<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Z dni trwogi
Pochodzenie Rozmaitości i powiastki
Wydawca F. H. Richter
Data wyd. 1878
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Z DNI TRWOGI.
I.


„Senatus Populusque Leopolitanus“ doznał był przez 25 lat, które nastąpiły po śmierci Władysława IV, więcej strapienia, niźli go doświadczył z powodu Gallów lub Kartagińczyków Senatus Populusque Romanus, od którego sławetni rajcy i czterdziesto-mężowie stolicy ruskiej pożyczyli sobie byli tego szumnego republikańskiego tytułu. Dwa razy wytrzymał Lwów oblężenie ze strony Chmielnickiego, sprzymierzonego raz z Tatarami, a drugi raz z Moskwą — w r. 1648 miasto źle obwarowane okupić się musiało olbrzymią na owe czasy kwotą, w r. 1655 lepiej przygotowane na przyjęcie nieproszonych gości, zapłaciło tylko 60.000 złotych, czyli 10.000 dukatów, bo taką była wówczas wartość złotego polskiego. Chmielniczeńko przy każdej swojej wizycie dokładał usilnych starań, ażeby gród nadpełtwiański pozbawić najpiękniejszej jego ozdoby — żydów. Domaga!’ się, aby mu ich wydano co do nogi, przedkładał mieszczanom, że jest to lud, który tylko śmierdzi i bogaci się kosztem chrześcjan. Zachęcał on miasto do pozbycia się tego wrzodu, ostrzegając oraz, iż żydzi kiedyś źle odpłacą się miastu za udzieloną im opiekę. Mieszczanie nienawidzili żydów także i mieli niepospolitą ochotę wydać ich Bogdanowi. Gdyby mogli byli pójść za popędem swego serca, „Szomer Izrael“ nie byłby nigdy ujrzał światła dziennego, i nie byłoby dzisiaj „walki ekonomicznej.“ Ale chociaż Rzeczpospolita nie istniała już prawie de facto, to respekt przed królem i szlachtą był jeszcze wielki między mieszczanami, a król i szlachta nie przebaczyliby im byli nigdy przyczynienia się do rzezi ludu wybranego, używającego szczególnej opieki stanów rządzących. Dlatego też miasto oparło się żądaniu hetmana kozackiego, i ocaliło przodków p. Honigsmanna i p. Manscha, składając większy okup, tem uciążliwszy, gdy żydzi nie przyczynili się do niego, a przez długie lata wojna nietylko niszczyła domy i gospodarstwa, ale co gorsza, paraliżowała handel i rzem iosła, stanowiące źródło bogactw Lwowa.
Uspokoiło się nakoniec trochę w Rzeczypospolitej, ale reszta czasu, o którym wspomnieliśmy, wypełniła się dla Lwowa zdarzeniami nie o wiele milszemi od napadów kozackich, tatarskich i moskiewskich. Wojsko upominające się o zaległy żołd hulało w mieście i w okolicach, a król i hetman nie znaleźli innego sposobu położenia kozica swawoli, jak tylko ten jeden, że zmusili miasto do pożyczenia skarbowi 200.000 zł. na zapłacenie części zaległości. Brak gotówki był tak wielki, że j a t poprzednie okupy, tak i tę pożyczkę przymusową w znacznej części złożono towarami i fantami. Zaiste, dziwić się wypada ogromnym zasobom ówczesnego Lwowa, nie liczącego z pewnością nad 15.000 mieszkańców, że po tylu klęskach szybko po sobie następujących, był jeszcze w stanie uczynić zadość tak bezprzykładnemu wymaganiu, a podziwiać przytem potrzeba lojalność mieszkańców, narzekających wprawdzie na biedę, ale znoszących ucisk bez szemrania, owszem, niezmiennie przejętych uczuciami wierności i przywiązania do Rzeczypospolitej, która nic im. nie dawała w zamian na żądane ofiary.
Dziesiąta część krzywd wyrządzonych mieszczanom, byłaby pierwszego lepszego szlachetkę popchnęła do otwartego buntu i do zdrady kraju.
Kronika Lwowa w drugiej połowie 17. stulecia przedstawia jedno pasmo zdzierstw i niesprawiedliwości, doznanych od swoich i od obcych.
Nawet owa opieka nad żydami ze strony króla i stanów Rzeczypospolitej, stanowiąca chlubną w dziejach naszych kartę, nie mogła się obejść bez krzywdy miasta. Jak dzisiaj żydzi przy każdej sposobności udają się z żalami i pretensjami swojemi do Wiednia i znajdują tam poparcie bezwarunkowe, tak dawniej biegali ze skargami do Warszawy. Król, sejm, panowie urzędnicy i szlachta, wszyscy razem i każdy z osobna był orędownikiem zbiorowych i poszczególnych interesów żydowstwa. Zuchwalstwo, które dziś zarzucają lichwiarzom żydowskim, kwitło już wtenczas, i znajdowało podporę u władz państwowych. Na krakowskiem przedmieściu żyd wpadł do pomieszkania swojego dłużnika, zagrabił go, obił, i przy tej sposobności połamał krucyfiks, znajdujący się w pokoju. Biskup ormiański kazał złożyć znieważoną świętość na stole, zapalić przy niej świece, a lud gromadził się w tem miejscu, odgrażając się żydom. Natychmiast pojawił się burgrabia z oddziałem piechoty, rozpędził tłum, i zabrał połamany krucyfiks z sobą, kładąc tym sposobem tamę dalszym rozruchom. Za naszych czasów nie potrafionoby ponoś tak energicznie i skutecznie zapobiedz. skutkom rozdrażnienia, wywołanego podobnym wypadkiem. Otóż w r. 1663 studenci z szkół jezuickich rozpoczęli byli bójki z żydami przedmiejskimi. Żydzi ufając protekcji wojewody, podwojewodziego i starosty, uzbroili się, przewidując większe napady, odbywali warty i ćwiczyli się w robieniu bronią. W roku 1664, dnia 3. maja, obawa żydów wzrosła z powodu tłumnych procesyj, obchodzonych z powodu święta podniesienia krzyża i prażnika u św. Jura. Starosta Mniszek posłał im w obronę kilkudziesięciu muszkieterów, wystąpiła też i gwardja żydowska na placu krakowskim, naprzeciw wałów i murów miasta, i dla odstraszenia napaści, nuż szykować się, mustrować i „próbować strzelby“. Powstało zbiegowisko, studenci poczęli śmiać się z armji izraelickiej; i rzucać na nią kamykami — żydzi poszli do ataku, i z początku odparli chrześcjan, z znacznym rozlewem krwi, ale wnet zebrały się tłumy pospólstwa, piechota, starościńska zamiast bronić żydów zwróciła się przeciw nim (jota w jotę jak było w r. 1870) i pobito żydów bardzo, a domy ich na krakowskiem przedmieściu zrabowano. Magistrat wysłał cepaków w celu uśmierzenia, rozruchu, ale ci pobici musieli umykać, i zaledwie zdołano dość wcześnie zamknąć bramę krakowską, ażeby rozwścieklona tłuszcza nie wpadła do miasta i nie wzięła* się do żydów miejskich. Żydzi z krakowskiego znaleźli nakoniec także schronienie w obrębie wałów, ale nieprzystali na propozycję magistratu, by złożyli pewną, kwotę na utrzymanie oddziału piechoty, któraby ich broniła. Udali się do hetmana, Rewery Potockiego, a ten przysłał im w pomoc dwie chorągwie wojska, które zakwaterowały się w mieście u chrześcjan, i z polecenia hetmana, „nie zapominały o swoich wygodach“.
W dzień Bożego Ciała mimo to studenci rzucili się na ulicę żydowską. Burmistrz Zimorowicz udał się do arcybiskupa i do OO. jezuitów z prośbami, by powstrzymali młodzież od gwałtów, kazał zamknąć bram y i uderzyć w bębny na alarm, powołując mieszczan do broni. Tumult już się był uśmierzył, gdy rotmistrz dragonów hetmańskich, Tarnawski, upiwszy się, otworzył bramę i wpuścił pospólstwo przedmiejskie do śródmieścia. Teraz rozpoczęło się na wielką skalę rabowanie1 domów żydowskich. Zimorowicz kazał zatoczyć działo naprzeciw ulicy żydowskiej, i uderzyć w trąby, na znak, że chce przemówić do zgrai. Słowa jego nie skutkowały, w czem zresztą nic dziwnego, zważywszy, iż poczciwy pan Bartłomiej, jak z pism jego widzimy, nie mógł otworzyć ust bez odwołania się do najrozmaitszych bóstw greckich i rzymskich, tak, że potrzeba było do zrozumienia go więcej sprytu niż do rozwiązania łamigłówki. Nakoniec tedy piernikarz, obsługujący armatę miejską dał z niej ognia. Mnóstwo ludzi poległo, między innymi Der Szymonowicz, ksiądz ormiański, a walka zawrzała tem wścieklej. Rotmistrz Tarnawski zamiast rokoszan, rozpędził mieszczan stojących w szeregu dla przywrócenia porządku, zaledwie pod wieczór udało się burmistrzowi zebrać ich napowrót, rozpędzić motłoch i uwięzić przywódzców rabunku.
Zginęło przy tej sposobności 129 żydów i zrobiono im szkody na 700.000 — ale też oburzenie w całej Polsce było ogromne. Hetman Potocki, późniejszy prymas Prażmowski, Ordynat Jan Zamojski pisali groźne listy do magistratu lwowskiego, a król zesłał komisję, która przeprowadziła surowe śledztwo i pociągnęła władzę miejską do odpowiedzialności za to, co się stało bez jej winy — przynajmniej według relacyj, jakie mamy przed sobą. Wydobyto przywilej księcia Bolesława, nadany żydom, miasto musiało za zabitych żydów zapłacić główszczyznę, rannym zapłacić mirę i uiścić prócz tego grzywny do skarbu królewskiego. Nadto czterech rajców, czterech ławników i czterech członków Rady Czterdziestu, wskazanych przez żydów, skazano na rok i sześć tygodni więzienia, a gmina do dwóch tygodni musiała zwrócić żydom szkody przez rabunek poniesione wraz z kosztami procesu.
Wszystko to byłoby nader słusznem, gdyby karząc gminę za jej członków, nie puszczono płazem winy owym uwięzionym przez Zimorowicza przywódcom ruchu,, dlatego, że byli szlachtą i władza magistratu na nich się nie rozciągała. Powtarzamy, że wierność i posłuszeństwo Lwowian wystawione były w tych czasach na ciężkie próby, i wyszły z nich zawsze zwycięzko, chociaż gdyby mieszczanom przyszło było na myśl pójść za przykładem szlachty i oburzyć się, podnieść rokosz,, to nie brakłoby im było do tego ani sposobności, ani siły. Zdaje się wszakże, jakoby niemiecki duch karności, z krwią odziedziczony przez znaczną część ludności dawnego Lwowa, udzielił się całemu jego obywatelstwu: Rzeczpospolita, która nie była w stanie zasłonić miasta przed najazdami, i która pozwalała je krzywdzić w czasie pokoju, która często nie. mogła liczyć ani na sejm, ani na króla, ani na hetmanów, ani na wojsko, nigdy nie zawiodła się na wierności mieszczan tutejszych, nigdy nie doznała odmowy, gdy zażądała od miasta ofiary z krwi i mienia.

Ofiar tych zapotrzebowała ojczyzna od Lwowa w cztery lata po owym wyroku, wydanym przeciw gminie w sprawie żydowskiej. Groził państwu nieprzyjaciel straszniejszy i potężniejszy od Kozaków, z którymi dało się pomówić, od Moskali, z którymi Lwowianie w r. 1655 nawet i mówić nie raczyli, od Tatarów nakoniec, których ćmę największą rozganiały w otwartem polu słabe oddziały jazdy polskiej, i którzy o zdobycie miast warownych kusić się nie śmieli. Padyszach turecki zbliżał się na czele krociowej, doskonale zorganizowanej armji, zaopatrzonej w potężną artylerję oblężniczą i we wszystkie znane wówczas przybory wojenne.



II.

