<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Żona z jarmarku
Podtytuł Powieść wiejska
Wydawca G. Centnerszwer
Data wyd. 1896
Druk A. Gins
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

P
Przytucha była to wioska nieduża, ale przyjemna; letnią porą tonęła ona w zieloności, jakby w morzu, bo ulica a raczej droga, między domami się ciągnąca, przyozdobiona była wielkiemi topolami, a przy każdej chacie ogródek się znajdował.
Nie brakło tam czereśni, wisien, śliwek, jabłoni i grusz; więc się ta drzewina z wiosną bieliła zdaleka, jakgdyby ją kto śniegiem obsypał, latem czerwieniły się na niej wiśnie, jesienią złociły słodkie gruszki i jabłka pachnące.
Dobre, rumiane jabłka!.. Śmiały się z góry te jabłka do dziewcząt, a dziewczęta z dołu szczerzyły zęby do jabłek, dopóki ich nie zerwały i nie zjadły, ma się rozumieć.
Zaraz za wsią był kościołek, dawno już zbudowany, niewielki. Niegdyś ktoś poczciwą ręką lipiny dokoła niego nasadził. Zapewne już dziś z tego człowieka ledwie nieco prochów i trochę zmurszałych kości pozostało, a lipy przez niego posadzone tak się pięknie przyjęły, na takie wspaniałe drzewa wyrosły, że kościoła z poza nich wcale nie widać, tylko wieżyczka ze złoconym krzyżem na wierzchu trochę się nad nie wychyla.
Letnią porą koło kościoła chłód jest przyjemny i cień, bo przez gęstwinę liści słońce się przedrzeć nie może; w lipcu, gdy kwiaty się na lipach pokażą, zapach wielki z nich bije, pszczoły z całej okolicy przylatują i brzęk robią, jakby kto na organie grał cichutko podczas Podniesienia.
Przy kościele plebania, przy niej ogród porządny, dalej dwór, także z ogrodem dużym, a o kilkanaście staj za wsią cmentarz, zadrzewiony, jak gaj.
Mówią, że przed laty w Przytusze był proboszcz, wielki znawca i miłośnik ogrodów: sam on drzewka sadził i innych do sadzenia zachęcał i tak tę całą wioseczkę ocienił, przyozdobił, umaił, że naprawdę wygląda ona latem, niby w wielkim morzu zieloności zanurzona.
Za wsią pola się ciągną i łąki, ładne łąki, środkiem nich rzeczka się wije i toczy swoje czyste fale do stawu; tam zaś cała ta woda, ujęta w groble, pogródki, szluzy, stawidła, zaprzęgnięta jest do pracy i, rada nie rada, musi młyńskie koła obracać na pożytek ludzi...
Buntuje się ona, huczy, pieni, złości, czasem nawet, jak jej siły przybędzie, potrafi groblę zerwać, albo pogródki zepsuć, ale nie przyda jej się to na wiele, przyjdą majstrowie, robotnicy, groblę naprawią i znów wodę do kół obracania zapędzą... Tak to jest: woda siłę ma, a człowiek rozum; zaś jak rozum zacznie z siłą wojować, to najczęściej zrobi z nią, co tylko zechce...
Można się o tym w pierwszym lepszym młynie, a choćby i w wiatraku przekonać.
Za polami, za łąkami, za stawem, widać zdaleka lasy; wznoszą się one niby wielkie ściany, niby ogrodzenie tego szerokiego okręgu, który ludzkie oko widzeniem swojem obejmuje.
Jak się letnią porą do onej Przytuchy wjeżdżało, to chałup mało co widzieć było można, tak się w ogródkach chowały; tylko tu i owdzie dym, co się białawym słupkiem w górę wzbijał, zdradzał, że tu są ludzkie siedziby.
