Polskie szczęście

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Polskie szczęście
Pochodzenie Rozmaitości i powiastki
Wydawca F. H. Richter
Data wyd. 1878
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

POLSKIE SZCZĘŚCIE.
Opowiadanie pana Michała.
Dwadzieścia lat nie ruszałem się ze Lwowa, i ruszać się nie myślałem, chyba że wspomnę tu o wycieczce do Winnik, w której omal nie wziąłem udziału, tylko że na szczęście moje jeszcze przed rogatką odstąpiłem od tego szalonego przedsięwzięcia i wstąpiłem pod „Dwa Gołąbki“ na Łyczakowskiem, zkąd wróciłem do domu. Jeżeli zaś powiadam „na szczęście moje“, to wiem co mówię. Przyjaciel mój i kolega, sekretarz, przeziębił się i dostał grypy w skutek tej podróży, a komisarz, wróciwszy w nocy do swego mieszkania, zastał drzwi na klucz zamknięte i dowiedział się dopiero od stróża, że pani komisarzowa zabrawszy z sobą garderobę, bieliznę, srebra i nieco banknotów wyjechała po południu fiakrem w towarzystwie pewnego młodego pana „od budowy kolei“ i dotychczas nie wróciła. Jakoż nie wraca ona wcale i do tej chwili, ja zaś, jakkolwiek nie mam żony i z zasady przytem stronię od młodych kolejników, i jakkolwiek dla ochrony od wieczornego chłodu nawet w południe nie wychodzę bez flaneli, od tego czasu jeszcze mocniej niż kiedykolwiek postanowiłem ile możności nie wydalać się z śródmieścia, a jedynie w razie najnaglejszej potrzeby puścić się na przedmieście, i też nie dalej, jak do św. Antoniego albo do św. Anny. Skoro zaś postanowię sobie cokolwiek i dam sobie słowo, to dotrzymuję tego święcie i dlatego też codzień powtarzam u Stadtmüllera, że gdybym był Smolką, i gdybym tak solennie jak on wyrzekł się udziału w Radzie państwa, to ani buta mego Niemcy nie byliby zobaczyli w Wiedniu, a tem mniej moich wąsów — gdy tymczasem Smolka pojechał tam z wąsami, z butami i z reszta delegacji...

Ale mniejsza o to, przed obiadem jednakowo nie lubię rozmawiać o polityce, bo się zawsze zgniewam i skłócę z sekretarzem i z komisarzem, zwłaszcza gdy tam ten ma pasję osadzać koniecznie Henryka V. na francuskim tronie, a ten znowu nie chce zrozumieć, jak wielkim szachem unia skandynawska byłaby dla Bismarka, i jak łatwo wciągnąć w nią Hollandję a nawet Anglję — bo juści, jeżeli ja ztąd widzę, że Prusy temi dniami osadzą Hohenzollerna w Egipcie nad kanałem Suezkim i zagarną dla siebie cały handel z Indjami, to Gladstone może to jeszcze lepiej widzieć z Londynu. I to jest rzeczą oczywistą, że gdyby ci Anglicy nie byli takim i kramarzami i widzieli cokolwiek dalej niż sięga ich łokieć i waga, to pojmowaliby konserwatyzm inaczej i nie pozwoliliby nigdy, aby cezaryzm i militaryzm w połączeniu z komunizmem, ateizmem i fałszywym liberalizmem, podkładały miny pod organizmem społeczności europejskich i przez deifikację idei państwa dążyły do teroryzmu, wandalizmu, a nakoniec, do anewryzmu który będzie zabójczym dla cywilizacji nowoczesnej, opartej na chrystjanizmie i na federalizmie. Bardzo gruntownie i pięknie wyłuszczył to niedawno „Czas“ we wstępnym artykule, który sobie wyciąłem i przechowałem, i który państwu później przeczytam, bo już to zaprzeczyć się nie da, że choć trudno zgodzić się z polityką „Czasu“, ale jest to zawsze najwytrawniejszy organ opinji publicznej u nas, i że obok starego „Fremdenblattu“ jest to jedyny dziennik, który się czyta z pożytkiem.
Ba — ale o czemżeto ja miałem mówić? A, prawda — otóż więc, byłbym dotrzymał słowa i nie wyjeżdżał nigdy za rogatkę, gdyby nie jakieś przekl... cierpienia gastryczne, które zaczęły mię trapić przed trzema laty i stawały się coraz dokuczliwszemu. Apetytu ani trochę. Ciągłe uderzenia do głowy, język, powiadam państwu, obłożony, że aż strach zbierał, a wieczór po sześciu albo siedmiu zaledwie miarkach piwa jakieś parcie nieznośne dokuczało mi szczególnie w lewym boku i w krzyżach. Lekarze i nielekarze powtarzali, że potrzebuję ruchu, świeżego powietrza, i tym podobnych facecyj. Opierałem się długo i walecznie, ale w końcu wszystkie powyższe dolegliwości stały się tak nieznośnemi, że postanowiłem namyślić się, czy może nie lepiej byłoby w istocie wyjechać na wieś. Przypadek sprawił resztę: jeden z moich znajomych upadł w kawiarni, tknięty apopleksją, i nie było wątpliwości, że stało się to w skutek ciągłego i nieprzerwanego siedzenia we Lwowie. Teraz już bez namysłu zatelegrafowałem do przyjaciela na Podolu, który mię co roku daremnie do siebie na lato zapraszał, że przyjeżdżam natychmiast i proszę, by przysłał po mnie konie na stację kolei żelaznej, odległą o ośm mil od jego wioski. Nim jeszcze pochowali tamtego apoplektyka, byłem w drodze.