Nigdy jeszcze tak wielka siła nieprzyjaciół nie zagrażała Polsce, i nigdy tak mało kraj nie był przygotowanym na jej przyjęcie, chociaż, jak to konstatuje Salyandy, „Rzeczpospolita nietylko nie była bez obrony, ale owszem, najeżona była lancami:“ prymas w Łowiczu miał całą armję, magnaci porobili byli zaciągi znaczne i gdyby byli chcieli, mogliby byli przeszkodzić wtargnięciu wrogów na lewy brzeg Dniestru. Ale prymas, hetman i hetmanowa myśleli więcej o detronizacji króla, niż o Turkach, i gotowali się prowadzić księcia de Longueville na jego miejsce, podczas gdy partja królewska układała listy proskrypcyjne „malkontentów“ i nie dawała wiary bliskiemu już niebezpieczeństwu. Dzięki temu rozstrojowi, Mahomet IY. stanąwszy 17. sierpnia 1672 pod marami Kamieńca, w przeciągu 10 dni zdobył tę twierdzę, jakkolwiek na owe czasy groźną, ale pozbawioną załogi, amunicji i puszkarzy. Dowódzca artylerji, major Hückling, wysadził się w powietrze z rozpaczy, widząc iż wszystko stracone, a popłoch szalony szedł kii Warszawie przed chorągwiami sułtańskiemi. Licha mieścina Budzanów jedna ośmieliła się stawić im opór po drodze. Tomasz Łużecki z garstką 300 ludzi wytrzymał w tamtejszym zamku trzydniowe szturmy janczarów i ogień 340 armat tureckich, nim poległ po spartańska wraz z całym swoim zastępem. Zaimponowało to padyszachowi, — rozłożywszy się obozem pod Buczaczem, nie poszedł dalej, wysłał tylko pod Lwów Kapłana-paszę z 50.000 wojska i 80 działam i, do których przyłączył się han krymski Selim Gerej i hetman zbuntowanych kozaków, Doroszenko, tak, że cała potęga zbliżająca si& ku stolicy ruskiej wynosiła około 200.000 ludzi.
Nie trudno było w takich warunkach przeczuwać, że nie zanosi się na nic dobrego dla miasta. Zimorowicz zapisał wszakże w swojem opowiadaniu i dodatkowe omen, które ostrzegło Lwowian o tem, co im grozi. Dnia 7. lipca spadł z wieży ratuszowej lewek zatknięty na jej szczycie, wraz z pozłacaną kulą. Lewek zatrzymał się na dachu, ale kula upadła na bruk i pogięła się, na znak, że miasto będzie miało więcej strachu niż szkody, ale natomiast państwo poniesie uszczerbek. Wyprawiono tedy listy do króla Michała, z prośbą, by wcześnie pomyślał o obronie Lwowa. Respons. jego, dany 7. sierpnia 1672, znajduje się w archiwum miejskiem i jest tej treści, że „nobiles, spectabiles, fideles atque dilecti“ „panowie rada i pospólstwo lwowskie mają bronić się sami, jak mogą, póki król nie zbierze pospolitego ruszenia i nie przybędzie im na odsiecz, tymczasem zaś dobrego od Pana Boga życzy im zdrowia.“
Nim opowiemy, w jaki sposób Lwowianie wypełnili. to polecenie królewskie, rozpatrzymy się potroszę, jak wyglądało wówczas nasze miasto. Składało się ono z dzisiejszego śródmieścia i z dwóch przedmieść. Śródmieście było warowne, otoczone murem z basztami, wałem i fosą. W miejscu, gdzie obecnie znajduje się wyższy sąd krajowy, przyległe do niego domy, dolna część ulicy Skarbkowskiej i zwrócona ku niej część gmachu teatralnego, stał obwiedziony murem niższy zamek, zawierający mieszkanie starosty, kościoł św. Katarzyny i sądy: grodzki i ziemski. Miał on jedną tylko bramę, wiodącą do miasta, na prośby mieszczan bowiem król sprzeciwił się życzeniu starostów, którzy chcieli otworzyć sobie bezpośrednią komunikację z krakowskiem przedmieściem. Zamek ten, dawniej drewniany, wymurował w r. 1573 starosta Andrzej Barzy. Nie musiał to być cud sztuki budowniczej, wspominają, bowiem kroniki, iż naród dworował sobie z ornamentyki tego gmachu, przypominającej kształty kuflów i gąsiorków raczej, niż przyborów Marsa. Od zamku ku wschodowi ciągnął się mur i wał opasujący miasto najpierw ku bramie krakowskiej, która stała mniej więcej w tem miejscu, gdzie dzisiaj ulice Kamińskiego i Strzelecka przecinają Krakowską. Brama ta wraz z wysoką swoją wieżą, powierzoną była po wszystkie czasy obronie cechu kuśnierskiego, i była w dobrych rękach. W r. 1708 kuśnierze dali się pozabijać co do jednego, nim Szwedzi opanowali bramę. Od bramy krakowskiej ciągnęła się linja obronna dalej, dzisiejszą ulicą Skarbkowską. Na tej przestrzeni znajdowało się sześć baszt r najpierw Strumiłowska (gdzie dom pod l. 10 przy ulicy Strzeleckiej). Tej bronili mydlarze, blacharze i miechownicy. Następowała po niej baszta mieczników, dalej baszta tkaczy, baszta czapników, baszta piwowarów, a nakoniec baszta rymarska, tworząca północno-wschodni róg miasta. W tem miejscu wał tworzył bastjon wysunięty końcem ku dzisiejszemu klasztorowi Sióstr Miłosierdzia, przestrzeń zaś między murem i basztami a wałem wzdłuż całego tego frontu była placem strzeleckim i nosi dzisiaj tę nazwę. Od baszty rymarskiej zaczynał się wschodni front miasta, z natury najsłabszy. Broniły go baszty: 1. Królewska, poruczona murarzom, powroźnikom i tokarzom, 2. Furta bosacka, 3. Baszta szewska, czyli bernardyńska, przy arsenale. Dalej, południowo-wschodni róg miasta, nakształt drugiej cytadeli, tworzył warowny klasztor Bernardynów, otoczony także murem, wałem i fosą, z wysuniętym na południe bastjonem, którego koniec dochodził do miejsca, gdzie dziś kamienica pod l. 5 przy placu Bernardyńskim. Poza Bernardynami, mur miejski trzymał się linji, którą wskazuje ulica Sobieskiego. Broniła go baszta poruczona garncarzom i kotlarzom, dalej bram a halicka, powierzona waleczności krawców, która też obecnie, w spokojniejszych czasach, ustąpiła miejsca na domy pp. Chylińskiego i Wajdy. Dalej była baszta złotników, gdzie obecnie p. Gablenz sprzedaje żelazo, tudzież wyborowe gatunki tytoniu i cygar, a cd niej wzdłuż Pełtwi ciągnął się zachodni front murów i wałów ku niższemu Zamkowi. Najpierw broniła go baszta rzeźników, dalej druga, oddana stolarzom, bednarzom i stelmachom, dalej baszta wystawiona z zapisu Konstantego Korniakta, a powierzona kowalom, ślusarzom i iglarzom. Jeszcze jednej baszty bronili kramarze, a ostatniej, tuż pod niższym Zamkiem, piekarze — tę rozebrano dopiero w r. 1836 gdy budowano teatr Skarbka. Z tej strony miasta znajdowała się także furta Jezuicka.
Z zewnętrznych fortyfikacyj był najpierw Wysoki Zamek, na który dziwnym sposobem nie zwracano nigdy dostatecznej uwagi jako na punkt obronny. Oprócz tego, Zygmunt August, będąc jeszcze królewiczem, starał się zabezpieczyć wschodni i południowy front miasta wysuniętemi po za mury warowniami. Jedne z nich, broniły przystępu od ulicy Gliniańskiej (dziś Łyczakowskiej) — ślady ich znajdują się dotychczas w realności p. Młockiego przy ulicy Czarneckiego, przy ulicy Cłowej w domu pod l. 3 i przy ulicy Łyczakowskiej pod l. 7. Od południa stała warownia „Sokolnicka“, której ślady nieznaczne widać jeszcze w ogrodzie domu pod l. 52 przy ulicy Halickiej, gdzie znajduje się drukarnia Dziennika Polskiego. Warownia ta ozdobiona była nad bramą między innemi wężem, herbem Bony.
Dla obrony tych warowni, nie wolno było stawiać na przedmieściu domów murowanych, któreby dać mogły schronienie nieprzyjacielowi, a nawet zasklepiać piwnie w tych domach. Istniał także przepis, że nie wolno przedmieszczanom budować się bliżej murów, jak na odległość strzału armatniego. Lekceważenie tego przepisu stało się powodem, że podczas oblężeń w r. 1648 i 1655 musiano spalić przedmieścia, a pomimo to w 17 lat później znowu znajdujemy przedmieścia przysunięte prawie do fosy miejskiej. Większą jeszcze klęską były klasztory — przezorność nakazywała zastosować do nich przepisy ogólne, ale pobożność stała temu na przeszkodzie, na wzór więc Bernardynów tuliły się one do murów, ale ich na wzór Bernardynów nie broniły, owszem, jak to ujrzymy wkrótce, stawały się dla nich nader niebezpiecznem sąsiedztwem. Takiemi klasztorami były, nie wspominając o odleglejszych: Reformacki (gdzie obecnie Siostry Miłosierdzia) — tuż koło niego klasztor Karmelitanek bosych (gdzie obecnie seminarjum łacińskie) — potem klasztor Bonifratrów (teraz szpital wojskowy na Łyczakowskiem) — najfatalniej położony klasztor Bernardynek (teraz urząd cłowy) — klasztory nakoniec Karmelitów bosych, naprzeciw furty bosackiej, i Karmelitów trzewiczkowych, naprzeciw bramy Halickiej.
W obrębie warowni, około tego czasu, liczył Lwów prócz gmachów publicznych około 300 domów. (Obecnie śródmieście liczy 382 numerów.) Ludność dzieliła się na cztery „nacyje“, katolicką, ormiańską, ruską i żydowską. Ormianie mieli domów 73, Rusini 22, żydzi 33, resztę posiadali katolicy, spolszczeni Niemcy lub Polacy. Ormianom, Rusinom i żydom nie wolno było rozszerzać się po za przeznaczone dla nich dzielnice. Żydzi zajmowali de jure tylko górną część ul. Wekslarskiej i przyległe jej zaułki — umieli wszakże już wtenczas anektować po kawałku tu i owdzie. I tak faktorowi Zygmunta Augusta, Ickowi, na prośbę króla się przy ulicy Buskiej. Drugiemu żydowi, Nachmanowi, miasto samo sprzedało kamienicę, w której nikt nie chciał mieszkać, ponieważ wypędzony w skutek tego ze Lwowa cudzoziemiec urządził w niej był dom rozpusty.
Miasto od r. 1490 posiadało całe bruk kamienny, place i ulice, które dziś widzimy, uregulowane były ostatecznie w r. 1545 i zmiany, które teraz poczyniono, datują się dopiero od r. 1814, od stanowczego zdemolowania fortyfikacyj. Rynek zachował swoją postać pierwotną do czasu budowy obecnego ratusza. Dawniejszy ratusz składał się z długiego, wąskiego budynku, zajmującego tę przestrzeń, którą obecnie zajmuje południowa część nowego ratusza wraz z salą radną i głównym wchodem. Okalały go przybudowane do niego kramy, od strony, gdzie sklep Brühla, miał wieżę, od strony kamienicy arcybiskupiej znajdował się odwach miejski. Obok tego ratusza znajdowało się 12 domów prywatnych, tworzących ulicę pasamonniczą i różne inne zaułki — starzy ludzie pamiętają je dotychczas. Dotychczas też stoją po największej części w rynku kamienice, które pamiętają wiek 17ty i dawniejsze czasy, chociaż oprócz dwóch wszystkim innym smarowidło żółte i zielone odjęło poważną cechę starożytności. „Wymienimy tu niektóre z dawnych kamienic, posłuży nam to bowiem do zapoznania się z nazwiskami ówczesnych patrycjuszów miasta.
W rynku pod l. 6 dzisiejsza kamienica księcia Ponińskiego, niegdyś Schillingowska, później zakupiona przez milionera ówczesnego, Konstantego Korniakta, i przebudowana w r. 1580. Nabyli ją później Daniłowicze, a po nich odziedziczyli Sobiescy. Opodal, pod l. 9 kamienica arcybiskupa, w której w 14 stuleciu mieszkał Władysław książę Opolski, a później w 15 Swidrygiełło. Władysław Jagiełło darował ją arcybiskupom, gościła wszystkich jego następców na tronie w swoich murach, a król Michał umarł w niej, w sali, w której do niedawna stała prasa drukarska p. Poremby. Narożny dom pod l. 10 był własnością Lubomirskich. Kamienica pod l. 11 zwała się Gazlerowska, miasto nabyło ją i wydzierżawiło pod warunkiem, że dzierżawca musiał trzymać w pogotowiu pierwsze piątro na przyjęcie znakomitych, osób, odwiedzających Lwów, i stajnie dla ich koni. W tej samej połaci rynku pod l. 12 była kamienica Justa Glatza, pod l. 15 kamienica Mistrz-Szymonowska. Mistrz, Szymon handlował starem winem i małmazją, kupiono, od niego spory zapas tego napitku na przyjęcie Jana Zamojskiego w r. 1582. Syn jego Szymon Szymonowicz, poetycznej pamięci, sprzedał kamienicę ojcowską r. 1609, za 5500 złp. sukiennikowi Wawrzyńcowi Schmidow. Pod l. 14, tuż obok, mieścił się konsulat wenecki, a pod l. 16 w domu podówczas Handlowskim, jezuici ulokowali się byli, nim miasto po długim oporze pozwoliło im postawić klasztor w obrębie murów. Pod l. 18 kamienica Guttera, gdzie mieszkał swojego czasu Mikołaj Herburt z Fulsztyna. Kamienica Lewakowskiego narożna (gdzie sklep Brühla) była własnością Jana Scholza, koło niej pod l. 24 kamienica Fanrbachowska. dziś p. Reissa, a pod l. 25 kamienica Hepnerow, dziś p. Milikowskiego. Na drugim rogu tej połaci rynku, gdzie kamienica pod l. 32 stały dwie: jedna Melchiora Scholza Wolfowicza, a druga narożna, później z tam tą złączona, zwana najpierw Urbanowską, później kupiona przez Stancla Scholza, przeszła w drugiej połowie 17 wieku na własność Złotorowiczów, a w 18 kupili ją Wilczkowie, od których nabył ją śp. Towarnicki. Właściwą atoli siedzibą odwiecznej lwowskiej rodziny Wilczków była kamienica położona w północnej połaci rynku, mająca browar od ulicy Ormiańskiej. Po obu jej stronach miały swoje domy konsularne rodziny Grosswaierów i Ziętkiewiczów. Jedna z najznakomitszych rodzin tutejszych, Ubaldini della Rippa, z Florencji, posiadała w ulicy Krakowskiej dom pod l. 12, obecnie dra Malinowskiego.
Z rynku wychodziły ulice: Szewska, później zwana Jezuicką, (obecnie Trybunalska), Krakowska, boczna Ormiańska, Bożego ciała (dominikańska), Ruska i Szkocka. Ta ostatnia dziś bez powodu przezwana Serbską, miała swoją nazwę od kupców szkockich, posiadających tam składy towarów, z pomiędzy których atoli tylko katolikom pozwolono stale osiedlać się we Lwowie. Spotykamy między nimi nazw iska: Stuart (z tych jeden, w czasie oblężenia, ożeniony był z Wilczkówną), Gordon, Wight, Marmaduke. Nabożeństwa protestanckie odbywali w domu pod l. 2 w rynku, później zabroniono im tego. Ulica Halicka od wieków zachowała swoją nazwę, przecinała ją Serbska, dziś Wekslarska. Ulica Ormiańska nie miała wchodu od Krakowskiej, przegradzał go mur cmentarny — dolna jej część, koło dzisiejszego Narodnego Domu, zwała się Piekarską. Prowadziła ona do klasztoru i kościoła Franciszkanów, który później przerobiono na teatr, spalony w r. 1848. Na placu przed tym klasztorem stał „orczyk“ czyli „żóraw“, do którego upinano piekarza, jeżeli chleb był za mały, i podnoszono go w górę, ażeby zawieszony między niebem a ziemią mógł rozpamiętywać brzydotę nieuczciwości. Chwalebny ten zwyczaj należy do tych, których wznowienie byłoby szczególnie pożądanem.
Odcięci od ulicy Krakowskiej Ormianie liczyli około połowy 17 wieku 82 rodzin. Najbogatszym z nich był Jan Warteresowicz, po nim następowali: Eminowicz, Barnatowicz, Domażyrski, Werenko, Hadziewicz, Krzysztofowicz, Agapsowicz i Awedykowicz. Niektóre z tych rodzin do dzisiaj zachowały z obrządkiem i majątek ormiański. W czasach, o których piszemy, dopełniała się unia Ormian z kościołem katolickim wśród zatargów nie mających nic wspólnego z naszem opowiadaniem — Rusini z eparchji lwowskiej i przemyskiej trwali jeszcze w prawosławiu i nie byli przypuszczonymi do praw obywatelskich we Lwowie.
Najbardziej zmieniła się ta część śródmieścia, która przylega od południa do Jezuitów. Popod ich kościół szła ulica Łaźnicza, na placu stał kościół św. Ducha (gdzie teraz odwach) i szpital św. Elżbiety. Dalej były tu jatki, browar, a w miejscu gdzie stoi kamienica Singerów przy ulicy Kilińskiego, woskobójnia miejska. Ludność w obrębie wałów nie mogła przenosić 6 — 8000 dusz, drugie tyle wynosiła zapewne przedmiejska.