Było w onej wiosce chałup z górą trzydzieści; gospodarze siedzieli w niej nie bogacze, ale też i nie biedni; jeden tylko górował nad wszystkimi majątkiem, gdyż po rodzicach swojego czasu sporo pieniędzy dostał i na handle się puszczał, — dość że dorobił się i piękny kawałek gruntu przykupił.
On miał najporządniejsze w całej wsi domostwo, nowe, własnego stawiania, największą stodołę i oborę, najwięcej bydła. Trzymał parę pięknie wypasionych koni, a jak sobie do wyjazdu wasąg na wozie wyszykował, a te swoje konie do niego zaprzągł, to można było myśleć, że nie prosty gospodarz jedzie, ale jaki znaczny kolonista, lub młynarz.
Miał ten człowiek na imię Michał, a na nazwisko Śpiewalski. Nie młody był, gdyż pewnie z kopę lat przeżył na tym świecie, trzymał się jednak prosto, poszycie na głowie miał gęste, nie bardzo jeszcze siwe i na swoje lata nie wyglądał.
Najbliższym jego sąsiadem był Bartłomiej Jarząbek; ten gospodarstwo posiadał niewielkie, ale biedny też nie był, miał albowiem do siekiery wielką zdatność i na ciesielstwie znał się lepiej, niż niejeden taki, co się za majstra podaje.
Chodził też bywało Jarząbek na zarobki i nietylko w bliskiej okolicy znajdował zatrudnienie, ale i w dalsze strony ludzie go zapraszali. Jak gdzie tylko stawiano jaką większą budowlę, kościół, dwór, dom piętrowy w miasteczku, wnet się o Jarząbka starali, bo, jako się rzekło, zdatny był, a robota paliła mu się w ręku. Siekierą, czy toporem wywijał jak piórkiem, na wiązaniach doskonale się rozumiał, a nieraz nawet majstrom dobrze doradził.
Światowy człowiek był, bo w tych wędrówkach za robotą dużo różnych rzeczy widział i dużo ludzi poznał. Kieliszkiem nie gardził, ale się nie upijał; przy robocie na jedzenie sobie nie żałował, ale zanadto grosza nie trwonił i nigdy z próżnemi rękami nie powracał.
Rzadko kiedy letnią porą w Przytusze siedział, tylko wciąż na fabrykach; gospodarstwo zaś prowadził i koło roli robił syn jedynak — Marcin, już od kilku lat żonaty. Bartłomiejowa żona pomagała także i tak się ta gromadka trzymała, trochę z zarobku, trochę z roli, jedno przy drugiem, dość że chleba nie brakło — i nie narzekali.
Piękna była jesień, ludzie się już po trochu z siewem ozimym uporali, gdy Bartłomiej Jarząbek powrócił do domu..
Całe lato miał zatrudnienie przy budowie kościoła w pewnej wsi, o sześć mil od Przytuchy, a gdy wiązania dachowe już stanęły i blacharze zaczęli je pokrywać — wypłacono mu jego należność i poszedł do domu.
Przy pięknej pogodzie pieszo się wybrał, prawie o samem świtaniu, i na wieczór już był w Przytusze, rad, że się w tym roku tak prędko fabryka skończyła i że jeszcze w domu przy kopaniu kartofli będzie pomocny.
Uczciwie przywitany przez żonę, syna i synowę, zjadł kolacyę, a że czuł się zmęczonym, poszedł zaraz spać, nie zapytawszy nawet, co się we wsi dzieje i czy się jaka zła przygoda nie przytrafiła.
Nazajutrz rano wyjrzał trochę na świat, patrzy: a no nic — wszystko tak jak było, po staremu, tylko liście na drzewach jedne poczerwieniały, inne pożółkły, inne jeszcze wydają się, jak gdyby złocone... i coraz to który spada na ziemię. Jak zwyczajnie w jesieni.
Chałupy stoją, jak stały, z kominów białawy dym się podnosi, a z kościelnej wieżyczki sygnaturka dzwoni.