Nie będę tu opisywał przykrości, jakich człowiek doznaje jadąc tą albo ową koleją galicyjską — wyręczył mię już w tem bowiem kronikarz „Dziennika Polskiego“. Dosyć powiedzieć, że przybywszy na stację po niezmiernie uciążliwej podróży, wśród upału i w towarzystwie kilku starych, jejmości, co nie znosiły dymu i zabraniały mi zapalić cygaro, mimo wyraźnego pozwolenia ze strony konduktora — nie zastałem koni, pokazało się bowiem później, że mój telegram doszedł aż w miesiąc na miejsce przeznaczenia, z powodu, iż mój przyjaciel nazywa się Hermański, i mieszka w Ściance, a szwab telegrafista przekręcił to i szukali jakiegoś Hańskiego in Wszance, czego oczywiście znaleźć nie mogli. Wracać było już za późno, i zresztą, wracać po apopleksję nie miało sensu — po wielu korowodach znalazłem tedy jakiegoś wieśniaka, który wprawdzie nie miał wyobrażenia, gdzie leży Ścianka, ale podjął się mnie tam zawieźć. Jak na złość, póki jechałem koleją, słońce piekło szalenie, a zaledwie ujechałem pół mili wozem, zerwała się burza z piorunami, z gradem i z ulewą, a potem zrobiło się ciemno, choć oczy wykol, i drobny kapuśniaczek siekł bez przerwy, podczas gdy po gradzie wiatr dął jak z lodowni i przytem konie mojego chłopa co chwila ustawały. Słoma na wozie mokra, siedzenie niewygodne,, parasola ani sposób utrzymać z powodu wichru, w odgiętych brzegach kapelusza zebrało się całe jezioro wody* które mi wyciekło za kołnierz, chłop jakoś mi podejrzany — bodaj czy nie należy do jakiej bandy rozbójników — a tu ani policjanta, ani latarni, ani jakiej takiej restauracji lub kawiarni, gdzieby można wstąpić i pokrzepić się, bo od śniadania nic nie miałem w ustach. Słowo daję, że myśl o samobójstwie przychodziła mi do głowy wobec tej sytuacji, i byłaby się tam może i zagnieździła, gdybym był nie uwzględnił tego, że jednakowo zginę prawdopodobnie, nim zajadę gdziekolwiek. Ach, z jakiem rozrzewnieniem przypominałem sobie wówczas mój kącik u Stadtmüllera, i przyjaciół, którzy tam siedzieli, spijając piwo w mojej nieobecności! Chwilami gdy wiatr nie przewiewał mię tak mroźno, mróżyłem oczy i drzymałem: wówczas zdawało mi się, że widzę światło gazowe, i mam przed sobą przepyszny rozbratel z cebulą i kufel pilzneńskiego piwa, i że wśród dymu po drugiej stronie stołu widzę komisarza i sekretarza, i całe towarzystwo wieczorne. Czułem już nawet najwyraźniej w świecie zapach rozbratla, gdy wtem — o, złudo piekielna! dmuchnęło znowu jak w połowie stycznia, przebudziłem się i nie widziałem i nie słyszałem w koło nie, prócz czarnej otchłani, i chlapiącego błota, i wołania: wi, wi, sywa!
Zdaje mi się, że wlokłem się w ten sposób kilka lat i parę miesięcy, gdy nagle, jakieś światła błysnęły tuż przed nami, jakieś dzwonki odezwały się, w powietrzu czuć się dał dym z węgli kamiennych i wyraźny łoskot i szum jakichś maszyn doleciał moich uszu. Nie umiem opowiedzieć, jak przyjemnie cywilizowane te głosy podziałały na moje nerwy. Mniej przyjemnie zdał się dotkniętym mój woźnica, zeskoczył bowiem z wozu, poszedł przed konie, i za chwilę wrócił, klnąc na czem świat stoi.
— A co tam, gospodarzu? — zapytałem.
A dit'ko znaje, proszu pana, wernułyśmo sia nazad na banhof!
Po tak długiej podróży, odkrycie to było wcale niespodzianem. Wyjechałem o piątej wieczór, teraz była najmniej jedenasta, po sześciu tedy godzinach jazdy byłem na nowo tam, zkąd wyjechałem. W takich okolicznościach atoli, wolałem już to, aniżeli dalszy ciąg tak niefortunnie rozpoczętej wyprawy, poleciłem tedy włościaninowi, aby mię zawiózł do miasteczka, od którego stacja nosiła nazwę. Potrzeba było jednak zaczekać, bo rampa była zamknięta z powodu, że czekano na pociąg: nareszcie ten nadszedł, przejechaliśmy przez szyny i konie, zorjentowawszy się, że im nie daleko do domu, ruszyły czwałem. Myślałem, że duszę ze mnie wytrzęsie, krzyczałem na chłopa, aby trzymał konie, ale było to daremnem, bo konie były nieokiełznane a droga szła z góry. Pomykaliśmy szybko na wozie, skaczącym po kamieniach, mostkach i dziurach — nie tak szybko atoli, by wkrótce nie dał się słyszeć tuż za nami drugi galop, podobny naszemu, i wołanie: hou! Szczęściem, wśród skoków wozu pędzącego jak z pieca na łeb, zsunąłem się był ze słomy służącej mi za siedzenie i znajdowałem się w nader niewygodnej pozycji na dnie wozu — w tej chwili bowiem rozległy się głośne klątwy i dyszel pędzącego za nami ekwipażu uderzył z całym impetem w miejsce, na którem siedziałem przed chwilą, obsypując mię słomą Gdybym się był nie zsunął, byłbym przebity na wylot. Obydwa wozy złamały się i stanęły, wsparte jeden na drugim.
— Do miliona gryp i reumatyzmów — krzyknąłem — uważaj gdzie jedziesz, b...nie!
— Za pozwoleniem pana dobrodzieja — odezwał się ktoś z tamtego wozu — mnie się zdaje, że pan dobrodziej jesteś impertynent!
— Niech się panu nic nie zdaje, mój panie, albo raczej, niechaj się panu zdaje, żeś pan głupiec, najeżdżając na ludzi w ten sposób!
— Za pozwoleniem, niechaj mi wolno będzie zauważyć, że pan jesteś grubjanem, mój łaskawy panie dobrodzieju, i — dodał niewidzialny wśród ciemności mój przeciwnik, zapalając się — i że dasz mi pan z łaski swojej satysfakcję, gdy się rozwidni!
— Idź pan do stu djabłów, gdy się rozwidni, albo zaświeć pan sobie świeczkę i idź pan teraz! Mało mi pan dyszlem przez klatkę piersiową nie przejechałeś, rozumiesz pan? Przez klatkę piersiową, przez płuca i przez aortę, czy pan wiesz, co to znaczy? Mnie, mnie mój panie, który z powodu, apopleksji wyjechałem ze Lwowa! Natychmiast jutro podaję skargę do policji, i do sądu powiatowego, słyszysz pan? Będziesz pan miał satysfakcję! A czy wiesz pan, że moje życie ubezpieczone jest na dziesięć tysięcy złotych w krakowskiem towarzystwie wzajemnych ubezpieczeń? Każdy włos na mojej głowie jest policzony, mój panie!
— A... upadam do nóg pana dobrodzieja! Życie pana dobrodzieja ubezpieczone jest u nas na dziesięć tysięcy złotych! Z kimże mam przyjemność? Ja jestem Anzelm Barciński, ajent tutejszy Towarzystwa krakowskiego, do usług pana dobrodzieja!
— Anzelm Barciński! Jak się pan miewa, kochany panie Anzelmie! Kopę lat nie widziałem pana!
— Ja pana dobrodzieja i teraz nie widzę! Z kimże mam zaszczyt?
— Ależ, czy nie poznajesz pan po głosie! Jestem przecież Michał Wszędybolski!
— Wszelki duch pana Boga chwali! A pan tu co robisz, panie Michale, w tem błocie, po ciemku i o tej porze!