III.

Po za obrębem warowni miejskich, których linję usiłowaliśmy wytknąć, jakkolwiek dokładnie jej oznaczyć nie potrafiliśmy[1] — rozciągały się, podług nomenklatury ówczesnej, dwa przedmieścia: krakowskie i halickie. Krakowskie przedmieście tuliło się w głównej, t. j. żydowskiej swojej części, u podnóża Łysej Góry, zwanej dziś oficjalnie górą Franciszka Józefa, a wówczas w istocie „łysej“, piasczystej. Stanowi ona dzisiaj plantacje i spacery Wysokiego Zamku, i splantowano ją w tym celu; wtenczas zaś miała czubek uwieńczony figurą Zbawiciela i zdawała się tworzyć odrębne od Zamkowej Góry wzgórze, tak jak urwisko piasczyste, na prawo od bramy „tryumfalnej“ za Czerwonym klasztorem, nosiło osobną nazwę góry Lwiej, a później, Góry Szczepana. Żydzi na Krakowskiem nie podlegali jurysdykcji miasta, i mnożyli się pod opieką starosty, podwojewodziego, wojewody, senatu, stanów Rzeczypospolitej i króla Jegomości, ku wielkiemu swojemu, a nader małemu miasta pożytkowi, o czemby dobrze napisana historja Lwowa nie jedno opowiedzieć mogła. Na wschód, przedmieście krakowskie nie sięgało po za góry, na zachód i na północ atoli rozciągało się daleko. Obejmowało ono starszą osadę lwowską, obecnie już prawie przedhistoryczną, ku południowemu zachodowi zaś sięgało do linji, zakreślonej obecnie ulicą Kaźmierzowską. Liczyło osad, t. j. domków, realności, ogrodów, folwarków i t. p. co nie miara. Jurysdykcyi miejskiej podległych było około 200, starościńskich zaś, t. j. wyjętych z pod prawa magdeburskiego, mogło być drugie tyle. Tu znajdował się przed samą krakowską bramą kościoł P. Marji Śnieżnej, kościół św. Jana, dalej św. Marcina, pod górą klasztor i kościoł PP. Benedyktynek, kościoł św. Stanisława (obecnie „sztockhaus“), kościoł znalezienia św. Krzyża (obecnie dom l. 29 ulica Janowska), kościół św. Wojciecha (obecnie prochownia pod Wysokim Zamkiem) — trzy ormiańskie kościoły: św. Krzyża, św. Anny i św. Jakóba — i całe mnóstwo cerkwi ruskich: św. Teodor, św. Onufry z monasterem czerńców, św. Mikołaj, Błahowiszczennyje (naprzeciw Brygidek). Dzisiejsza Żółkiewska ulica i przyległe jej grunta zwały się wówczas Tarnawką, stała na nich cerkiew św. Barbary, św. Piątnicy, i obok tej ostatniej, klasztor czernic. Większem nierównie co do obszaru i zaludnienia było przedmieście Halickie, które obejmowało dzisiejsze części I, II i IV. Spotykamy tu ulice: Gliniańską (dzisiejszą Łyczakowską, ale wiodącą w dalszej swojej części ku Glinianom), Garncarską (dziś Halickir przedmieście), z dalszym ciągiem swoim ulicą Szeroką (później Zbożową, teraz pańską) i Zieloną — ulicę Sokolnicką (teraz Kopernika) i „Sykstowską“. Wyjechać z miasta na to przedmieście można było tylko bramą halicką, od której rozchodziły się drogi wozowe — ale wyjść pieszo można było także przez furtę jezuicką na zachód, a bosacką na wschód. O te furty postarali się Jezuici i Karmelici, dla ułatwienia przystępu pobożnym. Halickie liczyło jeszcze w roku 1607 domków, domostw i t. d. około 792. Wszystko to zbudowane było na gruncie miejskim, i posiadane prawem emfiteutycznem, t. j. właściciele płacili czynsz gminie, jako właściwej pani gruntu. Szlachcic, który pobudował się na gruncie miejskim, albo i mieszczanin, który umiał korzystać z przysługujących mu praw szlachectwa[2], uwalniał się od czynszu, zkąd szły zatargi, skargi i procesa. Klęska miasta w czasie oblężeń — klasztory i kościoły, rozsianą była gęsto po przedmieściu Halickiem — nic nie mogło być niebezpieczniejszego w owych czasach, jak murowane gmachy tak bliskie warowni. Przedmieszezanom halickim zebrało się było w 17 stuleciu na humor szczególnego rodzaju — pragnęli obwarować się w koło, ażeby im wolno było także na wzór księży stawiać murowane domy. Wytworzyli projekt, który uzyskał kilkakrotne zatwierdzenie królewskie, opodatkowali się nawet pieniężnie, jakoteż in natura, ażeby go urzeczywistnić. Chodziło nie mniej, ani o więcej, jak o to, ażeby wszystkie góry,, okalające kotlinę lwowską, objąć jednem pasmem fortyfikacyj — był to projekt szalony, zważywszy, iż 4.000 dusz ani wyciągnąć 5.000 sążni muru i wału, ani bronić go nie mogły. Projekt upadł tedy ku wielkiemu rozweseleniu patrycjuszów, zamkniętych w mieście, a zostały tylko kościoły i klasztory. Pod Wysokim Zamkiem Reformaci (teraz Siostry Miłosierdzia), Karmelitanki bose (teraz Seminarjum łacińskie) i Karmelici, bosi (teraz trzewiczkowi). Palej Paulini (teraz cerkiew św. Piotra), Bonifratry (szpital wojskowy), Karmelici trzewiczkowi (teraz kryminał) i opodal Karmelitanki trzewiczkowe (Zakład Ossolińskich), jakoteż Dominikanki (Seminarjum ruskie). Wyżej, kościoł św. Zofji (na Zofiówce, fundowany przez Zofję Hanelową, właścicielkę domu pod l. 16 w rynku, r. 1614) i szpital św. Łazarza, a między niemi kościoł św. Marka, gdzie dawniejsza rogatka, stryjska. Na Łyczakowie, oprócz Paulinów, ulokowała się cerkiew Podniesienia św. Krzyża (Lonszanówka), a gdzie do niedawna kasyno mieszczańskie, tejże inwokacji kościoł łaciński. Jednem słowem, było kościołów i klasztorów bez liku, a do obrony tego wszystkiego przed Turkami armat 30 i ani grosza w kasie.
Pobożny ks. Józefowicz, autor kroniki lwowskiej, przyznaje, iż ze względu na pożytek z modłów i procesyj, Lwów bardzo pięknie opasany był domami bożemi, ale pod względem fortyfikacyjnym, zaopatrzenie to było ladajakie. Ledwie się pokazał nieprzyjaciel, zaraz zajmował domy boże, stawiał za ich murami, lub na wieżach, armaty i dokuczał miastu, a wówczas modlono się już tylko w 9 kościołach miejskich: w katedrze, u Bożego ciała (t. j. u Dominikanów), u św. Andrzeja (t. j. u Bernardynów), u św. Katarzyny na Niższym Zamku, u św. Ducha, u św. Krzyża (Franciszkanie na placu Castrum), u Ormian, w Wołoskiej Cerkwi, a kto chciał — lubo to zawsze trąciło jakimś fetyszyzmem pogańskim — to mógł nareszcie i u OO. Jezuitów zaspokoić swoje potrzeby duchowe. Nad miastem, jak dzisiaj, ale w innym starszym kształcie, wznosiła się cerkiew św. Jura z monasterem czerńców i pomieszkaniem Władyki — w chwili wszelako, którą opisujemy, było to rzeczą cokolwiek niewyjaśnioną, kto jest władyką lwowskim wyznania wschodniego. Swistelnicki posiadał dyplom królewski na tę godność, ale uprosił sobie i Szumlański papier tej samej treści. Metropolita kijowski. Winnicki, bronił Swistelnickiego i zamknął się z nim u św. Jura. Szumlański zebrał przyjazną sobie szlachtę, wziął św. Jura szturmem, Swistelnicki gdzieś się podział, a Winnicki uciekł przez okno, widząc obrońców swoich uśmierconych. Na drodze do Sokolnik dopadł go zwolennik Szumlańskiego, metropolita zdjął: z szyi złoty łańcuch i okupił się nim od napaści — Szumlański został tedy we Lwowie, ale jeszcze sobie krzywdował, jak to później ujrzymy. Zbawienie dusz ormiańskiej nacji poruczone było pierwszemu ich z kościołem rzymskim zjednoczonemu arcybiskupowi, Der-Torosiewiczowi, ktokolwiek zaś ponad te wschodnie obrządki przenosił liturgję łacińską, ten miał bezpośrednią głowę swoją w ks. Korycińskim, podówczas arcybiskupie lwowskim r. l. Rabin był jeden w mieście, koło furty bosackiej, a drugi na Krakowskiem — bezwyznaniowców sądziła św. Inkwizycja, wykonywana przez OO. Dominikanów, i oto położenie Lwowian pod względem zbawienia wiecznego, w chwili gdy Kapłan-Basza, Selim Gerej i Doroszenko nadciągali traktem od Złoczowa. Zajmiemy się ta sprawą, doczesnej wprawdzie tylko uwagi godną,, ale niemniej przeto cudowna i jedyną w swoim rodzaju.

IV.

