hotelu pod „Czerwonym Jeleniem“, którego nazwa sama już wskazuje, że nie należał do pierwszorzędnych. Wskazana nam pokój na końcu kurytarza, do którego wszedłszy skonstatowaliśmy najpierw, że jest bardzo ciemny, po bliższem rozpatrzeniu się zaś nabyliśmy przekonania, że prócz stołu, kanapy, pieca i łóżka, nie zawiera nie 1 nikogo. Nakoniec w odległym kącie, odkryliśmy okno w głębi grubego ’m u ru, umieszczonego tak wysoko, że gwoli łatwiejszego przystępu w zagłębieniu znajdował się wysoki gradus. Na tem oknie siedziała panna, której kształty i policzki świadczyły o dobroczynnym wpływie wiejskiego powietrza na jej zdrowie. Siedziała, jak mówię, ale ponieważ mimo gradusa okno było, jeszcze zawsze — bardzo wysokie, i nie dostawała nogami do ziemi, więc bambałamkała[10] niemi w powietrzu z ujmującą naiwnością.
— Aha! to panowie! — odezwała się do nas, z równym powyższemu ruchowi sans façon.
Przyzwyczajony do form mniej prostodusznych i patryarchalnych, uważałem za potrzebne oświadczyć że jestem Budzicki a to mój kolega, Zurawiński.
— To nic! — odparła nimfa bambałamkając dalej nogami.
Spojrzeliśmy po sobie, nie wiedząc czy martwić się — czy radować z powodu, że „to nic!“ — a jeszcze bardziej nie wiedząc, co począć dalej, i pocośmy tu właściwie przyszli. Z kłopotu tego wybawiła nas urocza bogini, przebywająca na wysokościach okna.
— Proszę panów siadać; tatko zaraz przyjdzie. Ale... chachacha! tam musi być wielkie błoto w mieście bo strach, jak się panowie zatałapali!
Posiadaliśmy i przyznaliśmy że jest wielkie błoto. Nie mogliśmy także zaprzeczyć oczywistemu faktowi, żeśmy się strasznie „zatałapali“. Po tej wymianie zdań, brakło nam wszakże dalszego wątku, i była wielka cisza dokoła, wśród której „tatko“ ciągle jeszcze nie nadchodził i sytuacya stawała się coraz trudniejszą do wyjaśnienia. Dwóch alumnów w długich rewerendach i zabłoconych butach, siedzących na łóżku z niezmiernie zażenowanemi minami, i panna, nakształt pyzatej bardzo kukułki, umieszczona w \ysoko, wysoko, na oknie — a zresztą głuche milczenie: oto rebus, nie łatwy do rozwiązania. Snać atoli księdzówna widziała w swojem życiu więcej zaambarasowanych alumnów, niż my panien tak wysoko siedzących, przyszła nam bowiem znowu w sukurs.
— To jest pan Żurawiński! — rzekła wstrzymując jedną nogę, a drugą bambałamkając wprost ku memu koledze. — A, ja znam pańskiego brata! — Nim Żurawiński, zaczerwieniony po same uszy zdał sobie w duchu sprawę z możliwej doniosłości tego faktu, że p. Borodajkiewiczówna zna jego brata, i nim na tej zasadzie zdobył się na jaką odpowiedź, otworzyły się w końcu drzwi i wszedł ksiądz proboszcz.
— No dobrze, że jesteście! Kelner daj no wina!
Kelner jak gdyby czekał z winem za drzwiami, przyniósł najpierw butelkę, potem wyszedł i wrócił po chwili niosąc nadtłuczony kieliszek, potem znowu wyszedł i wrócił niosąc nadtłuczoną lampkę, a ponieważ w pokoju znalazła się — wyszczerbiona także szklanka od wody, więc serwis był skompletowany i garson wyszedłszy, nie wracał więcej. Butelka nie była pełna, ale ksiądz proboszcz nalewał tak ostrożnie, że wystarczyło dla wszystkich. Zjawisko to nie rzadkie na Rusi, wszak fundusz wdów i sierot po księdzach dajmy na to, czy chce czy nie chce musi wystarczyć, tylko że oczywiście, ze względu na cyfrę dzielnika, iloraz jest bardzo znikomy. Tak było i z winem przy tej okazyi, i mogę pomijając kwestyą jakości zapewnić, że przynajmniej ilość była nieszkodliwą. Piliśmy tedy i słuchali opowiadań ks. proboszcza kulminujących w tem, że potrzeba umieć sobie postępować z parafianami, ażeby parafia mimo szczupłej kougruy niosła dochód przyzwoity, że właśnie ks. Borodajkiewicz u siebie w Lipniczanach zastosował ten system z dobrym skutkiem, i że nakoniec robi to wszystko nie dla siebie, ale dla swego ewentualnego zięcia, któremu ma zamiar odstąpić parafią, sam zaś osiędzie na dewocyi w Podborzu. Dowiedzieliśmy się nakoniec, że ku takiemu przeniesieniu prebendy na zięcia, bardzo mu pomocny będzie dobra znajomość, w jakiej zostaje z najprzewielebniejszym ks. pasterzem dyecezyi, jakoteż z dziekanem kapituły, i z kolatorem, od którego zależy prezenta.
Już sam fakt częstowania winem obudził był we mnie podejrzenie, że zanosi się na coś niedobrego. Niepokój mój wzrastał w miarę, jak ks. Borodajkiewicz rozwinął swoją swadę. W tem mówca powstał, zbliżył się do mnie, i wykiwał mnie palcem z pokoju na kurytarz.
— No, moja córka; a co? — zagadnął mię znienacka. Namyślałem się, czy powiedzieć kompliment, i jaki, ale ksiądz, nie czekając odpowiedzi, prawił dalej:
— Ten Zurawiński, wiesz? jego brat starał się o moją córkę. Otóż powiadam: kiedy jeden zaczął, i to starszy, to niech młodszy skończy. Ja, widzisz, sam dla siebie nic nie potrzebuję; dam mu bryczkę i konie, a znam się dobrze z biskupem, z dziekanami i z kolatorem, to oni mu dadzą Lipniczany; ja sobie osiądę u tych mnichów w Podborzu, oni mię lubią, bo wiesz, tak wysoko jak ja wezmę: Wicznaja pamiat, to nikt nie potrafi, chyba jeden diak w Kutyskach, ale musi wprzód wypić kwartę wódki. Powiedzże Żurawińskiemu, niech się bierze do rzeczy. Tu w zapusty będzie bal ruski, i ja przyjadę z córka, pamiętajże abyście byli obaj z Żurawińskim, to dobijemy targu!
Wróciliśmy do pokoju, pożegnaliśmy się z gospodarzem i z panną i wróciliśmy do seminaryum, a jeszcze; nie przyszedłem do siebie z osłupienia, w jakie mig; wprowadziło to niespodziane narzucenie mi tak delikatnej misyi dyplomatycznej. Nie było wszakże rady, prosta uczciwość nakazywała mi wyspowiadać się przed Żurawińskim, jaki był właściwie cel naszej wizyty pod Czerwonym Jeleniem. Nie wiem dlaczego — ale rozgniewał się na mnie okropnie i zwymyślał mię w sposób nieuczciwy, a co więcej, wszyscy koledzy stanęli, po jego stronie, i cierpiałem dłużej i więcej niż wówczas, kiedy nam ks. Borodajkiewicz wypalił tytoń. Bóg świadkiem, że cierpiałem niesłusznie. Jużci to z jednej strony prawda, że alumnus na czwartym roku teologii ma w czem wybierać, i że podobne narzucanie mu towaru ubliża jego godności. Ależ z drugiej strony, nietylko księdzu, lecz i każdemu innemu śmiertelnikowi pilno się jakoś dzieje, gdy dorosła córka, przez dłuższy czas nie może doczekać się męża. Nie dziwnego, że chwyta się w takich razach zbyt obcesowych sposobów. Zresztą,, ja byłem zupełnie niewinnym w tej sprawie, albowiem Bóg świadkiem, że nie domyślałem się, jaki był cel zaprosin pod Czerwonego Jelenia. Bądź co bądź, nasłuchałem się tylu wymówek, że nie miło mi było nawet wspomnieć o ks. Borodajkiewiczu, a jeszcze mniej, spotkać się z nim osobiście. Nie minęło mię to atoli.
Zaledwie zaczęły się zapusty, pewnego razu, idąc przez miasto, uczułem potrącenie łokciem. Obejrzałem się i ujrzałem spiętrzoną nademną okazałą postać ks. parocha z Lipniczan.
— A co, Żurawiński? — były pierwsze jego słowa.
— Ta.... nic! — odparłem.
— Ale czy będzie na balu? — Nie wiem... jakoś zdaje mi się nie ma ochoty.
— Słuchajno, może jemu potrzeba butów? Ja mu dam pieniędzy! — Ej nie, on ma buty — odparłem, nie umiejąc sobie jeszcze wówczas zdać sprawy z patryarchalnej prostoty, jaką tchnęła ta propozycya.
Faktem jest, że nie uśmiechnąłem się nawet, bo też wówczas wcale mnie nie było do śmiechu. Drżałem na myśl, że ksiądz gotów mi wetknąć piątkę, ażebym ją zaniósł Żurawińskiemu na buty, i malowałem sobie w czarnych kolorach burzę, jaką to wywoła w całem seminaryum. Młodsza dorastająca generacya w wyobrażeniach swoich odbiegła już była wówczas znacznie od starszych, i nie umiała pogodzić się z ich sposobami myślenia i działania w podobnych kwestyach. Muszę tu zwłaszcza dodać, że należałem do kółka „arystokratycznego“ między alumnami, równie jak Żurawiński, tj. do młodzieży pochodzącej z rodzin zamożniejszych, lub co na jedno wyjdzie więcej wykształconych. Mieliśmy przytem innych kolegów, którym prezent pary butów ze strony przyszłego teścia wydałby się był rzeczą nietylko naturalną, ale owszem, bardzo pożądaną.
Na szczęście moje, ksiądz nie obstawał przy swojej ofierze, ale odszedł powtarzając tylko:
— Pamiętajże, abyście byli na balu, i aby był Żurawiński!
Nadszedł nakoniec i wieczór balowy. Kończyłem studja, i potrzeba mi było samemu rozpatrzyć się między pannami, bo nie spodziewałem się zostać biskupem, a sam człowiek nie da sobie rady na parafii, zwłaszcza w jakim odległym zakątku, gdzie świat deskami zabity. Wdziałem tedy strój cywilny, tj. frak i białą, krawatkę, i poszedłem tańczyć, w nadziei, że wytańczę sobie połowice. Żurawiński oczywiście nie dał się namówić, ale natomiast towarzyszył mi inny kolega, niejaki Kruchot.
Zaledwie przetańczyliśmy „perszu trasawyciu“ (pierwszą polkę tremblante) — stałem właśnie niedaleko bale tu — gdy uczułem znajome mi już trącenie łokciem.
— A co jest Żurawiński? zapytał mię ks. Borodajkiewicz.
— Nie, Żurawiński nie chciał przyjść — odparłem zaambarasowany, i ażeby czemkolwiek zabarwić fiasco mojej misji, dodałem bezmyślnie, — ale jest... Kruchot..
— Kruchot? A czy nie z tych Kruchotów co są w Złoczowskiem?
— Z tych podobnoś...
— Toż daleka moja familja! Przyprowadź że go tutaj!
Przyprowadziłem Kruchota, oderwawszy go z trudnością od pewnej panny, do której stroił koperczaki.
— To pan Kruchot! zawołał ksiądz, i wyrecytował snu na palcach całe drzewo genealogiczne, z którego wynikało, że rodziny Kruchotów i Borodajkiewiciów złączone są od wieków węzłami powinowactwa, nie tak bliskiemi atoli, by to przeszkadzało zawiązaniu nowych.
— No napijecie się: wina? była konkluzya. Trudno było odmówić. Wino było lepsze, niż pod Czerwonym Jeleniem. Bogu dzięki, nie było go dużo — Bogu dzięki, powiadam, bo i mnie i Kruchotowi spieszno było do panien. Nimeśmy się atoli uwolnili, ksiądz wziął jednego i drugiego z nas za plecy, i obracając nas jednym ruchem potężnych swoich ramion ku sali, rzekł:
— Widzicie, to jest moja córka: ot tam, siedzi pod oleandrem! (Sala przystrojona była oleandrami.) Pamiętajcie, abyście z nią tańczyli!
Kuda tam tańczyli! Kruchot upatrzył sobie już; był swoją tancerkę na cały wieczór, a i ja muszę się przyznać do czegoś podobnego. Mam wprawdzie miękkie serce, i żal mi się robiło biednej panny, która ciągle siedziała pod oleandrem (i dosięgała nogami ziemi tym razem), a jako nie zbyt urodziwa, przede wszystkiem zaśniezbyt młoda, ciągle sprzedawała pietruszkę. Ale właśnie ta sama miękkość serca ciągnęła mię w wyższym stopniu w inną stronę, zaś niegodziwy Kruchot w zatwardziałości swojej ani spojrzał na pannę Borodajkiewiczównę. Ksiądz spostrzegł to oczywiście, i przychwyciwszy mię znowu koło bufetu, zapytał:
— A cóż ten Kruchot? pił wino a nie tańczy?
Jak tu się wykręcić od tak kategorycznej interpelacyi? Jakkolwiek kandydat na chrześciańskiego księdza, gotów byłem wezwać na pomoc wszystkie bożki pogańskie, ażeby mi pomogły wybrnąć z kłopotu. Wtem jeden z tych bożków, mianowicie Mars, zesłał w pobliże moje pół tuzina najwaleczniejszych swoich synów, w postaci oficerów c. k. armii. Spostrzegłem między nimi jednego porucznika, którego znałem przypadkiem. Natchniony genialną myślą, udałem, że nie słyszę wymówki księdza proboszcza, i zwracając się ku oficerowi, odezwałem się:
— Guten Abend; verzeihen Sie Herr oberlieutenant! Herr Oberlieutenant Waclawiczek — dodałem, robiąc ręką giest ceremonialny — Geistlicher Herr Borodajkiewicz g. k. Pfarrer aus Lipniczany; hat eine sehr schöne Tochter....
— Ja, meine Tochter, zawołał ksiądz, jak w ekstazie. Sehen Sie? Dort sitzt, unter Oleander!
Minęły zapusty, minęła zima, wiosna, lato i jesień, minęło półtora roku.
Z początku, z mimowolną trwogą, przypominałem sobie od czasu do czasu ks. Borodajkiewicza, ale nie widywałem go nigdy, a później ożeniłem się, przybyły mi nowe i gorsze kłopoty, i zapomniałem o tamtym zupełnie.
Aż znowu pewnego razu, idąc ulicą, poczułem trącenie łokciem, które mi przypomniało studenckie czasy, tak jak czasem dawno, niesłyszana nuta, albo woń pewna, albo widok pewnej okolicy, pewnych chmur i blasków na niebie, budzi w naszej duszy obrazy dalekiej przeszłości.
— Wiesz? wydałem córkę zamąż! przemówił do mnie ks. Borodajkiewicz.
— A... za kogo? spytałem machinalnie; z mina nieco zdziwioną z powodu tak horaeyuszowskiego, in mediis rebus, zawiązania rozmowy.
— Za prowizora w Dziwaczowie! odparł, wpatrując się we mnie, jaki też efekt sprawi ta wiadomość na mojej fizyonomii. Po chwili twarz jego przybrała jakiś wyraz filuternie tryumfujący, przytknął tajemniczo dłoń do ust, i huknął mi w ucho:
— Musiał ją wziąć!
Kochany przyjacielu! Z listów twoich widzę z przyjemnością, że musi Ci się nieźle powodzie, upominasz się bowiem z niezwykłą natarczywością o obszerne sprawozdanie z wypadków mojego życia, o których ci w ciągu ostatnich dwóch lat w krótkości donosiłem. Ciekawość tego rodzaju nie jest właściwą ludziom, którzy mają wiele kłopotów na głowie. Nie myśl, broń Boże, ażebym przypuszczał, że w poczciwem Twojem sercu i największe kłopoty byłyby zdolnemi zatrzeć pamięć o dawnym przyjacielu, i zmniejszyć zajęcie się jego. losem.
To wszakże przyznasz, że w biedzie człowiek ma zaledwie czas dowiadywać się niejako tylko w telegraficznem streszczeniu o interesach najbliższych swoich przyjaciół, a bynajmniej nie ma pociągu do słuchania długich i nudnych historyj, źle opowiedzianych. Dla tego to długie powieści, w których na łokieć zdarzeń przypadają dwie mile gadania, postaciowania, charakteryzowania, mają powodzenie tylko w Anglji, gdzie taki szerokopłynny autor znajdzie zawsze dla swojego dzieła krocie nabywców, których stać na to aby ich nudzono. W naszej biednej Polsce nawet sam Thackeray nie znalazł uznania; jego „Jasełka Próżności“ nie zwróciły najmniejszej uwagi na siebie, a co się tyczy Dickensa i polskiego przekładu jego „Klubu Pickwicka“ wiem z najlepszego źródła, że dotychczas sprzedano dwa egzemplarze, i to dla biblioteki następcy tronu, który będąc powołanym do panowania nad Polakami, chciał zapoznać się z ich językiem. Powiadam, że z tego, co ci doniosłem o mojem ożenieniu,, powieściopisarz angielski zrobiłby wyborną Christmas-Story. Być może, ale na to potrzeba najpierw powieściopisarza, sama zaś historja, opowiedziana przezemnie, mogłaby i angielską flegmę wystawić na zbyt ciężką próbę. Znasz mój talent w tej mierze — wszak pamiętasz, że nie osiągnąłem, stopnia doktorskiego z tego jedynie powodu, iż rozprawa, którą miałem napisać w celu uzyskania dyplomu, pęcmała mi (jak mówią w Galicji) pod piórem tak, iż spisałem ośmdziesiąt arkuszy bitego pisma i na ośmdziesiątym odbiegłem tak daleko od przedmiotu, o którym traktować miałem, że musiałbym był napisać najmniej drugich ośmdziesiąt arkuszy,, by raz nakoniec zacząć mówić o rzeczy, poruszonej w tytule, i przekonać profesorów uniwersytetu berlińskiego, że nie kwalifikuję się na doktora „wszelkiej bałamutności“ i połączonych z nią sztuk niedozwolonych. Zrezygnowałem, jak wiesz, z przedsięwzięcia, a i teraz zrezygnowałbym chętnie z dalszego ciągu niniejszej gadaniny, gdybym Cię nie znał i nie wiedział, że uparłszy się raz, postawisz, na swojem, i zmusisz mię do pisania. Będę się tedy starał być ile możności zwięzłym, i zaczynam.