— Ja? jadę na nocleg do miasteczka.
— Jakież to szczęście, żeśmy się spotkali! Toż miasteczko wypaliło się do szczętu przed tygodniem, z wyjątkiem domów u nas asekurowanych, bo my asekurujemy tylko takie domy, które się nie palą...
— Obyście też asekurowali tylko życie takich ludzi, których nie dosięga apopleksya!
— O, to niezawodna, panie Michale! Potrzebujesz pan tylko ubezpieczyć życie u nas, a będziesz pan żył tak długo, jak Metuzalem. Mamy wszelkie rodzaje asekuracji, np. kapitał pośmiertny, kapitał płatny w pewnym terminie, renta dożywotnia, spółka na przeżycie. Co da mnie, radziłbym panu spółkę na przeżycie.
— Ależ ja jestem asekurowany, i jest mi okropnie zimno, i nie jadłem nic od rana! Przytem boli mię coś w krzyżach, i czuję, że będę miał uderzenie do głowy. Szkoda, że nie ma światła, zobaczyłbyś pan jaki mam język obłożony. Czy tu u was w miasteczku dostanie przynajmniej mięty pieprzowej, albo rumianku? Dobrze że mam pudełko Moryzona i trochę balsamu Vettoriniego z sobą. Ach, jakże mię strzyka w kolanie! To gicht, niezawodnie gicht...
— Zaraz, zaraz, mam tu zapałki, przeczytam panu taryfę spółek na przeżycie. To nic nie szkodzi, żeś pan już asekurowany, można asekurować się na różne sposoby, a im więcej, tem lepiej. O, mam już: posag dla dziewczynki, liczącej trzy lata, płatny w dwudziestym roku życia, od każdego sta złotych rocznie... Ba, cóż, kiedy wiatr gasi zapałki!
— Ach, przypomniałem sobie, że mam świeczki woskowe w torbie! Zobacz-no pan z łaski swojej mój język, panie Anzelmie, czy bardzo obłożony?
Proszu pana, i a możebyśmo wże jichały — zagadnął woźnica pana Anzelma, który tymczasem wraz moim chłopem powiązał był sznurkami połamane wozy.
Pan Anzelm zmusił mię, bym się przesiadł na jego bryczkę, i zawiózł mię do swego mieszkania. Była to piękna realność, otoczona ogrodem, oprócz którego pan Anzelm posiadał jeszcze kilkadziesiąt morgów pola, łąki, pastwisko, kawałek lasu itd.
Dreszcz przechodził mię w tej chwili nietylko z zimna, ale także na myśl, że gdyby nie spotkanie z dawnym znajomym, o którym zapomniałem, że mieszka w tem miasteczku, byłbym musiał nocować o chłodzie i głodzie na gruzach jakiejś żydowskiej karczmy. Ze strasznym tym obrazem kontrastował bardzo przyjemnie komfort, jaki spostrzegłem w koło. Na turkot naszych ekwipażów, pojawiło się światło w oknach, a wkrótce potem na ganku ujrzałem służącą i chłopaka z świecami. W obszernej sieni, służącej za przedpokój, zdjęliśmy z siebie mokre odzienie, chłopak otworzył mój kufer, by mi podać suchą bieliznę, pantofle i szlafrok, a służąca zajęła się w mgnieniu oka nakrywaniem stołu do wieczerzy. Słychać było szum samowara, a powietrze napełnione było przyjemną wonią wołowej pieczeni z sarnim sosem, i innemi niemniej w tej chwili miłemi aromatami. Zgniewałem się jeszcze trochę na chłopa, który żądał takiej zapłaty, jak gdyby mię był odwiózł na miejsce — ale gdy się przebrałem i gdy ważny moment wieczerzy zbliżał się szybko, robiło mi się coraz lżej na sercu, ból krzyżów ustał zupełnie i uważałem w zwierciedle, że miałem język wcale czysty. Kolano jeszcze tylko bolało mię trochę, ale przekonałem się, że obtłukłem je sobie o drabinę wozu, tym razem przeto nie był to gościec, którego obawiam się całe życie, niemniej jak apopleksji i chorób pochodzących z niedokrewności — potrzeba bowiem wiedzieć, że mam organizm tak nieszczęśliwy, iż ulegam i jednemu i drugiemu z tych cierpień. Czasem rano, gdy się przebudzę, jestem ogromnie czerwony, a czasem znowu, ogromnie blady — gdyby mi zaś wypadło opowiedzieć tu inne dolegliwości, które mię trapią, uwierzylibyście państwo zupełnie mojemu twierdzeniu. Udawałem się już nieskończenie wiele razy do doktorów, ale cóż. Młodsi z nich ruszają ramionami i śmieją się ze mnie, a starsi zapisują mi jedną receptę po drugiej, ale nic mi nie pomaga. Dość powiedzieć, że w ciągu ostatnich pięciu lat, nie licząc proszków, pigułek i ziółek, samych mikstur wyżyłem tyle, iż onegdaj za flaszeczki, które uzbierałem w ciągu mojej kuracji, wrócił mi Mikolasch przeszło 40 złotych, a i to jeszcze godobnoś służący połowę wytłukł. Według mego obliczenia — w wolnych chwilach pielęgnuję bowiem matematykę z upodobaniem — spożyłem w ciągu wyż wymienionego czasu 450 polskich kwart medykamentów płynnych, około 18.000 pigułek, dwa wiadra i pół różnych ziółek i przeszło dwanaście funtów cłowych proszków, bądź rozwalniających, bądź wstrzymujących. Jeżeli państwu powiem, że mimo to byłem i jestem ciągle cierpiącym, i że mię już kilku doktorów opuściło — to zważcie teraz sami, jak nisko jeszcze stoi nauka medycyny, nawet u allopatów, bo w homeopatję jakoś nie mogę uwierzyć a hydropatja zdaniem mojem dobra jest, ale tylko dla tych, co cierpią na tuberkuły, podczas gdy moje cierpienie jest więcej gastrycznej natury, połączone z affekcją nerwową. Żałuję, że miejsce nie pozwala mi objaśnić tego państwu dokładniej, nadmienię więc tylko, że mając lat siedm, zjadłem przez nieostrożność kawałek mydełka migdałowego, i że od tego czasu objawiają się u mnie nieustannie prawie symptomata otrucia pruskim kwasem.
