Pan komisarz wojenny

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Pan komisarz wojenny
Pochodzenie Rozmaitości i powiastki
Wydawca F. H. Richter
Data wyd. 1878
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Pan komisarz wojenny.




I.


Szanowny czytelniku! Widzę, jak się zabierasz do czytania powieści. Kazałeś służbie, żeby się cicho zachowywała w kredensie, bo skończywszy herbatę i wydawszy ostatnie dyspozycje ekonomowi, udajesz się do spoczynku. Wyciągasz się wygodnie na doskonałych materacach, zakrytych świeżem prześcieradłem, zapalasz fajkę i spoglądasz na zegarek, dziwiąc się że jeszcze tak wcześnie.
Z tego to ostatniego powodu bierzesz dziennik do ręki, uśmiechając się błogo — nie do dziennika — ale do tej myśli, że przeczytawszy kilka kartek, zdmuchniesz świecę, i schowasz głowę w poduszki, zatulisz się mocniej w twoją ciepłą kołdrę i uśniesz tak głęboko, jak jabym spał w tej chwili, gdybym nie musiał pisać dla tego, ażebyś ty tem smaczniej zasypiał.
Nic — nic z tego nie będzie, mój kochany! Ja ci spać nie dam, wywlokę cię z twoich poduszek, prześcieradeł i materaców, z twego ciepłego pokoju. Musisz porzucić fajkę, pantofle, wszystko — nawet nadzieję smacznej kawuńci z bułką, którą pokrzepiasz twój żołądek, niespokojny o przyszłość — musisz pójść ze mną, i to nie do drugiego pokoju, nie na podwórze, nie na folwark, ale daleko, daleko na północ, do lasu — do obozu powstańców. Dostaniesz razem śniadanie, obiad i kolację, w postaci kawałka słoniny, do której, jeżeli masz bujną wyobraźnię, możesz sobie dofantazować krumkę chleba i nieco soli a nawet szklankę piwa, skoro nie masz nic przeciw temu. Potem pójdziesz na wartę, boś nie tak zmęczony jak inni, i będziesz uważał, żeby nie przyjaciel nie sszedł znienacka twoich śpiących braci. A pamiętaj żebyś nie strzelał do pniaków, z którychby ci się przywidywali nieprzyjaciele, albo żebyś nie pytał o hasło puszczyków przelatujących ci nad głową. Nic nieznośniejszego, jak fałszywe alarmy — przekonasz się o tem niezadługo. Nieraz przemokły do nitki, zziębnięty, głodny i znużony, położysz się pod drzewem, sen dobro czynny sklei ci powieki, zapomnisz o niewygodach i zaczniesz marzyć o domowem ognisku, o żonie i dzieciach — wtem wystrzał pada o jakie dwieście kroków od ciebie — wszystko woła: do broni! Twój dowódzca budzi cię i stawia na nogi — nie możesz znaleźć czapki, dubeltówki — rożka z prochem — widzisz już w wyobraźni kilkunastu jeźdźców pędzących prosto na ciebie — dowódzca zrzędzi i krzyczy, a co najgorsza — ma słuszność. Nareszcie zbierasz wszystkie zmysły i siły, broń i czapkę, i stajesz w szeregi na to, żeby się dowiedzieć, że to twemu koledze wypaliła strzelba, właśnie kiedy próbował czy kurki dobrze chodzą.
Cóż, kochany czytelniku? jakoś mi kwaśno wyglądasz? Czy nie masz ochoty iść ze mną? Aha, czekasz aż twój łoszak dorośnie, wolisz być w kawalerji — dobrze, poczekamy trochę. A może czujesz w sobie wyższe zdolności, które się tylko za piecem rozwijać mogą? możeś się urodził na dyplomatę, i chcesz wywołać interwencję przez groźne wyczekiwanie? Bardzo pięknie — ja szanuję wolność zdań, nie będę cię naglił.
Opowiem ci tylko powiastkę, w której byś ty także odgrywał niepospolitą rolę, gdybym miał przyjemność znać cię osobiście. Jeżeli tedy nie spisz, to posłuchaj.
Było to w lutym, i to w drugiej połowie lutego, która dla przyczyn wiadomych chyba samemu świętemu Mikołajowi daleko była przykrzejszą, od pierwszej. Oprócz kilku stopni mrozu, mokry śnieg i wiatr dotkliwy dawał się we znaki wszystkim, co nie mieli tak ciepłego pokoju i tak wygodnego łóżeczka jak ty, kochany czytelniku. Do tych „wszystkich“ należałem i ja także, znajdowałem się bowiem wówczas w województwie X*, i nocowałem w krzakach, razem z innymi, w miejscu, gdzie jesienią musi bywać mnóstwo zajęcy. Tą razą atoli, owa leszczyna mogła się poszczycić znacznie odważniejszymi lokatorami. Kilka ognisk dymiło więcej niż płonęło w jej obrębie, naokoło stały czaty porozstawiane w stosownych miejscach, i czekały z upragnieniem zmiany wart, żeby się dostać do kociołków, w których nie zbyt wyrafinowana sztuka kucharska, przemieniała kilka garncy krup na coś podobnego do kaszy czy krupniku. Przy jednem ognisku zatknięta była chorągiew czerwona — jakiej ty może jeszcze nie widziałeś, chyba na haftowanej poduszce, którą ci żona darowała na imieniny. Koło tej chorągwi, na mokrej i rozmiękczonej od śniegu ziemi, leżał obwinięty w burkę nasz naczelnik, i słuchał raportu swego adjutanta. Adjutant ten zdawał się mieć lat szesnaście, miał włosy ciemne i długie, a głos tak dziecinny, że wojownicze wyrazy, a osobliwie powaga, z którą je wymawiał, w dziwnej z nim były sprzeczności. Raport jego był krótki i pojedynczy — a nadewszystko nie zbyt pocieszający. Pokazywało się, że było nas ze wszystkiem stodwudziestu, i że mieliśmy pięćdziesiąt strzelb różnego rodzaju.
— Mniejsza z tem — mruknął naczelnik — jak podejdziemy bliżej, to nie będziem potrzebowali strzelać.
Po tej przekonywującej uwadze, podaliśmy sobie kolejno blaszankę, równie niezbędną, w obozie jak zbyteczną, w domu — i jakoś nam się zrobiło i cieplej i swobodniej.
Właśnie ktoś zaintonował poczciwą, starą, piosnkę: Stańmy bracia w raz! kiedy dano znać, że wedety spostrzegły coś nadzwyczajnego i wołają o patrol.
W okamgnieniu wszystko się zerwało, żeby zobaczyć co to być może.
Wkrótce wyjaśnił nam się powód całego rozruchu. Straże przytrzymały jakąś bryczkę, zaprzęgniętą, doskonałemi końmi. Gdyśmy się do niej zbliżyli, stoczyło się z niej na ziemię ogromne futro niedźwiedzie, z którego u góry wyglądała okrągła czapka z siwych krymskich baranków; pod czapką zaś było widać kawałek nosa, na domiar ostrożności obwiniętego w gruby szal wełniany. Po chwili, szczelina zostawiona między szalem a nosem napełniła się parą, a za tą wydobył się na świeże powietrze jakiś głos tak salonowo-chrypliwy, tak arystokratycznie zakatarzony, że trudno się było nie domyślić, iż wewnątrz owego niedźwiedziego futra znajduje się jakiś hrabia, albo ktoś, co się bardzo blisko o hrabiego, ocierał.
— Gdzie jest naczelnik ? — Tak brzmiało pierwsze przemówienie tego znakomitego męża, który nie dosyć że był właścicielem wyliczonych powyżej przedmiotów, jako to: niedźwiedzi, szala, nosa i czapki, ale nadto jest bohaterem niniejszej powieści, i z tej przyczyny zasługuje na szczególniejszą naszą uwagę. Wyprzedzając zatem bieg opowiadania, muszę oświadczyć, że później, to jest, kiedy się wygramolił z futra i zdjął czapkę, pokazało się iż póki nie wyłysiał, musiał być blondynem. Na ten domysł wprowadzały przynajmniej patrzącego ogromne faworyty, bardzo starannie pielęgnowane, jak niemniej wąsy, świeżo porastające, od czasu jak się skończyła rola dyplomatycznej golizny. Oprócz tego narostu i jego braku na głowie, osoba naszego bohatera nie przedstawiała nic godnego uwagi, wyjąwszy doskonały paltot angielski i godne zazdrości buty z lakierowanego juchtu, któreby mógł był bezpiecznie komu z nas odstąpić, zważywszy, że miał na drogę bardzo dobre berlacze futrzane.
Przyprowadzony przed naczelnika, oświadczył, że ma z nim coś niezmiernie ważnego do pomówienia. Tajemniczy a zarazem jakoś bardzo stanowczy ton jego mowy, zaimponował nam prawie drugie tyle, co okazałe niedźwiedzie; ustąpiliśmy się więc spiesznie w przekonaniu, że oboz nas odwiedziła jakaś okropnie ważna figura.
Rozciekawieni zbliżyliśmy się do bryczki, żeby się wypytać woźnicę, jak się nazywa i zkąd jedzie jego nie pospolity chlebodawca.
Dowiedzieliśmy się wkrótce, że to pan Henryk Łąkowski, z ......skiego, który przed trzema tygodniami wyjechał z domu, w celu odwidzenia swojej matki, mieszkającej w Augustowskiem.
Nie wiele potrzeba było wiadomości jeograficznych, żeby przyjść do przekonania, że pan Henryk Łąkowski nie obrał najprościejszej drogi w Augustowskie, jaką mógł znaleźć. Zdawało się owszem, że jedzie w całkiem przeciwną stronę. Udzieliliśmy to spostrzeżenie nasze jego woźnicy, który je znalazł zupełnie trafnem.
— Kiedy bo proszę panów, powiadają, że tam w Augustowskiem wielki niespokój — zauważał woźnica z swej strony.
— Wszak teraz nigdzie nie ma spokoju; czy u was może siedzą cicho?
— Ale gdzie tam! Nimeśmy wyjechali z domu, jakiś pan z Warszawy był u naszego księdza, i zaraz na drugi dzień cała gromada przyszła do dworu, i nuż prosić pana, żeby ich poprowadził na Moskali, co byli w Stożnicy.
— I cóż twój pan na to?
— Ej — odparł z miną arcyważną, której się musiał nauczyć od swego pana — gdzieby tam mój pan chciał się włóczyć z chłopami! On im powiedział, że ma bardzo pilne interesa od komitetu, za któremi musi wyjeżdżać z domu, a potem jeszcze jest bardzo słaby, i że nie może wstać z łóżka. Dopiero oni zaczęli go prosić, żeby koniecznie choć na dwa dni poszedł z nimi, nim przyjedzie pan naczelnik wojenny, że oni go na rękach poniosą, byle im tylko mówił, co mają robić. Ale pan im pokazał jakiś papier z pieczęcią, na którym stało, że ma objechać wszystkie partje, i zobaczyć, czy jest porządek. Jak już zobaczyli, że żadnym sposobem pana nie uproszą, wybrali sobie starszym naszego ekonoma, co dawniej bywał w wojsku, i poszli wszyscy ze wsi, a z nimi także Jaśko lokaj, i stary Maciej kucharz z dworu, i cała służba. Wtenczas pan kazał mi zaprzęgać konie, i pojechaliśmy w Augustowskie, ale po drodze pan wstąpił do pana Zalickiego w Korniowie, i tam siedzieliśmy dwa tygodnie, aż teraz obróciliśmy się oto w te strony.
Byli tam między nami ludzie z różnych ziem polskich, byli i tacy, którym opowiadanie woźnicy o chłopach pana Łąkowskiego snem się wydawało, bo przywykli do innego stanu rzeczy, nie przypuszczali nawet, żeby się coś podobnego mogło wydarzyć w naszej ojczyźnie. A jednak nie był to fakt pojedynczy, izolowany, naliczyćby ich można nie mało na tej przestrzeni kraju, której frymarki możnych zostawiły dawną nazwę dziejową całej naszej ojczyzny!
Ledwieśmy skończyli przytoczoną powyżej rozmowę, gdy pan Henryk, prowadzony przez dyżurnego, szybkim krokiem zbliżył się do bryczki, i wyskoczywszy na nią tak żwawo jak mu tylko pozwalały niedźwiedzie i berlacze, zawołał: Poganiaj! — a to z takim pospiechem, że ledwie kilku z nas zdążyło odezwać się do niego:
— Jakto, czy pan nie zostajesz z nam i?
Wielki człowiek obejrzał się dumnie dokoła, ale ujrzawszy tylu szyderczych a marsowych fizjenomji, zmiękł jakoś i odezwał się głosem z pańska uprzejmym:
— Nie, moi kochani, muszę jechać... mam ważne zlecenia do Galicji. No, bywajcie mi zdrowi — dodał łaskawie — a miejcie się na ostrożności, bo Moskale ztąd o dwie wiorsty nocują.
Niektórzy chcieli go jeszcze zatrzymywać, bądź żeby się dowiedzieć coś bliższego o tych Moskalach, bądź też w nadziei pomnożenia obozu o dwóch przynajmniej żołnierzy; ale dyżurny zawołał:
— Puścić! Naczelnik kazał! — i trójka pana Łąkowskiego ruszyła sążnistym kłusem po rozbryzgujące się błocie, w stronę, gdzie do niedawna stały jeszcze słupy graniczne, zatknięte przez Aleksandra I., a gdzie stoją dotąd czarno-żółte słupy domu Lotaryńskiego...
Po odjeździe pana Łąkowskiego, kazano nam wystąpić pod broń, o ile kto takową posiadał; bezbronni zabrali na plecy kociołki i inne przybory obozowe, a rozchwyciwszy na prędce resztę zgotowanej kaszy, ruszyliśmy w pochód.
Przyczyną tak nagłego nocnego wymarszu, była wiadomość o zbliżaniu się nieprzyjaciół, którą przywiózł pan Henryk. Dążyliśmy ku poczciwym, starym naszym lasom, co to nie dozwalając wrogom policzyć nas od razu, ani zniszczyć z daleka niecelnym ale gęstym ogniem, stały się dzisiaj postrachem ich niewolniczej czerni, pędzonej bez miłosierdzia na mordercze strzały dubeltówek, i na ostre nasze kosy mazowieckie.
Zaprawdę pan Łąkowski uczynił nam niechcący bardzo wielką przy sługę, zbłąkawszy się między nas i ostrzegłszy przed niebezpieczeństwem, bo w miejscu tem gdzieśmy obozowali, bylibyśmy z pewnością co do jednego ulegli przemocy.
Wiarusy nasi nie poczuwali się jednak do wielkiej wdzięczności dla niego, raz że potrzeba było maszerować parę mil nocą i po błocie, a potem dla tego, że tak jakoś zdawał się unikać sposobności podzielenia z nami trudów i niebezpieczeństw.
— Kto wie, co to za wiara — ozwał się jeden — może szpieg jaki! Ja nie lubię tych jegomościów z faworytami, co golą wąsy i wyjeżdżają z domu, kiedyby się do czego innego wziąć mogli.
— Jakże możesz tak zaraz każdego tytułować szpiegiem, dla tego, że ci się jego nos nie podoba? — odparł jakiś senzat, organista podobno z profesji, którego dla poważnej miny i ogromnych w róg oprawionych okularów, nazywano w obozie panem konsyljarzem. — Pan P... z K... także ma podobniuteńkie faworyty i łysinę jak pan Łąkowski, a mimo to jest bardzo porządnym człowiekiem!
— Mów sobie co chcesz — prawił pierwszy — mnie się ten jegomość wydaje bardzo podejrzanym. Kto wie czy Moskale nie zrobili jakiej zasadzki właśnie z tej strony, w którą idziemy?
— Nie bójcie się — odezwał się trzeci — ja znam tego Łukowskiego. To lamparcina i nic więcej.
— Jakto, ty go znasz? — zawołało kilka głosów.
— O, znam go bardzo dobrze — odpowiedział zapytany — i ktoś jeszcze w naszym obozie zna go doskonale.
— No, kto taki, mówże, panie sekretarza, i nie rób tak tajemniczej miny, bo cię wypędzimy do Gralicji w ślad za tym safandułą w niedźwiedziach!
Zagadnięty obejrzał się w koło, czy go kto więcej nie słucha, i mimo groźby koleżeńskiej, szepną! nie mniej tajemniczo jak przody:
— Adjutant naszego naczelnika.
— Cóż w tem tak cudownego, że się boisz powiedzieć głośno, jakbyś się spowiadał z grzechu śmiertelnego?
— Wiecie przecież, że naczelnik: zakazał surowo wszelkich uwag nad jego adjutantem — odparł nasz mowca, oglądając się raz jeszcze dokoła. — Wczoraj dopiero oberwałem tęgą burę za to, żem się wyrwał niepotrzebnie. Nasz naczelnik nie zna żartów!
— Osobliwie tak dowcipnych jak twoje, stary borsuku — wtrącił któryś z kolegów. — No, ale w tem wszystkiem musi być jakaś historja, którą nam musisz opowiedzieć; będzie nam się maszerowało weselej.