Wiesz, ze jestem szlachcicem z Poznańskiego, a wychowańcem uniwersytetu berlińskiego. Wiesz, że przed dwoma laty wypadki zmusiły mię przesiedlić się do Galicji, z 38 latami na grzbiecie, i 80.000 talarów majątku w kieszeni. Wiesz, że aż do tego czasu byłem, najpierw młodym, a później starym kawalerem, i że od 18go do 38go roku życia kochałem się najmniej 20 razy, i najmniej drugich 20 razy zamyślałem się żenić, a zawsze nieszczęśliwie. Wszystkie istoty, w których się kochałem, albo już były czyjemiś żonami, albo kochały się w kim innym, albo też i bez tych przeszkód nie mogły upatrzeć we mnie ziszczenia swego „ideału“. Te zaś, z któremi chciałem się żenić, lub z któremi mię żenić chciano, po bliższem rozpatrzeniu się przestawały być mojemi ideałami, i — co tam wiele mówić! — stanęło na tem w przyjacielskiej radzie, że chyba już przeznaczony jestem do stanu bezżennego. Powoli, na najgłębszem dnie mojego serca, zacząłem sam godzić się z tą myślą. Nie przeszkodziło mi to wcale, przez czas ośmnastomiesięcznego pobytu we Lwowie, kochać się jeszcze półtora rażą, a raz rozpędzać się do żeniaczki. Ten „raz“ był już nawet bardzo stanowczym razem, i bardzo niewiele brakowało, a opowiadanie moje niniejsze byłoby tylko relacją o bardzo zwykłej przygodzie wiejskiej, pozbawioną najgłówniejszych warunków powieści: bohatera i bohaterki. Panna, którą zamierzałem uszczęśliwić ofiarą mego serca i ręki, miała mnóstwo takich przymiotów, że każdy sam z nich przez się stanowił już doskonałość w swoim rodzaju. Była najpierw cudownie piękną. Oczytana w miarę: ów juste-milieu między sawantką a gąską, który jest szczytem moich marzeń. Umie i lubi ubrać się dobrze, ale nie mówi, nie myśli i nie marzy wyłącznie o strojach. Przytem, rodzina zacna i posag nie do wzgardzenia. Podobała mi się bardzo, bardzo. Otóż studjowałem ją przez parę miesięcy, układałem sobie obraz tego, jak mi z nią będzie w pożyciu codziennem, domowem, i — czy uwierzysz? brakowało mi w tym obrazie zawsze czegoś, z czego sobie nie umiałem zdać sprawy. Musiała to być, przy wszystkich doskonałościach, jakaś mała niedoskonałość, nie wpadająca w o ko, ale psująca harmonję całości. Podczas gdy atoli w ten sposób spekulatywna refleksja nie pozwalała mi jeszcze zrobić kroku na serjo, panna tymczasem podobała mi się coraz bardziej, coraz bardziej. Już głos jej, słyszany z drugiego pokoju, przejmował mię jakimś miłym dreszczem, już nieobecność jej na wieczornem zebraniu wprawiała mię w melancholję, już spacer, ślizgawka, koncert, teatr, gdy nie było panny Anny, były tylko nudnym krajobrazem bez ożywiają’ cego stafażu. Nakoniec, głos wewnętrzny, który m i mówił to wszystko, poczynał coraz bardziej brać górę nad ową negatywną refleksją, pozbawioną wszelkiego namacalnego substratu, i nakoniec, na pewnym wieczorku w czasie przeszłorocznych zapust, na którym spodziewałem się zastać pannę Annę i nie zastałem jej, usiadłem pochmurny i zamyślony w cieniu białej muślinowej firanki u okna, i dozwoliłem tym dwom potęgom, tj. refleksji i głosowi wewnętrznemu, stoczyć w piersi mojej ostatnią, rozstrzygającą walkę. Bój trwał blisko kwadrans, i skończył się zupełną porażką i kapitulacją Im ei pani refleksji. Warunki kapitulacji — opiewały: 1. natychmiast, jutro w południe, oświadczam się o rękę panny Anny. 2. Imć pani refleksja zastrzega sobie, że gdybym się i tym razem nie ożenił, to szanowny Adam Sulima z Drdęczy Drdęcki, skończywszy w Wilję Bożego Narodzenia 39 lat wieku, i przekonawszy się 42 razy o bezowocności swoich zapędów w kierunku matrymonialnym, wyrzeknie się ich raz na zawsze, nabędzie nieruchomość we wschodniej Galicji, osiądzie na niej ze swojemi książkami i będzie się bawił w odludka, siejąc pszenicę i hreczkę i pokazując zdumionym Galilejczykom, co znaczy racjonalne gospodarstwo. Pokrzepiony tem postanowieniem — a wiesz, że miewam postanowienia nieodwołalne, wstałem i wynurzywszy się z po za firanki, wziąłem udział w rozmowie toczącej się w mojem pobliżu.
Czy zgadłbyś, jakie były pierwsze słowa, które obiły się o moje uszy? Posłuchaj!
— Więc panna Anna po deklaracji? — Tak jest, to najnowsza nowina karnawałowa.
— I to z p. Aderkiewiczem! Oświadczył się dziś w pół do pierwszej w południe!
Przeklęty Ormianin wyprzedził mię o całą dobę! Postanowienie moje było powzięte. Masz wiedzieć, że oprócz powyżej przytoczonych, składały się na nie i inne pobudki. M ów iłem, że przywiozłem z sobą do Lwowa 80 tysięcy talarów, czyli 240 tysięcy mark gotówki, co że względu na różnicę między walutą złotą a austrjacką papierową, wynosi około 168.000 guldenów. Otóż, dla człowieka posiadającego tyle gotówki, nie ma niebezpieczniejszego miasta, jak Lwów. Nie możesz jej ukryć, ludzie obdarzeni tu są szczególnym instynktem wietrzenia pieniędzy. Prawie jeszcze nim wysiadłem z dorożki, która mię przywiozła z dworca, obsypany byłem mnóstwem ofert, zabezpieczających mi coraz to korzystniejszą lokację kapitału. Opierałem się, jak mogłem, ale nie wiele mi to pomogło. Dosyć powiedzieć ci, że obecnie mam 10 tysięcy guldenów w jakimś młynie angielsko-amerykańskim, który po polsku mówiąc, nic nie mle — 8 tysięcy guldenów w browarze, który za miast piwa warzy wieczny niedobór, 3 tysiące w drukarni, która wprawdzie drukuje, ale której nikt nie płaci jej rachunków — nakoniec na samem wyjezdnem, złapała mię na 1000 guld. „spółka przemysłowo-handlowa“, której jeden członek zbankrutował na asfalcie, drugi na szkle, trzeci na nafcie, czwarty na narzędziach rolniczych, piąty na handlu zbożem, a szósty na wszystkich tych przedmiotach z kolei i na niektórych innych, poczem stowarzyszyli się i zespolili swoje doświadczenia i — swoje „kapitały“. Dodaj do tego, że jak ci wiadomo, siostra moja Klimcia wyszła przed laty zamąż za p. Klemensa Podjejskiego, obywatela tych królestw podkarpackich. Oboje, tj. pani Klementyna Klemensowa, i p. Klemens Klementynin, mają szczególną manię nabywania zadłużonych majątków, z któremi później nie wiedzą, co począć. Obecnie mają już około 18 wsi, z których, gospodaruj jak chcesz, czy sam, czy wypuść je w dzierżawę, nie wydobędziesz nigdy tyle, ile potrzeba na zapłacenie rat bankowych i innych procentów. Dosyć, że dochody z pierwotnego majątku państwa Klemensów idą w znacznej części na pokrycie tych niedoborów, i poczciwy Klemens jest w ciągłych kłopotach, podczas gdy Klimcia ani myśli o zmniejszeniu stopy, na którą przywykła dom prowadzić. Oczywiście, skorom się pojawił w Galicji, oboje „jak w dym“ do mnie. „Jużci, jako kawaler, nie potrzebujesz nic, a zresztą, pieniądz u Klemensa lepiej będzie schowany, niż w banku lub u ciebie i t. d.“ Mam też — dotychczas — sporo grosiwa w tym „bezpiecznym“ schowku i mogłem z matematyczną pewnością przepowiedzieć chwilę, w której nie będę już miał co chować. Otóż, gdybym się ożenił, ta wieczna apelacja do kawalerskiego braku potrzeb byłaby ustała sam a przez się, ale skoro panna Anna była „już po deklaracji“, jedynym moim ratunkiem było wykonanie postanowienia, powziętego za firanką, a jedyną pociechą moją to, że dopiero 40 tysięcy papierków miałem w „bezpiecznym schowku“ u Klemensa i Klimci.
Zaraz nazajutrz po owem fatalnem fiasco zamysłów moich co do panny Anny, poświęciłem się z szczególną uwagą studjowaniu inseratów pewnego miejscowego czasopisma, którego wydawcy — nawiasem mówiąc — zapatrywali się na moją kieszeń zupełnie tak, jak Klemens i Klimcia, Nie chcę ja zdradzać tutaj tajemnic stanu żadnego ze stronnictw krajowych, powiem ci więc tylko tyle, że odemnie zależało, za jakąkolwiek sumę, począwszy od 6000 aż do 40.000 złr. stać się jedną trzecią częścią, połową, lub całością potęgi, trzęsącej codzień opinjami i nerwami dziesięciu tysięcy czytelników, z pomiędzy których wszelako tylko pewna frakcja — mniejsza o to, jaka — uważa za stosowne wynagrodzić redaktorom ich trudy w drodze przedpłaty, jakkolwiek ci ostatni wykazują w każdym niemal numerze, jak tanio i wygodnie uskutecznić to można za pomocą „przekazu pocztowego“. Ulokowawszy już atoli, jak wspomniałem, jakie takie kapitaliki w parowym młynie, w browarze, w drukarni, w spółce przemysłowo-handlowej, u Klemensa nakoniec i u Klimci, oparłem się zwycięzko tej ostatniej pokusie i zostałem przy pomocy Bożej tem, czem byłem dawniej, tj. biernym jedynie czynnikiem wielogłowej i wielopiórej opinji publicznej. W tym więc charakterze, w inseratach pomienionego organu, odkryłem wiadomość, że jest da sprzedania folwark, położony w najlepszej glebie podolskiej, niezbyt daleko od gościńca murowanego, obejmujący blisko 500 morgów obszaru itd. „Bliższą wiadomość udzieli“ — w galicyjskiem narzeczu udziela się bowiem zawsze „coś“, nie „czegoś“ — udzieli tedy adwokat X. Poszedłem i dowiedziałem się, że mogę nabyć nieruchomość, o której mowa, za bajecznie tanią cenę 45.000 złr. bajecznie tanią powiadam, bo morgi austrjackie są jak wiadomo dwa razy większe od pruskich. Mimo to spróbowałem potargować się, i o dziwo! mecenas oświadczył mi, że w razie wypłaty gotówką, i gdyby pewna, kontraktem nie objęta kwota, wpłynęła do jego kieszeni, cena kupna może być znacznie zniżoną. Nie będę ci opisywał szczegółowo przebiegu rokowań, ani też środków ostrożności, jakich użyłem, ażeby przypadkiem zamiast roli nie kupić samego tylko tytułu dziedzictwa i dziesięciu procesów z wierzycielami i sąsiadami — dosyć, że zapłaciłem wraz z porękawicznem, kosztami intabulacji i td. 40 tysięcy złr. i za tę sumę dla klejnotu wielkopolskich Sulimów uzyskałem grunt na Rusi, nie obejrzawszy go nawet poprzednio. Obok gruntowności mojej w pisaniu, zdziwi cię może taka z mojej strony pobieżność w traktowaniu interesów, ale niechaj ci to wytłumaczy ta okoliczność, że, Klemens i Klimcia odkryli byli właśnie w inne; stronie kraju klucz, oszacowany na 300.000 złr., na którym ciężyły wprawdzie należytości banków wiedeńskich w sumie około pół miliona, nielicząc procentów, ale którego tytuł dziedzictwa można było nabyć za 50,000 złr. i którego wartość mogła podnieść się w trójnasób, skoro tylko „krach“ austrjacki przeminie i skoro ministerjum handlu przestanie być głuchem na przedstawienia, że połączenie Waręża z Oleszycami osobną linją kolei żelaznej jest jednem z najważniejszych zadań ekonomicznych obecnej chwili, i że skarb państwa nie może w pożyteczniejszym celu obciążyć się nowemi zobowiązaniami, jak tylko poręczając akcjonarjuszom tego przedsiębiorstwa półtora miliona, czystego dochodu rocznie. Spekulacje takie nie zawsze wprawdzie chybiają w monarchji austrjackiej, i z całej duszy życzyłem Klemensowi i Klimci powodzenia, ale nie miałem najmniejszej ochoty lokować na tej hipotece owych niezbędnych im 50.000 guldenów, o które natarczywie na mnie nalegali i wolałem czemprędzej kupić kota w worku, niż wrzucić pieniądze w worek, z którego kot już dawno umknął przez znajdującą się w nim dziurę. Przyspieszyłem tedy interes z adwokatem X. i dopiero wytłumaczywszy się na jego zasadzie szwagrowi i siostrze, że „w inny sposób rozporządziłem mojemi kapitałami“, wyjechałem w celu objęcia mojego dziedzictwa. Klimcia oczywiście dostała spazmów, a przyszedłszy do siebie, oświadczyła mi kategorycznie, że przestaje uważać mię za brata; Klemens zaczął przebąkiwać na serjo o potrzebie wyrobienia kurateli sądowej nad moim majątkiem, ze względu na to, iż jestem notorycznym marnotrawcą, ale ten „Bruderzwist im Hause Habsburg“ trwał tylko do dnia 23 listopada tegoż roku, w którym to dniu kościoł katolicki obchodzi święto Klemensa papieża, i w którym dowiedziawszy się, że Klimcia „nie może pokazać się na świat“ dla braku pewnej pary przepysznych szpaków, i pewnego koczyka, który można mieć za bezcen — nabyłem te środki transportowe od frymarczącego niemi ex-rotmistrza i posłałem jej w prezencie.
Wpadłem ci wprawdzie z deszczu pod rynnę, bo Klimcia odkryła nagle, że ten „Adaś przecież ma dobre serce“, i że najstarsza moja siostrzenica zaopatrzoną jest w organ cyrkulacji krwi, równie doskonały, w skutek czego zapragnęła mieć mię swoim zięciem — ale skryłem się w niedostępnem ustroniu moich „dóbr“ i cały zamach spełzł na niczem.
A jednak, w tem niedostępnem ustroniu, dognało mię, najechało mię, w całem dosłownem znaczeniu tego frazesu, moje matrymonialne fatum, w miesiąc później! Jeżeli nie zaśniesz, nim doczytasz tę epistołę do końca, dowiesz się, jakiemi drogami to fatum najeżdża czasem na ludzi.
Folwark „Na Poliku“ — tak brzmi nazwa mojego majątku na mapie katastralnej — należał do klucza Bukowieckiego i sprzedany mi został po części z powodu, iż administracja jego kosztowała więcej, niż wynosił przychód, a po części dla tego, że plenipotent właściciela nie umiał w inny sposób objawić troskliwości swojej o dobro swojego mocodawcy. W gruncie rzeczy, zrobiłem interes wcale nie zły, ale pierwsze wrażenie, jakiego doznałem zjechawszy w te strony, było tak pełne melancholji, że gdybym miał najmniejszą skłonność do samobójstwa, powiesiłbym się był z pewnością nazajutrz po mojem przybyciu. Cała ta okolica w ogóle zdaje się usposabiać mieszkańców do szukania tego rodzaju śmierci — onegdaj bowiem właśnie opowiadał mi starosta, że na 45.000 dusz ludności w jego powiecie przypada co roku 12 — 20 samobójstw przez powieszenie. To też, pod jesień, w każdym potoczku, w każdej kałuży mokną tu — konopie. Ja zajechałem tu pod wiosnę, a na moje przyjęcie meteorologia i geologia wzięły się za ręce, ażeby mi dać poznać wszystkie gorycze wiledżiatury. Daruję ci opis pogody i dróg, jako rezultatu tego przymierza. Panu adwokatowi X. natomiast darować tego nie mogę, że mię zapewniał, iż od gościńca będę miał tylko półtory mili prywatnej drogi do mojego mieszkania. W istocie liczą tylko półtora mili, ale za to mile w tych stronach, chociaż mają tylko trzy kroki szerokości, na długość ciągną się każda po 25 tysięcy kroków. Jedziesz kilka godzin okolicą bezleśną i bezludną, a w końcu widzisz karczmę, i nic więcej — oto widok, jaki się przedstawił moim oczom. Budynki gospodarskie znalazłem w kotlinie za tą karczmą, i były one, jak mi je opisano. w niezłym wcale stanie. Opodal stał rudyment domu mieszkalnego z cegły — tj. sień i cztery przedziałki, przeznaczone na pokoje — wszystko to tymczasowo pokryte słom ą, bez okien, drzwi i podłóg. Ekonom skarbowy mieścił się obok w oficynie plecionej z chrustu i wylepionej gliną. Obiedwie te ubikacje tuliły się do stoku pagórka, z którego wypijały i wysysały wszelką jego wilgoć. Pagórek ten atoli 0 sto kroków dalej, przerwany był szerokim jarem, którego ściany — o dziwo niesłychane w tych stronach! pokryte były krzakami i drzewami. Było sześć brzóz, dwa jasiony, jodła, sosna, mały świerk, mnóstwo tarniny i głogu, a z pomiędzy tego bogactwa przyrody — wyobraź sobie moją radość — wytryskało źródło doskonałej wody, i powstały ztąd strumyk tworzył o paręset kroków za folwarkiem sadzawkę, którą można było odczyścić i zarybić! Wiesz, że nie pojmuję wsi bez drzew i bez wody, pojmiesz tedy, że to odkrycie nie dało mi się rozpłakać na myśl, iż przyjdzie mi pędzić żywot w strasznej pustyni. Ponieważ według warunków kontraktu, pola miały mi być oddane dopiero na św. Jana, obsiane pod moim nadzorem, więc postanowiłem skorzystać z czasu przed objęciem gospodarstwa, ażeby ustronie moje zrobić o ile możności mieszka, lnem. Najpierw tedy, ku wielkiemu zdumieniu całej okolicy, odprowadziłem do sadzawki za pomocą olbrzymiego rowu, wodę spływającą z pagórka i opłukującą ściany domu i oficyn. Następnie zrobiłem wszystko, co można zrobić za pomocą cementu i innych sekretów sztuki murarskiej, za pomocą cieśli, stolarzy, tapicerów i ogrodników, ażeby sobie pobyt w domu uczynić znośnym. Dosyć, że za parę miesięcy niktby był me poznał mojej pustelni. Składa się ona teraz z ładnego wcale „kotażu“ o oszklonym ganku, o czterech pokojach parkietowanych tapetowanych i umeblowanych z komfortem, a połączonych z nowo wybudowaną oficyną za pomocą krytej i oszklonej galerji, która sama jedna zjednała mi na dwadzieścia mil w koło sławę rozrzutnika, oryginała i półwarjata. Posadziłem dokoła mnóstwo drzew, zwłaszcza akacyj, które się prędko rozwijają, i oddzieliłem się kwiatami i bujną zielonością od widoku stajni, stodoły i obory. Wypędziłem żyda z karczmy, za którą płacił 50 guld. rocznie, rozwaliłem tę ruderę i postawiłem natomiast dwanaście schludnych chat dla parobków i ich rodzin, niezbędnych mi tutaj ze względu, iż najbliższa wieś leży o trzy ćwierci mili pocztowej od mojego folwarku. Nakoniec, zakupiłem bibliotekę, złożoną z przeszło tysiąca dzieł, i zaprenumerowałem około dwadzieścia czasopism i innych publikacyj perjodycznych — ze względu zaś na potrzebę innego także pokarm u, wyszukałem klucznicę, poczciwą panią Krzywicką, która gotuje, piecze i smaży tak, że największy smakosz musiałby czołem uderzyć przed jej zdolnościami w tym kierunku, a przytem nie zrzędzi więcej i nie przemienia oficyn w gorsze piekło, aniżeli to koniecznie być musi w jej wieku. Go się tyczy mojego gospodarstwa rolnego, powiem ci to, Bogiem a prawdą, że jeżeli się ma około 50.000 guldenów w listach zastawnych, deponowanych w bezpiecznem miejscu, to człowiek i na 500 morgach gleby podolskiej niekoniecznie potrzebuje umierać z głodu. Prawdziwy głód zaczyna się w tych stronach dopiero, gdy człowiek ma cały klucz, i produkuje więcej niż 1000 korcy pszenicy rocznie — w takim razie bowiem rząd ca, służba, powozy, psy, konie i żydzi zabierają wszystko, a szlachcic widzi bułkę i sztukę mięsa jedynie wtenczas, gdy pojedzie do Tarnopola albo do Buczacza sprzedawać zboże na pniu i wódkę na kartoflisku, albo negocjować pożyczkę w innej formie. Zresztą zakupiłem całe mnóstwo narzędzi rolniczych u Szeliskiego, podczas przeszłorocznej wystawy, napędziłem zaraz po pierwszym miesiącu próby Dublańczyka, którego wziąłem był sobie do pomocy, i w ogóle prowadzę gospodarstwo wzorowe, bo nie gram w inne gry, jak tylko w szachy i w taniego wista, a zamiast z okolicy, sprowadziłem parobków ze Szlązka, gdzie ludek przekonał się już, że ziemia nie da chleba, jeżeli się na niej leży do góry brzuchem.