Ba, ale ja bajdurzę, a tymczasem wieczerza stygnie. Pan Anzelm wybiegł był na chwilę, zostawiwszy mię w swoim pokoju, roztasowanego z wielkim komfortem. Przypuszczałem, i jak się pokazało, trafnie, że poszedł do piwnicy — przypuszczenie to powiększyło znacznie błogie uczucia, jakich doznawałem. Nic milszego na świecie, jak taki wypoczynek po nadludzkich trudach, w domu u siebie lub u życzliwego gospodarza. W tem, myśl nader przykra przyszła mi do głowy — wszystko zachmurzyło się do koła. Przypomniałem sobie, że istniała jakaś pani Anzelmowa. To zmieniało znacznie postać rzeczy. Nie było mowy o szlafroku i pantoflach, trzeba się było przebrać. Pieczeń wyborna, ale się sos zetnie, bo jejmość dobrodziejka in gratiam gościa zechce zapewne ubierać się, czesać, a może i myć — cóż się na wsi nie zdarza? — a to potrwa najmniej półtora godziny. Przy jedzeniu, człowiek żenowany, wyprężony — potrzeba rozmawiać o rzeczach, które cię ani trochę nie zajmują. Może, broń Boże, są jeszcze i dzieci, które kręcą się gdzieś przy samej ziemi i obcierają chleb z masłem o nowiuteńkie pantalony. A potem, dzieci miewają odrę — koklusz — przebyłem wprawdzie to wszystko sam, ale nie ma pewności, czy te choroby nie powtarzają się, a zarazić się tak łatwo. O — jejmość pewnie nie cierpi dymu, po wieczerzy, ani sposobu zapalić fajeczkę, albo cygaro. Nie, wobec tego aspektu czuję, jak wzmaga się mój ból w krzyżach: chyba powiem, że jestem bardzo cierpiący i położę się od razu do łóżka, przynajmniej nie będę widział jejmości i drobnej progenitury.
— Służę kochanemu panu Michałowi; kolacja na stole — zawołał w tej chwili pan Anzelm, którego od wielu lat nie widziałem w tak wybornym humorze.
— Dla nas wieśniaków — dodał — jest to wielką uroczystością mieć gościa w ogóle, osobliwie zaś gościa który przybywa ze Lwowa, z wielkiego świata, a już nadewszystko, tak kochanego, dawnego przyjaciela, jak pan Michał dobrodziej!
Tu pan Anzelm wyściskał mię i wycałował na wszystkie boki, i szepnął potem konfidencjonalnie:
— Piwo u nas liche, w naszym partykularzu, a wy tam we Lwowie pijacie tak wyborne u Stadtmüllera, że nie śmiem nawet pokazywać tutejszego. Ale mam niezły zieleniak, od granicy węgierskiej, dostałem go przez protekcję i postawiłem parę buteleczek do lodowni, co, hę? No, służę, służę, kochanemu gościowi!
— A leż, panie Anzelmie, jakże ja tak... w szlafroku... pan przecież żonaty?
— O-ho! — zawołał pan Anzelm, machając ręką. — Tempi passati!
— Jak to? — spytałem, bo wyraz twarzy i głosu pana Anzelma nie znamionował wcale smutku.
— Jestem wdowcem — odparł, przybierając uroczystą minę. Ale i teraz jeszcze tak mi wyglądał nie-żałobnie, że nie poczuwałem się bynajmniej do obowiązku pocieszania go, tembardziej, gdy sam czułem się niepospolicie pocieszonym.
— A konsolacja?
— Tej nie mieliśmy nigdy. Ale proszę, proszę! Hm, gdyby tak, przed wieczerzą, kieliszeczek dobrej żytniówki? Po takiej drodze, po przemoczeniu i przeziębnięciu!
— Jak najchętniej! — A teraz spróbójmy tej pieczeni. Moja pani Małgorzata czasem wcale nieźle umie ją przyprawiać.
W istocie, pieczeń była wyborna, nie można się jej było odjeść. Zieleniak także, wcale a wcale nie zły. Ba, ale nie koniec na tem, po pieczeni, pojawiła się kaczusia, przepysznie upieczona, i kompot ze świeżych wisień — znakomity. Czołem przed panią Małgorzatą! W tej chwili, tamci u Stadtmüllera mogli mi zazdrościć mojego położenia, i marzyć o mnie, jak ja przed chwilą marzyłem o nich. Ani porównać dusznej i niewygodnej knajpy do tego schludnego pokoju, wcale dobrze umeblowanego. A sofa, jaka doskonała! Rozparłem się wygodnie, chłopak podał i zapalił mi fajkę, pan Anzelm dolewał wina i był uszczęśliwiony, że mógł mię tak ugościć. Przypatrzyłem mu się uważnie: podobał mi się, wszystko do koła podobało mi się teraz. Czułem, że niepotrzebnie przez zbytek ostrożności wsunąłem był pudełko z Moryzonem w kieszeń u szlafroka. Ani parcia, ani wzdęcia, ani bolu w krzyżach — język zupełnie wolny, puls normalny — słowem, u pana Anzelma było mi jak w raju.
Był to maleńki człowieczek, szczupły, włosy i wąsy ciemno-blond miał czupurnie nastrzępione. Z ta miną bundziuczną w wielkiej sprzeczności zostawały ogromne okulary w złotej oprawie, które nieustannie poprawiał i wycierał, był bowiem krótkowidzący, jak kret. Nie mniej kontrastowały jego nadzwyczajne ugrzecznienie i pewna nieśmiałość w obcowaniu z ludźmi, z naturalny żywością, charakteru, która objawiała się niezawiśle od tam tych przymiotów. Miałem tego przykład przed chwilą, gdyśmy się sprzeczali na drodze, nie widząc się nawzajem i nie poznając.
Pan Anzelm bywał dawniej często we Lwowie i mieliśmy w skutek tego mnóstwo wspólnych znajomych i wspólnych wspomnień, o których nagadaliśmy się teraz do woli. O ile sobie przypominam, powodem, tych jego wycieczek do stolicy bywały zwykle tak drobne; interesa, że widocznem było, iż ucieka tylko przed jejmością dobrodziejką, która mu niepospolicie dokuczać musiała — uważałem bowiem, że każdym razem przy wyjeździe do domu miewał bardzo rzadką minę. Każdy przyzna, że u człowieka żonatego jest to symptomatem niezawodnym, iż mu szanowna połowica urządza w domu piekło w podręcznem i ogólnie przystępnem wydaniu. Parę razy potrąciłem obecnie o ten przedmiot z ciekawości, jakim też sposobem pan Anzelm odzyskał swoją swobodę, ale jakoś nie chciał mi wytłumaczyć tego i zamiast odpowiedzi nalewał wina, przyczem, dzięki swojemu krótkiemu wzrokowi, wywrócił zwykle jaki kieliszek, albo polał obrus, albo też osmalił sobie rękaw o świecę. Naiom ec, chciał zapalić fajkę, nałożył w nie tytoniu, i postawiwszy ją na chwilę na stole, nie mógł jej już znaleźć.
— Tu, tu jest — rzekłem podając mu, co szukał. — Ależ-to pan rzeczywiście masz wiele subjekcji ze swoim krótkim wzrokiem, panie Anzelmie!