Zajrzał Bartłomiej na sąsiedzkie podwórko, patrzy: parobek wóz smaruje, a Śpiewalski mu zapowiada, jak ma wyszykować wasąg, żeby było pięknie i wygodnie, nakazuje konie oczyścić, owsa ćwiartkę wziąść, siana sporo, żeby szkapy głodu nie miały.
— Gdzieś się stary wybiera, — pomyślał Bartłomiej i na podwórko wszedł, aby sąsiada przywitać.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — rzekł Jarząbek.
Śpiewalski obejrzał się.
— Na wieki wieków Amen — odpowiedział. — Jak się macie, Bartłomieju kochany! kiedyżeście przyszli? Chodźcież do izby, do izby, spocznijcie, powiedzcie, co słychać na świecie?
Bartłomiej długo się prosić nie dał, tembardziej, że z sąsiadem zawsze w przyjaźni żył i lubili się obadwaj — poszedł tedy do stancyi. Rzucił okiem do koła, widzi odmianę dużą.
Stancya ta sama, ale sprzęty w niej insze, nie gospodarskie, jak dawniej. Zamiast stołu sosnowego na krzyżakach, okrągły bejcowany na czerwono, na nim szmata żółta, w kwiaty wielkie zielone, rychtyk, jak chustka kobieca; — ławek niema, tylko krzesełka z poręczami, też czerwone, zaś przy ścianie zydel nie zydel, ława nie ława, ale też do siedzenia, — długie, z oparciem, z poręczkami, czerwone jak i stół...
Dwa stoliki mniejsze, szafka żółta za szkłem, w niej talerze białe malowane, takież kubki, miski, jakby w kramie, gdzie fajans sprzedają. Komina niema, a na miejscu, gdzie był dawniej, piec stoi kaflany, aż się świeci z nowości, w nim drzwiczki żelazne, najbiedniej dwa ruble warte.
W oknach zielone szmatki wiszą, a na jednym stoliku lampka, nie taka, jak zwyczajnie po wsiach używają, ale z banią szklanną, jak spora dynia...
— Co za odmiana taka?! — pomyślał sobie Jarząbek; jedne tylko obrazy świętych po ścianach, jak wisiały dawniej, tak i teraz wiszą...
— No, siadajcież Bartłomieju — rzekł Śpiewalski, — siadajcie. Ja bo się w drogę wybieram, ale jeszcze zejdzie z godzina, nim wyjadę... Przekąsimy, co Bóg dał. No i cóż... tak jakoś dziwnie spoglądacie?..
— A no nic, Mój Michale, patrzę, bo jakoś inaczej u was teraz...
— Tak, tak... to prawda — trochę inaczej. Trudno; interesa są rozmaite, czasem ktoś obcy zajrzy, no i ot... samemu jakoś milej, skoro w chacie porządnie.
— Prawdać i to... A cóż u was mój Michale w domu? Zdrowi wszyscy? Kobiecisko wasze, córki?
— Kobiecisko, — odrzekł Śpiewalski — już na cmentarzu; dziesiąty tydzień mija, jak ją pochowałem...
— Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie! A ja nic nie wiedziałem. Mój Boże... dziesięć tygodni!..
— Dziesięć, Bartłomieju kochany. Niedługo chorowała — kilka dni... Dawałem ratunek, nie szczędząc; doktór był trzy razy, felczer, zdawało się, że może wstanie kobiecisko z tej choroby, ale gdzie zaś! Za trzecim razem doktór pokiwał tylko głową, na stronę mnie wziął i powiada: — mój Śpiewalski, ja tu nic nie poradzę, posyłajcie po księdza, póki chora przytomna, do wieczora biedactwo nie dożyje... Prawdę rzekł. — Zmarła tegoż dnia po południu... Ksiądz był, święte Sakramentu przyjęła, pochowałem ją uczciwie... Co mogłem więcej zrobić?