Pojmiesz zapewne, że pierwotnemu mojemu zamiarowi przemienienia się w kompletnego pustelnika, nie mogłem długo pozostać wiernym. Tylko człowiek chory, lub sterany wielkiemi osobistemi nieszczęściami, może obejść się bez towarzystw a podobnych sobie ludzi, w każdym innym wypadku, najsilniejszy paroksyzm mizantropji będzie zawsze tylko przemijającym. Mój — trwał tylko tak długo, póki zajęcie się urządzeniem domu i gospodarstwa nie zostawiało mi ani chwilki wolnego czasu. Potem, rozkoszowałem się jeszcze jakiś czas w gniazdku, które sobie ulepiłem, w drzewkach, które rokują wiele żywotności, w młocarni, która dokazuje cudów, w lekturze, której, mam podostatkiem, w desperackich wysileniach rozmaitych spekulantów wiejskich hebrejskiego pochodzenia, którzy chcieliby koniecznie znaleźć jakikolwiek punkt oparcia na mojem terytorjum, podczas gdy żaden z moich Szlązaków nie pije wódki, a jedyny przybytek, w którym dawniej wykonywano prawo propinacji, uległ zburzeniu — i to bynajmniej nie dla jakich pobudek zasadniczych, ale z prostego wyrachowania. Mnóstwo tu znajdziesz w Galicji karczem, które niosą w arendzie niespełna 100 złr. przychodu, a których dzierżawca, wyrządza najmniej trzy razy tyle szkody właścicielowi, rozpajając mu i demoralizując służbę i dając przytułek złodziejom z całej okolicy. Tutejszy Reb Szulim płacił tylko 50 złr. arendy, i to na pozór,
Bóg wie za co, bo ludność folwarku składała się z dwudziestu dusz zaledwie, droga zaś, przy której; stała karczma, ściśle biorąc nie prowadzi z nikąd i nigdzie, i raz na dwie doby chyba zabłąka się nią jaka fura. Pomimo to Reb Szulim w przeciągu ośmiu lat z „dochodów“ propinacji kupił dom w sąsiedniem miasteczku, bo wszystko co ginęło na folwarku, przechodziło przez jego komorę, i wszystkie przylegle grunta, należące do chłopów z Mogiłowie, były u niego w „zastawie“, w ten sposób, że dawał tylko nasienie, chłopi zaś orali, włóczyli, żęli i młócili za „procent“ od — wódki.
Spełniali oni te funkcje o milę od swoich chałup, chociaż zastawiając parcele u Szulima pocieszali się uwagą, że jednakowo gruntów tak odległych od obejścia uprawić im niepodobna. Otóż co powiesz na to, że wyrugowanie tego przedsiębiorczego Szulima z pod mojego boku i rozwalenie karczmy rzuciło brzydką plamę na moją reputację w całej okolicy, brzydszą jeszcze, niż oszklona galerja, łącząca mój pokój jadalny z kredensem i kuchnią, i niż zakaz moczenia konopi w sadzawce, który wydałem w jesieni i którego przekroczyć nie pozwoliłem? W chłopów’ z Mogiłowie wmówił ktoś, że chcę wykupić ich grunta, ażeby mi robili „pańszczyznę“. Szlachta dowiedziała się, że słuchałem filozofji w Berlinie, że Szlązacy, których sprowadziłem, są protestantami, i ztąd wniosek oczywisty, że jestem demagogiem, spikniętym z komuną paryzką na pohybel propinacji. Żydzi w Kurdwanowie rzucili na mnie chajrem, a starosta tamtejszy zapytywał mię w sposób znaczący, czy asekuruję budynki i krescencję, dodając, że jakieś uprzedzenie przeciw mnie daje się dostrzedz u ludności, i że w powiecie dużo jest włóczęgów i złych ludzi różnego rodzaju. W istocie Sobek, mój połowy, schwytał raz w pobliżu mojej sterty, stojącej w polu, Moszka, który jest zięciem Beb Szulima, i który pomimo szabasu zabraniającego wyznawcom Mojżesza kurzenia lulki, zamierzał w najbliższem sąsiedztwie mojego niewymłóconego żyta oddawać się tej zakazanej przyjemności. Po bliższej indagacji pokazało się, że Moszko nie miał nawet tytoniu przy sobie, i obecnie sąd obwodowy już przez trzeci miesiąc daremnie usiłuje dowiedzieć się od niego, po co w takim razie palił zapałki pod stertą? Dosyć, że przy opiece Bożej, a pomocy Sobka i żandarmerji, nie doznałem dotychczas klęski pożaru, ale ponieważ strzeżonego Pan Bóg strzeże, więc płacę pilnie premje asekuracyjne, a dla komendanta posterunku i jego podwładnych żywię uczucia rodzinnego niemal przywiązania.
Gdy wszakże mizantropja moja poczęła mię.powoli opuszczać, gdy raport spiżarniany p. Krzywickiej przestał mię zajmować swoją nowością, a nieudałe moje próby strzelania z iglicówki do dropiów omal nie pozbawiły mię pięknej siwej jałówki, rokującej jak najpiękniejszą przyszłość tak co do mleka, jak i co do ewentualnego potomstwa, czyli innemi słowy, gdy znudzony sam sobą postanowiłem rozglądnąć się w sąsiedztwie, czy nie znajdę jakiego znośnego towarzystwa, zła reputacja moja, czy klątwa kahału w Kurdwanowie, czy inna jaka przyczyna, przyprawiła mię o zupełne prawie fiasco.
Żadna prawie wizyta nie udała mi się, chociaż robiłem ich nie mało, i to w promieniu czterech mil jeograficznych. P. hrabia w Pniakowie przyjął mię grzecznie, to prawda, i miałem zaszczyt siedzieć przy objedzie obok pani hrabiny, która pokierowała rozmowę tak, że za kwadrans wiedziała już, iż nie jestem ani trochę skoligaconym z Radziwiłłami, z Czartoryskimi, ani z Działyńskimi — ale nie zachęcono mię wcale do częstszych odwidzin, i p. hrabia nie oddał mi swojej wizyty. W Szyparkowcach u państwa Horeckich zastałem zjazd familijny, poznałem cały ten ród po mieczu i po kądzieli, akomodowałem się paniom i panom jak mogłem, p. Horecki rewizytował mię w towarzystwie swego brata, graliśmy w preferansa, powtórzyłem jeszcze parę razy odwidziny w tym domu — ale nie wiem dla czego; zawsze po półgodzinnym pobycie tamże zaczynałem ziewać, a po dwóch godzinach przeklinałem chwilę, w której przyszło mi na myśl porzucić moje książki i tygodniki i wyjeżdżać z domu. Książkę można zamknąć, dziennik odrzucić na bok, jeżeli nas znuży lub nudzi, ale co począć z ludźmi nużącymi i nudzącymi, jeżeli się jest w ich domu? Takich doświadczeń, jak w Szyparkowcach, zrobiłem jeszcze kilka. Zauważyłem z czasem, dlaczego nie znajduję rozrywki między moimi sąsiadami. Oto, rozmowa ich po największej części albo obraca się w najciaśniejszem kółku zdarzeń domowych i familijnych, jakoteż codziennej rutyny gospodarskiej, albo też ktoś poruszy politykę i dopieroż zaczynają sypać się oklepane komunały i niedorzeczne kombinacje, których nie można cisnąć w kąt, jak się to robi z drukowanemi elukubracjami pp. publicystów. W ogóle nie ma nic bardziej nudnego, jak obcowanie z ludźmi, którym do ich życia umysłowego wystarcza parę ogólników wyczytanych gdzie lub z usłyszanych, których stopień wykształcenia nie odpowiada ich pretensjom społecznym, i którzy są w ciągłej obawie, ażeby im kto nie ubliżył i nie powziął o ich wartości intelektualnej, o ich znaczeniu socjalnem, o ich zasobach materjalnych nakoniec, gorszego wyobrażenia, aniżeli to, które ich zdaniem świat o tem wszystkiem mieć powinien.
Inni, mniej powszedni i nudni, mają swoje kółka, w które wcisnąć się trudno obcemu przybyszowi, inni znowu pielęgnują w sposób jednostronny jakiś rodzaj sportu i niepodobna wytrzymać długo ich towarzystwa, jeżeli się nic nie wie o rodowodach folblutów. albo jeżeli się nie jest namiętnym myśliwym. Dzięki takiemu składowi mojego sąsiedztwa, nie zrobiłem prawie ani jednej przyjemnej znajomości, godnej pielęgnowania.
Jedynym wyjątkiem był stary wiarus, który trzymał małą dzierżawę o trzy mile odemnie i biedował na niej niepospolicie, ale posiadał niewyczerpany zapas dobrego humoru, anegdot i konceptów różnego rodzaju. Pogadanka była jego żywiołem, a umiał prowadzić ją i ożywić do tego stopnia, że najsztywniejsi i najnudniejsi ze wspólnych naszych sąsiadów pod jego wpływem ruszali się, mówili i uśmiechali jakoś inaczej, niż zwykle, a jeżeli który zaczął rozprawę o swojej hreczce, albo o szorthornach hr. Pniakowskiego, albo co gorsza, o stosunku Hiszpanii do kwestji wschodniej i o tajnych planach Abdul Kerima paszy, p. Radosławski — tak się zwał wiarus — umiał i z tej niewdzięcznej materji wyprowadzić tysiąc rzeczy pociesznych, które nie obrażały nikogo a wszystkich bawiły. P. Radosławska była również wesołą, dowcipną i uprzejmą staruszką, i pobyt kilkugodzinny w Krypówce, w ich domu, należał dla mnie zawsze do największych, festynów, jakie sobie wyprawić mogłem. Na nieszczęście, gościnność ich była tak po staropolska wylaną i serdeczną, a stosunki majątkowe tak dalekiemi od świetnego stanu, że sumienie nie pozwalało odwidzać ich częściej, jak raz na dwa tygodnie — szlachcic byłby się bowiem zrujnował do szczętu, byle dogodzić gościom. Państwo Radosławscy mieli dwie córki, z których jedna była zamężną za jakimś urzędnikiem we Lwowie, druga zaś, panna jeszcze, baw iła przy siostrze.
W połowie grudnia pozwoliłem sobie znowu raz zaglądnąć do Krypówki, a to uciekając przed złym humorem, w jaki mię wprawił list Klimci, w którym znajdowały się obok zaproszenia na święta, wcale nie dwuznaczne aluzje do owych swatów z jej córką. Zastałem pp. Radosławskich w usposobieniu, jak niebo od ziemi rożnem od mojego — otrzymali byli bowiem właśnie list ze Lwowa, zapowiadający im przybycie córek i wnuków na Boże Narodzenie. Radość staruszków cieszyła mię serdecznie, ale jakiś szczególny contre-coup psychiczny sprawił, że im więcej życzyłem im ich szczęścia, tem bardziej byłem zły na siebie, ale to tak zły, że byłbym się utopił w łyżce wody, albo wyrządził sobie jaką inną przykrość jeszcze gorszą, i byłbym przytem czuł takie zadowolenie, Jakiego doznajemy, gdy wielki jaki i zatwardziały winowajca dozna zasłużonej kary. Na ten żar samodręczycielski, jeżeli nie samobójczy, który wrzał w mojej duszy, polało się jakby olejem skalnym zapytanie p. Radosławskiej, czy mam już jakie projekta co do wilji? Przeczuwałem zaproszenie — przeczuwałem, że Radosławski w razie przyjęcia z mojej strony, zakupi wina za tyle pieniędzy, ile ich będzie miał w kantorki! — przeczuwałem nakoniec, że wilja w kółku rodzinnem w Krypówce będzie czemś niezrównanie przyjemnem, serdecznem, miłem i wesołem, podczas gdy wilja „Na Poliku“ nie daleko odbiegnie od ostatniej, jakkolwiek sutej wieczerzy skazańca, którego nazajutrz mają wieszać — a wynikiem tych wszystkich prze czuć było, że odpowiedziałem p. Radosławskiej, iż jadę na święta do Lwowa, do siostry. Ma się rozumieć, iż powiedziałem nieprawdę — ani mi się bowiem śniło jechać do Lwowa, gdzie Klimcia byłaby mię niezawodnie ożeniła ze swoją „Sydziąu, a Klemens byłby sobie kupił nowe długi za moją gotówkę. Wilja Bożego Narodzenia jest jednym z tych dni w roku, w których każdy może ze mnie i ze mną zrobić, co mu się podoba. Nazywam się Adam, a urodziny i imieniny moje przypadają 24. grudnia. Mnóstwo drogich wspomnień z najwcześniejszej mojej młodości łączy się z tym dniem uroczystym — Klimcia potrzebowała tylko mieć jednę łzę w oku, łamiąc się ze mną opłatkiem, a byłbym się rozszlochał w głos i ożenił z wszystkiemi jej córkami i wszystkiemi długami Klemensa, teraźniejszemi i przyszłemi. Nie głupim jechać do Lwowa! Ale na złość sobie, nie pojadę do Krypówki!
Tymczasem zbliżały się święta, i śnieg, jak gdyby przeczuwał, jaką mu rolę w życiu mojem odgrywać wypadnie, sypał i sypał bez ustanku. To jest, sypał w innych okolicach świata, „Na Poliku“ zaś sunął się raczej jedną białą masą z nieba na ziemię, i po ziemi. Pagórek, pod którym stoi mój cottage, ochrania mię od bezpośredniego ataku wiatrów północno-wschodnich, dmuchających przez większą część roku po wyżynie ruskiego „opola“, pośrednio atoli wiatry te dały mi uczuć całą potęgę swoją. Od wierzchołka wzgórza aż do komina nad moją głową usłały one ogromny, jednostajny wał śniegu, pod którym zagrzebały mię formalnie. Od strony dziedzińca i folwarku, zaspa ta dała się uprzątnąć po części, od strony pagórka zaś potrzebaby było kilkudziennej pracy całego batalionu saperów, ażeby przywrócić komunikację. Pocieszałem się tem, że dom i dach nowy i mocny, wytrzyma nawałę, i że na przyszły rok każę przegrodzić szczyt pagórka wysokim płotem, ażeby się ochronie od niespodzianek podobnych. Tymczasem przygotowywałem się jak mogłem, ażeby moja „uczta skazańca“ wypadła jak najlepiej pod względem gastronomicznym przynajmniej. Pani Krzywicka przystąpiła do tego dzieła z tem większym zapałem, gdy wiedząc o tem, że ma syna w szkołach i nie czekając, aż mnie sama o to poprosi, sprowadziłem jej go na święta. Było też błogosławieństw, dziękczynień i krzątaniny nie mało.
Zakupiłem ryb tyle, że ludność dwa i trzy razy większa, niż „Na Poliku“, mogłaby była żywić się niemi przez tydzień cały. Niemniej obfitemi były i inne zapasy, potrzebne dogodnego obchodu wilji — a mszcząc się dalej na sobie za to, iż nie mam rodziny, ulokowałem wcale piękny kapitalik w cukrach i innych wymysłach sztuki Rotlenderowskiej, które sprowadziłem ze Lwowa. Uczta miała odbywać się w ten sposób, że każda rodzina parobków otrzyma swoją część zapasów in natura, wraz z pewną ilością piwa, że p. Krzywicka, jej syn, i p. Pekler (mój rządca, vulgo pisarz prowentowy) prezydować będą o piątej przy stole czeladnim, ja zaś o siódmej otrzymam samotną moją wieczerzę.