Nie naszą jest rzeczą, zastanawiać się nad naturą, sporów dom owych, które podówczas osłabiły Polskę. Z niezbitego tylko świadectwa faktów widzimy, że na stronnictwo królewskie spada zarzut niedołęztwa, na przeciwników jego zaś, cięższy zarzut złej woli. Poseł Rzpltej w Carogrodzie, Wysocki, zachowaniem się swojem prowokował wojnę, gdy tymczasem partja królewska, łudziła się nadzieją, że nie ma niebezpieczeństwa. Hetman Sobieski ostrzegał, ale jako przeciwnik króla nie znajdował wiary. Z drugiej strony znowu, zachowanie się jego było takie, że dostarczyło później pozoru do nader ciężkich oskarżeń. Nie opatrzył ani Kamieńca, ani Lwowa. Wojska koronne, poddane jego rozkazom, widzimy snujące się małemi partjami na północ od Złoczowa i Lwowa bez wszelkiego planu. Nakoniec zawitał do Lwowa. Zbiegli się do niego mieszczanie i zaklinali go, by ich bronił. Odpowiedź jego na te prośby bynajmniej nie. była obliczoną na dodanie otuchy strwożonym. Narzekał tylko na króla, i powtarzał, że nie ma ratunku, a nakoniec, zostawiwszy bardzo słabą załogę w mieście i w obu zamkach, spiesznie ustąpił do Gródka, a ztamtąd do Lubaczowa. Tej samej nocy ujrzano sygnały ogniowe na górze Haraj nad Żółkwią, i na Wysokim Zamku. Nikt nie umiał wytłumaczyć sobie tych znaków; były to zapewne hasła do odwrotu, dane rozprószonym oddziałam hetmańskim. W ślad za niemi, pojawiły się coraz bardziej złowrogie wieści. Wypuszczony z Kamieńca biskup Lanckoroński donosił w liście, że Lwów w nagrodę za waleczność przeznaczony jest na łup i zabawkę jańczarom. Z Lubelskiego przyszła wiadomość, że pospolite ruszenie nie zbiera się wcale, i że w skutek tego król zmuszonym jest wstrzymać się w pochodzie na Turków. Okropny popłoch opanował wszystkich, kto mógł, uciekał z duszą i skarbami. Szlachta i bogaci kupcy dali pierwsze hasło: komendant miasta, Eliasz Łącki, otwierał im bramy, ale kazał sobie płacić za pozwolenie wyjazdu. Tym sposobem umknęło dziewięciu z pomiędzy 12 rajców, a z nimi, według relacji ks. Gawata, jednego z dwóch kanoników, którzy mieli odwagę zostać, wyniosły się z miasta ⅔ ludności, chociaż hetman tylko starcom, kobietom i dzieciom umykać pozwolił. Wywieziono większą część skarbów kościelnych, nawet ów cudowny obraz Matki Boskiej, do którego Jan Kazimierz ofiarował królestwo Polskie. Dopiero po odejściu Turków wróciła Najświętsza Panna, ale bez kosztownej sukienki, w której Lwów opuściła. Wisła pokrytą była galarami, wiozącemi uciekających. Zdawało się rzeczą niechybną,, że gdy Turcy przybędą pod miasto, zastaną puste mury.
W tej ciężkiej i strasznej chwili opamiętał się jeden z trzech pozostałych członków rady, burmistrz Bartłomiej Zimorowicz. Był to już starzec 75letni, a w radzie zasiadał od r. 1648 i jako członek jej przebył pierwsze dwa oblężenia. Przyrósł on był sercem do murów, pod których opieką urodził się, których bronił po dwakroć i których nigdy nie opuszczał — wiadomo bowiem, że nawet studja kończył we Lwowie, podczas gdy b rat jego udawał się do Krakowa na akademję. Gniazdo jego rodzinne było gdzieś w ulicy Gliniańskiej (Łyczakowskiej), ale ożeniony z Duktynicką, krewną Kampianów, odziedziczył po nich kamienicę narożną w rynku, którą znajdujemy w dokumentach pod nazwą Janszoliowskiej. Oprócz tego posiadał dworek i winnicę na górze Kaleczej — może w tem miejscu, gdzie stoi obecnie dworek p. Dąbczańskiego. Człowiek uczony i zacny, strzegł od uszczerbku dochodów miasta, dbał o spokój i porządek, między innemi ocalił od zagłady fundusz banku Pobożnego, powstały z legatów Kampianów. On tedy wespół z drugim rajcą, Janem Gąsiorkiem (Gąsiorowskim, von Gąsiorkiewiczem) podczas gdy trzeci, Jan Sommer, chory leżał w łóżku, kazał zamknąć bramy i nikogo nie wypuszczać z miasta. Następnie, dnia 14. września, zwoła ł mieszczan na ratusz, i w długiej przemowie zachęcał ich do wytrwania na miejscu i do mężnej obrony. Gdy pomimo to w nocy uciekiniery po sznurach spuszczali się z wałów i czmychali, Zimorowicz zwołał powtórne zgromadzenie, na które zaprosił komendanta miasta, a za jego pośrednictwem, duchowieństwo świeckie i klasztorne. Głosem drżącym od oburzenia jął przedkładać hańbę ucieczki, przypominał dawniejsze obrony miasta i wyraźne nad niem czuwanie Opatrzności, wyrażał niezachwianą wiarę w ocalenie Rzeczypospolitej i w końcu przystąpiwszy do krzyża stojącego na stole radzieckim, położył na nim rękę i przysiągł najpierw sam głośno i uroczyście, że miasta powierzonego sobie nie opuści i nieprzyjacielowi nie podda, ale raczej pod gruzami jego się zagrzebie. Za jego pzykładem powtórzył tę przysięgę komendant Łącki, powtórzyli ją żołnierze, mieszczanie i księża. Była to chwila niezmiernie podniosła i ważna, która zdecydowała o losie kraju. Traktował bowiem wprawdzie król przez posła Wieniawskiego o pokój z Turkami i pośredniczył w tem han Krymski, Selim Gerej i hospodar wołoski Gregor Gitra, ale rokowania nie wstrzymywały kroków wojennych, a gdyby się było udało wrogom ubiedz Lwów tak łatwo jak Kamieniec, nicby już było nie powstrzymało ich zapędów. Turcja stała wówczas na szczycie swojej potęgi — nie zapominajmy, że działo się to po zdobyciu Kandji, i 11 lat przed oblężeniem Wiednia.
Należało rozpatrzeć się w środkach obrony. Na szczęście Zimorowicz kazał był już poprzednio przysposobić zapasy żywności i prowjant wojenny, naprawić mury i wygłębić fosy. Księża Bernardyni i Karmelici bosi podjęli się obrony swoich klasztorów, chociaż bosacki niezupełnie był obwarowany. Na Wysokim Zamku było 2 armatki i 20 ludzi. W mieście piechoty hetmańskiej i zaciężnej miejskiej 400, dowodzili nią porucznicy: Joachim Łącki, Dawid Sach, Jakób Suliszewski i dzielny Multańczyk, Fryderyk Megelin. Mieszczan zdolnych do noszenia broni było tysiąc, podzielono ich na cztery hufce, nad któremi, gdy nie było kogo innego, oddano komendę ławnikom, t. j. członkom sądu miejskiego. Tym sposobem najbardziej narażonego i najsłabszego wschodniego frontu bronił Ferdynand Lechner, „niemieckiego ducha mąż“, jak powiada Zimorowicz w swoim opisie oblężenia. Od południa dowodził Urban Czechowicz, od zachodu i północy Jan Stadnicki, a rezerwę, ulokowaną na rynku, oddano pod komendę Andrzeja Szymonowicza. Oprócz tego były jeszcze — pożal się Boże! — dwie chorągwie jazdy hetmańskiej, pod Morsztynem, obdarte i obdzierające mieszczan, i nader skłonne do umykania z pola. Na opędzenie kosztów wojennych, gdy skarb miasta był próżny, zebrano z wielką biedą 6.000 złp.
Zaledwie ukończono najniezbędniejsze przygotowania, gdy w nocy dnia 19. września z Wysokiego Zamku ujrzano łuny pożarów od strony Glinian. Zwiastowały one zbliżanie się Tatarów, daleko i szeroko przed wojskami sułtańskiemi roznoszących śmierć i zniszczenie. Niebawem pojawili się ludzie uciekający przed tą nawałą, i wystrzałem działowym, z Wysokiego Zamku dano znać ludności okolicznej, aby się chroniła. Jazda hetmańska, której jakoś niemiło zrobiło się w mieście, udała się do komendanta, przedkładając mu srogą ochotę zrobienia rekonesansu. Łącki zezwolił, ale nie dowierzając rycerskiemu duchowi dragonji, dodał im oddział piechoty, do którego przyłączyło się kilkuset młodzieży miejskiej na ochotnika. Niedowierzanie okazało się usprawiedliwionem, na widok kosza tatarskiego bowiem kawalerja drapnęła, i już jej więcej nie widziano we Lwowie, aż po odejściu nieprzyjaciół, gdy wróciła rabować wsie i przedmieścia. Piechota natomiast wróciła w porządku pod dowództwem Megelina.
Nazajutrz, 21. października, ujrzano pędzącego ulicą gliniańską gońca tatarskiego, który w jednej ręce niósł czapkę nad głową, na znak, aby do niego nie strzelano, a w drugiej pismo. Osadził konia niedaleko od fosy, zatknął żerdź w ziemi i przymocowawszy do niej pismo, oddalił się cwałem. Straż miejska wzięła list i zaniosła go gubernatorowi. Pisany on był po polsku, i opiewał tak, że Supankasum-Aga, wezyr hana krymskiego, pozdrawia przełożonych miasta i oświadcza im wszelką życzliwość i przyjaźń, byle tylko wstrzymali się od wszelkich kroków nieprzyjacielskich, w przeciwnym zaś razie doświadczą całej srogości jego pana. W ślad za tem pismem, zaroiły się wzgórza i doliny od wschodniej i północnej strony miasta czernią tatarską. Przez dwa dni napływało coraz więcej tej tłuszczy, zrazu okrążała ona mury z daleka, później ośmielona, pomykała coraz bliżej, aż kule działowe wystrzelone z halickiej bramy nauczyły ją rozumu. Pokazało się wszakże, iż zbyt blizko do warowni miejskich przysunięte dworki przedmiejskie ułatwiają przystęp nieprzyjacielowi. Z tego powodu 22. września Łącki kazał zapalić przedmieście krakowskie, a następnej nocy, halickie uległo temu samemu losowi. Po raz więc trzeci od r. 1648 Lwów opasał się wałem z płomieni, podczas gdy główna masa Tatarów robiąc miejsce następującym za nią oddziałom, posunęła się ku kościołowi św. Łazarza, z daleka po za góry, obchodząc przestrzeń wystawioną na miejski ogień działowy. Wówczas też ujrzano następujące za Tataram i chorągwie znaczone krzyżami: były to wojska kozackie Doroszeńki, wołoskie i siedmiogrodzkie. Ruszyły one ku kościołowi św. Marji Magdaleny (była to filja dominikańskiego) i cerkwi św. Jura. Przez noc chrześcjanie ci usypali szańce i baterje na górze Szembeka (Wronowskich) — ale nim zaczęto strzelać do miasta, han Selim Gerej raz jeszcze postanowił spróbować dyplomacji.

V.