Po niejakich ceregelach, które się dały załatwić fajką tytoniu, kolega nasz, świeżo ochrzczony starym borsukiem, dał się nakłonić wezwaniom, niecelującym zbytnią grzecznością, i opowiedział nam w ten sposób epizod z życia pana Henryka Łąkowskiego.
— Wiecie, że byłem do niedawna leśniczym u stryj naszego adjutanta, pana Kotwickiego. Brat mego pana, pan Władysław Kotwicki, brał udział w powstaniu w roku 1831, a po nieszczęśliwym końcu onegoż, wraz, z wielą innymi poszedł tułać się w obczyźnie. Ojciec jego był bardzo majętny, i jak wielka, bardzo wielka część naszych panów, nadzwyczaj oględny, może aż nadto. Kiedy jeden syn walczył, — drugi musiał zostać w domu; a na domiar ostrożności pan Kotwicki wydziedziczył niby to Władysława, żeby w razie niepowodzenia naszej sprawy, nie skonfiskowano jego schedy. Ostrożność ta, chwalebna może z punktu widzenia rodzicielskiego, okazuje nam jednak, jak mało było wówczas silnej wiary w sercach tych ludzi, co powinni stanowić czoło narodu. W bogatych rodzinach kraju, zdarzało się to bardzo często, że jeden brat służył sprawie narodowej, a drugi umizgał się do jej przeciwników, żeby majątek i stanowisko familji z obu stron były zabezpieczone. Staremu panu Kotwickiemu nie udało się wszakże zapewnić przyszłości obydwóch swoich synów. Póki żył ojciec, pan Władysław otrzymywał z domu regularne zasiłki pieniężne, mimo wszelkich trudności, z jakiemi to było połączone. W krótce atoli ustała ta pomoc, bo po śmierci starego, młodszy syn, pan Karol, któremu ojciec na, łożu śmiertelnem gorąco polecił pamiętać o tułaczu, złakomił się na fortunę — i odtąd coraz rzadziej i cc raz słabsze wsparcia dochodziły pana Władysława, a w końcu całkiem ustały. Pan Karol tłumaczył się trudnościami przez rząd stawianemi przysyłkom pieniężnym dla naszych emigrantów. Brat jego, zbyt dumny żeby prosić o to, co mu się prawnie należało, wziął się do pracy, i uzyskawszy jakąś posadę, która mu chleb dawała, ożenił się we Francji z piękną ale ubogą panienką. Z tego małżeństwa urodził się nasz adjutant, panna Henryka Kotwicka.
Po kilkunastoletnim pobyciu za granicą — pan Władysław uwierzył w to, co nazwano „amnestją“ i zapragnąwszy widzieć rodzinne strony, wrócił do kraju.
Według zrobionego potajemnie układa familijnego, którego dotrzymanie pan Karol ojcu był poprzysiągł, powinien był oddać teraz bratu połowę majątku. Wiedziano o tem w sąsiedztwie, a gdy pan Władysław zjechał do Zabrzeziniec, swego ojcowskiego gniazda, wszyscy byli pewni, że wkrótce odbierze swoję schedę. Majątek był bardzo znaczny, panna Henryka była piękną i jedynaczką; nie dziw tedy, że zaraz po powrocie tułaczów, Zabrzezińce poczęły zwabiać wielką liczbę gości z bliska i z daleka. Między najczęstszymi był pan Henryk Łąkowski, który wśród ciągłych zabiegów około podreperowania zadłużonej fortuny, ponawoził już był mnóstwo koszyków do domu; tą razą atoti podobał się pannie, nie wiem dla czego — ale panny miewają zwykle dziwne gusta. Zdaje mi się nawet, że się panna Kotwicka bardzo w nim zakochała, musiały w tem pewnie być jakieś gusta. Dość, że trwało to prawie rok cały, ale wśród tego wszystkiego, pan Karol ociągał się z oddaniem bratu ojcowskiej puścizny — a nareszcie oświadczy! stanowczo, że pan Władysław będąc za granicą, wybrał już wszystko, co mu się należało — i kazał mu się wynosić z Zabrzeziniec.
Rzecz całą zlecono potem rozstrzygnięciu sądu polubowego, który oczywiście wydał wyrok korzystny dla pana Karola, jako powszechnie znanego i poważanego obywatela, podczas gdy pan Władysław uchodził za Bóg wie co, za zawołokę, demagoga, czy jak tam oni to nazywają. Prawda, że przywiózł był z sobą wiele francuskich konceptów, między innemi chciał koniecznie uwłaszczać chłopów, kazano mu tedy iść z kwitkiem.
Pan Łąkowski widząc co się święci, zwinął także chorągiewkę, chociaż się już był formalnie oświadczył, i chociaż panna Henryka, nietająca się wcale ze swoją miłością, mocno się była skompromitowała dla niego.
Ojciec, stary wiarus, nierozumiejący się na żartach, wziął się ostro do panicza i wyzwał go na pojedynek, ale pan Łąkowski odpowiedział, że mu jego zasady tego nie pozwalają i że się nie myśli strzelać o takie głupstwo. Skończyło się na tem, że go stary raptus gwałtownie kijem przetrzepał; lecz pan Henryk miał stosunki wszędzie, a nawet z władzami warszawskiemi, i tak ni ztąd ni z owąd, pan Władysław ujrzał się w cytadeli, zkąd go wysłali do aresztanckich rot, do Orenburga.
Otóż i cała historja znajomości naszego adjutanta a panem Łąkowskim.
Opowiadanie to, przerywane od czasu do czasu, a powodu że albo mówca albo który ze słuchaczy przy ciemnej nocy utknął i przewrócił się w błoto, zainteresowało nas tak mocno, że aniśmy się spostrzegli, kiedy się skończyły przeznaczone nam trzy mile drogi.
Zająwszy nowe stanowisko, tą razą w wysokim lesie, zabraliśmy się do krótkiego spoczynku. Niektórzy jednak nie mogli się tak prędko pozbyć wrażenia, które na nich zrobiła powieść „starego borsuka“, obstąpiono więc naczelnika z narzekaniem, że wypuścił takiego ptaszka.
— Cóż chcecie — tłumaczył im ten ostatni — mówił mi, że ma ważną misję do G...., przekonałem się, że wie o rzeczach, którychby nie powierzano człowiekowi niepewnemu. Musimy się odzwyczaić od ciągłego podejrzewania ludzi niewinnych, bo tym sposobem, zrażamy najlepszych przyjaciół.
Nasz naczelnik należał do rzędu tych ludzi zbyt; szlachetnych; zbyt dalekich od wszelkiej myśli podstępu lub udawania, co to dopiero wtenczas przestają wierzyć w prawość drugich, gdy przez nich dziesięć razy byli oszukanymi. Stary żołnierz z roku 1831, przepędził on, za granicą lat 33, dzielących nas od tej wielkiej epoki dziejowej, — brał udział we wszystkich walkach, stoczonych od tego czasu na starym i nowym kontynensie, posiadał wszystkie krzyże i oznaki waleczności, jakie tylko można było nabyć w tak długim lat przeciągu, na stu różnych polach bitwy — posiadał doświadczenie każdego rodzaju, prócz tego jednego, co nam pozwała na każdy rzut oka ocenić prawdę lub kłamstwo w spojrzeniu i głosie człowieka. Ceniąc honor nad życie, nife lubił lekkomyślnych podejrzywań — a że umiał równie wzbudzić zaufanie jak i utrzymać karność między podwładnymi, kilka słów jego wystarczyło do uspokojenia, burzy, zbierającej się za plecami pana Łąkowskiego.
Zresztą, nie wiele mieliśmy czasu do zajmowania się reputacją tego jegomości: trzeba było spoczywać czemprędzej, bo zaledwie dwie godzin zostawało da wschodu słońca. Las chronił nas nieco od wiatru i śniegu, zmęczenie służyło za pościel, nie tedy dziwnego, że spaliśmy słodko i głęboko.
Równo ze świtem huk dział przebudził nas i postawił na nogi. Huk ten dawał się słyszeć w odległości całej mili, a zważywszy, że na wiele mil dokoła nie znajdował się żaden oddział powstańczy, nie mogliśmy zrozumieć, coby znaczyło strzelanie moskiewskie? Później, dopiero wyjaśniła nam się przyczyna tej kanonady. przyjaciele, nie mogąc nas znaleść od razu, schwytali jakiegoś chłopka, i kazali się prowadzić na miateżników. Biedny chłopak nie wiedział wprawdzie nic o naszem stanowisku, ale wiedział, że mu Moskale wierzyć nie zechcą i będą bić, póki nie zginie lub nie pokaże, gdzie się schowali Laszki. Wskazał im tedy jakiś kawałek lasu, jako miejsce naszego obozu. Moskale, dawszy mu kilka kopijek na drogę, puścili go na wolność i zaczęli bombardować bez miłosierdzia niewinne sosny i jodły, za to, że wyrosły na polskiej ziemi. Gdy im się zdawało, że już dosyć zaimponowali artylerją swoją mniemanym buntowszczykom, kazali podstąpić piechocie, i rotowym ogniem wypłoszyć ich do reszty.
Zabawka ta trwała kilka go d zin, i kosztowała skarb carski nie mało, zważywszy ilość wystrzelanych nabojów.
W końcu zameldowano jenerałowi, że banda powstańców już się zupełnie rozpierzchła.
Ten kazawszy kozakom, żeby się puścili w pogoń za niedobitkami, zapytał meldującego oficera:
A kolko ubili buntowszczyków?
Czterysta! — odpowiedział zapytany, bez zająknienia.
Natychmiast wysłano do Warszawy raport, opowiadający Europie, żeśmy zostali zupełnie rozbici i wystrzelani, a jenerał kazał sobie zapewne na mundurze przygotować miejsce na świeży order, tak słusznie mu się należący.
Tymczasem wysłani w pogoń kozacy dotarli aż do nas, i przyjęci kilkoma celnemi strzałami, wrócili się, żeby czemprędzej dać znać o tem, iż w lesie znajduje się druga banda, nie mniej liczną od tej, którą dopiero co rozbito. Moskale pełni otuchy po świeżo odniesionem zwycięztwie, a niezadowoleni z tego jedynie powodu, że im się nie udało odszukać na polu walki nic prócz połamanychgałęzi, które można było obłupie chyba tylko z kory, ruszyli szybko w pochód, wśród dzikich; przekleństw i dzikszych może jeszcze śpiewów.
Oczekiwaliśmy ich w miejscu, gdzie nas nie łatwo i mogli otoczyć przemożnemi swojemi tłumami, bo rzeka i rozległe bagna zasłaniały nasze flanki, a z frontu nasi strzelcy, poustawiani za grubemi drzewami, gotowi byli na ich przyjęcie. Kosyniery stali w rezerwie, naczelnik z młodziutkim adjutantem swoim udali się między tyralierów, żeby kierować ich ogniem i zapobiegać niepotrzebnemu marnowaniu amunicji.
Moskale wypalili najprzód przepisaną zapewne jakimś ukazem liczbę wystrzałów armatnich, które zamiast trwogi wywołały w nas tylko dobry humor, bo wszystkie kule, granaty i kartacze gwizdały sobie jak mogły najwyżej po drzewach, obrywając ich wierzchołki i wypłaszając do reszty wszystkie kruki i wrony, które tam jeszcze mieli wytępić do szczętu, ale podsunąwszy się bliżej przekonali się, że to zadanie przewyższa ich siły.
Stanowisko nasze zbyt obronne, żeby nam mogli wiele szkodzić, nasze strzały prawie nigdy nie chybiały celu, a zbliżająca się noc, sprzymierzona nasza, byłaby ich zmusiła do zupełnego odwrotu, gdyby nie okoliczność fatalna a nieprzewidziana, która nas niemal wszystkich nie przyprawiła o zgubę.
Wśród toczącej się jeszcze walki nadjeżdża ksiądz, proboszcz unicki z pobliskiej wsi, i donosi nam, że z tyłu nadciąga inny oddział nieprzyjacielski, że już jest w lesie. Czcigodny kapłan z narażeniem własnego życia, pospieszył nas ostrzedz o tem niebezpieczeństwie — zostawiwszy w domu niespokojną żonę i drobne dziatki.
Nie mieliśmy czasu wynurzyć mu naszą wdzięczność, bo roztropność nakazywała nam odwrót jak najspieszniejszy, i naczelnik zarządził go bezzwłocznie.
Ruszyliśmy więc — kosyoiery naprzód, za nimi strzelcy, ostrzeliwując się bez ustanku.
Moskale leniwo nas ścigali, i już sądziliśmy, że się wymkniemy bez trudności, gdy nas z przodu także przywitały strzały. Łatwo pojąć, że położenie nasze nie należało do najmilszych — najśmielszych odstąpiła — nie odwaga, ale przytomność umysłu. Jeden tylko naczelnik na chwilę nie stracił zimnej krwi swojej, i z uśmiechem obracając się do swego adjutanta, rzekł takim tonem, jakim by może figlował w salonie:
— Ciasno nam trochę panie Henryku; musim sobie miejsce zrobić! Niech dowódzca kosynierów sformuje swój oddział w kolumnę, o ile miejsce na to pozwoli.
Adjutant poskoczył z rozkazem — wśród śwista kul bijących w drzewa i wyrywających wióry i gałęzie. Na jego czole był jakiś spokój natchniony — oko tylko zdawało się wyzywać śmierć w zapasy, i różniło jego piękną twarz od marmurowego posągu dziewicy orleańskiej. Z pistoletem w ręku, nieruchomy na koniu wspinającym się i ociągającym na widok zniszczenia grożącego w około, wykonał szybko rozkaz wodza, który dawszy jeszcze jakieś instrukcje tylnej straży, rzucił się na czoło sformowanej na prędce kolumny. Tuż obok niego widzieliśmy młodziutkiego adjutanta; nieustraszony ksiądz także przyłączył się do nas, i wydobywszy krzyżyk, błogosławił nim czerwoną chorągiew naszą, a potem zawoławszy: Naprzód dzieci! Bóg i Najświętsza Panna Częstochowska z nami! — porwał za kosę i rzucił się między pierwsze szeregi walczących.
Tyraliery moskiewscy pierzchliv:aa widok nieustraszonej naszej garstki, ich rezerwy przyjęły nas rotowym ogniem, zmięszały się i poczęły uciekać, ale świeże tłumy wstrzymały je i poparły naprzód, Rozpoczęła się jedna z owych walk zaciętych, na które Moskale odważają się chyba wtedy, gdy ich jest dwudziestu na jednego.
Strzały ucichły prawie zupełnie — tylko dzikie wrzaski azjatyckiej hordy mieszały się z jękiem rannych i szczękiem kos o bagnety carskie.
Szyk naszej kolumny zmieszał się zupełnie. Kilkunastu najśmielszych i najżwawszych kosynierów otoczyło wodza, i roznosząc postrach w gęstym tłumie wrogów, torowała drogę dla reszty. Kilka razy czerń upojona wódką, rozgrzana nadzieją łupu i parta następującemi za nią coraz to liczniejszemi rotami, dotarła do naczelnika. Widzieliśmy, jak siekł pałaszem na prawo i na lewo, jak ksiądz i adjutant zasłaniali go przed przemocą; nareszcie wystrzał przeszył mu p ie rsi; podnieśli go towarzysze, i z tym drogim ciężarem na ramionach przebiliśmy się nareszcie przez ostatni szereg nieprzyjaciół.
Noc już była ciemna, wróg nie śmiał ścigać przerzedzonej garstki naszej — tylko kozacy alarmowali nas ciągle, przepłacając nieraz drogo tę śmiałość. W ten sposób uszliśmy dwie mile lasem, a że te ostatnie napaście ustały — stanęliśmy na chwilowy spoczynek.
Naczelnik nasz nie żył — liczba towarzyszy zmniejszyła się o połowę — jedni wyginęli w boju, lub ranni zostali w lesie, gdzie ich dobiło wyuzdane żołdactwo — inni dostali się żywcem w ręce wroga, między innymi ów stary borsuk, niegdyś leśniczy u stryja panny Kotwickiej.
Po obliczeniu tych wszystkich strat, wkradła się do nas owa dezorganizacja, której przykłady — tak częste niestety — dla tego tylko nie są nadto zastraszające, że oddziały rozbite formują się napowrót z niesłychaną łatwością, że każde uzbrojenie dla nich jest dobre. Ile otuchy regularnym wojskom dodaje gwintowane działo, tyle nam jeden karabin zdobyty na nieprzyjacielu i starannie ukrywany, póki nie przyjdzie pora wydobyć go z kryjówki. N ie będę się więc rozszerzał nad katastrofą naszej rozsypki — bo nie była ona klęską niepowetowaną. Każdy z nas udał się w inną stronę, najwięcej do Galicji, dokąd było wcale blisko i dokąd nas już wyprzedziła wiadomość o stoczonej krwawej ntarczce pod Zubnikami. Mając tam znajomych państwa Zamirskich w Kainowie, udałem się do nich, choć mieszkali trochę daleko od granicy.