— Ach, mniejszaby o subjekcję — odpowiedział — miałem ja już niemało i prawdziwej biedy z tego powodu. Et, co tam, nie warto mówić!
Tu pan Anzelm wychylił duszkiem kieliszek i nalał sobie drugi.
— Czemuż pan nie poradzisz się okulisty; możeby panu co pomógł, możeby jakie inne szkła...
— O nie, niech już tak będzie, jak jest. Winienem wiele złego moim oczom, ale także, wiele dobrego. Nie mogę żalić się na nie teraz, choć dawniej, płatały mi one rozmaite figle. Wszak pamiętasz pan, panie Michale, w owych czasach, kiedy to jeszcze płeć piękna tak mocno zajmowała człowieka...
— Ach pamiętam, pamiętam: szedłeś pan z rynku aż na nowy świat trop w trop za dwoma dominikanami i usiłowałeś zaglądnąć im pod kapelusze! Chachacha, to była kapitalna historja! — Jak honor kocham, tak zmyśliliście to,, aby mi dokuczyć. Baz tylko zdarzyło mi się, że pogłaskałem po pod brodę jakiegoś młodego jezuitę, w mniemaniu że to Mincia, która mi szyła koszule. Ale jezuita tak się przestraszył i narobił takiego krzyku, że od razu poznałem moją pomyłkę, a wy zaraz na to konto skomponowaliście różne anegdoty! Ci jezuici noszą takie długie i szerokie sutany...
— To też chyba z takim wzrokiem, jaki pan masz, mogłeś się pan ożenić. Trafiło się panu to, jak „ślepej kurze ziarnko“.
— Oj co trafiło, to trafiło, a zgadłeś pan, że w istocie tylko dzięki mojej myopii. Ale — dodał pan Anzelm, wychyliwszy znowu kieliszek wina — przynajmniej, jeżeli ożeniłem się w skutek krótkiego wzroku, to dzięki jemu, owdowiałem także. Bóg dał, Bóg wziął, niech imię Jego będzie pochwalone!
— Jakto? ożeniłeś pan się i owdowiałeś w skutek swojego krótkiego wzroku? Opowiedz-że pan, jak to było!
— Panie — szepnął pan Anzelm — to jest okropna, straszna tajemnica! Dotychczas nie ukończyłem jeszcze rachunków z mojem sumieniem z tego powodu. Ale mniejsza o to — napijmy się! Opowiem panu całą tę sprawę, abyś mi pan wyjawił swoje zdanie...
Wypiliśmy, a pan Anzelm zaczął swoje opowiadanie.
— Lat temu cztery, przyjechałem do Lwowa podczas karnawału, aby się trochę rozerwać, bo choć to już czwarty krzyżyk był tuż za plecyma, to póki człowiek był kawalerem, korciło go zawsze pohulać od czasu do czasu. Stanąłem w hotelu pod Zielonym Tulipanem, pan znasz ten hotel?
— O, znam, znam!
— Stanąłem tedy, przebrałem się i poszedłem do teatru. Po przedstawieniu, znajomi, których spotkałem w teatrze, zaciągnęli mię na kolację, a po kolacji, wstąpiliśmy jeszcze na szklankę ponczu do kawiarni. Było już po dwunastej, gdyśmy się rozeszli. Jeden poszedł w lewo, drugi w prawo, a ja zostałem sam na ulicy. Wszystkie latarnie oczywiście były już pogaszone, ciemno w mieście, jak w rogu. Znam jednak Lwów doskonała i szedłem śmiało i bez szwanku aż do miejsca, gdzie trzeba było przejść przez plac. Tu już, gdy brakło kamienic, o które opierałem się jedną ręką, aby poznać kierunek chodnika — trudniej mi było zorjentować się w sytuacji — ale pomyślałem sobie, że to przecież stolica, posiadająca stu radnych, urząd budowniczy i osobnego referenta od śmiecia — plac brukowany, równy, można iść śmiało. Walę tedy panie dobrodzieju prosto, aż tu plask, chlust, bere-bęc! spadam z jakiejś dość znacznej wysokości głową na dół — i leżę. Co zaś najdziwniejsza, to, że w mieście równie jak w całym kraju panowała zima bez śniegu, ale mroźna i sucha, tu zaś, nie rozumiem jakim sposobem, było błoto — zapewne sprowadzono je z południowych Włoch, albo z Afryki, mniejsza o to, dość, że w niem leżałem. Nie mogłem wygramolić się na brzeg, pomimo wszelkich usiłowań i zacząłem wołać o pomoc na całe gardło. Wołałem z pół godziny, nikt się nie pojawił. Zacząłem w rozpaczy z pełni płuc moich śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła“, w nadziei, że policja zwietrzy jaką rewolucję i wydobędzie mię z tej dziury — ale gdzie tam! Wszystko, jakby wymarło. Nareszcie, nie pojmuję już jakim cudem, wydrapałem się z tego samotrzasku, nastawionego na spokojnych obywateli, ale na dnie jego został mój kapelusz, a co gorsza, zgubiłem okulary i wśród szamotania się z trudnościami terenu zapomniałem zupełnie, z której strony wpadłem w jamę, a z której wylazłem. A tu, wyobraź pan sobie, ciemno do koła, choć płacz... Z tem wszystkiem, trudno było nocować pod gołem niebem, trzeba było iść dalej, z gołą głową, i nie widząc absolutnie nic przed sobą. Stawiałem ostrożnie nogi i dotarłem nareszcie do jakiejś kamienicy, wzdłuż której się puściłem, ale o kierunku, w którym szedłem, miałem, tyle wyobrażenia, ile go ma nasza delegacja o kierunku swojej polityki. Wtem nadchodzi kupka wesołych ludzi, ze śpiewem i hałasem.
— Moi panowie — pytam ich — jeżeli wolno zapytać: gdzie tu jest hotel pod Zielonym Tulipanem?
— Przy Szerokiej ulicy, naprzeciw cytadeli — woła jeden.
— Nie, nie panie — powtarza drugi — tam okropnie obdzierają, niech pan idzie przez Chorążczyznę koło Panny Marji Śnieżnej, a potem na lewo, Halickiem, aż pan wyjdzie koło Kisielki.
— Fe, Gapciu — odzywa się jakiś trzeci głos, bardzo poważny, tylko że zamiast r wymawiał wszędzie g i cedził bardzo powoli — Gapciu, miej gozum! Niech pan przejdzie na pgawo, zagaz dguga bgama! O, ja pana zapgowadzę!