Selim-Gerej udawał zawsze pewną życzliwość dla Polski, i mniemano przy tem, iż niechętnie widzi wzrost potęgi tureckiej, której był wazalem. W istocie pragnął on podobnoś tylko podarunków tem sowitszych za swoje pośrednictwo, i dlatego spieszył się wejść w układy przed przybyciem armji tureckiej, i to w układy z miastem samem, nie zaś z komendantem królewskim, pułkownikiem Łąckim, który nie dysponował sumami pożądanemi hanowi. Dosyć, że 25. września o samym świcie zjawił się u bramy bosackiej (naprzeciw ulicy Ruskiej, obok dzisiejszej kamienicy Pawlikowskich) „czausza“ na koniu, który zażądał, ażeby go wpuszczono do miasta. Uwiadomiony o tem Zimorowicz, kazał uczynić zadość żądaniu muzułmanina, i z zawiązanemi oczyma przyprowadzić go przez obiedwie linie fortyfikacyjne na ratusz, przed którym w ile możności marsowej postawie obozował Andrzej Szymonowicz na czele rezerwy mieszczańskiej. Czausza oświadczy! burmistrzowi, że pan jego, Najjaśniejszy król Tauryjski, postanowił wejść w układy z miastem, i w tym celu przysłał pierwszego tajnego pisarza swojego, który czeka za bramą i do którego, dla wzajemnego porozumienia się niechajby miasto wysłało kilku znamienitszych obywateli. Po naradzie z komendantem i współobywatelami, Zimorowicz i Gąsiorek przystali na tę propozycję. W dworku na pół spalonym poprzedniej nocy — w tem miejscu może, gdzie dzisiaj realność p. Młockiego, wysłani z miasta posłowie zastali tedy niejakiego Morawskiego, jednego z Tatarów litewskich, którzy wówczas złamawszy wierność Rzpltej, złączyli się byli ze swoimi współwyznawcami. Czekał on na posłów otoczony eskortą z Tatarów krymskich. Nie zsiadając z konia, powitał posłów i w imienia Hana oświadczył im, iż tenże pozdrawia miasto i ofiaruje mu wszelką swoją życzliwość, byle na wzór Kamieńca, poddali miasto, w przeciwnym zaś razie doświadczą całej srogości wojny i nic ich nie ocali od gniewu cesarza tureckiego, zwłaszcza gdy Rzeczpospolita rozdarta zatargami wewnętrznemi najmniejszej pomocy dać im nie może. Komisarze miejscy mieli wszelako już instrukcję na ten wypadek, i w myśl tejże odpowiedzieli Morawskiemu, że „senat i naród lwowski dziękuje Hanowi niezmiernie za jego życzliwość i łaskę, gdy jednak w mieście nie masz ludzi wiarołomnych i zbiegów, więc nie ma też nikogo, ktoby to ostatnie przedmurze Rzeczypospolitej bisurmanom poddał“.
Zaledwie Morawski oddalił się z niczem, gdy z górków od Krzywczyc i dzisiejszej rogatki Łyczakowskie) zagrzmiała huczna muzyka janczarska. Jaki taki biegł’ na wieże i baszty, z. których szczytu ujrzano lśniąca w słońcu złociste chorągwie tureckie. Przodem ciągnęła, jazda ottomańska (spahowie), za nią w ściśniętych szeregach, długiemi kolumnami, postępowała najgroźniejsi swojego czasu piechota (janczary). Po tych pojawiły się oddziały minerów, saperów, rzemieślników wojskowych i t. p. ze swemi przyborami, a nakoniec, ogromne działa, z których każde ciągnięte było przez kilkanaście par bawołów. Zamykały pochód trzody jucznych wielbłądów, mułów i osłów, niosące żywność i prowjanty, a gdy cała ta masa ludzi i bydląt w najlepszym porządku spuściła się na niziny dzisiejszej ulicy piekarskiej, Rur itd., ujrzano na wzgórzu dominującem miastu z tej strony, główny sztab całej tej krociowej armji, która już teraz półtoramilowym łańcuchem Lwów dokoła opasywała. Przodem prowadzono wielbłąda przykrytego kapą ze złotogłowia perskiego, i niosącego na swoim grzbiecie świętą księgę — Koranu. Obok niego niósł chorąży zieloną. chorągiew proroka, zapisaną łokciowemi cyframi arabjskiemj, a ktokolwiek z Turków mijał te świętości, czynił to tylko z pochyloną głową i z oznakami najgłębszego uszanowania. Dalej niesiono buńczuki, oznaczające godność naczelnego wodza, a za niemi, na pysznym bachmacie, pojawił się sam Kapłan — pasza[3] otoczony liczną eskortą, złożoną z janczarów olbrzymiego wzrostu, uzbrojonych w długie rusznice i kindżaly. Stanął on i z wysokiej pozycji oglądał miasto, wydając dyspozycje co do oblężenia. Turcy z jego rozkazu rozłożyli się od wschodu, Wołosza i Siedmiogrodzanie od południa, Tatarzy od zachodu, Kozacy od północy. Dla naczelnego wodza, w okolicy dzisiejszego gmachu po-pijarskiego, wystawiono obszerny namiot z jedwabiu i złotogłowia, podzielony na wiele pokojów, i nakształt blokhauzu otoczony ostrokołem i fosą. Poniżej, dla wygody wyznawców Islamu, urządzony wielki bazar, „obfity w żywność i napoje, a nawet w sklepy z towarami zagranicznemi i budy wekslarskie, dwoma rzędami daleko ciągnący się w pole“.
Niewielka donosność ówczesnej broni palnej sprawiła, iż nieprzyjacielskie wojska obozując naprzeciw siebie, patrzały sobie niejako w oczy. Nadawało to walkom cechę homeryczną, po części dziecinnie naiwną, a po części, pod względem moralnego wrażenia, groźniejszą niż dzisiaj. Wyobraźmy sobie położenie naszych praojców, którzy najpierw z wałów miasta widzieli, według słów Wespazjaua Kochowskiego, „jak w nocy dokoła buchał ogień, którego dym gryzł ich w oczy, i który niszczył ich śliczne wille i pałace, niegdyś za pomyślniejszych Rzeczypospolitej czasów, ogromnym wzniesione nakładem“. Wyobraźmy sobie później z wieży bernardyńskiej lub z baszty narożnej, gdzie obecnie pikieta ogniowa, przypatrujących się przygotowaniom do oblężenia i bombardowania, czynionym niedalej, jak teraz kościoł św. Antoniego, albo też rano, z miejsca, gdzie teraz jedyną trwogą przechodniów między wałami Hetmańskiemi a kamienicą, ks. Ponińskiego jest nieostrożnie pędzący dorożkarz, kobiety i dzieci patrzące na najeżone przez noc baterjami pochyłości ulic Kopernika i Sykstuskiej, i słyszące gwar niezliczonej zbrojnej rzeszy, zagrzanej chęcią mordu i rabunku. Wyobraźmy sobie z jednej strony potęgę, przed którą drżała wówczas Europa, a z drugiej, baszty osadzone członkami sławetnych cechów, kuśnierskiego, szewskiego, krawieckiego itd. i armatami, z których znaczna część fundowaną była przez ofiarnych obywateli, jak dzisiaj fundują się stypendja, a wówczas fundowano kościoły, klasztory i szpitale. Jeszcze w inwentarzu cekhauzu miejskiego, sporządzonym w roku 1724, a więc po inwazji szwedzkiej, znajdujemy takie armaty prywatnej fundacji, znaczone godłami dawców lub ich nazwiskami. Jest jedna znaczona półwieńcem, druga bocianem, trzecia jelonkiem, inne pelikanem i kogutem, jest armata „nieboszczyka IMpana Budnego“, armata Marcina Kampiana, armata IMpana radcy Dybowieckiego, armata króla Zygmunta Wazy. Inne działa noszą herb miasta i nazywają się: Marek Ewanielista, Łukasz Ewanielista itd. Prawdopodobnie znajdują się one dotychczas w posiadaniu rządu austrjackiego, w arsenale tutejszym. Taka armata była więc wówczas niejako ulubionym w rodzime sprzętem domowym, ażeby zaś była sprzętem użytecznym, w konfraternii szlacheckiej ćwiczono się w puszkarstwie i mamy dowody na to, że mieszczanie nieźle strzelali, i na próbę i w razie potrzeby. W chwili, o której piszemy, kierownictwo artylerji w doskonałych było rękach: komendant miasta bowiem, Eliasz Łącki, urodzony z Arciszewskiej i wykształcony w rzemiośle wojennem pod okiem wujów, pierwszorzędnych w Europie mistrzów tej sztuki, był artylerzystą, który szukał równego sobie.
Tymczasem miasto już od kilku dni było opasane i pozbawione komunikacji z resztą kraju, chociaż właściwe oblężenie jeszcze się nie rozpoczęło. Ostatnią wiadomością, jaką odebrano, było to, że król i Rzeczpospolita, zamiast spieszyć na odsiecz z orężem, wyprawiają, posłów do obozu tureckiego, niechaj więc miasto trzyma się tak długo, póki nie stanie zawieszenie broni. Byłoto zadanie nielada, zwłaszcza gdy bardzo wiele ludu okolicznego schroniło się było do Lwowa, bez najmniejszych zapasów żywności, a ponieważ z obawy zatrucia wody poprzecinano rury wodociągów, więc przed bombardowaniem jeszcze dał się czuć oblężonym najstraszniejszy ze wszystkich braków. Czerpano tylko wodę ze studzien klasztornych: dominikańskiej, franciszkańskiej (na dzisiejszym placu Castrum) i bernardyńskiej, z wielką — jak mówi naoczny świadek, ks. Józefowicz — niewygodą, dla wielkiego natłoku. Przyszło do tego, że za dzbanuszek wody płacono kilka groszy. Co się zaś tyczy głodnych włościan, tym Zimorowicz i Gąsiorek kazali rozdać żywność i rozbić w tym celu domy i spiżarnie zbiegłych pp. obywateli. Znalazło się dosyć mąki żytniej na suchary, krup i kukurudzy na lemieszkę, jakoteż jarzyn i innych zapasów. W zamian za ten żołd in natura nałożono na włościan obowiązek posłuszeństwa i służby wojskowej, i dla braku broni, między tych „bitnych darmojadów“ — jak się o nich wyraża Zimorowicz — rozdzielono haki, siekiery i drągi na końcach osmalone. Eliasz Łącki uzupełnił ten system obronny, wzywając duchowieństwo, ażeby kościoły — w których zakazano dzwonić — były dniem i nocą otwarte. Cała więc bezbronna część ludności; kobiety, dzieci, starcy i kaleki, a na ich czele księża, którzy zostali w mieście, modlili się dniem i nocą — zbrojnym zaś umieszczonym nawałach, po dwa razy na dzień noszono Przenajśw. Sakrament, ażeby pod pozorem nabożeństwa nie chodzili do miasta.
W nocy z dnia 25. na 26. września Turcy usypali haterję na wzgórzu dominującem miasto od strony wschodniej (na Łyczakowie, na gruncie należącym do szpitalu św. Ducha). Baterję tę obsadzili czterma działami. Nazajutrz nadciągnęły liczniejsze jeszcze ich oddziały, ale jeżeli miastu i Rzeczypospolitej zależało na zyskaniu czasu do układów, to i Kapłan-pasza nie rad był, ażeby mu ogniem z wałów przeszkodzono w przygotowaniach do oblężenia. Z tego powodu po raz trzeci, tym razem już w imieniu Padyszacha, przyszło wezwanie do poddania się na ręce pułkownika Eliasza Łąckiego i obydwu konsulów. Pismo brzmiało tak, że Kapłan-pasza ma w swoim kołczanie dwie strzały: jedne łaski, dla przyjacioł, drugą niełaski, dla nieprzyjaciół, więc żąda, ażeby mu obywatele przez posłów oświadczyli, którą z tych strzał wybierają?
Po dłuższej naradzie, która trwała do godziny czwartej po południu, zgodzono się nareszcie wysłać sześciu mieszczan w poselstwie do Turków, w których obozie tymczasem pojawił się był dawniejszy poseł królewski, Wieniawski, zapowiadając rychły przyjazd komisarzy wyznaczonych do traktowania o pokój, i 9 prosząc o powstrzymanie kroków nieprzyjacielskich. Były to już ostatnie rokowania przed rozpoczęciem rozprawy na serjo.

VI.