II.

Kainów leży nad Dniestrem, w ślicznej górzystej okolicy. Dom państwa Zamirskich, jakkolwiek słynny gościnnością, leży jednak w takiem ustroniu, że nie często kto obcy doń zawita. Jedną z przyczyn tego odosobnienia, w którem żyją państwo Zamirscy, jest może dwudziestoletnia ich córka, panna Wanda — choć zdawałoby się, że przeciwnie powinna być powodem jak najliczniejszych odwiedzin, bo jest tak piękną i miłą, jak tylko nią być można, mając lat dwadzieścia; czarne oczy, jasne włosy, greckie rysy twarzy, płeć lilijową, wzrost królewski, dobroć i łagodność w sercu i nadzwyczaj staranne wychowanie.
Żeby cię kochany czytelniku ująć do reszty na rzecz panny Wandy, powiem ci na końcu dopiero rzecz najważniejszą, i to do ucha: ma stopięćdziesiąt tysięcy posagu w walucie austryjackiej! — Spodziewam się, że każesz zaprzęgać i pojedziesz natychmiast do Kainowa, jeżeli jeszcze nie jesteś żonaty. Poczekaj trochę! nie ma róży bez ciernia. — Co się mnie tyczy, uważam tylko na wdzięk kwiatu i ten tylko opiewam, bom się urodzi! — wprawdzie nie w samej Arkadji, ale w jednym z jej przedsionków — ale po drodze wstąpisz zapewnie do państwa tych i owych, gdzie są także piękne panny na wydaniu. Usłyszysz tam wielkie pochwały panny Wandy — wielkie i szczere, tem szczersze i serdeczniejsze, że na końcu, jak plama z atramentu na ślicznej fotografji, albo jak błąd ortograficzny w czułym i wonnym bileciku, ukaże się fatalne: ale. To ale zamknięte będzie czasem w jednem słowie, czasem poparte rozmaitemi dowodami i wywodami, zawsze atoli treścią jego będzier że panna Wanda jest śliczną i dobrą jak anioł, mądrą jak Salomon — albo nie, to jakoś nieestetyczne porównanie — powiem raczej, mądrą jak Minerwa, ale.... egzaltowaną. — Egzaltowaną! fatalny wyraz, mieszczący w sobie kilkanaście stronnic, z „Portretów Nie-Van-Dyka“ kilkanaście stronnic, które cię obleją jakby zimną wodą, - — nim jeszcze będziesz miał sposobność sparzyć się w Kalnowie. Dowiesz się także powoli i nie zliczysz na palcach liczbę nieszczęśliwych, którym ta egzaltacja odjęła spokój duszy, i nadzieję oczyszczenia tabuli, których serce podarła w kawałki a weksle zostawiła nietknięte w ręku lichwiarza! Dowiesz się, że wskutek egzaltacji panny Wandy, państwo Zamirscy zerwali powoli z całem bliższem i dalszem sąsiedztwem, potrzebującem synowej lub niepotrzebującem rywalki dla córek, słowem, że nie żyją z nikim, i że się nimi tem gorliwiej cały świat opiekuje. Wszędzie wiedzą doskonale co się tego lub owego dnia działo, lub dziać mogło w Kalnowie, kiedy i jak daleko panna Wanda chodziła z matką na spacer, jakie czyta książki i ile godzin codziennie gra na fortepianie lub zajmuje się swoją, szkółką ludową, a wszystko to z mniejszą lub większą, dozą egzaltacji.
W ogólności — w domu państwa Zamirskich zajmowano się daleko mniej wiadomościami z sąsiedztwa. Prowadzono tam życie spokojne, że tak powiem, kontemplacyjne. Pan Zamirski czytywał gazety, palił dobre cygara, dyrygował gospodarstwem, a jak się czasem jaki gość zdarzył, udzielał mu w długich rozprawach spostrzeżenia zrobione przy tem potrójnem zajęciu. Pani Zamirska trudniła się domem — i to wystarczało jej prawie zupełnie na zapełnienie czasu; uważałem bowiem już nieraz, że ministrowie załatwiający interesa czterdziestomiljonowego państwa, mniej mają zaprzątnięte niemi godziny, niż gospodyni czuwająca troskliwie nad tem, żeby czworo ludzi śniadało, obiadowało i wieczerzało o tej samej porze, żeby bielizna ich była czysta, śmietanka nie zwarzona a rosół nie przesolony. Pani Zamirska pamiętała o tem wszystkiem z prawdziwem poświęceniem samej siebie, i zaledwie wieczorem między herbatą a ogólnym capstrzykiem, zapędzającym cały Kalnów do łóżek — dozwalała sobie chwilkę wytchnienia.
Wspomnę tu nawiasem, że capstrzykiem tym było uderzenie dziesiątej godziny, i że po jego wybiciu wszystko rozbiegło się tak skwapliwie do swoich kącików, jak gdyby sen był rozrywką — urozmaicającą jednostajność tego na pół klasztornego życia.
W ten sposób płynął dzień za dniem w Kalnowie, i to od roku prawie, to jest, od kiedy panna Wanda dała ostatniego niegrzecznego koszyka ostatniemu konkurentowi, co się ośmielił pojawić na wysokości Kalnowa. Mówiłem już, że uchodziła ogólnie za pannę bardzo egzaltowaną — chcąc streścić inne zarzuty, które jej czyniono, i tym sposobem dodać więcej cieniów do powabnego obrazu, jaki sobie z niej w wyobraźni twojej może utworzyłeś, szanowny czytelniku, powiem ci, że mi panna X mówiła, że słyszała od panny Y, u której służy pokojówka przed miesiącem odprawiona z Kalnowa, że ta ostatnia twierdzi dowodnie, że panna Wanda jest nadzwyczaj niereligijną i naśmiewa się z księży i t. p. — panna Q zaś utrzymuje, że wie z pewnych źródeł, iż panna Zamirska zajmuje się tłumaczeniem... Messjady Klopsztoka na język angielski czy nawet holenderski, zapewne w celu nawracania protestantów. Możesz sobie to skombinować według upodobania, ja nie lubię się trudnić plotkami, nie powtarzani ich nigdy i nie komentuję. Sądzę tylko, że przypuszczenie co do istnienia Mesjady w Kalnowie jest bardzo prawdopodobnem, zważywszy senność mahometańską prawie tamtejszych mieszkańców. Nie znam człowieka, któremu by się oczy nie kleiły na samo wspomnienie tego arcydzieła heksametrycznego. Co się zaś tyczy panny Wandy, mogę zapewnić, że zajmowała ją głównie szkółka założona we dworze, gdzie się zgromadzało codziennie dwadzieścia kilka dzieci wiejskich, którym nie wykładała ani filozofemów katolika Woltera ani luterskiej Mesjady Klopsztoka, ale zasady abecadła polskiego i katechizmu aprobowanego przez zwierzchność dyecezalną.
Kiedy przyjechałem do Kalnowa, jednostajny tryb życia tamtejszego zmienił się nieco, a to z powodu obecnych wypadków. Z mnóstwa rodzin szukających schronienia przed dziczą zawołżańską, która zaprowadza, reformy w Królestwie, niektóre zabłądziły do Kainowa i doznały tam jak najserdeczniejszego przyjęcia. Czasem zjawił się także jaki powstaniec, ścigany w tych ustroniach, z obawy dostania się w ręce władz powiatowych, obwodowych i krajowych, i bawił tam, póki idąc o lepsze z obywatelstwem krajowem, nie zaproszono go w gościnę do Igławy lub Znajmu. Niechcąc finansów państwa narażać na tak niepotrzebne koszta, pan Zamirski przechowywał swoich gości jak mógł najlepiej. Gdym się zjawił, syn jego, młody Józef — o którym zapomniałem dotychczas wspomnieć, i który był zawsze bardzo dobrym chłopcem, ale miał wzrok nadzwyczaj krótki, — młody więc Józef, przywitawszy mię uprzejmie, szepnął mi tajemniczo do ucha:
— Wiesz? Henryk Plantagenet jest tutaj.
Otworzyłem oczy i uszy tak szeroko, że nawet Józio to spostrzegł, i zapytał mię z zadziwieniem równającem się mojemu:
— Jakto, nic nie wiesz o nim?
— Bardzo mało — odpowiedziałem — wiesz że już parę lat jak zdałem maturę; zapomniało się niejedno. Cóż on tu robi?
— Co robi, co robi! jest przecież komisarzem wo jennym województwa .......skiego, i wyparty przeważnemi siłami moskiewskiemi na terytorjum galicyjskie, schronił się do nas, bo go mają aresztować. Czegóż tak stoisz jak wryty?
— Bo widzisz mój Józiu, to wszystko mi się jakoś w głowie pomieścić nie może.
— A mnie się zdaje, że to rzecz bardzo naturalna.
— Jednak, uważasz, nie sądziłem, żeby potomek tak znakomitego królewskiego rodu, zrobił nam ten zaszczyt, zostać komisarzem wojennym w województwie .......skiem — i party przeważnemi siłami moskiewskiemi, retyrował się do Kalnowa! Jestto bardzo wielki honor dla terytorjum galicyjskiego! Musieliście pewnie sprawić nową liberję Maćkowi z tego powodu?
— No, daj pokój z żartami, domyślasz się może że to jest tylko pseudonim wojenny — na każden sposób jest to człowiek, na którym wiele zależy — a co za odwaga, co za poświęcenie!
Józio chwycił się przy tych słowach za głowę obiema rękami, nie dla nadania sobie postawy tem większego wielbiciela Plantagenetów, ale z powodu, że sobie nabił guza na czole, uderzywszy się o szafę, której nie dojrzał przed sobą.
Proszę mi nie mieć za złe, że wytykam krótkowidzącemu Józiowi niektóre przypadki, zdarzające mu się od czasu do czasu, mimo okularów, bez których się na krok ruszyć nie może. Krótki wzrok jego posłuży mi później do bardzo ciekawych uwag nad egzaltowanemi pannami w ogóle, a w szczególności nad panną Wanda Zamirską.
Nie chcąc psuć chronologicznego porządku faktów, stanowiącego główną zaletę tej mojej powieści, nie powiem teraz jeszcze, jaki może być związek między okularami Józia a egzaltacją jego siostry, zaostrzywszy zaś bodaj czemkolwiek ciekawość czytelnika, przechodzę do dalszej relacji z moich odwiedzin w Kalnowie.
Uporządkowawszy nieco, przy pomocy poczciwego Józia, moje toaletę powstańczą — zostałem przez niego wprowadzony do salonu państwa Zamirskich. Dziewięć pań i panien różnego wieku, wzrostu i koloru włosów siedziało na sofach, fotelach i krzesłach dokoła stołu, na którym oprócz lampy i nożyczek, znajdowały się różne kawałki płótna i kupki szarpji, całe zaś towarzystwo mocno było zajęte skubaniem tej ostatniej — a jeszcze mocniej zdawało się interesować opowiadaniem, które przy pomocy efektownej giestykulacji wygłaszał siedzący we środku mężczyzna. Ten ostatni obrócony był plecami do drzwi, tak że z początku nie mogłem widzieć nic z jego fizjonomii, prócz znakomitych faworytów, sterczących po obu stronach głowy, i będących w groźnej harmonji z rycerskiemi czynami, które właśnie opiewał. Trzeba bowiem wiedzieć, że mówił o wojnie, i właśnie w chwili, kiedy wszedłem do salonu, szarzował z pałaszem w ręku i pędził przed sobą całą kupę nieprzyjaciół, bodaj czy nie bataljon kompletny, z majorem na przeciwnej stronie frontu.
Zdumiony tem bohaterstwem, stanąłem we drzwiach jak wryty, i uważałem, że starsze panie wzdychały często i głęboko, a młodsze obracały się od czasu do czasu do zwierciadła wiszącego nad sofą. Byłbym tak stał nieruchomy, pókiby ów pan z faworytami nie zgruchotał własnoręcznie tron Romanowów, Hohencolernów i td., gdyby mię była nie spostrzegła pani Zamirska, i nie przywitało wykrzyknikiem zdziwienia:
— Zkąd się pan tu bierzesz?
— Był w korpusie majora Rębajły — wtrącił Józio pospiesznie.
— A, ładnieście się, tam spisali! — zawołała z oburzeniem panna Wanda — bardzo ładnie! Siadaj pan, każę panu zaraz przynieść kądziel!
Zgłupiałem do reszty na takie dictum acerbum. Wszystkie panie, w liczbie dziewięciu, patrzały na mnie z wyrazem politowania i zgrozy. Lord Henryk Plantagenet, tak się bowiem nazywał ów pan z faworytami, obejrzał się także, ale odwrócił się prędko i wydobywszy chustkę, zaczął nią systematycznie nos obcierać.
Na pierwszy rzut oka poznałem, że ów znakomity lord Henryk Plantagenet nazywał się po polsku, pan Henryk Łąkowski, ten sam, którego niepowstrzymany ruch, ogarniający nie same już tylko umysły, wypędził z domu, nie przeszkodziwszy mu jednak zaopatrzyć się w legalny paszport, jak się później dowiedziałem.
Zmięszany niekoniecznie pochwalną apostrofą panny Wandy, nie prędko przyszedłem do siebie, i kłaniałem się w około jak mogłem najniezgrabniej, gdy mię pani Zamirska przedstawiała swoim gościom. Gdy przyszła kolej na pana Henryka, wyjąknąłem z pokornem niedowierzaniem sobie:
— Zdaje mi się, że miałem już przyjemność... to jest, że miałem już to szczęście... mieć ten zaszczyt... poznać podobno pana dobrodzieja... w naszym obozie...