— A toć... cóż umarłemu? Trumna, grób i westchnienie za spokój duszy. Niech odpoczywa z Bogiem... Musieliście się okrutnie zmartwić, Michale.
— A no tak — tyle lat — kobieta niezgorsza — jużcić było markotno, ale cóż robić — i nas to samo czeka...
— Prawda, prawda. I któż wam gospodaruje teraz?
— Tymczasowo córka Katarzyna, ta wdowa. Starszym, mężatkom, nijako było swoje gospodarstwo i dzieci porzucać, ta zaś co inszego. Dzieciak jej też umarł, sama została, więc do czasu tu siedzi...
— Dlaczegoż do czasu?
— Jako wdowa, za mąż pewnie wyjść zechce. Kobiecie dwadzieścia sześć lat dopiero, a że i nie biedna, to swego znajdzie... Hej, Kasiu, Kasiuniu! — zawołał Śpiewalski, otwierając drzwi do sieni, — chodźno tu...
Zaraz weszła do stancji kobieta młoda, wysoka i osobliwie ładna na twarzy. Wyglądała nie jak wdowa, ale jak młoda dziewczyna. Włosy miała czarne, lśniące, oczy żywe, usta jak wiśnie.
— Kasiu, — rzekł Śpiewalski — mamy gościa, a ja zaraz jadę; dajże nam jakiego pożywienia.
— O, to Bartłomiej już wrócił? — odezwała się; — jakoś wcześnie w tym roku. Jeszcze jaskółki nie uciekły, a wy już w domu.
— Ha no, bo ja, jak stary bocian, gdy mogę lecieć, to lecę.
— Pewnieście z tego bociaństwa pieniędzy nie mało przynieśli?
— A no, trochę — na toć kura grzebie, żeby ziarnko znalazła...
— Będziecie siedzieli w domu przez zimę?..
— Ma się rozumieć — toć we własnej chałupie, a dobrem sąsiedztwie, siedzieć miło...
— Eh, nie oglądajcie się na sąsiedztwo, ojciec teraz ciągle latają po świecie; w domu zburzenie zrobili, porządki nowe nastały...
— Idźno Kasiu, idź — rzekł Śpiewalski, — jeść nam daj...
— Odezwać się nie można...
— Będziesz miała dość czasu. Oj, te dzieci teraźniejsze! — rzekł po odejściu córki, — wszystko im się niepodoba, każde chciałoby rządzić ojcem i rozumu go uczyć na starość, ale ja nie dam sobie grać na nosie...
Katarzyna przyniosła pożywienie. Napili się sąsiedzi gorzałki, przegryźli chlebem i zabrali się potem porządnie do jedzenia. Było też i do czego. Kasza jaglana ze słoniną, właśnie najlepsze jadło przed podróżą, bo ogromnie człowieka rozgrzewa i długo w nim ciepło utrzymuje.
Gdy zjedli i odsapnęli, Bartłomiej zapytał:
— Dokądże wy się Michale, wybieracie?
— A do Ogonowa, na jarmark.
— Hm... żebyście byli co dobrego, to byście mnie zabrali ze sobą. Mam chęć kożuch sobie kupić, a i dla babiny jaką ciepłą chustkę do okrycia...
Śpiewalski nie zaraz odpowiedział, znać było, że mu żądanie Bartłomieja na rękę nie jest, a nie chciał sąsiadowi takiej małej przysługi odmówić.
— No, — rzekł, — zabrać was to bajki, na furze miejsce jest, a konie uciągną; tylko najgorzej to, że niewiem, jak z powrotem będzie?
— Albo co?
— Bo ja takie, widzicie, mam różne potrzeby, że sam nie wiem, czy powrócę dziś do domu, czy też w dalszą drogę się puszczę.
— Na to wy, Michale, nic nie zważajcie i o powrót mój frasunku nie miejcie. Na jarmarku ludzi nie brak, z kimkolwiek się zabiorę.