O czwartej po południu, p. Krzywicka przyszła oświadczyć mi z wyrzutami, które jej dyktował wzgląd na moje dobro materjalne, że po najobfitszem rozdzieleniu wszystkich wiktuałów, zostało się jeszcze ryb itp. na dwie wilje, dla dwóch licznych rodzin, i że teraz nie wiedzieć, co począć z tem wszystkiem, jakoteż, że najlepiejby było, gdybym robienie sprawunków tego rodzaju, na przyszłość powierzył jej rozumowi i doświadczeniu. Wysłuchałem tej filipiki tem cierpliwiej, gdy mała tylko jej część doszła do moich uszu, bo na dworze szalała właśnie burza, jaka i w stepach nie często się zdarza. Zdawało się, jak gdyby uragan miał zamiar oderwać równiny całego carstwa rosyjskiego i przyległych mu części Europy od dolnych warstw geologicznych, zwinąć to wszystko w trąbkę jak arkusz papieru, ponieść na Zachód i przywalić jego spróchniałą cywilizację naszym wschodnim humusem. Kazałem pozaświecać lampy i usadowiłem się do czytania. O w pół do piątej Stefan, mój służący, pojawił się z doniesieniem, że Hryć referent spraw nierogacizny państwa „Na Poliku“ a zarazem jedyny unita w moim domu, w formie przygrywki do wilji łacińskiej i ze względu na skąpy w istocie, przyznany mu wymiar wódki, wypił całe trzy garnce piwa, w skutek czego znajduje się w stanie zupełnej niepoczytalności. Kazałem zatrąbić go do stajni, przysunąłem lampę i wziąłem się do mojej lektury, preliminowanej na ten wieczór tak ściśle, jak budżet najrządniejszego państwa. Składała się ona z całego arsenału owych przecudnych powiastek angielskich i niemieckich, w których nie dzieje się nic innego, jak tylko to, że na dworze śnieg pada, a na kominku ogień bucha, i że ktoś spełnia jakiś dobry uczynek i znajduje za to nagrodę w słodyczy kółka rodzinnego, które gromadzi się z dalekich stron w dzień przyjścia na świat Bożego dziecięcia. Umiem siedzieć całemi godzinami z taką lub tym podobną książką w ręku, i zastępuje mi ona najczęściej bardzo dobrze rodzinę, przyjaciół i świat cały. Ale tym razem jakoś, chociaż burza, wyła i miotła śniegiem na dworze, choć sumienie; miałem spokojne, dom wygodny, doskonały piec kaflowy, kozetkę sybarycką i niedźwiedzie pod nogami — choć wiedziałem, że o ścianę, pod moim dachem, znajdują się ludzie szczęśliwi, a przynajmniej zadowoleni — czytanie nie smakowało mi jakoś. Potrzeba mi było czegoś innego. Przyszło mi na myśl, czy nie właściwiejby było, patryarchalnym obyczajem zasiąść do wilji z czeladzią?Ale cóż, nie mam talenta na patryarchę, nie umiem w obcowaniu z prostymi ludźmi zachować potrzebnej miary między salwowaniem własnej pozycji a zbytnią poufałością. Dosyć będzie, jeżeli pójdę podzielić się z nimi opłatkiem, pomyślałem, i uskuteczniłem to natychmiast. Wróciwszy do mego pokoju, zamiast siadać do czytania, począłem porządkować książki w szafce. Nie mogłem przystąpić do żadnego ważniejszego zajęcia, wymagającego uwagi, czułem jakiś niepokój wewnętrzny, a raczej.. jakieś oczekiwanie czegoś nieokreślonego, co się stanie wkrótce: — zaraz. Myślałem przy tem o tem i owem. Myślałem między innemi, dla czego też właściwie nie ożeniłem się jeszcze? Przesuwał m i się przed oczyma cały szereg piękności, które mig zajmowały, każda swojego czasu, przez przeciąg; mojej karjery kawalerskiej. Dlaczego nie oświadczyłem się tej, albo owej? Dlaczego zwlekałem tak długo z panną Anną? Co to było, ta owa jakaś jej mała niedoskonałość, o której wspominałem,, że psuła harmonję całości, a której określić nigdy nie umiałem? Dziwna rzecz, boć przecież zawsze; definicje były moją silną stroną!
W tej chwili otworzyłem wypadkiem książkę, którą trzymałem w ręku, i w oczy wpadły mi te słowa:
„Before all things, my dear nephew, try and have a cheerful wife“. (Przedewszystkiem, kochany, synowcze, staraj się ożenić z osobą wesołą.)
Heureka! zawołałem mimowoli, i odczytałem cały ten ustęp z „Rozmaitości Thackeraya“, w którym stryj daje różne mądre rady swojemu bratankowi. Powtórzę go tu poczęści ku twojemu i mojemu zbudowaniu.
„Gorączka przemija, kochany Robercie, a żona zostaje. Przez długi czas potem, gdy przejdzie zapał namiętności, będziesz miał przyszłą panią Brown u twego boku, jako dozgonną i drogą jeszcze zawsze towarzyszkę życia. Na ten późniejszy, a jak tuszę, długi okres twojego życia radzę ci dziś już zwrócić uwagę i zastanowić się nad tem, jaką ci się będzie wydawała twoja żona, gdy słodycz miodowych miesięcy lub lat rozpłynie się w powszedniości zwykłego ludzkiego żywota?“
„Masz usposobienie wesołe i towarzyskie i lubisz widzieć ludzi, w czem masz słuszność. Jest między nimi dużo stworzeń dobrych i uczciwych, i dowiesz się z ich ust wiele rzeczy rozumnych i zabawnych. Człowiek powinien kochać bliźnich, obcować z nimi, być przez nich lubionym. Tylko człowiek, w którego sercu nie ma uprzejmości, bywa pozbawionym przyjaciół. Nie możesz trawić życia na ciągłej rozmowie z przyszłą panią Brown — przemienilibyście się w końcu w parę starych gęsi, gdybyście tak postępowali“
„Żona twoja powinna tedy być zdolną uprzyjemnić twój dom dla twoich przyjaciół, uprzyjemnić go swoim wdziękiem, dobrem wychowaniem i dobrym humorem. Przedewszystkiem zaś, dobrym humorem — bo nie ma nieznośniejszego grata w domu nad kobietę, której natura odmówiła daru śmiechu. Życie bez śmiechu jest piekłem. Kobieta, która się nie umie śmiać, zziębi cię, jak wilgotna pościel. Bystre pojęcie, jasne oko, poczciwy uśmiech, a umysł wesoły, oto przymioty, które ci pani Brown powinna przynieść w posagu, jako rzeczy niezbędne do codziennego użytku.“
„Zważ tylko, co mieści w sobie ten wyraz „wesołość“ (Na nieszczęście, nie mamy właściwie wyrazu, oddającego to, co Anglik nazywa cheerfulness. Nasza „wesołość“ płynąć może między innemi także z lekkomyślności, ze skłonności do szydzenia, z braku serca jednem słowem, cherfulness zaś objawia się według Thackeraya tak: Jest to dowód zadowolonego umysłu, czystego serca, usposobienia łagodnego i kochającego, pokory i miłosierdzia, wspaniałomyślnego sadu o ludziach, skromnego o sobie samym. Ludzie głupi, ludzie, którzy nie umieją się śmiać, bywają zawsze pompatycznymi i zarozumiałymi, obłudnymi, okrutnym i, bywają pobożnisiami, to znaczy, ludźmi bez miłosierdzia i bez ducha chrześcijańskiego. Staraj się tedy o żonę wesołą, i uśmiechniętą, a będziesz miał dobrą żonę“
Byłoby to niegodziwością z mojej strony, gdybym ci chciał wskazywać szczegółowo, w czem ujemne strony tego obrazu odnosić się mogą do jednej lub drugiej z moich dawniejszych bogdanek.
Muszę sobie nawet oddać tę sprawiedliwość, że w tej chwili nie usiłowałem do żadnej z nich zastosować nauk Thackeraya. Szukałem owszem w mojej pamięci postaci w dodatniem znaczeniu słów jego. Zegar ścienny w drugim pokoju bił właśnie pół do szóstej, burza szalała dalej w najlepsze. Ja przypominałem sobie tym czasem, czy znałem kiedy kogo, mężczyznę lub kobietę, z tym bożym darem prawdziwej, szczerej, poczciwej wesołości, uprzyjemniającej życie, miłej każdemu, niedotkliwej nikomu?
Ale co się też stało mojemu zegarowi, nie przestaje dzwonić!
Ba — znałem, znam, takich ludzi! Stary Radosławski i jego żona! Jak im życie płynie słodko i miło! Jak ich serdecznie cieszy najmniejsze zdarzenie przyjemne, jak umieją nie robić sobie nic z biedy, i wynajdywać w niej jeszcze zabawne strony! Ba, na nieszczęście, nie mogę ożenić się z p. Radosławskim, ani z panią Badosławską!
Nie — mój zegar stanowczo oszalał, dzwoni i dzwoni bez końca! Muszę pójść zobaczyć, co mu brakuje!
Wyszedłem popatrzeć, co się stało. Zegar mój, kupiony u Grabińskiego we Lwowie, zachowywał: się wzorowo i nie dzwonił wcale. Natomiast, nad moją głową, słyszałem ciągłe dzwonienie, jak gdyby „ksiądz z Panem Bogiem11 przyszedł do umierającego. Jednocześnie, kundysy umieszczone na podwórzu, wraz z „Dyaną“ (źle dobraną towarzyszką moich wycieczek iglicowych na dropie) ujadały jak mogły najgłośniej i najstraszliwiej. Nademną zaś trzeszczało wiązanie dachu, i stękały belki, stanowiące architektoniczną podstawę sufita. A wśród tego, i wśród pewności, którą miałem, że śnieg zasypał mi całą chałupę — ciągle słychać było dzwonienie...
Ba, już w oficynie obok, gdzie właśnie skończyła się była „wilija“ ta niezwykła rozmaitość głosów zaczęła zwracać uwagę na siebie. Sama pani Krzywicka, (jak się później dowiedziałem), solwowała sesję, a mój poczciwy, stary Stefan, prowadzony przez Dyanę, wbiegł na podwurze w tej samej chwili, w której i ja, włożywszy berlacze na nogi, a baranią czapkę na głowę, pojawiłem się przed gankiem mojego (parterowego) feudalnego zamku.
Wszystkie psy szczekały i rwały się ku „blankom“ tej mojej szlacheckiej siedziby. Od komina zaś, dochodził do moich uszu żałośny brzęk — gankowego dzwonka.
— Kto tam?! — zawołałem owym głosem, którego donośność znasz z czasów burszowskich, i który zdolnym jest przekrzyczeć wszystkie burze, nie wyjmując podolskich. Czy pamiętasz, jak piętnastu Niemców oniemiało wobec tego mojego popisu gardłowego? Pamiętasz oczywiście, i jeszcze zatykasz uszy. Jest to głos, któregobym się sam przestraszył, gdybym nie wiedział, że wychodzi on z głębi moich własnych organów wokalnych.
— Kto tam?! — krzyknąłem tedy, nie drugim, ale trzecim, piątym, siódmym basem, basem, którego nie uznaje żaden kompozytor, a który pomimo to, ma swoje uprawnienie w muzyce, (zwłaszcza lwowskiej, dwie partje walczą z sobą tak zawzięcie).
— Proszę pana — oddzwonił mi na to srebrny przyjemny głosik, tuż z ponad mojego komina — proszę pana, czy tędy do Krypówki?
— Nie, pani — odparłem — tędy przez komin do mojego pieca!
Wyobraź sobie wicher podolski, wyjący, jak on umie wyć, wyobraź sobie śnieg, bijący w twarz drobnemi a twardemi jak kamień grudami, wyobraź sobie psy, rwące się zawzięcie ku dachowi mojego „kotażu“ i szczekające tak, jak gdyby jaki poborca podatków albo „Szloma“ chciał mi skonfiskować cały mój folwark „Na Poliku“ — wyobraź sobie wilję i jej uczestników, którzy wszyscy wybiegli przed mój ganek, w tych warunkach, i odpowiedź taką, na moją odpowiedź:
— No, no! Proszę pana pokazać nam drogę!
Ja mam temu srebrnemu głosikowi pokazać drogę — przez mój komin, do mojego pieca! O! Cheerfulness!
Ztumaniałem kompletnie.
— Proszę pana barona — odzywa się Stefan który niestety pamięta ciągle, że dziadzio mój za mus tam, był mianowany baronem, i dostał dwa ordery, których ja się strasznie wstydzę, — proszę pana barona, mówi tedy Stefan, to jacyś państwo widocznie zabłądzili i wyjechali na „nasz dach!“
— Proszę pana pokazać nam drogę do Krypówki — zadzwoniło znowu coś srebrnego z wysokości luftu, przeznaczonego do suszenia bielizny na strychu.
Teraz dopiero zorjentowałem się w sytuacji. Przypomniałem sobie, że córki pp. Radosławskich miały przyjechać ze Lwowa do Krypówki na wilję. Zestawiwszy w ciężko myślącej głowie mojej ten fakt niewątpliwy z drugim, również wątpliwości nie ulegającym, z tym mianowicie, iż step podolski nawidzony jest zamiecią śnieżną, jako też z oczywistością, iż zawiej zrównała najwyższe szczyty mojej siedziby z poziomem pierwszych lepszych sanek, przyszedłem do konkluzji, że to prawdopodobnie córki pp. Radosławskich znajdować się muszą na moim dachu.
Nie uwierzysz może, mój kochany, a jednak daję ci na to słowo honoru, że jakkolwiek przedtem nie miałem przyjemności poznania tych pań, i znałem tylko ich rodziców, to jednakowoż z szybkością wiewiórki znalazłem się na dachu, gdzie ujrzałem parę szkap przewracających się w śniegu, a po za niemi, najpierw najnieporadniejszego ze wszystkich Rusinków bożych, parobka na koźle, i dalej, wśród tuczy, coś nakształt ludzkich sanek i dwóch postaci kobiecych, o ile mogą być tak nazwane dwa baszłyki i dwa futra, pokryte sześcioma calami śniegu.
— Niechaj — że panie pozwolą! — rzekłem wspiąwszy się aż do lewego orczyka. — Może panie będą łaskawe wysiąść?
— Mamo! zapiszczało coś z głębi sanek, ja ciem do babci!
— Cicho, Delciu, ozwał się głos miły, kobiecy, ale mniej srebrny od pierwszego — widzisz przecież, żeśmy zbłądziły!
— Mamciu! zapiszczało coś drugiego, ja ciem do dziadzia!
— Cicho! Bolciu, replikował ten sam głos, zaraz pojedziemy!
Tymczasem już ja, Stefan i Sobek (wyżwspomniany mój polowy i gumienny) dotarliśmy aż do samych sanek, i wydobyliśmy z nich:
1° Dwa mniejsze zawiniątka, składające się z Delci i Bolcia, okropnie piszczących. Te zawiniątka objął w ramiona swoje Stefan, i po drabinie sprowadził je na podwórze „Polikowego“ zamczyska.
2° Dwa zawiniątka, dosyć potężne, co do treści, i śmiejące się do rozpuku, z których jedno zabrał Sobek, a drugie ja, i które, także po drabinie, sprowadzone zostały na dół.
Krzywicka stała już we drzwiach, załamywała ręce, i zalewała się łzami. Którażby starsza niewiasta nie zapłakała w takim razie?
Bartek (mój woźnica) stał koło niej, i — kiwał głową.
Musisz bowiem wiedzieć, że Bartek był w ułanach pruskich, i służył nad Loarą przeciw Francuzom, gdzie raz pokazał Niemcom, czego Polak dokaże w śniegu, gdy mu się podoba. Na wszystkie śnieżnice podolskie, Bartek zapatruje się, jak powiada, wi Kinderśpil — a z austrjackimi wojskowymi nie gada wcale, bo to jego zdaniem „u nas w Prusach każdy cywilista lepszy wojak od austrjackiego oberlejtnanta“.
Bartek tedy kiwał głową i nie dziwił się niczemu. Czuł on w głębi ułańskiej swojej duszy, że przeznaczonym jest do większych rzeczy, aniżeli do sprowadzania cywilnych pań, panien i dzieci z dachu na podwórze, a z podwórza do sieni, i do jadalnego pokoju.
Z wyjątkiem Hrycia, unity, zatrąconego do stajni, cała ludność mojego folwarku, licząca około 80 dusz, zgromadzona była na podwórzu, a jeżeli dodasz do tego pięć psów i rozmaite inne indywidua czworonożne, które korzystając z zamięszania, przyłączyły się do zbiegowiska, to mógłbyś był, w danym razie, wygłosić najpiękniejszą mowę kandydacką na posła z miasta Lwowa, i z pewnością, w obec zwichrzonych dokoła żywiołów, byłbyś był zrozumianym i apoteozowanym, i miałbyś potem większość przy wyborach.
— Pani Krzywicka! — huknąłem — niechajże pani pomoże paniom rozebrać się, i niech pani zawoła Nastkę, aby śnieg otrzepała i wymiotła!
— Kiedy-bo proszę pana, my chcemy jechać
do rodziców! — przemówił głos Nr. 2, t. j. głos mniej — srebrny.
— My ciemy do babci; my ciemy do dziadzia! — zapiszczały dwa małe głosiki.
— Pani daruje — rzekłem, rozwijając z baszłyków i futer jedno z większych zawiniątek, ale p. Radosławski nie przebaczyłby mi tego nigdy, gdybym paniom pozwolił dzisiaj wyjść lub wyjechać z mego domu.
— Ja ciem do babci! — zapiszczało coś znowu.
— Ja ciem do dziadzia! — zapiszczało z drugiej strony.
Nie jestem w stanie reprodukować chaotycznego dyalogu, który nastąpił. Sensem jego moralnym i rezultatem było, że przedstawiłem się damom, sprowadzonym z dachu, jako Adam Drdęcki, nowy właściciel znanego im z daleka folwarku „Na Poliku“, i dowiedziałem się, że starsza córka pp. Radosławskich nazywa się po mężu Falęcka, że mąż jej jest inżynierem dróg i mostów, zamieszkałym we Lwowie, i że mają dwoje dzieci, tu obecnych, mianowicie Delcie, liczącą 10ty, i Belcia, liczącego 9ty rok wieku. O drugiej pani, przedstawionej mi w słowach: „Moja siostra“, wiedziałem z góry, że jest panną Radosławską, a z rozmowy między siostrami doszedłem, że poufnie nazywano ją panną „Zynią“. O tem wiedziałem już z Krypówki, ale teraz dopiero wiem, że „Zynia“ jest zdrobnieniem „Zeneidy“. Pp. Radosławscy musieli być w doskonałym humorze w chwili, kiedy im przyszło na myśl, ochrzcić córkę na to imię. Mało kto wie, że znajduje się ono w kalendarzu.
Gdy się już nowoprzybyłe towarzystwo moje nieco rozgościło, dowiedziałem się nadto, że pociąg kolei żelaznej, zwykłym podczas zawiei trybem, przybył o cztery godziny później, do Kurdwanowa, niż był powinien, że w skutek tego panie opuściły to miasteczko już c zmierzchu, a wśród burzy stepowej wiozący je Mykita pomimo najświętszych z jego strony zaklęć, iż wie, dokąd jedzie, zboczył o całą milę z drogi i wyjechał — na mój dach.
Nastąpiła walka uczuć z żywiołami, walka człowieka z tym szalonym „duchem od stepu“ Bohdana Zaleskiego. Dwa fakta potężne a trudne do pogodzenia jeden z drugim, przedstawiły nam się w całej swojej realistycznej niezaprzeczalności. Po pierwsze, państwo Radosławscy, czekając z wilją na córki, i nie doczekując się ich, będą okropnie niespokojni — najpiękniejszy dzień w roku, dzień, którego nadzieją cieszyli się od dwóch ty godni, i któremu podobnych nie wiele już patrzy im się w życiu, dzień ten będzie dla nich dniem strasznej trwogi i niepowetowanej żałości. Z drugiej strony, Mykita, przywołany do rady, oświadcza kategorycznie, że skoro Pan Bóg jego, chudobę, i wielmożne państwo sprowadził pod dach gościnny, to byłoby grzechem narażać miłosierdzie Jego na dalszą próbę. Onegdaj dopiero ekonom z Oleksówki, wracając do domu z jarmarku, wraz z żoną, zaskoczony burzą, zbłądził i oboje zamarzli na śmierć w jakimś jarze. Wśród tego, szeroko rozprowadzonego wywodu, kochany mój wicher podolski, jak gdyby chciał poprzeć słowa Mykity,
zaparł się widocznie gdzieś stopami o Ural czy o Kaukaz, rozmachał się na piękne i — zerwał nowiuteńki dach z nowej mojej owczarni, w której, na szczęście, jeszcze nie było owiec, zamierzam bowiem dopiero teraz uzupełnić mój inwentarz w tym kierunku. Trzask i huk, połączony z tym ploit szanownego Boreasza, sprawił niemałe zamieszanie, bieganie, dopytywanie się, i konstatowanie, co się stało? Wśród tego wszystkiego Mykita wyłuszczał dalej, że nie ruszy się z miejsca, a mój Bartek stał koło niego, kiwał głową, i uśmiechał się znacząco z pod swoich ogromnych jasnych wąsów, świątecznie wysztywnionych.