Przez noc upieczono w mieście cztery duże chleby z najprzedniejszej maki pszennej. Do tych dodano dziesięć głów cukru „indyjskiego“ i beczułkę miodu. Z tym więc upominkiem — za naszych czasów zaledwie wystarczającym na uspokojenie gniewu komisarza od akcyzy, ale też mającym raczej tylko służyć za dowód grzeczności, niż przekupić paszę, sześciu posłów wybranych z pomiędzy stanów miasta (rady, ławników i czterdziestu mężów) udało się do obozu, tureckiego. Według Kochowskiego należał do tego poselstwa także ów Fryderyk Megelin, kawaler maltański. Zastali Kapłana-paszę siedzącego na dywanie, otoczonego sztabem wojskowym i pisarzami. Podziękował im za gościnne dary, ale dodał: „Nie przyszedłem tutaj tak głodny, bym łaknął chleba. Wychowany w obozie, łakotek i słodyczy nie jadam. Ale mam żołądek strusi, i karmię go żelazem. Dlatego też, skoro dla nasycenia mojego apetytu nie przynieśliście mi kluczów miasta, oddalcie się natychmiast, a ja wkrótce dobywszy waszego Lwowa, oddam go na łup moim janczarom.“
Na takie dictum acerbum, w którem nie trudno dopatrzeć zacięcia bismarkowskiego i które godnem było nazwiska paszy (kapłan znaczy po turecku tygrys) posłowie znikli z przed jego oblicza, i udali się do jakiegoś podrzędnego dygnitarza, przedkładając mu, że bez złamania wiary królowi, miasta poddać nie mogą, że proszą o rozejm aż do przybycia komisarzy królewskich, i o przyjęcie upominków, z chętnego serca ofiarowanych. Pokojowiec udał się z tą prośbą do swego pana, i przyniósł odpowiedź, by sobie posłowie szli natychmiast precz, wraz ze swojemi przysmakami. Jednocześnie ryknęły ze wszystkich bateryj spiże tureckie, a posłowie zabrawszy chleby, cukier i miód, chyląc się pod kulami, zaledwie zdołali ujść do miasta.
Tak więc w przeciągu 24 lat, po raz trzeci w tym fatalnym zawsze dla siebie miesiącu wrześniu, Lwów doznał okropności bombardowania. Od rana do wieczora, i począwszy od tego dnia 27. września, z jękiem i sykiem latały po nad miasto ciężkie kule tureckie, bijąc po dachach i wieżach. Mimo wielkiej początkowej odległości (600 — 800 sążni wiedeńskich) kule te szły górą i nie wiele robiły szkody — jedna tylko dwóch ludzi zabiła na wale. Inne patrzaskały na wieży cerkwi wołoskiej wielki dzwon, zwany Kiryłło, który później musiano przelewać. I w nocy bombardowanie nie ustawało, ale owszem z podwojoną gorliwością Turcy rzucali na miasto kule palne, podczas gdy Doroszeńko z bateryj swoich w ogrodzie Jezuickim, nad klasztorem Dominikanek (obecnie Seminarjum ruskie), pod św. Jurem i na górze Szembeka (Wronowskich, gdzie teraz cytadela) wtórował Turkom działami polnemi, „krzyżom ruskim nie przebaczając“. Około drugiej w nocy, kula turecka 30-funtowa, wystrzelona z wyżyn dzisiejszej ulicy Łyczakowskiej, zerwała najpierw komin na kamienicy konsula Gąsiorka (teraz pod 1 3 ulica Kalicka) i przez średnie okno gotyckie wpadła do katedry, gdzie potoczyła się pod wielki krucyfiks, dawnym zwyczajem wiszący u sklepienia w miejscu dzielącem presbiterjum od głównej nawy. (Krucyfiks ten widzieć można dotychczas w katedrze lwowskiej, w trzeciej kaplicy od wchodu na prawo). Jest to ta sama kula, którą dotychczas widzimy zawieszoną na zewnętrznym murze katedry, od kaplicy ogrojcowej, a pod nią napis łaciński na tablicy spiżowej, przypominający to zdarzenie. Oprócz tej, wiszą jeszcze na murze katedry dwie inne kule, jedna większa, a druga mniejsza, pochodzące z tego oblężenia.
Tejże nocy z 27. na 28. września, obfitej w wypadki, podczas gdy na ratuszu do 3. rano odbywała się rada wojenna, dwom Włochom, rodem z Kandji, udało się zbiedz z niewoli tureckiej i uciec do miasta, Od nich dowiedziano się, że cesarz Mahomet obozuje pod Buczaczem, i bawi się łowami w lasach nad Strypą, że samego wyborowego wojska regularnego tureckiego, z którem przysłał pod Lwów Kapłana-paszę, jest 50.000 ludzi, a trzy razy tyle Tatarów, Kozaków, Siedmiogrodzian i Wołochów. Ostrzegli nakoniec ci zbiegowie mieszczan, ażeby nie strzelali do namiotów tureckich, znajdujących się na wzgórzach, ponieważ są próżne i tylko dla zmylenia oblężonych wystawione, podczas gdy cała masa wojsk tureckich obozuje w dolinie nad potokiem Soroką (potok płynący od Pohulanki do Kręconych Słupów). Skorzystano z tej rady, i z dobrym skutkiem — lecz Turcy pod osłoną nocy podsunęli się bliżej pod miasto i usypali baterje, stanowiące drugą, „paralelę“, jednocześnie zaś podkopywali się pod klasztor panien Bernardynek (dziś komora cłowa) od drogi zwanej Temerycza (ulica piekarska) i pod klasztor Karmelitów „bosych, otoczony niedokończoną warownią. Drugi ten przekop podziemny zaczynał się od winnic w okolicy dzisiejszej Strzelnicy. Nad ranem, naczelnik jańczarów, nie czekając wykończenia robót m inerskich, rzucił się na klasztor Bernardynek, otoczony murem ceglanym. Z warownych murów męskiego klasztoru bernardyńskiego usiłowano ogniem z ręcznej broni i dział przeszkodzie zajęciu klasztoru żeńskiego, oddalonego, jak się każdy łatwo przekonać może, zaledwie o 150 kroków. Jańczary wszelako po trupach swoich towarzyszów broni wdarli się do budynku, jak się zdaje, opuszczonego przez zakonnice. Teraz dopiero pokazało się, jak niebezpiecznem dla miasta sąsiedztwem były te klasztory do murów jego się tulące. Turcy wyciągnęli działa lekkie i bakownice na wieżę kościelną (której dziś już nie ma śladu) i ztamtąd razili oblężonych Bernardynów gęstym ogniem. Łącki spostrzegłszy to, pospieszył na zagrożone miejsce, i sam wymierzywszy wielkie działo z baszty miejskiej, kilkoma celnemi strzałami spędził Turków z wieży. Nie przeszkodziło im to wszakże korzystać z zajętego raz stanowiska w inny sposób: z wielką bowiem usilnością kopali przez cały dzień po pod dzisiejszą ulicę Czarneckiego przystęp podziemny do klasztoru bernardyńskiego. Kochowski, bałamutny w swojem opowiadaniu, i w idjcznie nie znający nawet dobrze położenia Lwowa, opowiada, iż jakiś kuśnierz zbiegłszy do Turków dał im wiadomość o słabych stronach warowni. Inni przypisują tę zdradę jakiemuś „szlachetnemu“ zbiegowi[4]. Tymczasem zdaje się, iż żadnej zdrady nie było, z opowiadania naocznego świadka ks, Gawata, zawartego w kronice Józefowicza, wynika bowiem, że istniała wówczas tajemna komunikacya podziemna między męskim a żeńskim klasztorem bernardyńskim, o której wszakże Turcy nie wiedzieli, bo inaczej nie byliby z takim trudem, robili nowego podkopu, podczas gdy jednocześnie usypawszy baterję na poprzek ulicy Gliniańskiej (Łyczakowskiej) z odległości 150 kroków zaledwie bili z czterech dział do muru bernardyńskiego, który stoi do dzisiaj i jest najznaczniejszym zabytkiem dawnych fortyfikacyj Lwowa.
Przez cały dzień 27. września ogień z obydwu stron nie ustawał ani na chwilę. Kule tureckie niewiele robiły szkody, zwłaszcza gdy baterje ich zamiast bić w jedno miejsce i robić wyłom, rozrzucały swój ogień na wszystkie strony. Mieszczanie natomiast z armat swoich nie mało ubili Turków, tak że padło ich około 4000 w przeciągu trzech dni. O zachodzie słońca 27. września 400 ludzi wybranych na ochotnika, zrobiło wycieczkę z miasta, ponieważ dowiedziano się od zbiegów,, że Turcy źle pilnują swojego obozu, i że np. bazar, o którym wspomniano, strzeżony jest tylko przez jednego janczara. To dodało ochoty i włościanom, znajdującym się w mieście, przyłączyli się tedy do wycieczki i w istocie udało się strwożyć śpiących Turków nagłym napadem tak, że już zaczęli byli pakować muły i wielbłądy i myśleć o ucieczce. Nie mniejszą była wszakże następnej nocy trwoga w samem mieście. Kozacy i Tatarzy zajęli klasztor Karmelitów trzewiczkowych (gdzie teraz, kryminał) i ztamtąd dawali się we znaki Halickiej bramie. Komendant Wysokiego Zamku, mając tam zaledwie 20 ludzi piechoty węgierskiej z pułku Sieniawskiego, opuścił swój posterunek i zbiegł do miasta. Turcy nastąpiwszy od kościoła św. Wojciecha, opanowali tę dominującą pozycję, na szczęście, nie mieli czasu wyciągnąć większych dział na stromą pochyłość góry. Najwięcej atoli obawy wznieciło niebezpieczeństwo od strony Bernardynów. W nocy nagle straż dała znać, że pod samym już murem słychać łoskot rozbijanych kamieni. Gruchnęła wiadomość, że Turcy podsadzają prochy pod Bernardynów. Alarm ogromny powstał w mieście. Komendant zwołał księży i nakazał modły po kościołach o odwrócenie niebezpieczeństwa. Dowódcy Wysokiego Zamku zagroził utratą, głowy, jeżeli nie zajmie napowrót opuszczonej pozycji. Kategoryczne to wezwanie nie było bezskutecznem. Zebrawszy ochotników z pomiędzy młodzieży mieszczańskiej, dowódca uderzył na Zamek. W tej chwili od północy pogodne dotychczas niebo okryło się dziwnym blaskiem. Była to zapewne zorza północna — przerażeni tym widokiem i nieliczni zapewne w tem miejscu Turcy pierzchli, i Wysoki Zamek 28. z rana był znowu w rękach polskich, podczas gdy u Bernardynów kopano kontrminę, i starano się zalać podkopy tureckie wodą.
Grzmiały też bez ustanku działa tureckie i kozackie, a pod ich osłoną dnia 28. września rano Tatarom, Wołochom i Siedmiogrodzianom kazał Kapłan-pasza przypuścić szturm ogólny do południowego frontu warowni, a mianowicie, do bramy Halickiej. Co żyło, spieszyło na zagrożone wały, według relacji Franciszka L u bowickiego, kasztelana wołyńskiego, nawet żydzi nie uchylili się od dobrowolnego udziału w obronie. Przed fosą, między Bernardynami a Halicką bramą, znajdowały się domy, które zwano Podstraż. Domów tych dobywał nieprzyjaciel z wściekłą natarczywością, rażony ogniem z miasta. „Aby tam zająć mocne stanowiska, tak jeden drugiego popychał, drapiąc się na wierzch, że dachy się połamały, a wielu z tych, co się dostali byli do wnętrza domów, na śmierć przygniecionych, zostało.“ Korzystając z tego zamięszania, Megelin na czele oddziału mieszczan zrobił powtórną wycieczkę, i dotarłszy aż do bateryj tureckich, kilka dział zdemontował i zagwoździł. Przy tej wycieczce i przy innych, używano ręcznych granatów, któremi prażono i trwożono mocno szczególnie kozaków, zastępujących od św. Jana powrót wycieczce. W ogóle tego dnia wycieczki z miasta powtarzać się musiały bardzo często, skoro według ks. Józefowicza, pod Megelinem padło przy takich, sposobnościach 10 koni. Kronikarz ten nie może się nachwalić waleczności okazanej przez bohaterskiego Maltańczyka, któremu następnej nocy, jak to obaczymy, miasto zawdzięczyć miało swoje ocalenie.

VII.