Lord Plantagenet oglądał się niespokojnie na wszystkie strony, panna Wanda ściągnęła ramiona, pani Zamirska zaczęła mi robić jakieś telegraficzne znaki, całe towarzystwo spoglądało po sobie i po mnie, jak gdybym coś bardzo niestosownego powiedział. Darujesz mi więc szanowny czytelniku, że z przestrachu nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Domyśliłem się tylko, żem zrobił jakieś głupstwo, zaczerwieniłem się po uszy i dla odzyskania kontenansu, zacząłem się rozglądać po pokoju, ale nie zauważałem nawet, że się w nim znajdował lokaj, który wszedł był właśnie po jakieś instrukcje, tyczące się herbaty, i w którego przytomności nie potrzeba było wyjawiać, że w naszym obozie mógł się znajdować jaki Plantagenet. Ten ostatni raczył mię powitać lekkiem ale łaskawem skinieniem ręki, i odpowiedzieć na moję najuniżeńszą przemowę:
— A, przypominam sobie, podobno pan byłeś u majora Rębajły?
— Tak jest, panie dobrodzieju, byłem przy nim do ostatka — odrzekłem przywołany do przytomności wspomnieniem kochanego naszego naczelnika.
Lord Henry zerwał się na to z miejsca, chwycił mię za rękę i zaprowadził w najodleglejszy kącik pokoju. Tu staliśmy chwilę, ja pełen oczekiwania, co mi powie zacny komisarz wojenny, on zaś, z czołem zmarszczonem głębokiemi myślami, z wargą dolną wyrzuconą do góry, z oczyma wlepionemi w sufit, zupełnie jak minister finansów szukający sposobu naprawienia waluty.
Po chwili odwrócił się, spuścił głowę i oczy ku podłodze, pochylił górnią część ciała naprzód, i założywszy ręce w tył, począł się szybkim krokiem przechadzać po pokoju.
Dostrzegłeś już może kochany czytelniku, że mi bardzo łatwo można zaimponować, nie dziw się tedy, gdy ci powiem, że w tej chwili wydało mi się, jakoby nie kilka kijów starego Kotwickiego, ale przynajmniej dziesięć tajemnic stanu ciężyło na pochylnym grzbiecie pana Henryka. Nareszcie zatrzymał się znowu przedemną, przybrał na nowo poprzednią postawę, i zapytał szybkim i jakby urodzonym do rozkazów głosem:
— Gdzie jest Nemira?
Nemira, był to młody człowiek, nasz towarzysz broni, znany z gorliwości około prac przygotowawczych, a później z męstwa. Rząd narodowy przeznaczył go był do pomocy majorowi Rębajle. Wydało mi się z początku rzeczą bardzo naturalną, że jedna znakomita figura pyta o drugą, i nie domyślając się wcale, co się święci, odpowiedziałem:
— Pojechał do Warszawy.
— Hm, to źle — odrzekł Plantagenet — trzeba żeby był tutaj. Musisz go pan natychmiast tu sprowadzić. Postarasz się pan o paszport, pan Zamirski da panu konie do granicy — a ja napiszę list do Nemiry, który mu pan wręczysz.
Nie wiem, o ile tam pan Łąkowski potrzebował Nemiry, ale wiem i poznałem zaraz, że mnie nie potrzebował w Kalnowie. Z przyjęcia jakiego doznałem od panny Wandy i z opowiadania jego, którego koniec słyszałem wchodząc do salonu, wniosłem, że na konto oddalenia Kainowa od granicy i braku styczności jego ze światem, ten co nosił królewskie imię Plantagenetów odegrał rolę polskiego Münchhausena. Po takich antecedencjach. naoczny świadek lub ktokolwiek przybywający ze stron co miały być widownią jego czynów, musiał mu być niedogodnym.
Zmiarkowałem tedy, że pragnął mię czemprędzej i wyprawić z Kalnowa, a ponieważ jako gente Ruthenus jestem niesłychanie uparty, postanowiłem zabawić tam jak będzie można najdłużej. Nie miałem jednak czasu oświadczyć to prawnukowi Ryszarda Lwie-serce, bo zawołano nas wszystkich do herbaty.
Stół, który na ten cel nakryto, nie wystarczał dla całej kolonii emigrantów, mieszczących się w domu państwa Zamirskich.
Panna Wanda obracając się do mnie i do Józia, rzekła nibyto żartując:
— Dla uciekinierów i krótkowidzących, jest osobn stolik w tamtym pokoju; możecie sobie tam opowiadać wasze czyny bohaterskie!
Widocznie uwzięła się na mnie, i jeżeli mi się jeszcze kiedy zdarzy drapnąć do Galicji, to z pewnością nie pokażę się w Kalnowie, ani w żadnem miejscu gdzie będą panny. Na ówczas jednak nie zostawało mi nic, jak albo pójść do wójta i dać się zawieźć do becyrku, a ztamtąd do Igławy, albo znosić z rezygnacją i pokorą wszystkie zasłużone i niezasłużone pociski, które co chwila na mnie spadały. Chcąc atoli przynajmniej z kimś trzecim jeszcze podzielać moję niedolę, zapytałem, czy pan Plantagenet nie będzie także należał do naszego towarzystwa. Niestety! lepiej mi było zaczepić sotnię Dońców, albo dać się zaamnestjonować na śmierć jakiemu policmajstrowi, niż poruszyć taką kwestję. Piorunujące spojrzenie, które mi miało służyć za odpowiedź, było tylko zapowiedzią dalszych kroków nieprzyjacielskich — od tej chwili w oczach panny Wandy zasługiwałem już chyba tylko na powieszenie i nigdy w życiu nie miałem i nie będę miał zaciętszej nieprzyjaciółki.
Okropna ta prawda stanęła mi już wtenczas jasno przed oczyma, a dalsze doświadczenie pokazało mi tylko srogie jej konsekwencje. Widocznie trzy czy cztery dni pobytu w Kalnowie, wystarczyły były panu Henrykowi, jeżeli nie do zupełnego zdobycia niepokonanej dotychczas — twierdzy, to przynajmniej do zajęcia głównych jej punktów obronnych.
Zamyśliwszy się nieco nad tym fenomenem, zmuszony byłem w głębi ducha złożyć hołd zdolnościom tego niepospolitego wojownika. Nie mogłem pojąć, jakie były właściwe powody tego niesłychanego powodzenia, i dotychczas jeszcze dobrze ich nie rozumiem.
Pan Henryk liczył lat trzydzieści kilka, był słuszny, silnie zbudowany, rysy twarzy miał takie jak wszyscy, a wykształcenie wcale nie nadzwyczajne — jednę tylko rzecz umiał lepiej niż inni, to jest, potrafił się zawsze przedstawić w jak najkorzystniejszem świetle, skoro nie było nikogo, coby sobie zadał pracę udaremnić jego usiłowania. Jeszcze i w takim razie trzeba było zręcznego przeciwnika, żeby mu wyrównać, bo kłamał tak doskonale i z taką nieustraszonością, że czasem w naocznego świadka wmawiał rzeczy, o których się temu nie śniło.
Dowiedziałem się naprzykład od Józia, że pan Łąkowski był z nami w bitwie pod Zabnikami, że przyprowadził do naszego obozu sto chłopów ze swojej wsi dziedzicznej, że ci dali się wszyscy wysiekać w jego obronie, że potem w miejscu zabitego naczelnika objął dowództwo nad nami, żeśmy go haniebnie odbiegli, a on sam jeden do późnej nocy tłukł się z kozakami, których byłby niechybnie wytępił, gdyby mu były ciemności nie przeszkodziły, ułatwiając odwrót rozbitkom.
Wszystkie te szczegóły umiał opowiedzieć tak naiwnie i skromnie, że słuchacze nie dostrzegli w nich ani krzty przechwalstwa, a gdym je próbował demontować, Józio przyznał mi się otwarcie, że nie wie, komu wierzyć. Apelacja do dzienników nie wiele mi pomogła, bo w tych znachodziły się trzy różne wersje o potyczce pod Zabnikami, z których żadna nie zgadzała się z prawdą. Prawdopodobnie korespondenci gazet, referujący o tym wypadku, należeli wszyscy do rodziny Plantagenetów z .....skiego. Bądź co bądź, musiałem milczeć, żeby nie ujść za łgarza obok achillesowskiej postaci i spartańskiej prostoduszności lorda Henryka. Zresztą nie wiele miałem czasu do zajmowania się cudzemi sprawami, bo wszystkie myśli i starania nasze były i są jeszcze ciągle zwrócone w inną stronę.
Bój nieustający wzywał nas wszystkich do powrotu, na pole czynu, a obok silniejszych i ogólniejszych bodźców nagliła mię do tego pośrednio i bezpośrednio panna Wanda. Uważałem atoli, że im więcej się zbliżał dzień rozstania, tem była smutniejszą i — kochany czytelniku, niech to zostanie między nami — opryskliwszą, nieznośniejszą niż kiedykolwiek.
Kompletna łagodność panien zdarza się w romansach daleko częściej niż w rzeczywistości, a zmartwienie nie zawsze robi je podobnemi do cichej brzozy płaczącej nad powolnym pniem swojej siostry, albo nad niestałością ptasząt pieszczących się z jej gałązkami.
Dla obojętnego widza zakochana panna, nad której widokręgiem miłosnym gromadzą się chmury, może być tak nieznośną jak dziecko, któremu grożą, że nie dostanie podwieczorku.
Gdybym umiał tak doskonale anatomizować serce ludzkie, jak pani Sand, wytłumaczyłbym może jak najfilozoficzniej, co się właściwie stało pannie Wandzie, ale naówczas opowiadanie moje zajęłoby parę tomów, i kosztowałoby nakładcę daleko więcej pieniędzy; ponieważ zaś żądał odemnie tylko kilkoćwiartkowego szkicu, ograniczę się na prostem przytoczeniu faktów, bez psychologicznej analizy.
Panna Wanda rozkochała się w panu Henryku, pan Henryk znalazł, że Kainów jest nie źle zagospodarowany, i rozkochał się w pannie Wandzie, ale tak, jakby od niechcenia, albo przez grzeczność. Im mniej okazywał swoję wzajemność, tem bardziej panna szalała; nareszcie wystąpił raz z długą perorą o obowiązkach ku ojczyźnie, o trawiącem go męztwie bohaterskiem, i zakończył patetycznym frazesem, z którego wynikało, że się chce koniecznie dać zabić. Myśleliśmy, że się dziewczyna rozchoruje z rozpaczy po tem kazaniu. Nie wiem, zkąd mi przyszło do głowy, poprowadzić dalej rzecz zaczętą przez bohatera z pod Żabnik, i utwierdzać go w tak szczytnych zamiarach.
— Wyście wszyscy powinni pójść — rzekła Wanda — i pan, co masz tak homeryczną szybkość w nogach, i ty panie Józefie; nie wielka was będzie szkoda. Ale ci, co się na coś więcej przydać mogą, niech teraz jeszcze zostaną w domu! — Mówiąc to, zachodziła się od płaczu.
— Zapewne — odrzekłem — ja i pan Plantagenet, powinniśmy już byli dawno opuścić Kalnów; ale Józio ze swoim krótkim zwrokiem, małym wzrostem i filigranowem zdrowiem, nie powinien się ruszać z domu, bo będzie tylko ciężarem tam, gdzie chodzi głównie o siłę fizyczną.
— Dobrze, dobrze, niech zostanie, ale niech się potem nie przyznaje, że jest moim bratem! — Ależ ja nie myślę zostać! — zawołał Józio z miną człowieka, który się rzuca na oślep przez Rubikon paragrafu 66. c. k. kodeksu karnego.
— Ani ja, ani pan Plantagenet, jak się spodziewam!
Lord Henry wyglądał zupełnie jak Kurcjusz, kiedy miał runąć z koniem w otwartą paszczę otchłani. Panna Wanda przynajmniej wyczytała na jego czole tę niezłomną determinację wielkiego Rzymianina, i zawołała słabnącym głosem:
— Kto ma takie zdolności i takie zaufanie współobywateli, powinien się oszczędzać dla ich dobra!
Chór dziewięciu panien zabrzmiał potakiwaniem, na te słowa, i uchwalono jednogłośnie, że lord Plantagenet popełni wielką zbrodnię, jeżeli narazi swoje drogie życie.
Lord Henry Plantagenet zdawał się słuchać z uwagą, zdań tego kobiecego areopagu, i kiwał poważnie głową, jak gdyby chciał powiedzieć, że już to wszystko sam dawno rozmyślił i rozważył. Ale jak już wszystko ucichło, powstał z krzesła, założył lewą rękę za klapę, surduta, prawą zaś zostawił wolną, dla dobitniejszej gięstykulacji, i począł rzecz z emfazą w te słowa:
— Zbrodnią dzisiaj byłoby sądzić, że można gdziekolwiek lepiej służyć sprawie narodu, niż na polu bitwy. (Tu groźnie głos podniósł.) Kiedy po tylu latach doczekaliśmy się nareszcie upragnionego widoku tych ojczystych sztandarów, wiodących do boju naród orężem, wsławiony. (Tu nastąpiła chwila głębokiego namysłu.) Powinniśmy wszyscy spieszyć za nimi, wszyscy, starzy i młodzi, uczeni i prostaczkowie. (Tu spojrzał znacząco po całem zgromadzeniu, jakby gatunkował obecnych!) Ojczyzna wymaga od nas tego podatku krwi, bo krew ją tylko zbawić może, i dla tego postanowiłem walczyć do ostatka, nie oglądając się na nic więcej, jak na głos powinności, który mi każe umierać obok moich braci! Powiedziałem!
Nowe okrzyki podziwienia wybuchły w całym pokoju, lord Henry zdawał się jaśnieć jakiemś nadziemskiem światłem, przy którem gasła sława wszystkich dawnych bohaterów.
Panny coraz troskliwiej spozierały do zwierciadła, pomne na wiersz królowej Hortenzji:

Amour à la plus bette, honneur au plus vaillant!