— Ta, proszę wielmożnego państwa — odezwał się nareszcie — Rusin, to o pięć kroków nie trafi do własnej chaty, kiedy go tuczą zawieje. Kinderśpil!
— Milczałbyś, ofuknąłem go, wszak widzisz, że nie ma sposobu wyjechać z podwórza! — Toć saniami i z paniami, nie ma sposobu; ale posłańcowi dojechać do Krypówki, nie wielka sztuka. Gdyby mi wielmożny pan pozwolił „kozaka“... „Kozak“ jest to konik rasy stepowej, na — którym p. Fleker, (mój plenipotent,) czuwał nad polnem gospodarstwem w moich dobrach. Niezmiernie to długa, kudłata, grzywiasta i ogoniasta szkapa, która zaprzężona do sanek, umie tylko skręcać łeb na bok i nic nie ciągnąć, ale pod wierzchem, ma mieć swoje specjalne cnoty.
— I cóż, gdybym ci dał „kozaka“, czy potrafiłbyś dać znać pp. Radosławskim w Krypówce, że panie są tutaj, i że przyjadą dopiero jutro rano?
Bartek, zamiast bezpośredniej odpowiedzi, jął rozszerzać się nad tem, jak to Rusina po dwóch kieliszkach wódki porywa jakiś „tuman“, wodzący go w kółku naokoło jego własnego obejścia, a jak natomiast on, będąc podoficerem w ułanach pruskich, i wyjechawszy z patrolem po za Loarę, w obcym sobie kraju, i wśród podobnej zawiei, jak dzisiejsza, pogubił wprawdzie po drodze swoich podwładnych, ale sam z raportem wrócił w nocy o cztery mile do komendy. Całą sztuką, jego zdaniem, jest to, ażeby pamiętać, w które ucho wiatr ci wieje, gdy jedziesz tam, a w które powinien wiać, gdy wracasz. Nie mogłem wprawdzie zagłuszyć w sobie głosu sumienia, który mi mówił, że nad Loarą wiatr może wieje podług pewnych cywilizowanych reguł, horyzontalnie, ale tu na Podolu dmucha z dołu do góry, z góry na dół, na prawo i na lewo, jak mu się podoba i że nie trudno zginąć w polu w takich warunkach — pomimo to wszakże fantazja Bartka była mi wcale na rękę, i — wyobraź sobie! zaryzykowałem jego życie, i życie „kozaka“, byleśmy ja, i goście moi, i pp. Radosławscy, nie potrzebowali przepędzać — nocy niespokojnej!....
Jednem słowem, wywołałem go do sieni, i powiedziałem mu do ucha:
— Słuchaj! Bierz wszystkie konie, jakie chcesz, i ruszaj. Przez pola i stawy, za godzinę możesz być w Krypówce, jeżeli cię po drodze djabli nie porwą. Za drugą godzinę możesz wrócić. Teraz jest szósta. Jeżeli wrócisz przed dziewiątą i przywieziesz odpowiedź, dostaniesz sto austrjackich papierków.
Bartek wyleciał do stajni, jak gdyby się bałabym nie cofnął danego słowa, i nim pani Falęcka napisała i zapieczętowała bilet do swoich rodziców, który miał ich uspokoić, już wicher przed gankiem bawił się grzywą i ogonem „kozaka“, a Bartek, siedział w siodle, kiwał głową, i podkręcał wąsa.
Nie masz wyobrażenia, jaki to maładiec może być z Wielkopolanina, gdy go „unser Roon und Moltke“ przez parę lat podresują. Wziął bilet, dmuchnął,
i „koń, step, kozak, ciemność — jedna dzika dusza!“
Z pewnym oczywiście niepokojem w duszy, wróciłem do pokoju, gdzie już tylko p. Falęcka z siostrą starały się uspokoić dzieci, Krzywicka bowiem, wyrozumiawszy, że mamy gości na wilję, wybiegła była do oficyn, i poraź pierwszy, od czasu naszej znajomości, zrobiła z nich piekło, co się zowie. Jestem podwójnie wdzięcznym Niebu, że stworzyło mię panem „Na Poliku“ a nie Nastką, lub Maryną z piekarni; obie te sielankowe istoty padły bowiem w tej chwili ofiarami najstraszniejszego zrzędzenia, i wkrótce nie wiedziały, gdzie im „głowa stoi“ — z drugiej zaś strony, cała owa niedawna filipika przeciw mojej rozrzutności w kupowaniu ryb, migdałów, rodzynków, miodu, maku i innych tysiącznych ingrediencyj, okazała się bezprzedmiotową, i chodziło tylko o jak najumiejętniejsze zużytkowanie tych specjałów.
Była to wszakże wyższość tylko pozorna; i kłopoty moje zkądinąd nie znały granic. Ani cukierki Rotlenderowskie, ani nadzieja herbaty, do której właśnie Stefan rozdmuchiwał samowar, nie były w stanie uspokoić „Delci i Bolcia“. Jedno „chciało do babci“, a drugie, do „dziadzia“. Pani Falęcka tuliła do siebie syna, a panna Zynia Delcie — na mnie zaś nie zwracano najmniejszej uwagi, i nie rościłem też sobie najmniejszej pretensji w tym kierunku. Ciche szlochanie i żałośne kwilenie tych dwojga pieszczotek, tak przemożnych wylewem swoich uczuć, i szeptanie słów pociechy do czerwonych ich uszek, ze strony obydwu pan, a ogromne zaambarasowanie z mojej strony, i nie potrzebne mieszanie się do rozmowy z niewłaściwemi radami i uwagami, oto obraz sytuacji, która trwała blisko pół godziny....
Nareszcie Stefan przyniósł herbatę, a tymczasem, na zasadzie nie wiem już jakich pewników psychologicznych, ja zacząłem w łonie mojem wygrzewać, nakształt węża, brzydkie podejrzenie, że taka czułość dla „babci i dziadzia“ w tak małych serduszkach, nie może być wyłącznie sentymentalnej natury, ale musi mieć powody namacalniejsze. W istocie, przysłuchawszy się nieco, podchwyciłem cicho wypłakaną uwagę Bolcia:
— Boże drzewko!
Ile to czasu potrzeba, nim stary kawaler domyśli się, o co dzieciom chodzi!
Na szczęście, domyśliłem się tego jeszcze dość wcześnie, i jak to zwykle bywa, nie tylko ten jeden genjalny pomysł wpadł mi piorunem do głowy, ale wpadł ich cały pęk, rozjaśniając błyskotliwym fajerwerkiem najciemniejsze zakątki mojej mózgownicy.
Boże drzewko! I to miałoby nam wszystkim być przeszkodą do zupełnego szczęścia? Wszak miałem sosnę w moich lasach! I — o dziwo! wszak.... rzecz nie do uwierzenia, a jednak prawdziwa — wszak byłem w lecie we Lwowie, na takzwanym „festynie ludowym“, gdzie zmuszony byłem kupić za 50 złr. losów loterji fantowej i wygrałem — lalkę! A jaka to była lalka! Mało co mniejsza od Delci, za pociśnięciem zaś rozmaitych sprężyn wymawiała na przemian: mama! i papu! (NB. czy nie jest to szczególnem, iż dzieci, gdy są, głodne, wołają: „papa!“ a nie „mamo?“ Widocznie natura sama nas przeznaczyła na karmicieli młodego pokolenia, nie zaś kobiety). Lalkę tę, którą wzgardziły dorosłe córki Klimci, w napadzie spleenu schowałem pod zarzutkę i zaniosłem do domu, obecnie zaś znajdowała się ona w kufrze podróżnym, na strychu. Był to zbieg okoliczności, nieoceniony w danych warunkach. Postanowiłem działać, nie tracąc czasu. Przeprosiłem damy, że opuszczę je na kwadrans dla załatwienia różnych szczegółów gospodarstwa, przyniosłem im kilka roczników Kłosów i Tygodnika Ilustrowanego, ażeby miały czem zabawie dzieci, i wybiegłem do oficyn.
Stefan, uzbrojony w siekierę, sprowadził w mig gałąź sośniny, ale tu poczęły nasuwać nam się trudności, których przezwyciężenie kosztowało nas niemało kłopotu i łamania głowy. Najpierw gałąź była za wielka, i brakło odpowiednej doniczki. Bez ceremonii skonfiskowałem pani Krzywickiej jeden z jej „szaflików“, ale jak tu umieszczać „Boże drzewko“, w takiem naczyniu z ogromnemi drewnianemi uszkami? Stefan przyniósł piłkę, i zabrawszy się razem do pracy, odpiłowaliśmy owe niekształtne naroście. Trwało to także dość długo, nim Sobek z pod kilku stóp śniegu nakopał tyle ziemi, ile potrzeba było do wypełnienia zaimprowizowanej doniczki. Następnie potrzeba było niejakiego parlamentowania z panią Krzywicką, która od czasu do — czasu z wyrazem niemej rozpaczy spoglądała na ruinę, nowiuteńkiego szaflika — ażeby wydała dwa stoczki, znajdujące się w jej inwentarzu. Stoczki te, jeden biały, a drugi czerwony, pokrajaliśmy na małe świeczki, i odpowiedziały one wybornie swojemu zadaniu.
Teraz dopiero należało pomyśleć o esencjonalniejszem przyozdobieniu drzewka. Lalka była dobrą dla Delci, ale co dać Bolciowi? Przyroda, która nas obdarzyła pomysłowością i zdolnością robienia wynalazków, nie opuściła mię i w tym wypadku. Miałem parę miniaturowych krócic, oprawnych w kość słoniową i srebro, równie ładnych jak do niczego nie przydatnych. Oo więcej, kolporter, który nawidzał mię zawsze, ile razy zajechałem do Zorża we Lwowie, narzucił mi był pewnego razu cały pakiet książek, między któremi później, ku wielkiej irytacji mojej, znalazłem Podróże Gulliwera i Don Kiszota, w wydaniach dla dzieci. Wszystko to przydało się teraz doskonale, a wyroby Rotlendera i Kosteckiego dokonały reszty — drzewko prezentowało się tak wybornie, że sam za moich młodych lat nie mógłbym był marzyć o czemś bardziej czarującem.
Zmęczony trochę, i dawszy instrukcje Stefanowi, jak sobie ma postąpić, ażeby niespodzianka była kompletną, wróciłem do moich gości. Bolcio, pod opieką pani Falęckiej, był jeszcze bardzo sentymentalnym, ale Delcia śmiała się i bawiła doskonale z panną Zynią, która objaśniała jej komiczne rysunki Kostrzewskiego w pismach warszawskich, i sama oddawała się całą duszą ich rozweselającemu wrażeniu. Przypomniałem sobie w tej chwili, że pewnego razu usiłowałem nadaremnie zwrócić uwagę panny Anny na jeden z tych niewinnych a tak uciesznych konceptów, i że zbyła mię pogardliwym ruchem ramion. Przypomniałem sobie nauki, które p. Brown dawał swojemu synowcowi i z coraz większą uwagą zacząłem przypatrywać się i przysłuchywać pannie Zyni. Mimowoli przyszli mi na myśl państwo Radosławscy. Wszak oto miałem przed sobą ich poczciwą, uprzejmą, serdeczną wesołość, ale odmłodzoną o lat trzydzieście kilka, i upiększoną jeszcze przywiązaniem do siostrzenicy, tak widocznem wśród humoru i swobody w twarzy panny Zyni. Zacząłem być bardzo zamyślonym....
Potrzeba było interwencji pani Krzywickiej, ażeby mi przypomnieć, że mam prosić panie do salonu, albowiem w jadalnym pokoju nastąpić mają sakramentalne przygotowania do wieczerzy.
Uskuteczniłem to machinalnie, i machinalnie starałem się zbić obawy, wyrażone przez panią Falęckę o los Bartka. Powiedziałem jej, że jeżeli nie zginął pod Orleanem, a zginie pod Krypówką, to będzie miał przynajmniej tę satysfakcję, że stanie się to dla lepszej sprawy. Panna Zynia odparła na to, że zdaję się należeć do tych monarchów, którzy wyprawiają swoje armje na pewną zgubę, a sami siedzą bezpiecznie w domu. Odpowiedziałem, że uczyniłem to jedynie dla uczynienia zadość obowiązkom gospodarza domu, ale jeżeli panie pozwolą, to gotów jestem kazać usiodłać mojego najognistszego rumaka i puścić się na odszukanie Bartka. Heroizm ten byłby zresztą bardzo łatwym w owej chwili, z powodu, że burza ustała była od godziny, a księżyc — jak się możesz przekonać z kalendarza — był w pełni podczas świąt przyszłorocznych. Pomimo to panie zaprotestowały przeciw mojej propozycji, a panna Zynia dodała uwagę, że Pol, opisując śnieżnicę w Tatrach, powiada, iż z folwarku do dworu nie podobna było dostać się konno, ale że musiano używać pod wierzch, krów i wołów, jako nierównie sposobniejszych do brodzenia w śniegu — nie chciałaby zaś za nic w świecie narażać tak grzecznego gospodarza i przyjaciela swoich rodziców na tak niekawalerski sposób podróżowania. Wśród tej i dalszej rozmowy, coraz przyjemniejszej, czas upłynął jakoś nieznacznie. Zegar wybił trzy kwadranse na ósmą na podwórzu znowu psy zaszczekały — coś zatętniło pod oknami, a za chwilę, drzwi się otwarły, i stanął w nich Bartek. Kiwał ciągle głową i je dną ręką podkręcał wąsa, a w drugiej trzymał ogromną kopertę!
Nie potrafię opisać ci okrzyku radości, jaki to wywołało. Bartek oprócz przyrzeczonej nagrody, którą mu w sekrecie wsunąłem w rękę, dostał butelkę wina i paczkę cygarów, a nadto, wysłuchaliśmy wszyscy z należytą uwagą jego opowiadania, jaki to Kinderśpil, taka ruska burza, a jak to było, wówczas, pod Orleanem. Nie wiem doprawdy, która z tych trzech oznak zadowolenia sprawiła mu najwięcej uciechy — i setką bowiem, nikt nie pogardza, i Bartek lubi wino i cygara, ale przedewszystkiem lubi opowiadać o swoich przygodach wojennych, jak prawdziwy ułan polski. Ma się rozumieć, iż opowiedział je był już poprzednio w Krypówce, p. Radosławskiemu.
List z Krypówki zawierał żartobliwe oskarżenie, że ponieważ nie przyjąłem zaproszenia na wilję, a nie pojechałem do siostry, więc widocznie ukartowany był spisek między mną, córkami pp.
Radosławskich i Mykitą, w skutek którego one zajechały na wilję do mnie, a starzy niech się tam sami nudzą w Krypówce! Na złość tedy, wraz z księdzem i księdzową, i ich dziećmi, bawią się w najlepsze, i piją nasze zdrowie, nam zaś posyłają opłatek i czekają jutro w Krypówce.
Wszystko to uradowało i ucieszyło niezmiernie moich gości, nawet Bolcio stawał się coraz mniej sentymentalnym, zwłaszcza, gdy mu już przedtem wyłożyłem jak na dłoni, że główna przyjemność, jaką sobie obiecywał u „dziadzia“, tj. jeżdżenie na koniu po podwórzu, naokoło gazonu, na wszelki wypadek spotkaćby go mogła dopiero jutro, w dzień, a nie w nocy, podczas wilji. Nakoniec Stefan dał znać, że nakryto do stołu. Wróciliśmy do jadalnego pokoju.
O Boże, daj mi pióro jakiego autora powiastek dla dzieci, ażebym mógł opisać tę chwilę! Efekt, osiągnięty „Bożem drzewkiem“, przeszedł najśmielsze moje oczekiwania. Jaśniało ono tysiącami światełek, a wśród innych cudów, lalka i krócice sprawiały wrażenie tak pognębiającego przepychu, że dzieci oniemiały z początku z podziwienia, a następnie formalnie szalały z radości. Nikt nie zważał na energiczne protestacje pani Falęckiej, że „tego za wiele“ — ja zaś wiem tylko tyle, że panna Zynia chwyciła moją rękę w obie dłonie z wyrazem niewymownej wdzięczności, i że gdy mi popatrzyła w twarz, dwie jasne perły błyszczały w jej oczach...
Od tej chwili wspomnienia moje zaczynają się nieco mącić. Pamiętam, jak przez sen, że chwalono produkcje kulinarne p. Krzywickiej. Pamiętam, że opowiadano m i, jak trudno było wyperswadować Delci, że lalka nie może spać z nią razem w je dnem łóżeczku, i jak Bolcio spał z krócicami pod poduszką i co chwila budził się i patrzył, czy nie uciekły? Pamiętam, że nazajutrz Bartek miał wąsy bardziej wywoskowane, niż zwykle, że wiózł nas wszystkich do Krypówki, i że czwórka była zaprzężoną w lejce, bo w poręcz nie mogła iść z powodu kopnej drogi. Nie pamiętam, ile razy między Bożem Narodzeniem a Nowym Rokiem byłem w Krypówce, nie pamiętam tak że, co mówiłem przy tej sposobności, ani co do mnie mówiono, przypominam sobie tylko dokładnie, że pewnego razu klęczałem przed panią Radosławską i całowałem ją po rękach, a ona całowała mię w czoło i płakała. Zapewne musiałem się wówczas oświadczyć. Przypominam sobie tak że, że otrzymałem raz niezmiernie zgryźliwy list od Klim ci, snać tedy doniosłem jej był, że się żenię. Wszystkie inne szczegóły moich wspomnień rozpływają się w jedno morze nieskończonej szczęśliwości i zaledwie zdolny jestem zarejestrować tutaj suchy fakt, że od niedzieli, 20. stycznia r. b. Zynia jest panią, Drdęcką, i że mam przed sobą perspektywę pełną swobody, spokoju i szczęścia, wiem bowiem nietylko, jaką jest moja żona w parę miesięcy po ślubie, ale także, jaką będzie za lat dwadzieścia i trzydzieście, i jakiem będzie nasze wspólne pożycie...
Położenie moje, jako występującego po raz pierwszy na mównicy, jest tem trudniejszem, gdy — nie wiem zkąd — powstało mniemanie, jakoby zbyt może fantastycznie dobrany tytuł niniejszego odczytu odnosił się do wypadków niedawnych, a nawet współczesnych. Byłoby to jednak wielkiem nadużyciem ze strony prelegenta, zajmować estradę przez półtory godziny i mówić o ludziach skazanych tymczasowo na milczenie — bo juści odczyt nie jest zgromadzeniem otwierającem pole do bezpośredniej dyskusji. Nie podobnego nie mogło być moim zamiarem. Wojna, o której mówić zamierzam, zaczęła się wprawdzie w r. 48 a skończyła w 77-ym i, jeżeli opowiadanie moje ma jakiego bohatera, to nazywa on się Jan; ale tu kończy się wszelka analogia. W czasach bowiem, które mi służyć mają za tło opisu, pisano nie 1800 ale 1600, owym zaś Janem moim nie jest żaden z niepokojących nas dzisiaj Janów, ale — święty Jan z Dukli, którego posąg stoi przed Bernardynami.
— Po tem wyjaśnieniu przystępuję do rzeczy.