I poczciwy człowieczysko wziął mię pod rękę i zaprowadził pod samą bramę, za co mu serdecznie podziękowałem. Gdy hałaśliwe towarzystwo oddaliło się nieco, przytuliłem się do bramy, aby przypadkiem stróż nie spostrzegł, że jestem bez kapelusza, i zadzwoniłem. Wyszedł wcale prędko, a ja w pospiechu, zamiast czterech centów, wsunąłem mu cztery szóstki, które poznał pewnie po brzęku, bo chciał mi świecić na schody. Wyprosiłem się od tej attencji i sam po omacku znalazłem schody. Pamiętałem dobrze położenie mojego numeru: na pierwszem piętrze, z galerji, drugie drzwi na prawo, potem dość duży przedpokój, a z niego drzwi wprost do mojego pokoju. Idę powoli, na palcach, aby nie zbudzić kogo z sąsiadów i nie narazić się na to, że wyjdzie kto z świecą. Mimo wszelkiej ostrożności, zawadzam o coś i coś przewracam, ale nareszcie trafiam do drzwi i wchodzędo mego pokoju. Na nieszczęście, zapałki zmokły mi przy sposobności mojego fallimentu, ani sposobu zapalić choćby jedne. Przypominam sobie, że parę kroków od drzwi, na prawo, jest biórko, na którem postawiłem, odchodząc, świecę i zapałki. Macam — ale nie mogę znaleźć biurka, natomiast przewracam szaragi, które padając tłuką coś szklannego, i nagle robi się ogromny hałas, pisk, bieganie i wrzawa koło mnie, słyszę, jak trzaśnięto drzwiami i struchlały, stoję nie śmiąc ruszyć się z miejsca. Zdawało mi się, że wrzawa i łoskot odbyły się w moim pokoju, ale teraz ucichło już wszystko, i tylko jakieś szepty dochodzą mię z przyległego numeru. Myślę sobie, że ściany w hotelu pod Zielonym Tulipanem są bardzo cienkie, i że jeżeli szeptanie słychać tak dobrze przez zamknięte drzwi, to niezawodnie i hałas, który słyszałem, pochodził ztamtąd, bo zbudziłem jakąś familję, widocznie złożoną z kobiet. Aby już nic nie wywrócić i nikogo nie straszyć postanawiam zrzec się światła i idę prosto do mego łóżka, które stało w kącie na lewo. Zdjąłem jednak trzewiki, nim ruszyłem się z miejsca, bo skrzypiały okropnie i zdradzały całemu hotelowi, jak późno wróciłem do domu. Dotarłem nakoniec szczęśliwie do łóżka, rozebrałem się szybko, włożyłem pugilares i zegarek pod poduszkę i rad niezmiernie, że przecież raz już koniec moim tarapatom, wciągnąłem kołdrę na uszy i usnąłem. Zasypiając przypomniałem sobie jeszcze, że nie zamknąłem drzwi na klucz — ale, myślę sobie, ja spię bardzo czujno, hotel porządny i dawno mi znajomy, nie warto ziębić się, wstając z łóżka. Ale dzięki jakiemuś pisporterow i, który piłem pod Trzema koronami i dwom szklankom ponczu w kawiarni, sen udał mi się lepiej niż zwykle. Śniło mi się, że jestem „nurkiem“ Szylera, i że skaczę w otchłąń Scylli za złotym puharem, że borykam się zwycięzko z jakiemiś strasznemi, kosmatemi potworami morskiemi, i wypływam na brzeg, gdzie królewna się do mnie uśmiecha i nastawia mi buziaka. Ja ją całuję, aż tu król z całym dworem wpada w gniew okropny, wszyscy podnoszą ca mnie broń i z krzykiem ogromnym rzucają się na mnie, porywają mię za barki trzęsą mną jak gruszą. W tej chwili przebudziłem się, i w istocie byłem okropnie trzęsiony, kilka świec błyszczało w pokoju i ujrzałem tuż nad sobą jakiegoś jegomości kolosalnego wzrostu, z ogromnemi czarnemi wąsami, który jedną ręką trząsł mię a w drugiej wywijał dobytym pałaszem. Oprócz niego słyszałem jeszcze całe mnóstwo osób w pokoju, ale ich nie widziałem, bo niestety, nie miałem okularów.
Ma się rozumieć, że przebudzony w ten sposób, podniosłem się z poduszki, usiadłem na łóżku, i krzyknąłem:
— A to co za napad? Ja zawołam policję! Hej! kelner, kelner!
— No, no, mój panie — krzyknął wąsaty jegomość — tu nie ma żartów, ja tobie tu zaraz zrobię den Guraus, i nauczę cię, jak masz włazić do cudzych pomieszkań!
— Kelner! kelner! — wrzeszczałem, com miał siły, ale im mocniej krzyczałem, tem głośniej dochodziło do moich uszu chichotanie się osób, zapełniających widocznie mój pokój, chociaż — bez okularów — nie widziałem wcale, gdzie są, jakiego wzrostu, jakiej płci, i w jakim stroju, zupełnie jak z owym młodym jezuitą...
— Tu nie ma żadnego kelnera zum Teufel, noch a’mal — huknął basem napastnik — tutaj ja jestem der Herr im Haus, rozumiesz pan?
— To nie prawda, ja przecież znam dobrze gospodarza! Panie Margules! Panie Margules! Kelner, kelner! A do milionkroćstotysięcy piorunów z takim porządkiem w hotelu! Kelllnerrr!
— Nie, to jakiś warjat! — huczał dalej jegomość z wąsami, obracając się do szanownego, jakkolwiek niewidzialnego dla mnie towarzystwa swojego. — Mów part natychmiast, zkąd się pan tu wziąłeś?
— Zkąd ja się wziąłem? Przecież przyjechałem wczoraj koleją żelazną, i stanąłem tutaj, w hotelu pod Zielonym Tulipanem!
— Eee, mój panie, pan byś chciał wykręcić się tak: mir nichts, dir nichts! To nie uchodzi! Tu nie ma, żadnego hotelu, ani tulipana, ani narcyza, to jest ulica Bolesława Chrobrego, numer 6, rozumiesz pan?
— Przepraszam pana, ale ja nie mogę nic rozumieć, bo nie mam okularów i nic nie widzę...
— On nic nie widzi! Patrzcie, jaki mądry! Ma oczy, jak każdy człowiek, i nic nie widzi! O, to jakiś dobry ptaszek!
Tłumacz-że tutaj człowiekowi z takiemi wąsami i z takim pałaszem, teorję myopji, i objaśniaj mu, że można mieć oczy, jak on, i nic nie widzieć 1 Usiłowałem jednakowoż uczynić to, i zrobiłem podobnoś maleńki wyłom w niepojętności mojego przeciwnika, bo obrócił się na pokój i kazał wszystkim ustąpić. Usłyszałem tupanie mnóstwa bosych nóg i zamykanie kilku drzwi, i widziałem, że znikły z pokoju wszystkie świece, z wyjątkiem jednej, którą postawiono zapewne na jakim ś meblu, ale daleko odemnie. Dzięki tej zmianie, nie widziałem już nawet i wąsów mojego jegomości, i tylko jakiś ogromny czarny cień był między mną, a świecą.