Panna Wanda bliską była spazmów. Po raz to pierwszy miłość owładnęła była jej serce, i nie wiem w skutek jakich to niedocieczonych psychicznych i niepsychicznych pobudek, owładła je absolutnie, nie cierpiąc żadnych ograniczeń, żadnych innych potęg obok siebie. Dosyć powiedzieć, że panna Wanda była bez wątpienia dobrą Polką, że pędziła prawie z domu Józia, na pół ślepego, chorowitego chłopca, którego lada silniejszy powiew wiatru z nóg walił, podczas gdy lord Henry, zdrów jak ryba, silny jak niedźwiedź, miał koniecznie zostać i przydać się na co innego.
I Jestem przekonany, że pan Henryk podzielał w zupełności jej zdanie, ale to jeszcze nie było dosyć, bo oprócz dwojga głównie interesowanych, trzeba było jeszcze mieć wzgląd na zdanie rodziców, i na to, co świat powie. Państwo Zamirscy nie zakochali się w nim byli tak na zabój, żeby go aż mieli wstrzymywać tam gdzie żony wyprawiają mężów, matki synów — gdzie codziennie i w każdym prawie domu odbywają się sceny wznioślejsze niż owe sławne czyny i powiedzenia spartańskie — wznioślejsze powiadam, bo u nas życie familijne ściślejszym niż gdzie indziej węzłem kojarzy członków rodziny, i ani moda, ani żelazne prawo Likurga nie każą nam wyrzekać się naszych dzieci na korzyść mamki lub zakładu wychowania, a żony wykluczać z towarzystwa, jak to czynili słynni ziomkowie Leonidasa. Dlatego też nasze Spartanki godniejsze są uwielbienia od starożytnych, i przykro mi bardzo, że panny Wandy nie mogę policzyć w ich poczet, jak z drugiej strony ubolewam niezmiernie nad tą okolicznością, że lord Henry Plantagenet także nie był Spartańczykiem, bo naówczas powieść moja mogłaby była przybrać nastrój patetyczny, który pasjami lubię.
Pan Henryk osiągnął już był wszystko, co się osiągnąć dało w Kalnowie, panna zakochała się w nim niesłychanie, rodzice poważali go wysoko, — nie zostawało mu nic, jak tylko oświadczyć się i ożenić czemprędzej. Ale tam na północy huczą działa moskiewskie, krew się leje strugam i, ojczyzna wszystkie swoje dzieci woła w bój o życie lub zagładę — uwaga całego światu zwrócona w tę stronę, Anglicy i Francuzi o niczem innem nie dyskutują, jedni wymachując rękoma, a drudzy trzymając je w kieszeni — trudno w takich okolicznościach myśleć o rzeczy na pozór tak mało wojennej, jak ożenienie. Pan Henryk rozumiał to doskonale, że i najgorętsza miłość nie uniewinni go w polskich oczach z najprzykrzejszego zarzutu, jaki można zrobić mężczyźnie, i wynalazł na to sposób całkiem nowy, który swojego czasu nje omieszkam ci opisać, szanowny czytelniku, żebyś wiedział jak sobie radzić w podobnych wypadkach. Tymczasem zaś odbywała się w Kalnowie dla panny.
Wandy prawdziwa tragedja, pełna męki i boleści, nad któremi powinienbym się właściwie nieco obszerniej zastanowić, gdybym wiedział choćby o jednym jeszcze nowym frazesie, służącym na opisanie cierpień kochanków. Niestety! nie czuję się na siłach po temu, może z tej przyczyny, że dotyczczas jeszcze dzięki Bogu, nie byłem nigdy zakochanym. Za to biedny Józio, który był trochę poetą, musiał z rozkazu panny Wandy przetłumaczyć na polskie pożegnanie Hektora z Andromachą:

Will sich Hektor ewig von mir wenden?