Złośliwi ludzie zauważyli oddawna zjawisko, że u nas, kto się dorobi majątku i kupi dobra ziemskie, ten rad przyznaje się do szlachectwa, a gdy mu brak prawdziwych antenatów, więc fantazja artysty-malarza wysilać się musi na malowanie urojonych starostów, cześników, stolników i kasztelanów, których konterfekty zdobią następnie salon Imci pana Dorobkiewicza. Natomiast zdarza się, że potomkowie prawdziwie dawnych i świetnych rodów lekceważą, pamiątki rodzinne, że prochy hetmanów walają się wyrzucone z rozwalonych kaplic, a portrety prymasów znaleźć można na tandecie żydowskiej. Nasz Lwów z pewnością nie jest dorobkiewiczem, o jakim mówiłem. Zwracam uwagę szanownej publiczności, że nie ma w tej sali ani jednego „lanszaftu“, mającego związek z historją miasta. Jedyna to może sala radna większego miasta w ucywilizowanym świecie, pozbawiona tej ozdoby.
Podobni więc jesteśmy raczej do magnata, niedbąjącego o pomniki przeszłości, i to do magnata, jak to mówią „całą gębą“ — bo przecież i początek Lwowa gubi się w pomroce przeszłości, jak początek Wiśniowieckich, Sanguszków, albo Tarnowskich. Nikt nie wie, zkąd. się wziął pierwszy Korybut, i nikt nie wie, czy Lwów był kiedy wsią — tamten występuje na widownię odrazu jako książę, ten zaś jako stolica.
Pięknie to być takim familjantem, któremu nikt zarzucić nie może, że dopiero pod taką a taką datą, „Numero so und so viel“, wyekspedjowano z kancelarji nadwornej pism o, pozwalające mu używać pewnego tytułu i przedimka „von“ — ale piękniej jeszcze pamiętać o tem, że i dzieci powinne dowiedzieć się zkądsić o sławie praojców. — A zkądże dzieci lwowskie dowiedzieć się mają o starym Lwowie, skoro jedynym widomym zabytkiem jego przeszłości jest lewek, umieszczony na — tyce u szczytu ratuszowej wieży, i pod opiekuńczemi skrzydłami dwugłowego orła, kręcący się z wiatrem? Kodzinne moje miasto Stanisławów inaczej sobie w tym względzie postępuje. Tam burmistrz kazał w sali radnej poumieszczać na ścianach napisy, które łokciowemi literami przypominają każdemu umiejącemu czytać, że była kiedyś Rzeczpospolita Polska, że były swobody miejskie i byli hetmani, co gromili Tatarów. Patryotyzm mój partykularny stanisławowski, nie skusi mnie wszakże do zatajenia prawdy, że Stanisławów powstał dopiero wtedy, gdy Lwów już tak się był wsławił, że Król Jan Kazimierz, za zgodą sejmu, wszystkim jego obywatelom nadał prawo szlachectwa. Oczywista rzecz tedy, że dzieje Lwowa mogłyby dostarczyć treści do niejednego obrazu historycznego, że niejedna znakomita postać z pomiędzy dawnych jego obywateli zasługiwałaby, ażeby pędzel artysty przekazał ją potomności. Mniemam, że artyści czekają tylko na zamówienie obrazów; ci zaś, którzy je zamawiać mają, na — przypomnienie.
Nietylko wszakże pod względem sztuki dzieje Lwowa nie znalazły łaski u wieków potomnych — nie znalazły jej one i w piśmiennictwie.
Dotychczas nie ma dobrze napisanej historji miasta. Dzieło ks. Ohodynieckiego jest pracą patryjotyczną wprawdzie, ale nie wytrzymującą krytyki. Dzieło D. Zubrzyckiego opracowane jest starannie i oparte na źródłach, które po części, dzięki autorowi, już zaginęły; ale tchnie ono stronniczą, nienawiścią do żywiołu polskiego, do szlachty i do żydów. Z dawniejszych książek mamy historję Zimorowieza. Był to jeden z najzacniejszych i najdzielniejszych ludzi, jakich Lwów wydał. Przez lat trzydzieści był konsulem miasta, a przy schyłku życia, gdy prawie wszyscy odbiegli murów, on bronił ich mężnie przeciw armji tureckiej i ze sprawiedliwą dumą mógł później wracającym kolegom, oddając im zarząd miasta, oświadczyć: Patrzcie! wydałem więcej prochu i kul z arsenału, niż kaszy jaglanej i ziemniaków ze spichlerza. Ale zacne te i wielkie przymioty obywatelskie nie zrobiły go niestety dobrym dziejopisem i trudno nieraz zrozumieć, o czem mówi.
Dla przykładu przytoczę tu parę ustępów z jego „historji“:
Pod r. 1555 pisze p. Bartłomiej:
„Po Starzechowskim, swego wieku Heraklicie, Feliks Ligęza de Bobrek, istny Demokryt, bezpośrednio nastąpił (na stolicę arcybiskupią, ma się rozumieć) i całe miasto samym szczęśliwego imienia powabem (dowcipna alluzja do imienia Feliks, t. j. Szczęsny) na swój przyjazd pobudził. Przez Zygmunta brata swego (starostę grodu lwowskiego) i przez szlachtę ruską sprowadzony, wszystkim przez trzy dni suty dał bankiet, mówiąc, że „równie jest rzeczą rycerską uszykować wojsko i stół zastawić“ — codziennie hojny i półmiskowy prałat.“
„R. 1557 Zygmunt Ligęza błędem ślepej natury w udziale życia dostał kielich za infułę, którą wydarł brat starszy — który (t. j. kielich) otrzymawszy, wstrzemięźliwy podczaszego w. koronnego piastował urząd, rząd miasta trzeźwy prowadził, a suchą śmiercią do ziemi poszedł żyjących.“
„Feliksa Ligęzę przez łabędzie słodkiem nuceniem śmierci wzywającego zgon w Dunajowie z pośród żyjących zabrał 1560, Tu się od śmiesznych igraszek śmierci bliskiej i od ócz ludzkich oddalił, ale się z nią nie porozumiawszy, która go pod razy dziejów poddała, każdego dnia prawie żałobnemi objadami pogrzebanego, i z bankietu jakby z potyczki wyniesionego, do tego czasu głosząc. Ostatniej woli nie uczynił, ponieważ żyjąc, sam się ogłosił dziedzicem; pogrzeb także ze szczupłym zrobiono wydatkiem, bo na większy nie wystarczyło. Łzy wylewać lutnie, i gitary długo płakać przymusił.
Trudno domyśleć się z tego, że ks. arcybiskup żył wesoło, jak cześnik, a cześnik skromnie, jak kapłan — i że tamtego apopleksja tknęła przy objedzie, poczem pochowano go z muzyką, ale jej nie zapłacono, więc płakała, podczas gdy cześnik naczczo i bez muzyki dostał się do Królestwa Niebieskiego. Niczem to jest wszakże wobec ustępu, w którym Zimorowicz opowiada nam, dlaczego ożenił się, zamiast wstąpić do klasztoru. Oto jest ta tyrada równie komiczna co do formy, jak rozrzewniająca z pośród całego bałamuctwa szczerem uczuciem:
„Tak jak malarzom i wierszopisom jest wolno i siebie swemi odmalować farbami — niech i mnie będzie wolno w domowych pismach swoim inkaustem siebie także odrysować. W tym roku 1629 bowiem przyszedłszy na dwudroże herkulesowe, rozmyślałem czyli mam iść bezdrożem, czyli bitym gościńcem? Ale że losy moje w boskich były rękach, nadszedł naprzeciw mnie szronem starości okryty mnich — więc od ścieżki, na którą, już stąpiłem był nogą, odprowadzili mnie jego towarzysze ohydni, jedni puhary cedzący, inni bielący groby, inni zaś drzazgi drugim z ócz wyjmujący; — na ostatek, więcej płaszczów i bród, niż biegłych w piśmie świętem widziałem na tej ścieżce.
Prędko więc na powszechny powróciłem gościniec, i towarzyszkę tegoż gościńca i życia Katarzynę Duktynicką wybornego umysłu pojąłem pannę, i — większą część gościńca przebywszy, przyjemniejszą życia z nią przepędziłem. Lecz ona po dwudziestu czterech latach, ze mną przyjemnie przeżytych, cnotom swym przyjaznego zażądała nieba, mnie zaś samego zostawiła w smutku — miłość jednak ku niej tkwi jeszcze we mnie i po śmierci i święta istnieje pamięć. A chociaż ten prawdziwie ubolewa, kto bez świadka ubolewa, świadczą jednak sielanki moje przed kilkunastu laty na świat wydane, w których pod imionami Pneumatyki i Filarety żyjącą opiewałem, a opłakiwałem zmarłą. B rat mój zaś w swoich Roksiadach (Roksolankach) Spiryntyną ją nazwał, naśladując wierszopisa, któremu w sercu Plautia, a w wierszu Korynna była.“
Widzimy, że pan Bartłomiej szczerze kochał swoją panią Katarzynę, ale z uwagi na dobry smak, wrodzony płci pięknej, spodziewamy się z całego serca, iż jej się nie bardzo musiało podobać to, że ją Zimorowicze przezywali tak rozmaicie, Filaretą, Spiryntyną i Pneumatyką. Niestety! Kochanowski nie żył już wówczas od stu lat! Onby był swojej Urszulki nie ochrzcił Plautią ani Korynną.
Ale dosyć już tej dygresji, której celem było jedynie wskazać, że jeżeli mamy w Zimorowiczu wzór cnót publicznych i domowych, to i bałamutność oratorska, dotychczas z wielkiem powodzeniem u nas pielęgnowana, ma w nim swojego protoplastę — co się zaś tyczy historji, to prócz kilkuset frazesów powyższego rodzaju, nie wiele ona zyskała na bliższej znajomości z piórem szanownego prokonsula stolicy ruskiej.
Szczególny kontrast pod względem sposobu pisania stanowi tu młodszy od Zimorowicza, ks. Józefowicz, także lwowianin i kanonik gremialny kapituły lwowskiej. Pisał on historję miasta i archidyecezji od r, 1634 do 1690 — którą, w przekładzie polskim wydał p. Maniecki. Opowiadanie jego jest jasne, zwięzłe, wolne od napuszystości, i w wielu miejscach godne uwagi, ze względu na rzadką bezstronność autora. Książka ta znajduje się jeszce w handlu księgarskim i polecam ją każdemu, kto rad dowiedzieć się o losach Lwowa w tym okresie, tak obfitym w wypadki.
Rozpoczyna go świetne panowanie Władysława IV., który gromił Turki i Tatary. Ale były też to i ostatnie czasy potęgi naszej państwowej, ostatnie czasy ogólnego dobrobytu narodowego. Rok 1648, w którym pokój westfalski położył koniec 30-letniej wojnie, co spustoszyła i wyludniła Niemcy, był dla Polski początkiem klęsk, które także przez lat blisko 30 pustoszyły ją wzdłuż i wszersz, stargały jej siły i podkopały organizm. Lwów w tym przeciągu czasu wytrzymał trzy formalne oblężenia, a tak dzielnie oganiał się nieprzyjaciołom, że oprócz uznania swoich, dostała mu się chlubniejsza może jeszcze pochwała z ust Doroszeńki:
„Jak bądź się stało, powiedział on mieszczanom, pewnie nikt przeczyć nie może, że jeden Lwów ginące królestwo podtrzymał i poddźwignął.“
Mieli wszakże lwowianie wszelkie powody do takiego postępowania. Królom polskim zawdzięczali oni więcej, niż inne miasta w tej części kraju położone. Lwów miał, pod względem handlu mianowicie, tak wielkie przywileje, że ogromne bogactwa skupiać się w nim musiały. Doznawał on stale silnej opieki dworu, chociaż często równy i sprawiedliwy podział tej opieki, między wyznawców różnej wiary rozgoryczał tych, którzy radziby byli wszelką swobodę i opiekę mieć dla siebie.
Sprawiedliwość ta wszakże królów polskich sprawiła, że w chwilach ciężkiej potrzeby wszyscy mieszkańcy miasta okazywali się równie wiernymi. Gdy biskup Szumlański, unita, zajął przemocą cerkiew wołoską i monastyr świętego Onufrego, musiał go na prośbę bractwa stauropigiańskiego a z rozkazu Jana Sobieskiego, starosta lwowski wyrugować z posiadania i oddać cerkwie bractwu. Pobili studenci szkoły łacińskiej uczniów szkoły ruskiej — król nakazuje surowo magistratowi, ażeby ukarał surowo regenta sokoły łacińskiej.
A już, co się tyczy żydów, to w zawody ujmowało się wszystko za nimi, starosta, wojewoda, kanclerz, hetman i król — ba, prymas rzucił raz interdykt na miasto, póki im nie wynagrodziło wyrządzonej szkody. Dosyć, że lwowianie umieli ocenić doznane dobrodziejstwa i okazali się ich godnymi.
Dokładny opis urządzeń politycznych, sądowych i administracyjnych, jakie podówczas istniały we Lwowie, znaleźć można w powszechnie znanem dziele Zubrzyckiego. Tutaj nadmienię tylko, że miasto posiadało samorząd, o jakim dziś królestwa i kraje zaledwie w „rezolucyjnych“ drzymkach marzyć mogą. Pierwotny, oligarchiczny ustrój nadany miasta według prawa magdeburskiego zreformowany został za Stefana Batorego przez utworzenie kolegium 40 mężów, złożonego z „pospólstwa“ t. j. kupców i rzemieślników, w skutek czego patrycjusze, konsulowie i ławnicy, nie mogli rządzić tak samowolnie jak dawniej. Nawiasem zrobię tu uwagę, że wówczas między tymi patryejuszami najwięcej było tak zwanej dziś inteligencji, t. j. ludzi mających stopnie akademickie, doktorów prawa, filozofji i medycyny. Później, za naszych czasów mianowicie, Nemezis dziejowa zemściła się na tych panach, do tego stopnia, że byle człowiek posiadał jaką taką inteligencję (nb. inteligencję bez kamienicy) to już prawo jego do nabierania głosu w sprawach publicznych jest zakwestjonowane.
Z innych urządzeń dawniejszych wspomnę tu cztery, które mi się szczególniej spodobały. Po pierwsze: ustawa miejska ujmowała muzykantów w karby posłuszeństwa i przepisywała, gdzie, kiedy i jak grać mają. Stanowili oni bractwo, a raczej cech osobny, podzielony na dwie klasy, włoską i „serbską“. Włoska klasa śpiewała i grała na instrumentach dętych — serbska zaś na skrzypcach i cymbałach. Widocznie nazwa, serbskiej“ muzyki była tylko eufonią, pod którą ukrywali się cyganie albo czesi. Ani jednym, ani drugim nie wolno było grać w sali radnej! — a więc, nie przeszkadzali odczytom.
Drugiem pięknem urządzeniem była podobna tamtej organizacja stanu literackiego. Każdy literat, należący do cechu, musiał umieć nie tylko pisać, ale i czytać, zastrzeżonem to było wyraźnie w statutach, zatwierdzonych jeszcze przez Kazimierza Wielkiego. Celem literatury była jak największa cześć Najśw. Marji Panny, skutkiem czego literaci stawali się pobożnymi, łagodnymi i nie opisywali spokojnych ludzi po gazetach.
Trzecią, jeszcze piękniejszą rzeczą było, że nie wolno było nikomu zostać starym kawalerem. Kto się nie ożenił do pewnego czasu, płacił podatek gruby i pełny despektu, zwany „bykowem“ — a jeżeli nie był Lwowianinem, to musiał wynosić się z miasta. Każdy ojciec rodziny i każda matka zechce zapewne westchnąć wraz ze mną za tak błogiemi czasami.
Ale koroną wszystkiego był „orczyk“. Na przeciw końca ulicy Piekarskiej, która dziś stanowi przedłużenie wyższej Ormiańskiej, na placu obok Franciszkanów, który teraz nazywa się Castrum, stał rodzaj żurawia, nakształt tych, jakie widzimy przy studniach. Otóż ile razy który z piekarzy lub rzeźników pozwolił sobie wyzyskiwać publiczność, prowadzono go z wielką ceremonią do żurawia, przywiązywano go pod pachy do orczyka, znajdującego się u dłuższego ramienia, obciążano krótsze ramię kamieniami, i wnet szanowny obywatel, podniesiony w górę, bujał wysoko w powietrzu. W tej pozycji zostawiano go tak długo, póki panowie rajcy i ławnicy nie uchwalili, że już się musiał namyśleć i przekonać o marności nadmiernego zysku. Ma się rozumieć, że nie przychodzi mi wcale na myśl przemawiać tu za wznowieniem tego obyczaju, najpierw ze względu na konstytucyjną wolność zarobkowania, a potem dla tego, że już teraz nie ma piekarzy ani rzeźników, którzyby wyzyskiwali publiczność.