— No, teraz przyznaj się pan, kto pan jesteś i co tu robisz — ozwał się cień do mnie.
— Ja panie? Jestem Anzelm Barciński, rodem z Jezupola, lat 39, bezżenny, właściciel części dóbr i ajent Towarzystwa ubezpieczeń...
— Jakiego towarzystwa? — Krakowskiego.
— A, allen Respect! Ale gdzie dowody?
— O, proszę pana, tu jest moja karta legitymacyjna, i inne papiery — rzekłem, dobywając te dokumenta z pugilaresu.
Na, das lässt sich hören! — rzekł kolosalny cień, przejrzawszy papiery. — Ale co pan tu robisz?
Zmieszany niezmiernie, opowiedziałem mu co do słowa historję moich wędrówek z dzisiejszej nocy po Lwowie. Cień śmiał się ogromnie i zakonkludował:
— No, to oni z pana zadrwili! Es freut mich sehr, Herr v. Barciński, poznać pana! Ich bin Alois Bittlinger Ritter von Bittlingshausen, k. k. gewesener Rittmeister und nummehriger Official, a to jest moje mieszkanie.
— Bardzo mi przyjemnie, a raczej nieprzyjemnie, panie dobrodzieju...
— A, i mnie także bardzo nieprzyjemnie! Sapperment, wiesz pan, gdzie pan leżysz? Kreuzhimmelschwerenoth, mój panie, to jest łóżko mojej córki Ottylji! Das arme Mädchen! Ona skompromitowana jest na śmierć, wszyscy sąsiedzi to widzieli! Mój panie, oto jest para pistoletów, als gewesener Offizier und Mann von Ehre nie mogę tego puścić płazem; cała kamienica widziała, pana tutaj. Musisz pan strzelać się ze mną i to auf der Stelle!
— Ależ panie, jak — że ja będę strzelał do pana? kiedy ja pana nie widzę...
— To mi wszystko jedno, mój panie — ja mam sześć córek, i nie zostawię im nie, ausser dem Bischen Ehre, pan skompromitowałeś moją, córkę, jetzt stellen Sie Ihren Mann! Biedne moje dziewczęta, biedna Ottylja!
Głośne szlochanie za drzwiami zawtórzyło tym słowom, a cień, czyli ściślej mówiąc, pan oficjał Bittlinger, wykonał ruch jakiś, po którym wydało mi się, że ociera łzy z oczu. Nie jestem tchórzem, i strzelałbym się był chętnie nawet z rotmistrzem w czynnej służbie, a nie tylko z takim co się przemienił w oficjała — ale mam serce. Zastanowiłem się nad całą sytuacją, i musiałem przyznać, że bądź co bądź, wyrządziłem ogromną przykrość nieznajomym mi ludziom, i fatalnie skompromitowałem panny. Jednej tylko rzeczy nie mogłem pojąć, to jest, jakim sposobem pozwolono mi położyć się spokojnie do łóżka i zasnąć. Oficjał wytłomaczył mi to bardzo logicznie. Wszedłem nie przez przedpokój, jak mi się zdawało, ale przez kuchnię, którą służąca zostawiła otwartą, wydaliwszy się bez pozwolenia na jakieś wesele. Przewróciłem konewkę z wodą, kociubę i szaragi, a panny pobudzone i przestraszone uciekły do pokoju rodziców z doniesieniem, że złodziej wlazł do pomieszkania. Tymczasem, oficjała nie było w domu, bo zabawił się gdzieś n a piwie — potrwożone kobiety zbiły się jak owce w jedną kupę i czekały z biciem serca, rychło-li ojciec, respective mąż, wróci; jedna tylko odważniejsza zamknęła z jednej i z drugiej strony na klucz drzwi od pokoju, do którego wszedłem. Oficjał wrócił dopiero po drugiej, i dowiedziawszy się, co się stało, narobił tego okropnego rumoru, wśród którego mię przebudził. Mieszkańcy z dołu i z wszystkich trzech piąter byli świadkami, gdzie mię zastał, a stugębna fama rozniesie to z pewnością nazajutrz po wszystkich dzielnicach miasta. Oficjał piorunował na przemian po niemiecku i po polsku — i miał do tego najzupełniejsze prawo. Nie byłbym sobie tego zresztą brał tak bardzo do serca, ale to gorsza, że kobiety szlochały i płakały chórem w przyległym pokoju, a ja, panie Michale, nie mogę znosić płaczu kobiety i dziecka, taka już moja natura...
— A niechby sobie tam beczały, ileby im się podobało — przerwałem panu Anzelmowi.
— Tak to się mówi, panie Michale, ale kiedy człowiek wyrządzi krzywdę słabszej od siebie istocie, to... to nie wiem, czegoby nie zrobił, byle naprawić, co zrobił, chcąc lub nie chcąc. Wyobraź pan sobie ubogą dziewczynę, przyzwoicie wychowaną, której pan odbierasz jedyne jej mienie, dobrą sławę...
— Lalala! — zawołałem... — Te ubogie dziewczęta! Mój panie Anzelmie!
— No, no, bez żartu, panie Michale! Są dziewczęta różnego rodzaju... Byłbyś pan także inaczej mówił, gdybyś pan był na mojem miejscu. Ja byłem wzruszony do łez, i głośno począłem medytować, jakby to jakoś załagodzić tę sprawę.
— Nie ma sposobu — rzekł pan Bittlinger — chyba... chyba, żeby się pan ożenił z Ottylja!
— Prawda! — krzyknąłem uradowany — co za myśl świetna! W istocie, panie oficjale, ja przyjechałem na karnawał do Lwowa poniekąd w zamiarze wyszukania sobie żony. Jestem kawalerem, mam lat 39, mająteczek i ajencję, która mi przynosi parę tysięcy dochodu rocznie.
Ottilie, mein Kind! — wołał tymczasem pan Bittlinger biegnąc ku drzwiom — so komm’ doch ’mal her!
— Ależ tatku, ja jestem nieubrana! — remonstrował przez drzwi wcale przyjemny głos kobiecy.
Macht nichts — rzekł oficjał, ciągnąc ją podobnoś za rękę — mówię: podobnoś, bo skoro rzecz działa się dalej niż o trzy kroki odemnie, a ja nie miałem szkieł na oczach, to nie mogłem widzieć, co robili. Wkrótce atoli, ujrzałem znowu przed sobą ów wielki czarny cień, w którym gubił się dla mnie oficjał — a obok niego niemniej wielką postać białą. Konturów nie mogłem oczywiście rozróżnić, wiadomo panu bowiem zapewne, że krótkowidze gołem okiem widzą tylko główne światła i cienie. Otóż po tych niedokładnych wskazówkach osądziłem, że panna Ottylja ma ciemne włosy i gors. pełny. Sytuacja była oryginalna, ja siedziałem na łóżku, przykryty kołdrą, a pan Bittlinger wkładał dłoń panny Ottylji w moją, podczas gdy ona ociągała się wstydliwie.