Wyszukano do tego jakąś muzykę, i panna Wanda śpiewała to co wieczora przy fortepianie, aż się serce krajało. Przyszła nakoniec chwila rozstania — zapakowano troskliwie rewolwery — bulion i szarpje — konie pana Zamirskiego stanęły przed gankiem, panna Wanda zachorowała na serjo i położono ją do łóżka, a ja, Józio i wielki Plantagenet ruszyliśmy w drogę, każden z innemi myślami. Józio medytował, czy nie możnaby strzelać ze sztućca za pomocą lornety — i czy nie lepiej mu pójść do kosynierów, gdzie dosyć jest widzieć Moskala na dwa kroki. Ja zastanawiałem się nad futrem i nad berlaczami pana Henryka, które miały w sobie coś nadzwyczaj powabnego, i zaczynałem pojmować doktryny komunistów francuskich. Byłem przekonany, że pan Henryk nie myśli nam towarzyszyć do końca — i próbowałem odgadnąć, jak się później z tego wykłamie w Kalnowie, o czem nie wątpiłem, że mu się uda. On zaś rozważał w myśli wszystkie szanse, które go czekały, gdyby się rzeczywiście dał zawieźć napowrót do Królestwa. Moskali można było spotkać kilka albo kilkanaście tysięcy, wszyscy uzbrojeni w gwintowane karabiny, i zaopatrzeni w sześćdziesiąt ostrych nabojów, co czyni razem stotysięcy wystrzałów, albo jeszcze więcej. Prawda, że większa część kul idzie za wysoko albo za nisko, albo bokiem, ale któż mógł ręczyć, że jedna z nich nie wybierze sobie właśnie to miejsce, gdzie będą niedźwiedzie pana Henryka? Pięć i pół stopy wysokości, a dwie szerokości, to jest jedynaście stóp kwadratowych, na tej przestrzeni możnaby pomieścić tyle ołowiu, ile go wystrzeli bataljon dający ognia obydwoma szeregam i, a w takim razie pan Henryk wyglądałby zupełnie jak przetak, odliczywszy już nawet wszystkie mankamenta, jakie go mogły spotkać przy ataku na bagnety. Uwagi tego rodzaju spowodowały go, że postanowił pojechać na bok z jaką misją, zaraz z pierwszego miasteczka, gdzie będzie można dostać konie pocztowe.
Niezadługo zawitaliśmy też na popas do Rogocina, gdzie się mieści urząd powiatowy, podatkowy i pocztowy na przestrzeni kilku błotnistych uliczek, po których się snują, czarni nasi, starozakonni bracia.
W środku znajduje się wielki czworokątny rynek, a w nim tak zwany ratusz, to jest, budynek mieszczący propinację i dom zajezdny, nad którego bramą uderza zdumionego widza napis na starej bardzo tablicy, ale zupełnie nową ortografią skreślony: Dum pański i trakther. Do tego pańskiego domu, jako do pierwszego hotelu w Rogocinie, zajechaliśmy z ogromnym trzaskiem, witani z wielką atencją przez gospodarza, jego surę i miszuresów.
W sieniach stała już jakaś inna bryczka, a około niej krzątał się oprócz parobka człowiek w siwej kapocie z czarnemi pętlicami, którego mina i postawa na pierwszy rzut oka wydawała powstańca. Nie wiem zkąd to pochodzi, ale to pewna, ze waleczni nasi bracia z Kongresówki mają coś tak cechującego w sobie, że ich od razu rozpoznać można.
Zbliżyłem się do wspomnianego właśnie koroniarza, i jakie było moje zdziwienie, gdy poznałem w nim owego starego borsuka, którego prawie w moich oczach porwali byli Moskale, w chwili gdy wypaliwszy ostatni nabój ze swojej dubeltówki, złamał jej łoże na karku jakiegoś twardokościstego Czuchońca.
— Co pan tu robisz, jak się pan wydarłeś szponów kacapskich? — było pierwsze moje zapytanie.
Jak się wydarłem? — Zębami! — odpowiedział z flegmą.
Nie dałem mu spokoju, póki mi nie opowiedział swojej historji od czasu potyczki pod Żubnikami, Treść jej była taka:
Porwany i poszturkany przez piechotę, został potem oddany pod straż kozakom, którzy go mieli odprowadzić wraz z innymi do najbliższego miasta, gdzie się znajduje więzienie dla nieszczęśliwych jeńców. Kozak zarzucił mu rzemień na szyję, jak to zwyczajem szlachetnych, rycerzy carskich, i ciągnął go za sobą, okładając od czasu do czasu pletnia, a w przerwach popijając wódkę z manierek, zdobytych na pobojowisku. Biedny borsuk wlókł się jak mógł za nim, aż gdy zmrok zapadł, począł z głodu i złości kąsać rzemień na którym go wleczono. Zdaje się, że rzemień był nieco zużyty, a nasz wiarus gryzł go z takim zapałem, że wkrótce udało mu się przeciąć go zupełnie i skoczyć w gęstwinę, w której go kozacy nie znaleźli i nie bardzo nawet gorliwie szukali, zważywszy że już był całkiem obdarty, i to co miał na sobie, nie warto było pół kopiejki.
Gdy się oddalili, stary borsuk zerwał się, zebrał ostatnie siły i biegł póty, póki nie wpadł w ręce stróżom porządku i bezpieczeństwa publicznego, pilnującym wstępu do jakiejś wsi galicyjskiej. Tu odbył drugą łaźnię, nie mniej gorącą od pierwszej, i zamknięty w karczmie, pokutował tam, póki go nie wybawił żandarm, który mu się wydał istnym aniołem, wysłanym z nieba i zaprowadził go do raju, czyli, do becyrku. Tam spisano z nim kilka protokołów, a nakoniec wręczono mu kartę pobytu, na mocy której mógł do pewnego czasu zostać w Galicji.
Widać, że go miano za indywiduum niezbyt szkodliwe.
Dostawszy się do pierwszego dworu w sąsiedztwie, znalazł tam przypadkiem synowicę swojego dawnego pana, pannę Henrykę Kotwicką, i z nią razem jechał właśnie przez Rogocin, gdyśmy się spotkali. Cel ich podróży był ten sam, co nasz — powiedziałem mu to i dodałem, że pan Łąkowski także jedzie z nami.
Stary borsuk skoczył jak oparzony na te słowa, i poleciał czemprędzej do swojej panny, prosząc mię poprzednio, żebym nie wspominał Plantagenetowi, że panna Kotwicka znajduje się w Rogocinie.
Gdy się oddalił stary borsuk, obejrzałem się za moimi towarzyszami podróży, których opuściłem był na chwilę. Józio nie złaził wcale z bryczki, bolała go głowa z przeziębienia i kaszlał przytem okropnie; widaćbyło że miał gorączkę, chociaż się do żadnej z tych rzeczy, tak zbytecznych w partyzanckiej wojnie, przyznać nie chciał. Lord Plantagenet przeciwnie, uskarżał się na gwałtowny ból w krzyżach, na kurcze w żołądku, na chrypkę, duszność i nudności; oprócz tego twierdził,, że mu mocno dokucza prawe ramię, gdzie według własnego biuletynu, miał otrzymać martwy postrzał przy sposobności owej ciężkiej walki, którą bujna wyobraźnia jego stoczyła pod Zabnikami z tak przeważną liczba Lonców, Czuchońców i innych Kałmuków.
Wśród ciągłego stękania i narzekania wypytywał się miszuresa, gdzie jest poczta, i już chciał się tam udać dla zamówienia koni, które go w nadzwyczaj pilnym interesie miały zawieźć do najbliższej stacji kolei żelaznej — gdy wtem zastąpił mu drogę wiarus panny Kotwickiej, i zaciskając historyczne swoje zęby, co mu tak dobrze posłużyły do wydobycia się z niewoli, przemówił jak mógł najspokojniej:
— A, proszę pana!
Eliptyczny ten frazes, przetłumaczony na język pedantów salonowych i książkowych, znaczył właściwie: Przepraszam najuprzejmiej że jestem tak śmiały prosić pana na ustęp, ale miałbym z nim kilka słów do pomówienia!
Stary borsuk zmieścił całą tę perorę w trzech wyrazach, co przemawia za twierdzeniem Russa, że prości ludzie są najlepszymi mowcami.
Lord Henry Plantagenet żachną! się jednak mocno na tę lakoniczną przemowę wiarusa, i ofuknął go piorunującem:
— Czego chcesz? coś za jeden?
Stary borsuk odparł spokojnie:
— Alboż to mię pan nie poznaje? Wszak niedawno widzieliśmy się w obozie majora Rębajły!
Szlachetny lord zmierzył pogardliwie siwą kapotę, baranią czapkę i jarmarkowe buty swego interlokutora, i odezwał się znudzonym głosem, wzruszając lekko ramionami:
— Albo ja wiem! trudnoż znowu pamiętać wszystkich „gimajnów!“
— Czy gimajnów, czy nie gimajnów! — hukną! wiarus podkręcając wąsa, zaś pogromca Kałmuków obejrzał się troskliwie, czy w danym razie będzie miał wolny odwrót, bo giest starego borsuka wydał mu się raczej wojennym, niż komisarskim.
Ten ostatni uspokoił się jednak szybko, i prawił dalej, z powolnym namysłem: — Przecież to my się znamy dawniej! Pan nie zapomniałeś pewnie Wawrzyńca Siedlaka, co był leśniczym u pana Kotwickiego, kiedy to pan tak często bywałeś w Zabrzezincach. Nawet później zdaje mi się, że widziałem pana w Warszawie, dokąd mię mój pan posłał był z listem do pana. Przyszedłem właśnie kiedy pan Władysław...
— Aha, aha, przypominam sobie! — zawołał nagle pan komisarz wojenny, chwytając starego w swoje lordowskie objęcia. — Kochany panie Siedlaku! jakże mi się miewasz?
— Przyszedłem właśnie, — ciągnął dalej nielitościwy borsuk wywijając się panu Henrykowi i zdejmując czapkę z uszanowaniem — przyszedłem właśnie kiedy pan Władysław Kotwicki podobnoś bardzo niegrzecznie się znalazł u pana dobrodzieja... O, stary, to zawadjaka, gorszy prawie niż jego córka! Pamiętam jak dziś, trzymał w ręku swoją wiśniową pałkę, a czerwony był jak ćwik! Pan dobrodziej za to....
— Ależ powiedz mi jak się masz kochany Wawrzku — przerwał na nowo lord Henry, i na nowo zaczął ściskać borsuka. — Masz podobnoś żonę, dzieci; co one robią?... Może się napijesz wódki... Słuchaj, a dużo zabiłeś Moskali?...
— Ba, gdybym ja umiał tak wywijać bronią jak stary pan Władysław; Kotwicki swoją wiśniową pałką! Pan dobrodziej musiałeś otrzymać bardzo wiele kontuzji?
— Pan Łąkowski — odezwałem się dla urozmaicenia dyalogu, otrzymał kontuzję w bitwie pod Żubnikami, od kuli moskiewskiej!
Stary borsuk otworzył niepospolicie gębę, usłyszawszy tę nowinę, lecz pan komisarz wojenny nie pozwolił mu się długo nad nią zastanawiać, i chwyciwszy nas obu za ręce, ciągnął do szynkowni, zagadując czemprędzej:
— Ej, co tam o tem mówić! Chodźcie lepiej, napijemy się wódki, bo tu zimno w sieniach.
Wódka jest płynem radykalnego zapomnienia. Ileż to ludzi w jej letejskich głębiach zanurza codziennie swoje frasunki, kłopoty małżeńskie, zgryzoty sumienia i finansowe negocjacje z handełesami! Od korespondenta politycznego dziennika, trapionego myślą o zapóźnionym artykule, do którego bieżąca historja żadnego nowego nie dostarczyła materjału, aż do liana kilkudziesięciumiljonowej hordy, którego podwładni murzowie nie dość szczęśliwie wytępiają buntownicze plemiona, wszystko szuka w kieliszku to, czego Manfred napróżno żądał od duchów! Z tą różnicą, że jedni piją anyżówkę, a drudzy kumis lub rum. Nie pojmuję, dlaczego Byron nie zaproponował swemu bohaterowi englisch bitter, kiedy ten tak żałośnie wołał: Forgetfulness! Zapomnienia! Pan Łąkowski pod tym względem był daleko jenialniejszym od hardego barda Albionu, i chcąc nam narzucić zapomnienie, Któregośmy bynajmniej nie pragnęli, raczył nas na gwałt kontuszówką. Nigdy jeszcze nie widziałem go tak uprzejmym, jak naówczas.
Wszystkie wysilenia szlachetnego lorda były atoli daremne. Ani Siedlak, ani ja nie daliśmy się namówić do „sznapsa“, jednakowoż borsuk przestał sekować znakomitego komisarza ową fatalną wiśniową pałką, prosząc go za to, żebyśmy weszli do zajętej przez niego stancji, bo ma nam coś nadzwyczaj ważnego powiedzieć i pokazać.
Wielki Plantagenet ani się spodziewał, co go tam czekało, i nastroiwszy fizjonomję do najwyższego szczebla ministerjalnej powagi, wkroczył przez nizkie drzwi a nader wysoki próg do malutkiej izdebki żydowskiej, która służyła za pokój dla honoracjorów, odwiedzających „dom pański i trakther“ w Rogocinie. Za nim wszedłem ja, a na końcu barczysty i wąsaty nasz stary borsuk. Nim jeszcze zdołałem zobaczyć wnętrze izby, komisarz wojenny cofnął się tak nagle, że gdybym miał nagniotki, byłby mi je nielitościwie podeptał.
Wsteczny ten ruch miał nas wszystkich trzech wyprowadzić nazad do sieni, ale borsuk oparł mu się stanowczo i wpchnął nas do izby tak energicznie, że lord Plantagenet znalazł się niespodzianie przyparty nosem do przeciwległej ściany, ja zaś długo musiałem szukać równowagi na środku izdebki, bo działanie tych dwóch sprzecznych sił nadało mi zupełnie inny kierunek w nogach, a inny w górnej części ciała.
Jednocześnie odezwało się chichotanie kobiece w jednym kąciku tego zaimprowizowanego salonu. Obejrzawszy się, ujrzałem pannę Henrykę i jeszcze jakąś panię, siedzące na ważkiej kanapce obitej cycem, to jest na najwykwintniejszym meblu z całego „pańskiego domu“.
Mimo komicznej introdukcji naszej, wszystko przybrało natychmiast nastrój nadzwyczaj poważny, skorośmy odzyskali nasze centra gravitationis, a Siedlak zamknął drzwi na zaszczepkę, bo klucza nie było, i stanął przy nich jakby na straży. Lord Henry był bardzo niespokojny, i szukał słów, żeby wyrazić swoje zdziwienie i oburzenie z powodu fizycznego przymusu, którego właśnie doznał.
Ciekawy byłem, jak się to wszystko skończy, a właściwie, jak się zacznie, bo widocznie do końca jeszcze było daleko, skoro dopiero drzwi zamykano. Najrozmaitsze domysły snuły mi się po głowie, między innemi oglądałem się czy nie ma gdzie jakiej wiśniowej pałki, bo nietykalność osoby ostatniego z Plantagenetów, zdawała mi się mocno zagrożoną. Zdaje się, że on także coś podobnego przeczuwał, bo przypierał plecy jak najszczelniej do ściany.
Zamiast wszelkiej doraźnej egzekucji, nastąpiła atoli uroczysta cisza, którą przerwała najprzód panna Kotwicka.
— Panie Łąkowski — rzekła umiarkowanym ale stanowczym głosem — naczelnik wojenny województwa ......skiego polecił mi, widzieć pana, a nie mogąc odmówić posłuszeństwa rozkazowi, do którego wykonania nikt inny na prędce się nie znalazł, zmuszoną byłam przyjąć tę niemiłą misję — niemiłą, bo jeślibym pana chciała gdzie widzieć, to chyba w moskiewskich szeregach, żebym mogła pomścić razem ojczyznę, ojca i siebie na niegodziwym człowieku....
A niech cię kaci...! — pomyślałem sobie — jak się dziewczyna rozsierdzi, gotowa go zastrzelić, jak tego Moskala, co zabił naszego dzielnego majora! Z kobietami, jak widać, nie lepsza sprawa w wojnie jak w pokoju.
Tą razą jednak panna Henryka nie zgładziła jeszcze ze świata swego byłego konkurenta; lecz mówiła dalej:
— Jenerał rozkazuje panu, żebyś mu doniósł, co się stało z pieniędzmi, które panu wręczono dla oddziała majora Rębajły; a to z powodu, że dotychczas nikt nie wie, gdzie się podziały.
Wielki Plantagenet zmarszczył się na to pytanie i jął utrzymywać, że nikomu nie potrzebuje zdawać rachunków, prócz tego co mu powierzył pieniądze; pokazaniu jednak pisemnego pełnomocnictwa, w które była zaopatrzona panna Henryka, zmiękł znacznie i tłumaczył się, że oddane mu dziesięć tysięcy rubli wręczył Niemirze, temu samemu młodemu człowiekowi, po którego mię chciał wyprawić do Warszawy, żeby się mnie pozbyć z Kalnowa.
— W takim razie musiałeś pan otrzymać kwit, a tego właśnie żąda jenerał — odparła panna Henryka.
— Kwit... — odrzekł milord nieco zakłopotany — ja kwitu z sobą nosić nie mogłem, to jest rzecz — nadzwyczaj kompromitująca...
Pozwoliłem sobie zrobić mu uwagę, że daleko więcej kompromitującą rzeczą było rąbać i strzelać sałdatów jego carskawo weliczestwa, jak to według własnego zeznania miał uczynić pod Żabnikami.
Panna Henryka uśmiechnęła się gorzko na te słowa, a stary borsuk wybuchł tak serdecznym śmiechem, że aż dostał czkawki.
Lord Henry nie dał się jednak i tem zdekoncertować, ale odciął się w najlepsze:
— Bijąc się z wrogiem, narażamy tylko własne życie, ale papiery mogą także kogo innego skompromitować. Z tej przyczyny, jeżdżąc sam jeden i bojąc się wpaść w ręce Moskali, nie chciałem nosić z sobą kwitu, i dałem go do schowania pana X. obywatelowi z Królestwa, u którego jenerał może go każdego czasu odebrać.
Była to szczera prawda, jak się później pokazało; całe nawet tłómaczenie się szlachetnego lorda, miało wiele słuszności za sobą. — Bezstronność nakazuje mi to przyznać, a muszę sobie oddać tę sprawiedliwość, że jestem bezstronnym jak najcnotliwszy Rzymianin z czasu złotego wieku cnoty rzymskiej, który się skończył na wiele lat przed wynalezieniem świeckiej władzy papieżów. Jednakowoż — niestety — nie zawsze się jest aniołem, a gdyby Cherubiny tak nienawidziły pana Henryka jak ja, byłyby go znalazły winnym defraudacji, tem bardziej ułomny człowiek i nieułomna wprawdzie i piękna jak anioł, ale zawzięta jak sto djabłów kobieta.
Prawie jednocześnie, jeżeli się nie mylę co do daty, powstała nam myśl, że pan Łąkowski nie mogąc do połatania swojej fortuny znaleźć stosownego posagu, nadużył funduszów narodowych.
Mamże być szczerym aż do bezczelności, jak jaka; francuska autorka miłosnych pamiętników, czy też upiększyć się i pozować jak nasz gadatliwy nieprzyjaciel, pan de Lamartine? Zdaje mi się, że otwartość, byle bez czynizmu, zjedna mi więcej przyjaciół, niż szarlatańskie przechwalstwo — wyznam tedy, że podejrzenie to cieszyło mię trochę. Złapałem pana Henryka kilka razy na kłamstwie, posądzałem go nie bez przyczyny o tchórzostwo, teraz znalazła się nowa plama na tem słońcu kalnowskiem, obok którego biednemu człowiekowi nie wolno nawet było być księżycem. Zacierałem więc ręce, w duchu, po tem odkryciu, bo jak powiadam, nie cierpiałem pana Henryka, choć mi właściwie osobiście nie złego nie zrobił. Nie rozumiem teraz, co mi to szkodzie mogło, że się podobał pannie Wandzie, że chciał w jej oczach uchodzić za bohatera, że w tak niekorzystnem świetle przedstawił nas wszystkich, którzyśmy się bili, podczas gdy on wygodnie jechał sobie do Galicji, i że mię za to panna Wanda po dawnej znajomości, nieraz uczciwie wyłajała, chociaż się jak najusilniej starałem uniewinnić z niesłusznego zarzutu. Koniec końców — byłem pewny, że lord Plantagenet przywłaszczył sobie owe dziesięć tysięcy rubli, a pewność ta sprawiała mi zarazem uciechę i oburzenie. Panna Henryka i stary borsuk podzielali podobnoś w zupełności moje uczucia, jak to się ze skutków okazało.
— Mój panie — odezwała się panna Kotwicka — twierdzenie pańskie nie może być rękojmią, że kwit, o którym pan mówisz, istnieje w rzeczywistości. Kto się — jak często mija z prawdą....
— Kto tak bezczelnie kłamie — poprawił zaperzony Siedlak, nieposiadając się ze złości.
Z nas wszystkich, on jeden podobnoś widział w tem wszystkiem najjawniej to, co nas najbardziej powinno było obchodzić, to jest, prawdopodobieństwo znacznej materjalnej straty dla ogółu.
— Kto woli kijem dostać, niż narazić się na jedne kulę, a chwali się że tysiącom czoło stawiał.... — dodałem z mojej strony, ośmielony ogólną tą manifestacją uczuć.
Trzy te urwane frazesy jakby trzy pioruny spadły niespodzianie na pana Henryka, tak, że nieborak stracił zupełnie jedyny rodzaj odwagi, którym się mógł poszczycić, a który był całkiem cywilnej natury. Spojrzał, a raczej próbował nam spojrzeć w oczy, i spotkał się z spojrzeniami, które go jeszcze mocniej do ściany przyśrubowały. Zmięszany, zastraszony, stał tam przed panną Henryką jak delikwent, schwytany na gorącym uczynku, i tą postawą swoją utwierdził nas nie mało w niesłusznem naszem posądzeniu.
— Stosownie do rozkazu jenerała — rzekła dalej panna Henryka — odstawię pana więc do jego obozu, gdzie się pan wytłumaczysz, jak będziesz mógł.
— Co, do obozu? — jęknął pan Henryk. — Czyż państwo macie rozum! A cóż bym ja tam w obozie robił? Ja jestem słaby — mam nieznośny ból w boku, i już czuję, że dostanę zapalenia płuc. Przytem ja mam interes do Siekierowa, gdzie zostawiłem konie, bryczkę i furmana. Ja teraz na żaden sposób nie mogę jechać — do obozu; ja tam nie pojadę!
— Pojedziesz pan! — krzyknęła panna Henryka, tupiąc nóżką, a jednocześnie siągnęła ręką do torbeczki podróżnej, która koło niej leżała.
— Ale nie, nie, nie pojadę! — wołał lord Henry na pół jeszcze w strachu, a na pół już w rozpaczy. — J a nie chcę teraz jechać do obozu! Wtem z torbeczki podróżnej ukazał się instrument żelazny, nader rzadki w torbeczkach tego rodzaju. Był to bardzo piękny rewolwer, prawdziwe cacko, tylko nie dla panien.
Na ten widok, milord odsunął — może zresztą przypadkiem — komodę, na której stały porcelany pani Sury — ale wnet, jakby sobie pomyślał, że ten schowek nie będzie dość bezpiecznym, rzucił się do drzwi. Tam atoli spotkał się z Siedlakiem, który się nie mógł wstrzymać od przywitania go moskiewskiem:
O, ne ujdjosz! ptaszku!
Milord był w rozpaczliwem położeniu, i w tej uroczystej chwili zdobył się na frazes arcydyplomatyczny.
— Nie zapominajcie państwo, że jesteśmy na obcem terytorjum. Gwałt na mojej osobie, mógłby was tu drogo kosztować!
— O, nie ujdziesz nam pan nawet pod inwokacją pana Szmerlinga! — zawołała panna Henryka. — Z tego terytorjum, które pan nazywasz obcem, mamy tylko dwie mile do granicy, konie nasze są doskonałe, a sześć strzałów wystarczą mi zupełnie!
Cóż mi więcej zostaje do powiedzenia? Oto zapisuję tu na wieczną rzeczy pamiątkę, że w powiatowem mieście Rogocinie, w królestwie Galicji i Lodomerji, o godzinie pierwszej po południu, a zatem w biały dzień popełniono zbrodnię naruszenia spokojności publicznej, a oraz gwałtu publicznego na osobie pana Henryka Ł abowskiego, obywatela z Królestwa Polskiego, przebywającego tu za legalnym paszportem, wydanym przez władze ces. rosyjskie, a to w następujący sposób: wsadzono pomienionego pana przemocą na bryczkę, a obok niego siadło dwóch mężczyzn, którzy zaciąwszy konie, uwieźli go ku granicy. Tuż za nimi ruszyła druga bryczka, wioząca dwie panie i chorego młodzieńca w okularach.
Biedny lord wyglądał jak niewinna ofiara, prowadzona na zarznięcie, nie bronił się, nie ruszał się nawet i nie mówił ani słowa, tylko stękał od czasu do czasu.
Józio był w takiej gorączce, że nawet nie uważał, iż towarzystwo jego zmieniło się w sposób bardzo przyjemny — i nie wiedział nic o rozmaitych despektach, które spotkały jego przyszłego szwagra. Za trzy godziny byliśmy w obozie jenerała***.