Na jedno tylko uskarżali się Lwowianie zawsze, od najdawniejszych czasów, a mianowicie, na drożyznę. W istocie, korzec żyta kosztował 1½ złp., korzec pszenicy 2 zł., złotych polskich ówczesnych szło niespełna 6 na dukat, a więc złp. znaczył tyle, co obecnie gulden papierowy. Zresztą dobrobyt musiał być znaczny, bo już w epoce klęsk podróżujący grek, Dousa, taki nam daje obraz naszego miasta:
„W tem mieście czworaka jest wiara, to jest: Łacińska, Grecka, Ormiańska i Żydowska.“ Obywatele katolicy z osobliwszą są dla obcych gościnnością i grzecznością, i chociaż znaczny prowadzą handel, jednakże w mieście i za miastem żyją skromnie. — Chociaż przez przeszłe wojny handel nie mało osłabł, kwitnie jednak i teraz Lwów składem towarów, osobliwie wschodnich. Kupcy bowiem, najwięcej Turcy i Grecy, którzy pod pilnem czuwaniem przysięgłego tłumacza, aby nie oszukiwali, tu mieszkają, corocznie nad pięćset beczek czyli kadzi malwazyi tu zawożą i rozwożą. Tudzież materje chińskie jedwabne, dywany, kadzidła i inne tym podobne drogie towary całemu Polskiemu Królestwu to jedno obficie dostarcza miasto. Wosku osobliwie obfity tu jest zapas, tak dalece, iż Niemcy, Włosi i Hiszpania, ile go tylko potrzebują, tu dostać go mogą. Co do rozkosz stołowych oprócz mięsa każdego gatunku zwierzęcego i ptactwa, szczupaków wielkie tu znajduje się mnóstwo, które tak świeże, jak marynowane, ledwie nierównemi ze szczupakami Tybru, między dwoma mostami łowionemi, a bardzo niegdyś od Rzymian szacowanemi, porównać nie można. Jest bowiem wokoło wiele stawów, nie zbywa także wszędzie na rzekach i strumieniach, w których karpie, koble, liny bardzo smaczne, i za małą cenę poławiają się. Wino wprawdzie w wielkiej jest cenie z Węgier lub Mulłtan przywiezione, lecz najwięcej obywatele piją miód i piwo, trunki nietylko zdrowe ale i smaczne. Jest we Lwowie także i ludwisiarnia, gdzie działa wojenne leją. Zbrojownia jest obszerna, opatrzona w broń wojenną wszelkiego rodzaju najobficiej, jest także spichlerz publiczny, w którym tak wielki jest zapas zboża, iż dla wielu ludzi na długi czasby wystarczył. M a także i drukarnie, z których niemało książek łacińskich, ruskich i greckich czysto drukowanych wyszło. Bramy miasta dwie są znaczniejsze, Krakowska na północ i Halicka na południe. Tyleż jest przedmieść, które z łaski urzędu miejskiego tak się pomnożyły, że w nich nad tysiąc pięćset domów rachują, w których także niemało rozmaitych wyznań kościołów. Oblewa miasto rzeka ojczystym językiem Połtew zwana, niedaleko cegielni Goldberga początek mająca, która podpłynąwszy po pod mury miasta od południa ku wschodowi, potem, przez doliny gór, lasów i wykrętów, korytem pełnem wody przy miasteczku Busku do rzeki Bugu wpada. W okolicy założone są ogrody wszędzie najprzyjemniejsze różne owoce przynoszące, i sztuką ogrodniczą dla rozrywki umysłu w lecie osobliwie urządzone. Nie brakuje także na winnicach, jednakże są to małe i ledwie sto beczek wina i to nienajdelikatniejszego corocznie wydają.“
Dziś jest ponoś tylko jeden mały ślad winnicy, na wzgórzu, za Strzelnicą — widziałem go przynajmniej na planie. Władysław IV. często zaglądał do Lwowa i bardzo był dbałym o jego pomyślność, jakoteż o wzmocnienie warowni. Założył on tu szkołę wojskową r. 1634. Z jego rozkazu, Grodzicki, jenerał artylerji koronnej, zbudował tu arsenał. Przedmieszczan pomusił do usypania szańców dla obrony wzgórz otaczających kotlinę, lwowską — dzieła tego wszakże nie wykończono za jego życia. Nikt, prócz króla, nie przewidywał, co jeszcze nastąpić może — wszak Tatarzy, zamiast napadać Ruś, musieli w swoich koczowiskach bronić się Koniecpolskiemu. Kroniki z lat owych nie mają, innych wypadków do zapisania. jak chyba takie: Oto ksiądz biskup Torosiewicz zeskamotował p. Agopsowiczowi z przed nosa kościół, który tenże dla dyzunitów ormian wystawił. Ksiądz kanonik Rojewski podał skargę do kapituły, że ks. biskup sufragan Nowoszycki i ks. wikary Stamirowski pobili go mocno i zdespektowali. Pan Kluska wydał po polsku dzieło p. t. „Aurora na horyzoncie lwowskim i świeca przeoświeconemu Exarsze tronu apostolskiego konstantynopolitańskiego“ a ks. arcybiskup Krosnowski kazał to dzieło spalić. Na Krakowskiem przedmieściu spalił się dom żyda Marka szkolnika. — Księża dominikanie chodzili po rynku z procesją, a kapelan z rozkazu arcybiskupa odebrał im monstrancję, bo to arcybiskupia rzecz, a nie mnisza, chodzić z monstrancją po rynku. — Księża kanonicy Maroszczyński i Milewski zrobili najazd na Pustomyty, wieś W-go Aleksandra Dieduszyckiego, o sumę 27 tysięcy złotych, ale się strony ułożyły. — Słudzy księcia Dominika Zasławskiego poturbowali p, Mniszcha, starostę grodzkiego lwowskiego, 1 zamknięto ich do turmy.
Oto wypadki z lat dziesięciu prawie. — Ale tymczasem nadchodziły bardzo ciężkie czasy. W maju r. 1648 spadły naraz gromem wiadomości o śmierci Władysława IV. i o klęskach wojska koronnego pod Żółtemi wodami i Korsuniem. Gdyby król był żył, klęski te byłyby się prawdopodobnie obróciły na pożytek Rzeczypospolitej, jest bowiem uzasadnione przypuszczenie, że Władysław IV. zamierzał przy pomocy kozaków poskromie butę szlachecką, i zaprowadzić takie rządy, jakich wymagało położenie państw a, otoczonego zewsząd przez niebezpiecznych sąsiadów. Teraz atoli ruch Chmielnickiego przemienił się w straszną wojnę domową; była to rewolucja socjalna i wojna religijna zarazem, z wszystkiemi swojemi okropnościami, a na domiar nieszczęścia, szlachta rozzuchwalona swoim dobrym bytem i długiem powodzeniem oręża polskiego, nie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństwa i popełniała jeden błąd po drugim. Pierwszym i najgłówniejszym było, że zamiast ludzi znanych z ducha i zdolności wojskowych, jak np. Jeremi książę Wiśniowiecki, albo Krzysztof Arciszewski, powołano do dowództwa owych trzech regimentarzy, znanych jako: łacina, pierzyna i dziecina — i z nimi wyprawiono przeciw kozakom i tatarom pospolite ruszenie, którego pochód ks. Józefowicz tak opisuje:
„Zchodziły się tedy zwyczajem polskim, powoli, owe legiony wojewódzkie (nazwano je tak dla odróżnienia od pospolitego ruszenia, które tylko król miał prawo zwoływać) liczone na 36.000 — i podczas przeglądu wojska ujrzano z zachwyceniem owe świetne oddziały, których lśniąca broń, połyskujące od złota rzędy na koniach, na grecki (zapewne turecki) sposób robione siodła, kosztowne futra, różnobarwne suknie, poduszki złotem i srebrem haftowane, słowem, wszystko zapowiadało w nich raczej wygodnisiów idących na boje lub na maskaradę, nie zaś żołnierzy wybierających się na wojnę. Wykwintne przybory stołowe, wytworne objady, tańce i hulanka w obozie z kobietami, ściągnęły im słusznie nazwę niewieściuchów, odznaczających się przytem nadzwyczajną wolnością w czynach i słowach, gdyż ciągle wspaniałymi czynami się przechwalali, i nie widziawszy jeszcze nieprzyjaciela, zawczasu naradzali się nad tem, jakby dobrami ukraińskiemi po zwycięztwie rozrządzić, a tymczasem, po drodze, dobra królewskie i duchowne bez litości niszczyli.“
Przejeżdżał przez Lwów wówczas i p. Mikołaj Ostroróg, jeden z regimentarzy i był przez mieszczan przyjmowany z wszelkiemi honorami. Za nim do obozu pod Gliniany, powieziono 18 armat z królewskiego arsenału we Lwowie, wraz z amunicją. Nakoniec, po sześciotygodniowym pochodzie, „legiony wojewódzkie“ stanęły pod Pilawcami. Przebieg ich akcji wojennej wiadomy jest dostatecznie i opłakany. Panowie regimentarze swarzyli się między sobą i nakoniec nocną porą, bez bitwy, drapnęli z obozu, a za nimi całe pospolite ruszenie.
Działo się to w nocy 23. września, a 26. rano już pan Mikołaj Ostroróg był we Lwowie. Musiał mieć niepospolitego konia, a inni bohaterowie także, bo w ślad za nim tego samego dnia zawitali do Halickiej bramy. Jedni tylko: Krzysztof Arciszewski, jenerał artylerji, i Osiński, na czele piechoty cofali się w porządku, uprowadzając z sobą działa i staczając ustawiczne walki z następującym na nich nieprzyjacielem. Można sobie wyobrazić, jaki popłoch przybycie pierwszych uciekinierów wywołało w mieście oddawna odwykłem od trwogi wojennej. Zbiegli się mieszczanie do pomieszkania panów regimentarzy, z płaczem i prośbami, aby ich nie opuszczali — bo już tym panom spieszno było w dalszą drogę. Na te prośby i zaklęcia odpowiedzieli tryumwirowie jednomyślnie, że ojczyzna już zgubiona, że miastu lepiej zdać się na łaskę nieprzyjaciela, niż doznać jego srogości, i nakoniec, że nie mają, czem płacić wojska, ani za co sprawić przyborów wojennych, bo pieniądze, wozy, armaty i inne drobiazgi tego rodzaju zostawili w obozie.
Na to znalazła się rada. Miasto było bogate. Mieszczanie złożyli dobrowolnie od każdego centnara srebra, jaki kto posiadał w majątku, po 60 groszy na jednego żołnierza. Byli kupcy, którzy dobrowolnie ten podatek znosili centnarami, nie usunęła się też od składki szlachta zamieszkała we Lwowie, klasztory, nie wyjmując dyzunickich, pospieszyły także z ofiarami. Sami Jezuici dali 15.000 złotych. Kobiety współzawodniczyły w hojności z mężczyznami. Ubogie staruszki, które chowały grosz zaoszczędzony, ażeby mieć mogły przyzwoity pogrzeb po śmierci, oddawały te jedyne skarby swoje pp. regimentarzom. Zebrało się w okamgnieniu kilkakroć stotysięcy złotych. Zwołano radę wojenną do kościoła OO. Bernardynów.
Wśród rozpraw ożywionych, w których brali udział mieszczanie wraz z wodzami, wchodzi do świątyni niejaka pani Katarzyna Słoniewska — za nią słudzy niosą w worach cały jej bardzo znaczny majątek w gotówce, w perłach i drogich kamieniach. — Gdzie jest książę Jeremi? woła. Wskazują go jej, ona przed Wiśniowieckim na kolana: Panie, bierz złoto i srebro, a napędź regimentarzy i obejmuj sam komendę nad wojskiem!
Była to widocznie szlachcianka, która miała więcej rozumu od Stanów Rzeczypospolitej. Zgromadzenie umilkło na chwilę pod wrażeniem jej czynu, a potem wszyscy rzucili się ku księciu i jednogłośnie powtórzyli prośbę pani Słoniewskiej. Książę opierał się, wskazując, że nie może działać przeciw rozkazowi sejmu, mocą którego Ostroróg jest regimentarzem. Tu dopiero powstała wrzawa okropna na panów regimentarzy wszystkich razem i na każdego z osobna — zdawało się już, że spotka ich co gorszego od przykrych słów i wymówek. Wyprosił sobie wszakże głos Tyszkiewicz, wojewoda kijowski, i jął zaklinać Wiśniowieckiego, aby uczynił zadość ogólnemu żądaniu. Książę miał widocznie skrupuły z powodu nielegalności takiego kroku i ustąpił dopiero po długich naleganiach i to pod warunkiem, że Ostroróg obok niego zatrzyma godność regimentarza. Objąwszy komendę, kniaź Jerem i wziął się raźno do reorganizacji wojska. Znalazło się u mieszczan pod dostatkiem potrzeb wojennych, jakoteż sukna i innych materyj na mundury, a pieniędzy wpływało coraz więcej od majętnych obywateli, i tak: od Brzuchówskiego 14.000, od Ormianina Iwaszka 16.000, od Grabianki 80.000, od Wyszla 12.000 i od wielu innych. Nadciągnęli też za parę dni Arciszewski i Osiński, ale otoczeni dokoła chmurą tatarów i kozaków, ogniem armatnim torować sobie musieli drogę do miasta. Przed nimi i z nimi tłumy ludu chroniły się także do Lwowa.
Tu następuje epizod, zdaniem mojem niewłaściwie przedstawiony przez ks. Józefowicza, a z którego Zubrzycki ukuł sobie broń, by wszystkich Polaków, a między innymi i Jeremijasza Wiśniowieckiego, przedstawić jako najhaniebniejszych zdzierców i wiarołomców. Pieniądze dobrowolnie złożone, przeznaczone były oczywiście na potrzeby całej Rzeczypospolitej, a nie tylko Lwowa wyłącznie, i szlachta, oprócz mieszczan, przyczyniła się także do składki. Wiśniowiecki nie mógł z ostatnią armją, jaką kraj posiadał, zamykać się w mieście niedostatecznie przygotowanem do obrony, którego ludność podwoiła się i potroiła przez napływ uciekających. Oprócz tego senatorowie i szlachta musieli spieszyć na elekcję nowego króla, bez której nie można się było spodziewać przywrócenia ładu w królestwie. Z tych wszystkich powodów wypadało wodzowi odstąpić od miasta, co też uczynił, zostawiając w niem wszakże Arciszewskiego.
Ufał on, że mieszczanie, nad których wykształceniem w sztuce wojennej Władysław IV czuwał, równie gorliwie, jak nad obwarowawiem miasta, potrafią sami obronić murów. Tymczasem znaleźli się nieporadni i lękliwi, którzy podnieśli ogromny lament z powodu ustąpienia wojska, a Zubrzycki wtóruje im po dwóch wiekach. Swoją drogą przyznać potrzeba, że pod względem regularnej siły zbrojnej Lwów znalazł się nie najlepiej zaopatrzonym wobec ćmy, która go wkrótce dokoła opasała. Oto jest cały „ordre de bataille“ tej armji, wyjęty z księgi rachunków miejskich:
A. Zaciąg miejski, czyli piechota niemiecka, którą utrzymywał stale Senatus Populusque Leopolitanus: kapitan i komendant naczelny Oders, z pensją miesięczną 100 złp. Lejtenant Marcin Badowski 60 zł. m. Chorąży Bernard Einger 40 zł. m. 1 Feldweibel 24 zł. m. 1 Firer 20 zł. Profos 12 zł. m. i trzech kaprali po 7 zł. m. Szeregowych 115 po 6 zł. m.
B. Kompania piechoty pułku województwa krakowskiego pod dowództwem rotmistrza Andrzeja Cikowskiego: 3 oficerów, 3 sierżantów, 1 dobosz, 8 gefrajtrów i 93 szeregowych.
Cały garnizon wynosił tedy 231 ludzi, z krórych 63 zginęło podczas oblężenia. Komendanta właściwie nie było, albowiem Krzysztof Arciszewski nie miał charakteru urzędowego. Nie ma też śladu w kronikach, aby JW. P. Andrzej Mniszech, starosta lwowski, znajdował się podczas oblężenia w powierzonym mu zamku. Tak więc oficjalnie przedstawiał najwyższą władzę cywilną i wojskową w mieście prokonsul (t. j. urzędujący burmistrz) Marcin Grosswajer, a obok niego regens communitatis (przewodniczący czterdziestu mężów) Andrzej Czechowicz. Ci obadwaj spisali relację o wypadkach, których byli świadkami, i relacje te przechowały się do naszych czasów.
Zaraz pierwszą noc po ustąpieniu wojska Rzeczypospolitej, mieszczanie przepędzili bezsennie na wałach, przypatrując się łunom oświecającym widokrąg dokoła, niechybnym zwiastunkom zbliżania się tatarów, którzy w kilkadziesiąt tysięcy pod dowództwem Tohaj-beja, palili wsie, a lud i chudobę wszelkiego rodzaju odsyłali pod konwojem do Krymu, zkąd wszakże każdy mógł powrócić do domu, jeżeli miał majętnych krewnych, którzy za niego złożyli okup. Przedmioty dwunożne, niewykupione do pewnego czasu, sprzedawali tatarzy do Konstantynopola, Afryki i Azji.
Nazajutrz, dnia 6. października, pojawił się Tohaj-Bej ze swoją hordą i objechał dokoła szańce przedmiejskie czyli tak zwane szlaki, sięgające nieco mniej daleko niż dzisiaj linja akcyzna. Przejażdżka ta wyszła mu atoli na złe, jakiś bowiem przedmieszczanin tak dobrze wycelował armatę, że ubił mu przy boku jego synowca i kilkunastu innych towarzyszów broni. Opanowali wszakże tatarzy tego dnia znaczną część przedmieścia, zwanego wówczas halickiem, a między innemi górę Szembeka (Wronowskich) i miejscami udało im się pod osłoną domów przedmiejskich dotrzeć aż do stoku fortecznego, W skutek tego dla bezpieczeństwa miasta uchwalono zapalić przedmieścia i za przyobiecaną nagrodę znaleźli się ochotnicy, którzy to uskutecznili. Była to scena, na której opisanie daremnie wysilają się kronikarze, Lud przedmiejski chronił się tłumami do murowanych klasztorów i do miasta, naokoło którego wałów buchało morze płomieni. W nocy wiatr zaczął nieść iskry na miasto. Ceglane dachy opierały się ogniowi, ale było mnóstwo bud drewnianych i innego palnego materjału w rynku i po ulicach, i niebezpieczeństwo było przeto wielkie. Wtem puścił się deszcz ulewny i ocalił miasto od zagłady. Przez dwa dni trwały harce z tatarami, napróżno kuszącymi się o zdobycie klasztorów przedmiejskich, i o zbliżenie się do fortyfikacyj. Trzeciego dnia nadciągnął Chmielnicki z ogromną siłą; oprócz kozaków miał on bowiem tyle różnej zbieraniny przy sobie, że ogólną cyfrę podają kronikarze na przeszło 200 tysięcy. Teraz rozpoczął nieprzyjaciel atak na przedmieścia i na miasto z rzadką w dziejach wściekłością; walka trwała dniem i nocą. Od Tarnawki (to jest przedmieścia Żółkiewskiego) dowodził kozakami Krywonos, od św. Jura Głowacki. Klasztory przedmiejskie zaczęły padać jeden po drugim, najpierw zaś dobyli kozacy przez zdradę jakiegoś malarza, klasztor Karmelitów trepkowych (gdzie dziś kryminał). Zginęło przytem 14 księży klasztornych. Ze wszystkich osób ukrytych w klasztorze, ocalał tylko Daniel, włoch, kandydat do nowicjatu, którego napastnicy puścili wolno, przypuszczając, że jest obłąkanym, bo nie umiał ani po polsku ani po rusku, i drugi nowicjusz Andrzej, który dostał się tatarom w jasyr i uciekł im u granicy Wołoszczyzny.
Podczas, gdy się to działo u Karmelitów, od zachodu Głowacki dobywał i dobył cerkiew św. Jura, klasztor Dominikanów (u Marji Magdaleny), a nakoniec wpadł do św. Łazarza, gdzie zginęło 119 osób. Opowiadał mi obywatel tutejszy pan Zygmunt Żółkiewski, że podczas restauracji kościoła św. Łazarza, przedsięwziętej niedawno, odkryto pod wielkim ołtarzem, jeżeli się nie mylę, głęboki loch podziemny, a w nim trupy niepogrzebane, ale owszem.w takich postawach, w jakich mogły znajdować się przy skonaniu. Ponieważ św. Łazarz nigdy już później nie uległ podobnemu losowi, więc rzecz oczywista, iż były to zwłoki osób, które szukały schronienia w tem podziemiu, a później nie mogąc się wydostać i nie doczekawszy się pomocy w opuszczonym gmachu, pomarły tam z głodu. Po dwóchset trzydziestu blizko latach dopiero oczy żyjących spostrzegły tych niemych świadków okropnej przeszłości.
Straszniejszych jeszcze scen widownią był Wysoki Zamek. Pan burgrabia królewski uciekł z załogą do miasta i zostawił na pastwę wrogów przeszło tysiąc ubogiego ludu — mężczyzn, kobiet i dzieci, aż tyle bowiem osób szukało tam ratunku przed napadem. Kozacy opanowali zamek bez oporu. Burgrabia ten nazywał się Jan Bratkowski.