— Skoro tak, to jedźmy, ja tylko ogarnę się cokolwiek.
Rzekłszy to, do drugiej stancji wyszedł, a gdy niezadługo powrócił, Jarząbek aż gębę otworzył ze zdumienia.
Czy Śpiewalski, czy nie Śpiewalski?
Jużcić po twarzy spojrzawszy, — Śpiewalski, ale po sobie... zupełnie co innego.
Buty miał wyczyszczone szuwaksem, aż się świeciły; spodnie jakieś kolorowe, — nie po gospodarsku w cholewy schowane, ale na wierzchu, do samej ziemi; kamizelka, surdut, na szyi szalik wełniany, czerwony, miejską modą, a na to wszystko paltot popielaty przywdział... W ręku kaszkiet trzymał, także osobliwy, z klapkami i guzikiem na wierzchu, oraz laskę z cynową gałą, dużą, jak dobry kartofel.
— Michale! — zawołał Jarząbek, — co to się z wami porobiło? Gdzie wasza sukmana, gdzie buty, gdzie pas?..
— Aha, — odpowiedział Śpiewalski, — pas! A może jeszcze z kaletą, z cygankiem na rzemyku i z krzesiwkiem!?
— Toć nosiliście taki jeszcze na wiosnę...
— Na wiosnę jest co innego, a na jesieni może być co innego. Ot, nie bałamućmy, siadajmy. Parobek już na furze.
— Dziwno mi...
— Dziwujcie się, skoro wasza wola, ale niema czego. Każdy tak robi, jak mu lepiej i jak mu wypada...
Wgramolili się na wasąg, parobek śmignął biczem i tęgie, wypasione koniska pobiegły ostrym kłusem.
Bartłomiej coraz to nieznacznie zerkał na Śpiewalskiego i śmiać mu się chciało i ogromnie ciekawy był, skąd się wzięły zmiany w chacie i w ubraniu, ale pytać się nie śmiał.
— Niech tam! — myślał sobie, — dowiem się ja od ludzi; bez przyczyny nic się nie dzieje.
Sięgnął do kieszeni, wydobył pęcherz z tytuniem, fajkę i pomaleńku zaczął nakładać.
— Dajcie pokój, Bartłomieju, — odezwał się Śpiewalski, — schowajcie fajkę, więcej z nią zachodu, niż pożytku. Zapalcie oto lepiej cygaro. To jest dobra sztuka! Ogryźcie tylko koniuszczek, bo inaczej ciągnąć nie będzie...
— Nowomodna rzecz! — rzekł Jarząbek, — pańskie palenie...
— Lepszeć niż fajka...
— Po prawdzie, to i jedno i drugie licha warto, ale gdy się człek przyzwyczai, to i ćmi bez potrzeby. Ale zdaje mi się, Michale, że wy wcale nie paliliście dawniej, tylkoście tabakę niuchali....
— Zarzuciłem, bo tabaka pasuje tylko starym dziadom, a z cygarem w gębie człowiek wygląda stateczniej i porządniej.
— Uważam, żeście teraz porządki polubili, mój Michale...
— Wiecie — odrzekł Śpiewalski, — jęczmień tego roku u nas był jak na pokaz. Osobliwy jęczmień. Jużem ja takiego z piętnaście lat nie widział, chociaż i na insze zboże grzech byłoby narzekać. Słomy dość i ziarna będzie dużo...
Zaczął Bartłomiej długo opowiadać o urodzajach, o nowinkach różnych; precz zagadywał, aby tylko rozmowę od swojej chaty, od swego przebrania odwrócić i Bartłomiejowi do słowa przyjść nie dać. Ogromnie wymowny się zrobił; Jarząbek słuchał tylko, głową kiwał, a w duchu myślał sobie.
— Kręcisz ty, bracie, jak żyd czapką na jarmarku; ale niech tam, szydła w worku szukać nietrzeba, wylezie ono samo...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.