III.

Szczęściem dla szlachetnego lorda, obywatel, któremu powierzył ów kwit nieszczęśliwy, dał się z łatwością odszukać; inaczej sprawa jego mogła była wziąć obrót bardzo fatalny. Wszyscy byli jak najgorzej usposobieni dla niego; wiedziano, że nie chciał stanąć na czele swoich włościan, kiedy chwyciwszy za kosy, wzywali go, żeby ich prowadził. Wyjechał z domu, udając że coś organizuje, starając się koniecznie o jakąś funkcją, dającą znaczenie, a nienarażającą bezpieczeństwa osobistego — w końcu opuścił kraj, i udał się w strony, gdzie czynności tego rodzaju więcej popłacają. Najlepiej byłby zrobił, udając się do Chin, bo powiadają, że gdy raz Chińczycy chcieli przyjść w pomoc swoim braciom, ujarzmionym przez. Mongołów, wzięli się wszyscy do organizowania, i w tym celu powstało w Pekinie dziewięć komitetów, a w Nankinie jedenaście. Jeden składał się z mandarynów o pięciu piórach pawich, dragi z mniejszych mandarynów, trzeci z fabrykantów czernidła drukarskiego i t. d. W końcu pokazało się, że na stosiedmdziesiąt siedm organizatorów, był jeden zorganizowany i uzbrojony kompletnie pomocnik, którego zaopatrzono w buty, pieniądze, nóż i rusznicę. Szkoda tylko, że kule które mu dano, były za wielkie, i że z tego powodu musiał strzelać ślepemi nabojami. Szczęściem, mieszkańcy Korei mniej byli zorganizowani i wypędzili sami Mongołów, bo Chiny byłyby do dziś dnia jeszcze w ich niewoli.
Nie dosyć było jednak dla naszego bohatera, że wyszedł z honorem z trudnej sytuacji, w którejśmy go niespodziewanie postawili — trzeba było koniecznie zostać w obozie, bo do oddalenia się już nawet jego jeniusz nie mógł znaleźć dostatecznego pozoru. Biedny lord namyśla! się głęboko, jaki rodzaj zatrudnienia będzie dla niego najbezpieczniejszym; — zdawało mu się z początku, że lepiej być na koniu, bo jużci cztery nogi prędzej noszą niż dwie — wkrótce atoli dowiedział się, że konnica uważaną bywa do pikiet, podjazdów i tym podobnych ćwiczeń nader ryzykownych. Piechota znowu idzie w tyraliery — a tam strzelają do ludzi jakby do celu, co się także nie zgadzało usposobieniem milorda. Nareszcie po gruntownem rozważeniu skłonności i zdolności swoich, przypomniał sobie, że niegdyś celował w powożeniu faetonem — prosił więc jenerała, żeby go przeznaczył do furgonów.
Był to pierwszy w dziejach wypadek, żeby Plantagenet służył za smarowoza.
Przy tej sposobności muszę zwrócić uwagę P. T. ulicy na pożyteczność niektórych ćwiczeń salonowo-furmańskich, z których się zwykła naśmiewać. Panicze, wożący na spacer swoich stangretów, zbyt często stają się przedmiotem złośliwych konceptów brukowych i kronikarskich — a opinja kładzie ich pospolicie w rzędzie istot, tak mało potrzebnych na tym bożym świecie, jak muchy, pchły i komary. Tymczasem tak nie jest, najlepszy dowód mamy w panu Łąkowskim. Zawsze w razie pospolitego ruszenia, ulica dostarczyłaby piechoty, prowincja jazdy, a faetony zaprzęgów dla artylerji i trenu, wraz z doskonałymi a nawet dystygwowanymi woźnicami. Tak to każda rzecz ma swoję stronę pożyteczną, i widzimy jasno, że Pan Bóg niczego daremnie nie stworzył, nawet kasyna obywatelskiego.
Lord Henry, znalazłszy się mimowolnie między powstańcami, znosił swoje nieszczęścia z wzorową rezygnacją; przez całe sześć godzin, które wytrwał w kampanji, spał bowiem na wozie zawierającym furaż dla kawalerji jenerała ***. Oddział, w którymeśmy się znajdowali, stoczył był właśnie bardzo pomyślną potyczkę — a straciwszy w niej kilku zabitych, zajmowano się właśnie kopaniem grobu dla nich. Okoliczność ta wpłynęła przeważnie na dalsze losy mego bohatera, i dla tego tu o niej wspominam.
Po kilku godzinach naszego pobytu w obozie, zostaliśmy niespodzianie znowu zaatakowani przez nieprzyjaciela. Nie będę opisywał potyczki, którąśmy wskutek tego stoczyli, bo w oddziale jenerała *** znajdowało się sześciu ochotników z Galicji, którzy dostarczyli dwanaście bardzo szczegółowych opisów owej walki, trzynasty byłby więc całkiem zbytecznym. Zajmę się odtąd wyłącznie losami lorda Plantageneta, zasługującemi na to, żeby pamięć ich przeszła do potomności.
Zbudzony hukiem wystrzałów i trzaskiem gałęzi, łamiących się od gradu kul i spadających mu na głowę, dzielny komisarz wojenny podniósł skołataną tyła wypadkami głowę, i usłyszał głośne wołanie: Zaprządz „wozy! W poczuciu przyjętego na się obowiązku, skoczył n a ziemię, i przecierając oczy, począł szukać za końmi, przeznaczonemi do tego użytku. Tymczasem strzały nie ustawały, i owszem, padały coraz gęściej, niektóre kule już tylko o parę łokci przenosiły głowę jego lordowskiej mości, a na domiar tego wszystkiego, z jednej strony lasu dał się słyszeć kwik i pisk szkaradny, zwiastujący szarzę kawalerji moskiewskiej. Położenie mojego bohatera było trudne, ale trzeba mu przyznać, że się zeń wydobył z prawdziwie napoleońską przytomnością umysłu. Rzuciwszy bowiem oczyma wkoło, zobaczył ów dół, wykopany dla zabitych, i nie tracąc czasu, zajął w nim stanowisko wyczekujące i tem warowniejsze, iż jakiś oddział kosynierów poskoczywszy naprzeciw zbliżającym się dragonom, przestraszył ich tak gwałtownie, że się już więcej tego dnia nie pokazali.
Wielka szkoda, że panna Zamirska nie mogła widzieć, jak bezpiecznie i zaciszno kochanek jej przepędził czas bitwy: byłaby się przestała trapić myślą o ciosach i strzałach, które go trafić mogły.
Po dwugodzinnym boju, nieprzyjaciel począł pierzchać — a cały nasz oddział ruszył za nim. Zaprzęgnięto wozy, żeby nie uległy jakiemu napadowi, i kazano im postępować zwolna za kolumnami piechoty. Milord tego wszystkiego nie widział i nie słyszał, bo nakrył się był z głową swojemi niedźwiedziami, a nadto ściągnął jeszcze kilka okłotów słomy za sobą do grobu. To długim czasie dopiero ośmielił się rozkryć, a nie słysząc żadnego ruchu około siebie, prócz krakania wron i kruków po lesie, wniósł ztąd bardzo logicznie, że albo obydwa nieprzyjazne zastępy wyginęły co do nogi, albo musiały się oddalić. Po niejakim namyśle zdecydował się nareszcie opuścić swoję strategiczną pozycję, i wygramolił się na górę, rozmyślając co dalej uczynić, a właściwie jak uczynić, bo co do głównego punktu, zamiar jego był powzięty w chwili gdy się przekonał, że Moskale rzeczywiście strzelają stożkowemi kulami. Postanowił on nie narażać się więcej na takie poty, ja kich doznał na swojem głęboko obmyślanem i głęboko obranem stanowisku, nie wiedział tylko, jakim sposobem dostać się do granicy, dokąd było blisko półtora mili. Trudno było iść tak daleko piechotą, w niedźwiedziej delii i w ciężkich berlaczach; zresztą Moskale a nawet swoi mogli go byli spotkać i zawrócić, a to bynajmniej nie zgadzało się z jego przekonaniem. W lesistej okolicy, w której się znajdował, wsie leżą daleko jedna od drugiej — słowem, lord Plantagenet mimo świeżo odniesionego zwycięztwa, był w wielkim ambarasie co do planu dalszej kampanii. Wtem dało się słyszeć opodal stąpanie konia. Z początku lord Henry przeraził się mocno i przycupnął za najbliższym krzakiem, lecz wkrótce spostrzegł, że to był koń kozacki, którego pan leżał zabity pod drzewem, i który spostrzegłszy słomę, co do niedawna okrywała wielkiego Plantageneta, zbliżał się do niej z widocznym apetytem.
Lord Henry chwycił — jak mówią Francuzi — oburącz swoję odwagę, wraz z garścią słomy, i zwabiwszy tą ostatnią czworonożnego syna Donu, porwał go za uzdę. Podszedłszy potem do nieżywego kozaka, wziął jego nahajkę, wskoczył na siodło, gwizdnął, i o padającym zmroku ruszył pędem ku granicy galicyjskiej.
Kto czytał Marję Malczewskiego, ten wie, ile jest poezji w takiem karkołomnem cwałowaniu po nocy. Lada chwila można się zaczepić o gałęź, albo też wskutek utknięcia szkapy wylecieć z siodła i uderzyć nosem 0 jaką kłodę. Przytem wiatr gwiżdże i roztwiera z przodu suknie, któremi się trudno całkiem dokładnie obtulić, a ciągłe podpędzanie rumaka piętami i nahajką, wprawia ciało w ruchy niezmiernie fantastyczne, słowem, że

„koń, step, jeździec, ciemność — jedna dzika dusza!“

Wszystko to w wierszach i w rzeczywistości sprawia efekt przecudny, romantyczny. Żałuję mocno, że jaki malarz nie widział mego lordowskiego Farysa, kiedy wsadziwszy berlacze w krótkie strzemiona kozackie, z szalem i futrem rozwianem przez wiatry, w siwej bałagułce na głowie i wywijając nahajką, przesadzał kopiec graniczny, dzielący burzliwą Kongresówkę od lojalnej i błogosławionej ziemi galicyjskiej, i kiedy oddychając całemi piersiami tutejszem konstytucyjnem powietrzem, rzucał po za siebie wzrok wstrętu w te lasy, rąbane kartaczami, pełne krwi i trupów niepogrzebanych, rozlegające się echem jęków skonania i dziką wrzawą walk, niemających przykładu w dziejach cywilizowanego 1 barbarzyńskiego świata. Raz jeszcze mróz przeszedł po grzbiecie Jego Wysokości, a potem pochylił się na szyję bieguna, i przedrzeźniając jego dawnego pana, krzyknął sobie na ochotę:
Ho, Łowi-i! łowi-i!
Koń snać zrozumiał to wezwanie, i zbierając raźno kopytami, dmuchnął jak strzała, tonąc z wraz z jeźdźcem w egipskiej ciemności, rozpostartej nad Galicją, Lodomerją, Oświecimem i Zatorem.