Wśród tych okropnych mordów, których dalszego obrazu kreślić nie mam siły, tatarzy gotowali się do szturmu na miasto, zwozili na wozach faszyny do wypełniania fosy i drabiny do eskaladowania murów. Razili ich bowiem mieszczanie nieźle ogniem armatnim i nawet pod samym Chmielnickim ubił konia białego wystrzałem z hakownicy, Im ci Pan Ubaldini della Rippa, konsul miasta. Odznaczył się także bardzo walecznością swoją niejaki Mikołaj Józefowicz, aptekarz, według słów kroniki „w sztuce wojennej bardzo biegły“, a wszędzie, gdzie było potrzeba rady i pomocy, nie szczędził jej Arciszewski. Zdarzało się, że żołnierze i mieszczanie uniesieni zuchwałą odwagą, spuszczali się z wału, przeprawiali się przez fosę i plądrujących po drugiej stronie wśród zwalisk tatarów, płoszyli. Byli i tacy, którzy mimo zakazu przy takich sposobnościach, pod ogniem nieprzyjacielskim zdejmowali odzież z zabitych tatarów i w tryumfie wracali na wały. Ale ćma nieprzyjaciół była jak fala wody — każda luka zapełniała się natychmiast naciskiem masy, a sześć dni i sześć nocy nieustannego czuwania na wałach wycieńczyło siły oblężonych. Była to tedy noc pełna zgrozy i śmiertelnej trwogi, noc onej niedzieli, w której nieprzyjaciel ze wszystkich stron oskoczył znękane miasto, drapiąc się na wały.
Odparcie szturmu ocaliło wprawdzie miasto na razie, ale nie polepszyło jego położenia, które zdawało się bez nadziei. Dawał się już czuć brak żywności, z powodu ogromnego napływu ludności z przedmieść i z całej okolicy, obecnie zamkniętej w obrębie murów. Już psy i koty padły ofiarą głodu, zła strawa sprowadziła — jak mówi ks. Józefowicz — zarazę żołądkową (cholerę?) i jak świadczą roczniki konwentu OO. Jezuitów, w skutek tego oblężenia pogrzebano w krótkim bardzo czasie 7 tysięcy osób na jednym tylko cmentarzu katedralnego kościoła (stanowiącym dzisiaj plac kapitulny). Wody tylko na szczęście nie brakło. Wodociągi, w 15tym jeszcze wieku założone, przez zasłużonego miastu wielce konsula Piotra Stechera, prowadzone były tak, że nieprzyjaciel nie mógł ich poprzecinać, a prócz tego były źródła i w samem mieście. W ogólności wszakże, jak powiadam, stan miasta był nader opłakany, gdy nadszedł list od Chmielnickiego pisany po rusku, i grożący ostatecznym szturm em, jeżeli miasto nie wyda księcia Jeremiego Wiśniowieckiego i Koniecpolskiego w. chor. koronnego. Mieszczanie odpisali, że tych panów nie ma w mieście. Na to nazajutrz Chmielnicki napisał po polsku, że zrzeka się wydania Wiśniowieckiego i Koniecpolskiego, ale natomiast wzywa mieszczan pod grozą szturmu, ażeby mu wydali wszystkich żydów, jakich mają w mieście. Ten apetyt na żydów wspólny był Chmielnickiemu z Stefanem Wielkim, hospodarem wołoskim, który w 15 wieku przyszedłszy pod Lwów, także niczego więcej nie pragnął. Był to wszakże apetyt bardzo trudny do zaspokojenia, jakkolwiek bowiem mieszczanie nie celowali tolerancją religijną, a z żydami w ciągłych byli zatargach o uszczerbek, czyniony im w handlu, to wiedzieli z drugiej strony dobrze, co ich czeka gdyby uczynili zadość podobnemu wezwaniu. Na każdym domu w ulicy żydowskiej znajdował się nad drzwiami herb szlachecki, na znak, że ta lub owa potężna rodzina opiekuje się mieszkańcami, i ujmie się za nimi w sądach, na sejmie, u dworu, a nawet i szablą. Rozważywszy to wszystko prokonsul Grosswajer, jak sam powiada w swej relacji, odpowiedział Chmielnickiemu: „Żydów wydać nie możemy.“ I w istocie wspominają kronikarze, lubo niechętnie, że żydzi nieraz z wielką odwagą bronili wałów, przyczem wszakże, zapewne dla zachęty i dla dodania im ducha w wojennem rzemiośle, nazywają ich „śmierdzącymi obszarpańcami“; co się zaś tyczy Zimorowicza, który własną żonę przezwał Pneumatyką, to już i najstraszliwsze greckie i łacińskie przezwiska wydają, mu się zbyt słabemi w takim wypadku, i dlatego też, będąc raz zmuszonym wyznać, że pomiędzy dobrowolnymi zakładnikami z miasta, w obozie tureckim stanęło dwóch żydów, wylicza on polaków, ormian, rusinów i dodaje: „jako też dwaj bezimienni, których później „Arrabonami“ nazwano.“
Otrzymawszy respons Grosswajera, Chmielnicki wydelegował do miasta ks. Teodora Radkiewicza, kapelana i szwagra swojego z listem, w którym przedstawiał, że radby z duszy pofolgował miastu i całej ziemi ruskiej, ale nie ma pieniędzy, ażeby mógł odprawie do domu tatarów, których nadeszła właśnie świeża orda pod sułtanem Gałgą. Żąda więc 200 tysięcy czerwonych złotych na ten cel chwalebny, poczem przyrzeka miastu i okolicy wszelkie bezpieczeństwo. Po dłuższem parlamentowaniu, wydelegowało miasto posłów do Chmielnickiego. Pojechali: “ex catholicis“, jak się wyraża Grosswajer, p. konsul Wachlowicz, mąż wielkiej erudycji i wymowy, „ex ruthenis“ p. Paweł Ławrysiewicz, „ex armenis“ p. Zuchnowicz. U szlaku gliniańskiego (tj. u dzisiejszej rogatki Łyczakowskiej) zastali tylko pułkownika Ostapieja, który im powiedział, że Chmielnicki jest w Lesienicach. Przebrali się więc tam tędy przez gęste pułki kozackie i tatarskie, i zastali Chmielnickiego za stołem, który według kroniki Józefowicza, obficie był Zaopatrzony trunkiem gorącym, gorzałką zwanym. Powstał i powitawszy posłów po ludzku, poczęstował ich tym napitkiem. Korzystając z tej zręczności (jak mówi Czechowicz w swej relacji) „wybornej i poważnej fakundji, zażył do niego p. Wachlowicz, a zraniwszy serce jego mieczem skutecznej wymowy, doprowadził je do zmiękczenia“. Faktem jest, że Chmielnicki zaczął płakać i narzekać na krzywdy wyrządzone przez panów polskich wojsku kozackiemu. Zaczęły się długie targi o okup, w których brał udział Tohaj-Bej, udano się bowiem wspólnie do niego „pod pasieką Robertową“. Ten rozsrożony był niezmiernie na mieszczan za śmierć swego synowca, ale powoli dał się udobruchać.
Wśród rokowań otrzymał Chmielnicki tam pod pasieką Robertową, która leżała na prawo od Łyczakowskiej dzisiejszej rogatki, ku drodze Sichowskiej — poselstwo od cara i od Rakoczego, księcia siedmiogrodzkiego. Obadwaj starali się o koronę polską i szukali adherenta w Chmielnickim — ten zaś odpowiedział im otwarcie, że korona polska należy się królewiczowi Janowi Kazimierzowi, W ogóle Chmielnicki wówczas nie uważał się i nie mógł być uważanym za buntownika, prowadził on jako kozak wojnę z panami polskimi i nic więcej. To ułatwiało miastu układy, ale natomiast utrudniały je wygórowane żądania dowódzców kozackich i tatarskich, z których każdy chciał pieniędzy, napitku i prezentów. Gdy już stanęła umowa, zjechało się ich mnóstwo do miasta, gdzie przesiadywali, jak powiada współczesny autor — „nie bez unkosztów miejskich, gdyż niejedną półkufę wina wyszlamowali i spiżarni miejskiej dobrze się dali we znaki. Częstowano ich rodzynkami, wybornemi rybami, a osobliwie, co dla nich najmilsza, wódką rozmaitego koloru i pachnącemi cukrami, z których zaprawiania Lwów słynął “wówczas.“ Z tych słów kroniki widzimy, że cukiernictwo, które się tak odznaczyło na wystawie krajowej w r. 1877 nie jest nowoimportowaną do nas sztuką, ale że kwitło już w 17 stuleciu. Inny znów kronikarz nie może się dość naskarzyć na żarłoczność i opilstwo starszyzny kozackiej, „gdy obszernemi baryłami gorzałek, miodu beczkami, wina kufami, małmazji i perticymentów bukłakami, niepoczesne chłopstwo, „koziarze ad aratrum nati“, tu w mieście przełykali, a potem znowu na przedmieścia, gdzie mieli stancje swoją, zanosili.
Ugoda stanęła dnia 19. października, oblężenie trwało tedy czternaście dni. Miasto musiało dać Chmielnickiemu na ukontentowanie ordy około 330.000 złp. On sam kontentował się ośmioma tysiącami, ale oprócz, tego wytargował łańcuch złoty, zausznice brylantowe, krzyżyk rubinowy, ferezję sobolą, juchtowe szory na konie i pas lity.
Obłowili się także pułkownicy Głowacki, Krzywonos i inni. Razem zapłaciło miasto 365.429 złp, 24 gr. W zamian za tyle gotówki zostawił Chmielnicki na przedmieściu syna swojego Zacharjasza z oddziałem kozaków, ażeby inne wałęsające się partje ukraińskie nie czyniły szkody miastu. Ogółem wydał Lwów w czasie tego oblężenia przeszło milion złotych — strata w ludziach wynosiła około 3,000, nie licząc zmarłych na epidemię. I to był dopiero początek trzydziestoletniej nieustającej prawie nigdy trwogi i walk bez końca. Skoro nam wszakże opowiadanie dziejów dni czternastu zajęło tyle czasu, więc poprzestaję na pierwszem z trzech oblężeń i kończę, zważywszy, że gdybym chciał ciągnąć rzecz dalej, musiałbym kilka dni zostać na tej mównicy. Szanowna publiczność skorzystałaby naówczas oczywiście ze swego prawa i opuściłaby salę, ale p. reprezentant władzy bezpieczeństwa, zaniepokojonej tytułem mojego odczytu, musiałby wytrwać jako jedyny słuchacz póty, pókibym mówił. Nie dopuszczajmy się tak srogiego uciemiężenia organów policyjnych i — chodźmy do domu!
Spis rzeczy. |
- ↑ Oprócz opracowań opartych na badaniu źródeł, których mamy dwa (Kronikę Zubrzyckiego i dziełko Raspa, bo Chodynieckiego książka mimo pewnych zalet swoich pracą historyczną zwać się nie może) — mamy przed sobą, dokładny plan śródmieścia i przyległych mu części miasta, sporządzony w pierwszych latach bieżącego stulecia. O ile nam wiadomo, nie istnieje dawniejszy plan miasta Lwowa, jakkolwiek znaleść można ślady, iż istniał, i jakkolwiek, z poniżej wyszczególnionego powodu, istnieć musiał. Plan, o którym mówimy, jest własnością p. A. Mańkowskiego, kupca we Lwowie, i odznaczą, się znaną austrjacką dokładnością zajęć topograficznych. Nie ma już na nim Niższego Zamku, ale widzimy zarysy pierwotnego, z czasów Kazimierza W. datującego się obwarowania miasta murem i basztam i, i późniejszej fortyfikacji, od strony północno-wschodniej, wschodniej i południowej, rysunkiem swoim odpowiadającej bardziej pojęciom wojennym z końca XVII i początku XVIII stulecia. Nie posiadamy konterfektu Lwowa starego innego, prócz znanego rysunku Kolońskiego, dołączonego do Piwockiego tłumaczenia historji Zimorowieża. W porównaniu ze współczesnemi opowiadaniam i oblężenia z r. 1672, plan, o którym mówimy, wydaje się dokładnym, nie odpowiada on atoli wyliczeniu baszt i obciążonych ich obroną cechów, które znajdujemy w dziele Zubrzyckiego. Przypuszczamy, iż za Władysława IV w schodni i południowy front fortyfikacji, jako najsłabsze, wzmocniono drugą, dalszą cokolwiek linją, w ten sposób, że dzisiejsza ulica Podwale stała się esplanadą nowej fortyfikacji, a linja pociągnięta od arsenału Dominikańskiego poprzed koniec ulicy Ruskiej, arsenał przy ulicy Nowej (Sobieskiego) do końca ulicy Wałowej, została bronioną starym murem i staremi basztami, podczas gdy tak zwane Wały Namiestnikowskie, obejmujące budynek sąsiadujący z kamienicą Pawlikowskich i obróconą dziś na magazyn wojskowy, tworzyły ten system obronny, jaki miało miasto z tej strony w chwili napadu tureckiego. Utwierdza nas w tem przekonaniu okoliczność, iż w 86 lat później wojewoda Gałecki, mając bronić miasta od Szwedów, i trzymając się znanej zasady „Weit davon ist gut vor’m Schuss“ chował się w baszcie koło domu Pawlikowskich, gdy Szwedzi atakowali miasto od Jezuitów, a dopiero ztamtąd uciekł do Jezuitów, gdy Karol XII napadł go nad rankiem od furty bosackiej.
Za panowania, Jana Sobieskiego atoli, Stanisław Jabłonowski, wojewoda ruski i hetman w. koronny, zaopatrzył miasto Lwów początkiem nowej fortyfikacji à la Vauban, sięgającej w dzisiejszą dzielnicę IV i I. X. Józefowicz wyraża się nie najprzychylniej o tem usiłowaniu przemienienia Lwowa w fortecę podług nowszych pojęć inżynierji, i narzeka, że wał hetmański raczej nieprzyjaciołom za sposób zbliżenia się do murów służyć, a obrońcom miasta przeszkodą, być może. W kronice Józefowicza, wydanej przez p. Manieckiego, na str. 409, znajdzie każdy te utyskiwania, z których można powziąć wiadomość, iż niejaki Jan Berens rozpoczęte w r. 1678 obwarowania, w r. 1682 „jeograficznie“ (sic) dalej prowadził. Musiał tedy zdjąć plan Lwowa i plan ten bodaj czy nie znajdzie się w aktach grodzkich, tak jak w aktach konsularnych powinien znaleść się plan dawniejszy, o którym wspomina Zimorowicz, i który chyba władza wojskowa zabrała miastu. Władza ta jest niezawodnie w posiadaniu obszerniejszej kopji planu, z lat 1782 — 1814, który mamy w rękach, i który nie w skazuje śladów pracy Berensa i Stanisława Jabłonowskiego, hetmana wielkiej buławy koronnej. Tego to hetmańskiego wału szczątki widzianem i być mogą w miejscach, któreśmy wskazali (realność pp. Młockiego, Lipińskiej, Łozińskiego i Kellermana) z „dni trwogi“ zaś nie mam y śladu, by istniała jaka obrona przed staremi murami Lwowa, oprócz klasztoru Bernardynów. Klasztor ten wszelako, jak to ujrzymy, musiał już być złączony z warowniami miejskiemi za Władysława IV, grał on bowiem główną, i decydującą rolę przy każdym nieprzyjacielskim napadzie na miasto, jakkolwiek stary mur miejski ciągnął się środkiem między domami, stanowiącemi prawą stronę ulicy Sobieskiego, a lewą, stronę ulicy Wałowej. Ze względu na ważną rolę, jaką, klasztor ten odegrał w najcięższych dla miasta Lwowa chwilach, zwłaszcza iż dopiero w r. 1848 odebrano mu armaty, których używał do obrony naszej stolicy, ze względu na wynikłą ztąd, późniejszemi wypadkami usprawiedliwioną sympatję Lwowian dla Bernardynów, byłoby rzeczą, pożądaną, gdyby ktoś wziąwszy do pomocy akta i archiwa, oznaczył każdą stopę ziem i, wówczas z takiem wysileniem bronionej. P. A. - ↑ Szlachta, haniebnie wobec miasta w r. 1648 skompromitowana, w r. 1655 z podziwieniem patrząca na świetną jego od Kozaków i Moskali obronę, zezwoliła, iż później Jan Kazimierz nobilitował wszystkich „obywateli lwowskich“ — ci zaś w prostoduszności swojej nietylko nie protestowali przeciw temu despektowi, ale owszem przyjęli taką capitis augmentationem, jak gdyby było rzeczą zaszczytniejszą należeć do wichrzycieli zrywających sejmy i niepłacących podatków, i uciekających z placu boju, aniżeli do ludzi ciężkiej pracy, posłusznych wymaganiom dobra ogólnego, i własną piersią broniących progu Europy od inwazji muzułmańskiej. We Włoszech miasta zamiast kary hańbiącej, nobilitowały złoczyńców.
- ↑ Mylnie mówimy: basza, wyraz ten oznacza bowiem po tu recku głowę; albo naczelnika, i służy jako tytuł podrzędnym dygnitarzom, n. p. basz-czausza, bim-basza itp. Wysoką, godność natomiast oznacza wyraz pasza. Po sprawdzeniu tej uwagi odsyłam każdego do przystępnej powszechnie encyklopedji Orgelbranda, a to z powodu, iż niedawno jakiś erudyt tutejszy zarzucił mi, jakobym niewłaściwie położył wyraz Der przed nazwiskami duchownych ormiańskich. Tym czasem, chociaż nie umiem ani po ormiańsku, ani po turecku, i bynajmniej nie miałem zamiaru popisywać się znajomością orjentalnych języków, mogę zapewnić tego erudyta, że Der znaczy po ormiańsku tyle co „pan“, i daje się tytuł ten duchownym, jak n. p. Włosi tytułują czasem księży swoich: don, albo jak Rusini mówią: Kyr Spiridion, Kyr Gregoryj. O tej prawdzie dowie się szanowny erudyt od każdego członka wielebnej kapituły ormiańskiej, w której łonie jego pioruny na moją magnam linguae armenicae ignorantiam wywołać miały niemałą wesołość, a kronikarzowi lwowskiemu Dziennika Polskiego dały sposobność do pewnej paraleli między nim a słynnym w przysłowiu Marcinem, co uczył Marcinka. P. A.
- ↑ Mianowicie ks. Józefowicz.
- ↑ Według ks. Józefowicza, Turcy żądali 2 miliony talarów lewkowych.
- ↑ Dla czytelników niegalicyjskich dodaję tu objaśnienie, że wa Lwowie i w Przemyślu łacińscy słuchacze teolgji odróżniają się od grecko-katolickich czerwonym pasem. P. A.
- ↑ Schwarc-Drei-König, tytoń sprzedawany przez administracyą austryacką w paczkach mających około 1½ łuta wagi. P. A.
- ↑ Szluk — zaciągnięcie się dymem z tytoniu P. A.
- ↑ Muzeum, pokój w seminarjach, w którym alumni oddają się nauce św. błogosławia, czyli „kują“ P. A.
- ↑ Bambałamkać — wykonywać przyspieszony ruch wahadłowy jak n. p. serce u mniejszego dzwonu, które; wydaje odgłos; „bam-ba-łam!“ Wyraz ten poleca się uwadze zbieraczy prowincyonalizmów, ponieważ nie mamy odpowiedniego mu, a przynajmniej równie dokładnie rzecz oddającego wyrazu książkowego. P. A.