Nie mamy dokładnych wiadomości o wszystkich wycieczkach, przedsiębranych przez oblężonych podczas tego dwudniowego wściekłego nacierania Turków na wały. Jeżeli zważymy, że cała siła zbrojna zamknięta w mieście liczyła 1400 ludzi, i że broniła przestrzeni wynoszącej tyleż sążni wiedeńskich, podczas gdy na każdego z naszych przypadało najmniej 100 nieprzyjaciół, to sama myśl o wycieczce w takich warunkach wydać się musi zuchwałą. O ile wszakże Turkom zależało na tem, ażeby ubiedz miasto przed dojściem do skutku zapowiedzianych ze strony Rzeczypospolitej rokowań pokojowych, o tyle obawa losu Kamieńca dodawała rozpaczliwej odwagi mieszczanom. To tłumaczy nam po części, jakim sposobem garstki wypadające trzema bramami, bosacką, halicką i jezuicką, po paręset lluda zaledwie liczące, i złożone przeważnie ze spokojnych rzemieślników i kupców, docierać mogły aż do. głównych stanowisk nieprzyjacielskich, n. p. na Kaliczą górę, demontować działa i torując sobie odwrót z szablą w ręku, siać postrach w szeregach bisurmańskich i kozackich. Nie zdołano wszakże wyparować Turków z dwóch niebezpiecznych stanowisk, które zajęli w klasztorze Karmelitów przy ulicy Garncarskiej (halickiej) i u Bernardynek, a pod wieczór dnia 28. września obrońcy miasta byli już tak strudzeni walką i nieustannem czuwaniem, że większa ich część udała się do domów i posnęła, zlecając obronę wałów Archaniołowi Michałowi, którego święto nazajutrz przypadało, i który tej samej nocy w r. 1648 wśród błyskawic i piorunów nabawił był śmiertelną trwogą wojska Chmielnickiego i Tohaj-Beja. (Owej to pamiętnej nocy najrozmaitsze widzenia nadprzyrodzone przyjść m iały w pomoc Lwowianom. W otwartym dla nabożnych kościele katedralnym, na stopniach wielkiego ołtarza widzieć miano klęczące widma trzech biskupów w stroju pontyfikalnym, które to widma przy zbliżeniu się do nich znikały, a gdy się oddaliłeś, widziałeś je znowu. I podczas gdy niebo srożyło się straszliwą burzą, a czerń kozacka i tatarska drapała się na wały, wypełniając fosy swojemi trupami, na świetlanem tle rozdartej chmury pojawić się miał mąż klęczący i wyciągający ramiona, jakby dla modlitwy. Nie było zapewne czasu stwierdzać zjawiska, ale dość, że ujrzał je Chmielnicki i odstąpił od szturmu. Od tej pory, zaszczytem obrony Lwowa „armorum princeps Michael“ podzielił się z św. Janem z Dukli, któremu dzielni Bernardyni wystawili posąg przed swoim kościołem, Michałowi zaś na szczycie wieży zegarowej zatknęli banderę z wielbiącym go napisem, ale tę wraz z dachem wieży strąciły teraz kule tureckie. Bądź co bądź, legendy te, najpiękniejsze jakie żyją w ustach prostoty dodawały otuchy w owych ciężkich czasach, a na wszelki wypadek uwagi godnym jest zbieg okoliczności, w skutek którego trzy razy w ciągu lat 24, dzień 29. września stanowczo rozstrzygnął o losach stolicy ruskiej.)
Gdy więc miasto strudzone odpoczywało, według opowiadania ks. kanonika Józefowicza „zbieg szlachetny“ uwiadomił o tem Turków, podkopujących się ciągle pod mur Bernardyński. Pod osłoną nocy podprowadzili Jan czarów do szturmu, podczas gdy inżynierowie ich kończyli rozpoczętą od dwóch dni minę, i zataczali beczki z prochem dla wysadzenia muru w powietrze. Straż miejska spostrzegła wszakże niebezpieczeństwo i dała znać Łąckiemu, który zaalarmował załogę i mieszczan. Nim ocuceni ze snu przybiegli na wały, jakiś rzemieślnik odbywający straż na wieży bernardyńskiej, prawdopodobnie szewc, zapalił maźnicę i rzucił ją między podsuwających się ku fosie janczarów. Niespodziany ten fajerwerk przeraził nieprzyjaciół gotujących się do szturmu, i sprawił między nimi wielki popłoch, ale pod ziemią roboty minerów szły dalej i słyszeć można było już nawet stukanie narzędzi i nawoływania żołnierzy tureckich. Zbudzono kanoników, ks. Gawata i ks. Żelechowskiego, i polecono im odbywanie suplikacyj, albowiem miasto jest w wielkiem niebezpieczeństwie, i kto wie, czy ostatnia jego godzina nie nadeszła. Bernardyni tymczasem otworzyli swój kurytarz podziemny, i tamtędy Fryderyk Megelin na czele 60 ludzi dotarł do przekopów tureckich. Wszczęła się zawzięta utarczka pod ziemią, kto stał na murze, słyszeć mógł pod poziomem dzisiejszej ulicy Czarneckiego głuchy huk wystrzałów, pękanie ręcznych granatów, szczęk białej broni i jęki rannych. Jednocześnie, gdy już było po północy i dzień jego święta nastał, wierny stróż miasta, Archanioł, rozpoczął ogień artylerji niebieskiej. Zerwała się burza, jakiej nie pamiętano — pioruny biły w namioty tureckie, i zabić tam miały kilku ludzi — Łącki, nie leniwy, poparł tę kanonadę niebieską i podziemną palbę z ręcznej broni, kulami z armat miejskich, i jakoś nad ranem, dzięki temu ogólnemu współdziałaniu tak rozmaitych broni, Turcy pierzchli w nieładzie.
Ks. Józefowicz, później kanonik i autor kroniki miasta, opowiada, że jako dziewięcioletni wówczas chłopak widział kawalera Megelina, gdy wracał z podziemnej swojej wyprawy. Strudzona postać rycerza, rapier, z którego spływała krew turecka, widziana przy świetle pochodni wbiła się silnie w pamięć dziecka, dlatego też później mąż dorosły poświęcił mu kilka słów gorącego uznania: „Fryderyk Megelin, powiada, kawaler wspaniałomyślny i do oręża wprawny, a przytem dosyć biegły astrolog, gdyż przed oblężeniem był przepowiedział, że miasto od Turków oblężonem będzie, i że przez układy oblężenie ustanie (w istocie musiał być dosyć biegłym w astrologji!) Zasłużył on pewnie na to, kiedy inni zamilczeli o nim (oprócz Kochowskiego), abym ja przynajmniej jego pamięć przekazał potomności, z tym dodatkiem, że w ustawicznych wycieczkach podczas tego oblężenia nad 10 koni skaleczonych utracił, a sam pod obroną boską nietknięty pozostał. Wkrótce jednak zacny ten kawaler do swojej ojczyzny Malty, zkąd był rodem, zrzekłszy się niewdzięcznej i płonnej nagrody za swoje usługi u Rzeczypospolitej, jak się użalał, miał powrócić“.
Trwoga, jaką wycierpiano tej nocy, stała się powodem, że rano na ratuszu ten i ów począł przebąkiwać, czy nie lepiej byłoby poddać miasto, niż narazić je na wzięcie szturmem. Zimorowicz nie wspomina o tem, natomiast opowiada to Kochowski, a potwierdza uczestnik narady, ks. Gawat. Według Kochowskiego, komendant miasta, pułkownik Łącki, oświadczyć miał na tę propozycję: „Jeżeli ja kiedyś zamyślę o poddaniu miasta, każdemu wolno mię własnym przebić mieczem, a jeżeli kto z tych, co tu są w mieście, poweźmie ten zamiar, tym samym mieczem z mojej ręki śmierć poniesie za złamanie przysięgi. Następnie atoli, ten sam komendant na prośbę Koczankowicza i drugiego ławnika, zezwolić siniał na traktowanie o okup z Turkami. Z całej tej powieści tyle. okazuje się być prawdą, że Łącki jako szlachcic, bliższy sercu Kochowskiego, doczekał się z jego strony niezasłużonego mimo całej dzielności swojej panegiryku, wszyscy zaś naoczni świadkowie inaczej rzecz przedstawiają. Zimorowicz w krasomówczym zapale opuścił ten szczegół, natomiast ks. Gawat, piszący nie dla publiczności, ale poprostu zdający sprawę arcybiskupowi z tego co się działo podczas jego nieobecności, twierdzi, że podczas narad, dnia 29. września przed wotywą bractwa Bożego Ciała w katedrze, dano niespodzianie znać o przybyciu dwóch czauszów tureckich przed bramę w charakterze parlamentarzy. Wpuszczono ich i dowiedziano się, że jeszcze poprzedniego dnia przybył do Hana tureckiego goniec królewski, Wieniawski, zapowiadając przybycie posłów, Franciszka Lubowieckiego, kasztelana wołyńskiego, i Jana Szumowskiego, podskarbiego nadwornego koronnego, wydelegowanych do traktowania o pokój. Han i hospodar Grzegorz Gitra, życzliwi Polsce, skłonili natychmiast Kapłana-paszę do ofiarowania miastu zawieszenia broni, i w tej właśnie misji przybyli parlamentarze. Pasza obiecywał że nakaże Turkom i Kozakom zaprzestać przez dwa dni kroków nieprzyjacielskich, i żądał zakładników ze wszystkich stanów miasta, dla rękojmi, że nawzajem niepokojonym nie będzie.
Łatwo pojąć, jaką radością nowina ta napełniła zgnębioną i strwożoną ludność. Od tygodnia nikt prawie nie zmrużył oka w całem mieście, teraz wszyscy kwapili się do spoczynku. Ale trudna była rada ze starym Zimorowiczem. Sam niestrudzony tak nadludzkiem natężeniem sił, na jakie był narażony, nie ufał nieprzyjacielowi i nie dał nikomu spocząć, owszem, kazał podwoić straże i zwiększyć czujność. Pokazało się, że przezorność ta nie była zbyteczną. Turcy mimo proponowanego zawieszenia broni, i Kozacy ze swojej strony, nie przestawali strzelać do miasta przez cały dzień św. Michała. W klasztorze Karmelitów bosych, tworzącym oddzieloną od miasta warownię, ciągle dzwoniono na trwogę — snąć i tam aprosze tureckie robiły dalsze postępy, a pod Bernardynami Turcy wzięli się napowrót do robót podziemnych, od których ich w nocy spłoszono. Ażeby nie naruszać rozejmu, OO. Bernardyni nie strzelali do podsuwających się pod mur Turków, lecz częstowali ich kamieniami, z niegorszym od strzałów skutkiem, miny zaś zalewali wodą, gdy tymczasem w mieście radzono, kogo wysłać do obozu tureckiego jako zakładnika, i przyjmowano uciekających z niewoli tureckiej zbiegów, wypytując ich o nowiny z tamtej strony.

VIII.

Według relacji, zawartej w „Ojczystych Spominkach“ A. Grabowskiego, posłowie wysłani przez króla Michała do traktowania o pokój z Turkami, Franciszek Lubowiecki, kasztelan wołyński, i Jan Szumowski, podskarbi nadworny koronny, przybyli pod Lwów, w podróży swojej do Buczacza, dnia 29. września 1672 i zastali miasto w oblężeniu i w ogniu wielkim. Plan tatarski był pierwszym, do którego się udali, ten bowiem jeszcze przed rozpoczęciem wojny ofiarował Rpltej swoje pośrednictwo, i wogóle uchodził za życzliwego Polsce. Życzliwość jego tłumaczy nam to, że zabór bogatych ziem ruskich przez Turcję pozbawiał Tatarów najkorzystniejszego pola do corocznych najazdów. Dość, że za wdaniem się Selim-Gereja, Kapłan-pasza przysłał na rozejm (według ks. Józefowicza dwudniowy). Przez ten czas posłowie królewscy traktowali z paszą i hanem o preliminarjach pokoju, którego przedwstępnym warunkiem miało być odstąpienie od oblężenia Lwowa. Turcy żądali za to ustępstwo 20.000 dukatów[5] okupu. Posłowie zawezwali mieszczan do traktowania o tę kontrybucję i rozpoczęły się długie targi. Tymczasem Doroszeńko, stanąwszy obozem koło św. Jura, ztamtąd i z góry Szembeka (Wronowskich) nie przestawał strzelać do miasta. Zaproszono 1. października na ratusz bawiącego w mieście władykę Szumlańskiego, i ten po niejakiem wahaniu się wyszedł do Doroszeńki i wymógł zapewne na nim zaniechanie ognia. Tego samego dnia przyszedł na ratusz chłopak jakiegoś mielnika, który cudownym sposobem przemknął się przez obóz tatarski i turecki z grubą paczką listów od Haneńki, atamana wiernych Rzeczypospolitej Kozaków, który w 5000 koni wraz z Łużeckim, kasztelanem podlaskim, od tygodnia stał pod Sokalem, czekając i nie mogąc doczekać się rozkazu królewskiego, by ruszyć na odsiecz Lwowa, Haneńko donosił o przybyciu pod Sokal marszałka i hetmana w. kor. Sobieskiego z wojskiem. Niedługo wszakże trwała radość wywołana tem doniesieniem, wieczór bowiem wrócili posłowie miejscy z obozu tureckiego. (Byli nimi: Jan Gąsiorowski konzul, Wojciech Kupiński ławnik, Gabryel Bernatowicz starszy Ormianin, Sebastjan Swarezewski, członek rady 40stu i ks. Gobrzydowski, proboszcz z Kamionki.) Ci donieśli, że na żądanie posłów królewskich przystali na okup, co do wysokości którego różnią się podania współczesne. To jest pewnem, że jak zaświadcza list wydany później przez króla Jana III pod dniem 15. marca 1677, miasto zapłaciło razem 116.636 złp. i grosz jeden. Połowę tego złożono natychmiast, na drugą połowę potrzeba było dać 10 zakładników ze wszystkich „stanów“ miasta, z wyjątkiem stanu duchownego, posłowie królewscy protestowali bowiem jak najmocniej przeciw oddawaniu księży w niewolę turecka.
Zebranie potrzebnej sumy odbyło się z wielkiemi trudnościami. Zimorowiez opowiada, że wraz z urzędnikami miejskimi komisarze królewscy w asystencji żołnierzy chodzili po domach i zabierali, co się zabrać dało. Szlachta mieszkająca w mieście usunęła się absolutnie od tej daniny, duchowieństwo także robiło trudności. Ks. kanonik Gawat powiada wszakże w relacji, przechowanej w kronice Józefowicza, że księża kapitulni dali 800 złp. gotówką, nieco sreber katedralnych i dwie beczki srebra z kościoła złoczowskiego, które u nich były złożone, razem około 300 grzywien srebra. Gdy to wszystko nie wystarczyło, zastawiono naczynie kościelne u Ormian, i tak nareszcie zebrano 10.000 talarów.
Ciekawe były stosunki podczas tego rozejmu. Przed bramą halicką i krakowską kupcy tureccy rozłożyli bazary z towarami swojemi, gdzie oprócz tego sprzedawali także niewolników. To samo czynili Tatarzy, ofiarując na sprzedaż ludzi i dobytek ich, plon zagonów rozpuszczonych po całym kraju. Zdarzało się, że niejeden mieszczanin tknięty litością, wykupywał jeńców, i tak jeden wykupił matkę z dzieckiem u piersi, drugi matkę z trojgiem drobnych dziatek, i wogóle wykupiono wiele niemowląt. Kilkudziesięciu jeńców uciekło Turkom do miasta, ztąd powstał swar między nimi a Tatarami, których obwiniali o kradzież niewolników. Pokazuje się także, że zapasy żywności w mieście były znaczne, podczas gdy Turkom głód dokuczał. Zimorowiez opowiada, że lud miejski na zaimprowizowanych przed bramami targowicach sprzedawał Turkom lub mienia! za towary zamorskie chleb, mąkę, ser, masło i inne artykuły żywności, „których zapas obfity był w mieście“. Sam kapłan-pasza, który przedtem miał apetyt tylko na żelazo,, teraz zrzuciwszy pychę z serca, kupił sobie kilka korcy mąki montowej, która wraz z biszkoktami, w najwyższej była cenie u Turków. Inni Turcy, pod pozorem naglenia o zbieranie okupu, przybywali do miasta, aby się nakarmić, i byli gościnnie przyjmowani przez mieszczan. Zdarzyło się tedy w niedzielę 2go października, że na pamiątkę stuletnią zwycięztwa, które Don Juan d’Austria odniósł nad Turkami pod Naupaktem (Lepanto) odbywała się procesja, „rożańcowa“, którą prowadził ks. Gawat. Kanonik żali się, że z okien kamienicy Barszczowskiej (podobnoś w jednej z ulic, na których miejscu stoi dzisiejszy ratusz), Turcy z głośnym śmiechem szydzili z tej ceremonji. Zimorowiez zaś powiada, że pytali o cel tego nabożeństwa, a kiedy im powiedziano, że lud modli się o pokój, pochwalili te modły jako zbawienne, lecz „jako ludzie cielesni i podli, do dziewcząt strojnych, idących z procesją, zęby wyszczerzali i gospodarza obligowali, aby owemu orszakowi kobiet kazał przyjść przed ich oblicze“. Mogło było przyjść do wielkiej awantury, ale sprytny gospodarz odwrócił niebezpieczeństwo, dając znać, że nakryto do stołu.
Dnia 4go października, we wtorek, przybyli komisarze tureccy Defterdar i Nissangi, wraz z olbrzymim Tatarem Batyr-Agą konno po okup umówiony. Poczęstowano ich konfiturami i tytoniem, ale gdy spostrzegli, że nie wyliczono im całej umówionej sumy, podnieśli krzyk wielki i ucichli dopiero, gdy w towarzystwie pp. Morsztyna i Konarzewskiego przybył Aga sułtański i oświadczył, że pasza kontentować się postanowił byle jaką na razie sumą,, żądając tylko, dwunastu zakładników za resztę kontrybucji. Przeciw daniu zakładników powstała ogromna opozycja w mieście, i to nie bez podstawy, widocznem było bowiem, że Turkom spieszno odejść, ze względu na zbliżającą się jesień i na dokuczający im brak żywności. Mogło więc miasto bronić się dalej i mieć otuchę, że nieprzyjaciel bądź co bądź, odstąpi od oblężenia. Sarkano głośno na posłów królewskich i wołano, że Lwów nie na to męztwem swoich obywateli całą Rzeczpospolitą zasłonił, by teraz synów swoich miał dawać w niewolę. Przemogły wszakże przedstawienia komisarzy królewskich, i chodziło już tylko o to, kto ma być zakładnikiem? Konsulowie Zimorowicz i Gąsiorowski ofiarowali się pierwsi, dla dobrego przykładu; sprzeciwili się wszakże ławnicy temu, by miasto pozbawionem być miało pierwszych swoich filarów. Wystąpił tedy z pomiędzy nich pierwszy Andrzej Szymonowicz, z zawodu lekarz, i „zagrzany ogniem uczciwej duszy, miłość ojczyzny przenosząc nad wszystkie domowe wygody, ofiarował się na dobrowolne wygnanie“. Za jego przykładem poszedł drugi ławnik, Jan Studnicki — gdy zaś ofiary jego ze względu na jego wiek sędziwy przyjąć nie chciano, dał syna na swoje miejsce. „Z niższych gminów“ nikt nie zgłosił się dobrowolnie, przedsięwzięto tedy wybór, i wybrani (według Zimorowicza) z Polaków Andrzej Dobrzycki, księgarz, i Edward Neneka Menke; z Ormian Gabryel Bernatowicz i Jakób Jaśkiewicz; z Rusinów Stefan Ławrysiewicz i Piotr Afendyk; nakoniec dwaj żydzi, których nazwiska nie są podane, Jan Czechacki i Jakób Nyrka.
Jan Czechacki miał syna Franciszka, który ukończywszy nauki w Padwie powrócił był niedawno z podróży zagranicą, i osiadłszy jako lekarz w ojczystem mieście, dopiero co ożenił się był z Anną, córką Marcina Anczowskiego, konsula. Pomimo pięknej przyszłości jaką miał przed sobą, i silnych węzłów, łączących go z domem, młody ten człowiek postanowił nie opuszczać ojca i dobrowolnie przyłączył się do zakładników, jakkolwiek liczba ich była już uzupełnioną. Zimorowiez przytaczając ten piękny przykład miłości synowskiej dodaje, że młody lekarz potrzebnym był bardzo i pomocnym towarzyszom niewoli. Nazajutrz, 5go października, wśród powszechnego płaczu zakładnicy pożegnali się z rodzinami, i komisarze królewscy oddali ich Turkom.
Nikt nie spisał dziejów ich niewoli, wiadomo tylko, że trwała ona długo. Trzymali ich Turcy w Kamieńcu, gdzie obchodzenie się z nimi bywało różne. Ilekroć Polacy zabierali się do odebrania twierdzy, wtrącono ich do ciemnicy i grożono im śmiercią. W archiwum miejskiem powinneby znaleść się ślady, kiedy złożono resztę okupu, i kiedy też, w skutek tego, zakładnicy wrócili do domu.