— Ten pan oświadczył się o ciebie, Ottylciu — niech was pan Bóg błogosław i, moje dzieci! — rzekł, kładąc mi na głowę jedną rękę, a drugą zapewne na głowie swojej córki.
— Tatku! Mamo! — zawołała łkając moja narzeczona — Milciu, Wandziu, Bisiu, Salu...lu...lusiu! Uhu, u-hu, u-hu! Jó...u...u...ziu!
W okamgnieniu, jeszcze pół tuzina białych postaci, większych i mniejszych, otoczyło moje łóżko, a raczej, łóżko panny Ottylji. Płakano bardzo wiele, i ja płakałem także, póki mi nie pozwolono wyspać się do rana tam, gdzie byłem. Nazajutrz służąca państwa Bittlingerów wyczyściła moje rzeczy, pan Bittlinger pożyczył mi stary swój kapelusz i odprowadził mię najprzód do optyka, u którego kupiłem nowe okulary, a potem, do hotelu, zkąd sprowadziłem moje rzeczy do domu przyszłego teścia, który nie chciał pozwolić, abym mieszkał w zajeździe. Muszę wyznać, że byłbym wolał, gdybym był nie kupował szkieł, przez okulary bowiem moja narzeczona wydawała mi się... no, ale nie mówmy o tem! Tu pan Anzelm westchnął głęboko.
— No, i cóż? — zapytałem go.
— Ha, cóż! Nie mogłem długo zostawać we Lwowie, karnawał kończył się, rzecz nie cierpiała zwłoki, musiałem wyrobić indult i ożenić się przed wyjazdem. No, stało się, de mortuis nil, nisi bene — ale to panu powiadam, panie Michale, że jeżeli na tamtym świecie ów jegomość, co to wymawia g zamiast r cierpieć będzio to, co ja wycierpiałem przez trzy lata, dwa miesiące i siedmnaście dni, to niechaj Pan Bóg zmiłuje się nad jego grzeszną duszą, ja nikomu nie życzę nic złego! Jeszcze kieliszek zieleniaku, panie Michale!
Napiliśmy się, i na moje żądanie pan Anzelm nie bez wahania się opowiedział mi koniec swoich cierpień.
— Tej zimy, mojej nieboszczce, niech tam z Bogiem odpoczywa, zachciało się odwidzić siostrę, która wyszła za mąż za pocztmistrza; nie wiem atoli, czy ten także zgubił okulary i zabłądził na ulicę Bolesława Chrobrego, pod numer 6 — ale mniejsza o to. Mój Maciej, jak mu się to często zdarza, zalał pałkę i wywrócił nas w śnieg, a nieboszczka przestraszona tym wypadkiem, kazała mi siąść koło niego i wziąć lejce do ręki. Przez Dniestr trzeba było przejeżdżać po lodzie, który był bardzo cienki już i słaby, a tylko tam gdzie się przejeżdżało, sztucznie wzmocniony, tak, że tworzył niejako most, tak wązki, iż zaledwie dwie fury minąć się mogły. Na zimnem powietrzu okulary zachodziły roi parą i nic a nic nie widziałem — chciałem wysiąść i poprowadzić konie, idąc koło nich, ale nieboszczka wpadła w wielką, furję i przezwawszy mię niedołęgą, wydarła mi batog i zacięła konie. Nie widząc nic przed sobą, źle skierowałem, sanki zaluzowały się i zsunęły się na cienki lód, który natychmiast pękł pod niemi, i to na głębinie. Szkapięta trzymały się, jak mogły, ale sanie wraz z nieboszczką zanurzyły się w wodę. Ja i Maciej, chwyciwszy się orczyków, wydrapaliśmy się na nalodek, ona chciała ponoś uczynić to samo, ale zsunęła się i dała nurka. Przyznaję się do grzechu panie Michale, że w pierwszej chwili zła myśl przyszła mi do głowy, nie przeszkadzać zrządzeniu Opatrzności. Jakkolwiekbądź można być złym mężem, to prawda, ale wypełniać należy obowiązki swojego zawodu. Asekurowałem się w naszem Towarzystwie wraz z żoną na przeżycie, i żywo stanęło mi przed oczyma, że gdyby utonęła, Towarzystwo musiałoby zapłacić za to dziesięć tysięcy złotych — Towarzystwo, którego jestem ajentem! Na to wspomnienie rzuciłem się w wodę, trzymając się jedną ręką sanek, a drugą szukając jej w falach. Coś uchwyciło mię za nogę — drżę na myśl, że to ona, pnę się do góry, jak mogę, ale czuję, że sanki nurzają się coraz głębiej, i ciągną konie za sobą. No, ja także jestem asekurowany, Towarzystwu grozi strata, a mnie śmierć niechybna. Głównie przez instynkt zachowawczy, ale też trochę — niech mi Bóg przebaczy, z umysłu, kopnąłem nogą, uwolniłem się i wylazłem na pomost lodowy. Żony mojej nie widziałem więcej. Gdybym był miał dobry wzrok, byłbym wjechał prosto na pomost, i byłaby żyła dotychczas... Ot, nieszczęście, i koniec!
— Ależ nie bluźń pan, panie Anzelmie, pan mas szalone, niesłychane szczęście! Pozbyć się takiego gratu i wziąć za to jeszcze dziesięć tysięcy papierków!
— A niech-że mię Bóg broni! Gdyby była umarła swoją śmiercią, byłbym wziął pieniądze, ale tak!.. Wszak powiadam panu, że kopnąłem coś nogą...
— E, może to był sum, albo inna jaka wielka ryba!
— Może, ale nie mam pewności, jak mię Bóg widzi, nie mam. Byłoby nieuczciwością z mojej strony,, produkować policę w takich okolicznościach.
— Kiedy tak — odparłem — to cofam moje twierdzenie, że masz pan szczęście szalone. To jest tylko zwykłe, polskie szczęście, polegające na tem, że człowiek nie umie korzystać z tego, co mu los daje.
— Niech i tak będzie — zakonkludował pan Anzelm — ale mnie jakoś lepiej z tem mniejszem szczęściem. Jest mi nawet... całkiem dobrze teraz.
— No, wierzę, jeżeli się ma tak doskonałą kucharkę! Ale już późno, czas spocząć po tych trudach. Spać będę wybornie po kolacji i po zieleniaku!

Mam nadzieję, że niemniej dobrze wyśpi się i łaskawy czytelnik, jeżeli jeszcze nie zasnął. Dobra noc!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.