∗             ∗

W jednem z miast tego pięknego kraju wznosi siępośród rynku stara, kiikopiątrowa kamienica. W jej murach, na pierwszem piętrze, znajduje się kilka pokoi napełnionych biurkami, stołami, fotelami i krzesłami. Tu dziennikarze galicyjscy zwykli codziennie przyrządzać artykuły do „Kurjera“, tu zwykli co miesiąc jak najpunktualniej zgłaszać się po remuneracje za swoje trudy i zasługi; ztąd c. k. władze i sądy zwykły od czasu do czasu zabierać ich do siebie w celu rozmaitych przesłuchań i przesiedzeń — słowem, tu znajduje się bióro redakcji „Kurjera“.
Na ciemnych schodach, wiodących do tego przybytku, stał w dwa dni po opisanym powyżej wypadku, jakiś bardzo dobrze ubrany mężczyzna, trzymając w ręku papier, który przeglądał z wielką uwagą, prowadząc po nim ołówkiem.
Mężczyzna ten był cokolwiek łysy, i posiadał piękne faworyty, po których łaskawy czytelnik pozna od razu pana Henryka żakowskiego, zwanego Lordem Henrykiem Plantagenetem, ilekroć miała być mowa o jego cnotach rycerskich.
Szlachetny lord zamyślił się głęboko, i oparł ołówek o koniec nosa; snać w tej postawie lepiej mu było medytować.
W końcu ocknął się i mruknął:
— Tak, adjutantem! Ja byłem adjutantem, inaczej być nie może. Adjutant — kto tam wie co to za ranga, a zawsze to jest ktoś, co ciągle jest przy sztabie, koło dowódzcy, a nawet w razie potrzeby musi go pewnie zastępować. Nie inaczej, ja byłem adjutantem!
I nakreśliwszy coś jeszcze na papierze, który miał w ręku, wylazł na resztę schodów, i wszedł do redakcji Kurjera.
Poważny jegomość w okularach, nadzwyczaj ugrzeczniony, przyjął go ukłonem i prosił siadać. Reszta indywiduów, znajdujących się w pokoju, nie ruszyła się od stolików, i wśród ogólnej ciszy słychać było tylko skrzypienie piór po papierze. Widocznie redagowano tu jakieś bardzo poważne pismo. Jedni współpracownicy zanurzeni byli w foliantach encyklopedji, stojącej na biurku, drudzy piłowali i przyprawiali korespondencje przysłane z kraju i z zagranicy, lub układali takowe przy pomocy dzienników zamiejscowych. Inni wybierali z tych ostatnich najważniejsze doniesienia, które mogły służyć do ułożenia pikujących telegramów, a jeszcze inni przysmarzali nowinki brukowe dla mniej inteligentnej publiki. Jeden tylko, najsłuszniejszy ze wszystkich, nie robił nic, i ten przyjmował naszego bohatera; zaraz też lord Plantagenet p oznał, że to musi być „naczelny i odpowiedzialny redaktor i wydawca Kurjera.“
— Mój panie — rzekł do niego dawnym swoim arystokratycznym tonem, rozpierając się na sofie — jestem wysłany zagranice kraju przez jenerała ***, w nader ważnym interesie. Bawiąc w tem mieście u mego kuzyna, księcia Y, przeglądałem pański dziennik i spostrzegłem, że brakuje w nim kilku szczegółów nader ważnych z ostatniej bitwy. Kazałem memu sekretarzowi, żeby je ułożył, i przynoszę mu oto tę korespondeneyjkę.
Po słowach: „mego kuzyna księcia Y“ odpowiedzialny i naczelny redaktor i wydawca Kurjera zsunął się z uszanowaniem na brzeg swego krzesła, zaś po wyrazach: „kazałem memu sekretarzowi11 powstał i nie siadając więcej, z głębokim ukłonem odebrał podane mu pismo, któreśmy już widzieli na schodach.
— Niezmiernie jestem obowiązany panu dobrodziejowi! Tak nam trudno o wiadomości, zasługujące na wiarę!
— To prawda — odrzekł milord, zapalając cygaro — piszą wam czasem wierutne brednie. W tej ostatniej bitwie naprzykład powiadają, że kosynier zabił atamana kozackiego, podczas gdy ja sam wypaliłem mu w łep z rewolwera i wziąłem mu konia, na którym tu do Galicji przyjechałem, bo mi mojego granat z pod nóg zabrał.
— Pan dobrodziej raczyłeś... — zaczął odpowiedzialny i naczelny redaktor i wydawca, przejęty wielkością swego gościa.
— Kazałem to panu opisać dokładnie — odparł milord, i biorąc za kapelusz, skinął głową. — Do widzenia, kochany panie!
— Uniżony sługa pana dobrodzieja — wymówił kłaniając się redaktor, i odprowadził swego nowego a bezpłatnego korespondenta aż na schody.

∗             ∗

Nazajutrz w szpaltach „Kurjera“ pojawił się artykuł następujący:
Gazeta *, która nie ma żadnych stosunków, przyniosła znowu mnóstwo niedokładnych i zupełnie mylnych wiadomości z pola walki. Czerpiąc nasze doniesienia z najbliższego i jedynie prawdziwego źródła, jesteśmy w stanie obznajomić naszych czytelników z prawdziwym biegem wypadków. Oto co nam donosi nasz korespondent, jeden z najczynniejszych i najwaleczniejszych uczestników ostatniej walki, stoczonej przez oddział jenerała ***:
„□ Podczas gdy nieprzyjaciel zaatakował nasze lewe skrzydło, kawalerja jego rzuciła się na furgony, znajdujące się w tyle oddziału, któreby się były z pewnością stały łupem nienasyconej chciwości wroga, gdyby nie dzielny adjutant H. Ł., który z największem narażeniem samego, siebie, rzucił się naprzeciw nacierającym kozakom i ubił ich dowódzcę. Przybiegający kosyniery potrzebowali już tylko ścigać pierzchającego nieprzyjaciela. Dzielny adjutant H. Ł. przytomnością swoją ocalił cały oddział, i z nieustanną gorliwością obiegał pole walki, roznosząc wszędzie rozkazy, póki nie został raniony w chwili gdy trzech infanterzystów nieprzyjacielskich zmusił do złożenia broni.“
Widzimy z tego artykułu, że szlachetny lord mianował się adjutantem, i że jeżeli zajedzie do Kainowa, to go sława już tam wyprzedziła, bo od kiedy on i Józio udali się do obozu, we wszystkich dziennikach krajowych żadna litera nie ujdzie uwadze zacnych mieszkańców tego ustronia, a tem mniej takie dwie litery, jak H. Ł.
Widzimy nadto, że ten pan H. Ł. był rannym. W jaki sposób — to należy do niewydanych dotąd tajemnic miasta powiatowego C w Galicji. Próbujmy odchylić mistyczną zasłonę, pokrywającą ten wypadek, należący już dzisiaj do historji, skoro był wydrukowany w Kurjerze, i przyczynił się do podtrzymywania ducha i popierania sprawy narodowej, a co więcej, był jedną z najgłówniejszych zasług, w uznaniu których kółko obywateli ziem zabranych uchwaliło z funduszów zebranych na broń, udzielić naczelnemu i odpowiedzialnemu, redaktorowi Kurjera wynagrodzenie narodowe w kwocie 500 rubli, wnosząc słusznie, że i z najlepszego sztućca nikt zręczniej bąków strzelać nie potrafi, jak Kurjer.
Nazajutrz po owych odwiedzinach u naczelnego redaktora tego tak dobrze poinformowanego dziennika, lord Plantagenet znajdował się w gościnnym pokoju najpierwszego hotelu w C. Pokój założony był kuferkami, sukniami i różnemi innemi gratam i, świeżo kupionemi w stolicy.
Milord siedział na sofie i dumał, macając się od czasu do czasu po bokach, ramionach i łokciach, jak gdyby uczeń chirurgji, memorujący ostatnią lekcję z anatomji. Obok niego leżało na sofie dzieło o historji naturalnej zwierząt szkieletowych — do których jak się zdaje, należą między innemi także Plantagenety. Oprócz tego znajdowało się tam parę kul i scyzoryk, który po otworzeniu ostrza przybierał zupełnie kształt sztyletu.
Milord był w negliżu, i konzultując często wspomnioną książką, przymierzał sobie kule do ramion i barków, powyżej obojczyka, pod pachą, w mięsistych okolicach łokcia i t d. Przy tem ciekawem zajęciu upływał mu czas nie zbyt przyjemnie, bo widocznie pocił się i męczył nad jakimś problematem, którego rozwiązanie nakazywała konieczność nieodzowna.
W końcu wstrząsł boleśnie głową i cisnął z nieukontentowaniem kule na podłogę; natomiast zaczął się z uwagą przypatrywać swemu scyzorykowi.
W tem zapukano do drzwi. Milord schował przedmioty swoich studjów i zawołał:
— Proszę wejść!
Z tego można było poznać, że jest koroniarzem, bo Galicjanin byłby się z pewnością odezwał: Herrajn! Powiadają, że w narzeczu galicyjskiem wyraz ten znaczy to sam o co: proszę!
Do pokoju wsunął się z głębokim ukłonem Reb Duwid, najznakomitszy operator w C., znany ze swojej zręczności w wyrywaniu zębów, stawianiu pijawek i baniek, puszczaniu krwi i w innych czynnościach tego rodzaju.
— Czy ty cyrulik? — zapytał lord Henry.
— Tak, proszę jasnegi pana. Ale ludzie mówią, że ja umiem tego wszystkiego, co najlepszy doktorz!
— Dobrze, zamknij drzwi na klucz — rzekł Plantagenet.
Cyrulik wykonał zlecenie, i zwrócił się napowrót do milorda.
— Słuchaj — mówił ten ostatni — czy widziałeś ty kiedy bagnet?
— Bagnecie.... bagnecie.... — powtarzał Duwid zakłopotany, skrobiąc się w głowę — my, jech wajs nyszt, co to takiego!
— Głupi żydzie! To, co żołnierze mają na karabinach; ostry kawałek żelaza, zakrzywiony u dołu i zaopatrzony w rurkę, która się zakłada na lufkę od karabina.
— Aha, aha! — zawołał cyrulik, uradowany swoją pojętnością. Już ja jemu wiem, a szwert, wus der Zełner sztekt heran uf de żelazne ryrke — to się nazywa bagneciem!
— No, widzisz! Jakże ci się zdaje, jak głęboko można wepchnąć taki bagnet w ciało, żeby pchnięcie nic nie szkodziło i dało się wyleczyć za cztery tygodnie?
— Nu, jak to może być, żeby to wyleczyć?... Jak ono jest nabite, to ono zabije od razu! Brrr!.... — i poczciwy żyd wstrząsł się na sama myśl o tem morderczem narzędziu.
Lord Plantagenet poznał, że tym sposobem nie dojdzie z nim tam gdzie zmierzał.
— Ale tak, inne żelazo, naprzykład nóż, czy głęboko się da wepchnąć bez szkody?
— Hm, hm, — medytował Dawid, głaszcząc się po brodzie. — Jakby naprzykład w nogę, to można jemu wepychywać i na dwa cale, a za kilka tygodni już będzie całkiem zdrów! Plantagenet tak był uradowany tą pojętnością Duwida, że mało mu się nie rzucił na szyję.
— Słuchaj — zawołał z ukontentowaniem — musisz mi przebić nogę na dwa cale, a jak się z tego dobrze wywiążesz, dostaniesz pięćdziesiąt reńskich natychmiast!
Duwid zdumiał się niepospolicie na tę propozycję, bo trudno mu było pojąć, dla czego ten pan chce mieć koniecznie przebitą nogę. Lecz za pięćdziesiąt reńskich byłby mu nawet odciął głowę, gdyby sobie tego był koniecznie życzył.
— Ale pamiętaj — dodał Plantagenet — jeżeli piśniesz słówko o tem wszystkiem, to cię zaskarzę do kryminału i powiem, żeś mię skaleczył przez niezręczność przy puszczaniu krwi!
— Niech jaśnie pan będzie spokojnym, — jak ja dostanę pieniądze, to naco bym ja miał komu o tem mówić?
— No, masz tu ten nóż, a uważaj, żebyś mi co złego nie zrobił, bo pójdziesz do kryminału! Ale poczekaj — mówił dalej lord Henry, blednąc przed błyszczącem już w ręku żyda ostrzem i ocierając zimny pot z czoła — nie mógłbyś ty mię nachloroformizować?
— Ja nie mam chloroformu, ale może jaśnie part się napije wódki, to mu będzie lepiej.
O wszechpotężny nektarze kartoflany! Do czego ty się nie przydasz?
Lord Plantagenet wzgardził jednak tą propozycją żyda, i nastawił nogę, którą mu cyrulik miał przebić powyżej kolana, między kością a muszkułem idącym równolegle z tą ostatnią.
Za chwilę dał się słyszeć lekki okrzyk; lord Henry opadł bezwładny na sofę i zemdlał. Wielki pogromca, atamana kozackiego był ranny; jego waleczna krew ciekła na podłogę, jego groźne oblicze okryła bladość gipsowa — od której odbijały się efektownie krzaczyste faworyty.
Żyd wyjął żelazo z rany, pokiwał głową i mruknął:
— A durny goj!
Po tej na pół nekrologicznej uwadze obrócił się do stolika, gdzie leżały wskazane mu już poprzednio przez milorda bandaże i szarpie. Oprócz nich znajdował się tam także pugilares nadzwyczaj dobrej tuszy. Reb Duwid przypatrywał mu się jakiś czas uważnie, wziął do ręki i cmokając z ukontentowaniem, począł przeliczać banknoty. Namyśliwszy się nieco, kiwnął ręką i schował pugilares do kieszeni, po czem wziął się do zaopatrzenia rany. Obwiązawszy dokładnie nogę walecznego lorda, wyniósł się na palcach z pokoju, unosząc z sobą sowitą choć trochę nie legalnie zalikwidowaną zapłatę.
Przyszedłszy do siebie — milord odetchnął głęboko, i przypomniał sobie najprzód ciężką operację, którą, właśnie przebył. Próbował wyprostować nogę — potem podniósł się ostrożnie na sofie, opierając się obydwoma, rękami na poręczu i przekonał się z wielkiem zadowoleniem, że nie czuje żadnego bolu i mógłby śmiało chodzić, gdyby tego była potrzeba. Spostrzegł niezadługo i — deficyt, sprawiony w jego finansach przez Duwida, ale pomyślał sobie: Ha, ukradł mi szelma pięćset rubli, ale przynajmniej będzie milczał.

∗             ∗

Mamże opisywać, co się działo w Kalnowie po przybyciu tamże rannego Plantageneta? Sprowadzono lekarzy, chirurgów, różnych maści, orszady i t. p. rzeczy więcej, niżby ich spotrzebował najobszerniejszy lazaret. Kazano wysłać pokoje kobiercami a dziedziniec słomą, lokaje musieli chodzić bez butów, żeby się nie stukali, a zamki wysmarowano oliwą, żeby nie skrzypiały. Co kilka godzin jedna z pań, zamieszkujących Kainów, obejmowała dyżur koło pacjenta, kucharz gotował same potrawki i kleiki, a dobra pani Zamirska z córką po cały ch godzinach badała lekarza co do stanu zdrowia przyszłego zięcia; bo związek matrymonialny wielkiego Plantageneta z panną W andą był już prawie faktem dokonanym.
Co się tyczy lorda, jestem pewny, że byłby wolał mniej dyety a więcej befsztyków, bo mu nie nie brakowało, i apetyt miał doskonały, ale przyzwoitość nie pozwalała, żeby ranny bohater jadł w łóżku jak powstaniec co się dorwał do jakiej gościnnej kuchni. Milord pocieszał się tą myślą, że za parę tygodni będzie już mógł wstać, bo wojna się skończy i nie mu nie będzie przeszkadzać do swobodnego rozgospodarowania się w Kalnowie.
Tymczasem inaczej się stało. Mimo domysłów lorda Plantageneta, naród nie uległ w boju, i coraz więcej sił w nim rozwijał. Rana jego zgoiła się do tego stopnia, że na żaden sposób nie wypadało mu zostać w łóżku. Kuracja skończyła się, a z nią osnowa tego szkicu. Wszystkie osoby wprowadzone w nim na scenę, żyją jeszcze i działają, trudno by mi więc było kończyć ich biografie, odłożę je tedy na później. Wiedząc atoli, że ciekawy czytelnik nie darowałby mi, gdybym mu nie doniósł, czy się pan Łąkowski już ożenił z panną Wandą, powiem, że jeszcze nie, a to z powodu, że sobie kupił francuską czapkę, gdy wyleczywszy się pojechał do Lwowa. Ktoby chciał wiedzieć, jakim sposobem takie kepi może być kanoniczną przeszkodą do małżeństwa, niech je włoży na głowę i przejdzie się parę razy po wałach, a zobaczy, że w dzisiejszych czasach, „trubadur kończy powiastkę“ nie wtenczas, kiedy się rycerze po żenią, ale kiedy pójdą do kozy.


(Dziennik Literacki z r. 1863.)



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.