Posłowie królewscy pożegnawszy paszę i liana, udali się do Buczacza; mieszczanie zaś mieli jeszcze kłopot z Doroszeńką, który wyszedł z próżnemi rękoma z całej tej sprawy, i gotów był popalić do reszty odleglejsze przedmieścia i folwarki miejskie. Posłano mu tedy niezmierne multum gorzałki, której wychylił jeden ogromny puhar na zdrowie króla, drugi zaś na zdrowie padyszacha, poczem przemówił do mieszczan: „Jakbądź się stało, pewnie nikt zaprzeczyć nie może, że jeden Lwów zginione królestwo teraz i w innych razach podźwignął; zasłużył zatem na wszystkich stanów względy i na większą niż dotychczas nagrodę.“
Dnia 6go października odeszły nakoniec wojska oblęgające miasto. Przodem powieziono działa, za niemi ruszyli Turcy, po skrzydłach Kozacy i Wołosza, Tatarzy w tylnej straży. Ci na odchodnem zapalili kościółek św. Piotra i Pawła, na znak innym hordom, grasującym po kraju. W jedenaście dni później stanął traktat buczacki.






  1. Oprócz opracowań opartych na badaniu źródeł, których mamy dwa (Kronikę Zubrzyckiego i dziełko Raspa, bo Chodynieckiego książka mimo pewnych zalet swoich pracą historyczną zwać się nie może) — mamy przed sobą, dokładny plan śródmieścia i przyległych mu części miasta, sporządzony w pierwszych latach bieżącego stulecia. O ile nam wiadomo, nie istnieje dawniejszy plan miasta Lwowa, jakkolwiek znaleść można ślady, iż istniał, i jakkolwiek, z poniżej wyszczególnionego powodu, istnieć musiał. Plan, o którym mówimy, jest własnością p. A. Mańkowskiego, kupca we Lwowie, i odznaczą, się znaną austrjacką dokładnością zajęć topograficznych. Nie ma już na nim Niższego Zamku, ale widzimy zarysy pierwotnego, z czasów Kazimierza W. datującego się obwarowania miasta murem i basztam i, i późniejszej fortyfikacji, od strony północno-wschodniej, wschodniej i południowej, rysunkiem swoim odpowiadającej bardziej pojęciom wojennym z końca XVII i początku XVIII stulecia. Nie posiadamy konterfektu Lwowa starego innego, prócz znanego rysunku Kolońskiego, dołączonego do Piwockiego tłumaczenia historji Zimorowieża. W porównaniu ze współczesnemi opowiadaniam i oblężenia z r. 1672, plan, o którym mówimy, wydaje się dokładnym, nie odpowiada on atoli wyliczeniu baszt i obciążonych ich obroną cechów, które znajdujemy w dziele Zubrzyckiego. Przypuszczamy, iż za Władysława IV w schodni i południowy front fortyfikacji, jako najsłabsze, wzmocniono drugą, dalszą cokolwiek linją, w ten sposób, że dzisiejsza ulica Podwale stała się esplanadą nowej fortyfikacji, a linja pociągnięta od arsenału Dominikańskiego poprzed koniec ulicy Ruskiej, arsenał przy ulicy Nowej (Sobieskiego) do końca ulicy Wałowej, została bronioną starym murem i staremi basztami, podczas gdy tak zwane Wały Namiestnikowskie, obejmujące budynek sąsiadujący z kamienicą Pawlikowskich i obróconą dziś na magazyn wojskowy, tworzyły ten system obronny, jaki miało miasto z tej strony w chwili napadu tureckiego. Utwierdza nas w tem przekonaniu okoliczność, iż w 86 lat później wojewoda Gałecki, mając bronić miasta od Szwedów, i trzymając się znanej zasady „Weit davon ist gut vor’m Schuss“ chował się w baszcie koło domu Pawlikowskich, gdy Szwedzi atakowali miasto od Jezuitów, a dopiero ztamtąd uciekł do Jezuitów, gdy Karol XII napadł go nad rankiem od furty bosackiej.
    Za panowania, Jana Sobieskiego atoli, Stanisław Jabłonowski, wojewoda ruski i hetman w. koronny, zaopatrzył miasto Lwów początkiem nowej fortyfikacji à la Vauban, sięgającej w dzisiejszą dzielnicę IV i I. X. Józefowicz wyraża się nie najprzychylniej o tem usiłowaniu przemienienia Lwowa w fortecę podług nowszych pojęć inżynierji, i narzeka, że wał hetmański raczej nieprzyjaciołom za sposób zbliżenia się do murów służyć, a obrońcom miasta przeszkodą, być może. W kronice Józefowicza, wydanej przez p. Manieckiego, na str. 409, znajdzie każdy te utyskiwania, z których można powziąć wiadomość, iż niejaki Jan Berens rozpoczęte w r. 1678 obwarowania, w r. 1682 „jeograficznie“ (sic) dalej prowadził. Musiał tedy zdjąć plan Lwowa i plan ten bodaj czy nie znajdzie się w aktach grodzkich, tak jak w aktach konsularnych powinien znaleść się plan dawniejszy, o którym wspomina Zimorowicz, i który chyba władza wojskowa zabrała miastu. Władza ta jest niezawodnie w posiadaniu obszerniejszej kopji planu, z lat 1782 — 1814, który mamy w rękach, i który nie w skazuje śladów pracy Berensa i Stanisława Jabłonowskiego, hetmana wielkiej buławy koronnej. Tego to hetmańskiego wału szczątki widzianem i być mogą w miejscach, któreśmy wskazali (realność pp. Młockiego, Lipińskiej, Łozińskiego i Kellermana) z „dni trwogi“ zaś nie mam y śladu, by istniała jaka obrona przed staremi murami Lwowa, oprócz klasztoru Bernardynów. Klasztor ten wszelako, jak to ujrzymy, musiał już być złączony z warowniami miejskiemi za Władysława IV, grał on bowiem główną, i decydującą rolę przy każdym nieprzyjacielskim napadzie na miasto, jakkolwiek stary mur miejski ciągnął się środkiem między domami, stanowiącemi prawą stronę ulicy Sobieskiego, a lewą, stronę ulicy Wałowej. Ze względu na ważną rolę, jaką, klasztor ten odegrał w najcięższych dla miasta Lwowa chwilach, zwłaszcza iż dopiero w r. 1848 odebrano mu armaty, których używał do obrony naszej stolicy, ze względu na wynikłą ztąd, późniejszemi wypadkami usprawiedliwioną sympatję Lwowian dla Bernardynów, byłoby rzeczą, pożądaną, gdyby ktoś wziąwszy do pomocy akta i archiwa, oznaczył każdą stopę ziem i, wówczas z takiem wysileniem bronionej. P. A.
  2. Szlachta, haniebnie wobec miasta w r. 1648 skompromitowana, w r. 1655 z podziwieniem patrząca na świetną jego od Kozaków i Moskali obronę, zezwoliła, iż później Jan Kazimierz nobilitował wszystkich „obywateli lwowskich“ — ci zaś w prostoduszności swojej nietylko nie protestowali przeciw temu despektowi, ale owszem przyjęli taką capitis augmentationem, jak gdyby było rzeczą zaszczytniejszą należeć do wichrzycieli zrywających sejmy i niepłacących podatków, i uciekających z placu boju, aniżeli do ludzi ciężkiej pracy, posłusznych wymaganiom dobra ogólnego, i własną piersią broniących progu Europy od inwazji muzułmańskiej. We Włoszech miasta zamiast kary hańbiącej, nobilitowały złoczyńców.
  3. Mylnie mówimy: basza, wyraz ten oznacza bowiem po tu recku głowę; albo naczelnika, i służy jako tytuł podrzędnym dygnitarzom, n. p. basz-czausza, bim-basza itp. Wysoką, godność natomiast oznacza wyraz pasza. Po sprawdzeniu tej uwagi odsyłam każdego do przystępnej powszechnie encyklopedji Orgelbranda, a to z powodu, iż niedawno jakiś erudyt tutejszy zarzucił mi, jakobym niewłaściwie położył wyraz Der przed nazwiskami duchownych ormiańskich. Tym czasem, chociaż nie umiem ani po ormiańsku, ani po turecku, i bynajmniej nie miałem zamiaru popisywać się znajomością orjentalnych języków, mogę zapewnić tego erudyta, że Der znaczy po ormiańsku tyle co „pan“, i daje się tytuł ten duchownym, jak n. p. Włosi tytułują czasem księży swoich: don, albo jak Rusini mówią: Kyr Spiridion, Kyr Gregoryj. O tej prawdzie dowie się szanowny erudyt od każdego członka wielebnej kapituły ormiańskiej, w której łonie jego pioruny na moją magnam linguae armenicae ignorantiam wywołać miały niemałą wesołość, a kronikarzowi lwowskiemu Dziennika Polskiego dały sposobność do pewnej paraleli między nim a słynnym w przysłowiu Marcinem, co uczył Marcinka. P. A.
  4. Mianowicie ks. Józefowicz.
  5. Według ks. Józefowicza, Turcy żądali 2 miliony talarów lewkowych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.