Żona z jarmarku/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żona z jarmarku |
Podtytuł | Powieść wiejska |
Wydawca | G. Centnerszwer |
Data wyd. | 1896 |
Druk | A. Gins |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy przyjechali do Ogonowa, było już blisko południe i jarmark jaknajlepszy. Moc ludzi, fur, koni, trzody, bydła, a żydów aż czarno.
Na rynku rozsiedli się różni rzemieślnicy z towarem: bednarze, stolarze, blacharze, szewcy, tandeciarze z odzieniem, czapnicy, kożusznicy, faryniarze z okrasą, żydówki z jabłkami i obwarzankami; dalej znów cudak jakiś przed budą płócienną stał, trąbił na trąbie, walił w bęben i wołał na ludzi, aby szli nadzwyczajne sztuki oglądać. Obiecywał, że będzie noże łykał, rozpalone żelazo jadł i dziwne osobliwości pokazywał. Drugi znowuż, na drewnianej budzie, na dachu, jeszcze cudaczniej ubrany, na rękach chodził, na głowie stawał, wyłamywał się dziwacznie i do środka budy zapraszał, obiecując, że pokaże takie rzeczy, jakich jeszcze świat nie widział. Mówił, że czego Paryż nie zna, Londyn nie zna, to Ogonów pozna, jako że jest miasto porządne, choć od tamtych trochę mniejsze.
Tłoczyli się ludzie do jednej i do drugiej budy, a obaj wydrwigrosze pieniądze do kieszeni zgarniali, śmiejąc się zapewne z ciekawych.
W sklepach, w kramach, w szynkach, narodu było pełno, jak nabił; dalej znów za sklepami rozlegał się ryk bydła, rżenie koni i kwik świń; rozmówić się nie było można w rozgardyaszu, to też każdy krzyczał i darł się na całe gardło, jeżeli chciał, aby go kto usłyszał i zrozumiał.
Na rynku Śpiewalski rzekł do Jarząbka:
— Idźcież wy tedy, Bartłomieju, kupcie sobie kożuch i co wam potrzeba, a przed samym wieczorem zapytajcie o mnie parobka; jeśli do domu jechać mi wypadnie, to was chętnie zabiorę, jeżeli gdzieindziej, to radźcie sobie, jak możecie...
— Bóg zapłać! a może wcześniej was obaczę, to możebyśmy wstąpili do Szmula.
— Nie wiem, nic nie wiem, — odpowiedział Śpiewalski i zaczął się przeciskać między furami przez sam środek rynku, jakby się bardzo spieszył.
Bartłomiej spojrzał za nim i chciał odejść, lecz spostrzegł, że Śpiewalskiego parobek śmieje się okrutnie, aż mu wszystkie zęby widać.
— A ty Jasiek z czego się tak cieszysz? — zapytał Jarząbek...
— Ja się nie cieszę, jeno mnie śmiech bierze...
— No, powiedz...
— Powiedziałbym ja, ale się boję; gospodarz by mnie zeprał na kwaśne jabłko.
— Ciekawym za co?
— Za to, że się śmieję...
— No, to się nie śmiej...
— Aha, nie śmiej się, kiedy się wstrzymać nie mogę. Okrutnie Śpiewalski dokazują od czasu śmierci nieboszczki. Przebrali się po szlachecku, izbę utrzymują jakby w jakim dworze, kazali sobie zrobić brykę żółtą z siedzeniem i z koziołkiem na przodzie — a sami ha! ha!..
— No co takiego?
— Et, nie każcie gadać, Bartłomieju, bo i tak język mnie świerzbi i jeszcze co wyplotę. Zwaryował dziad na starość, czy może szaleju się objadł. We wsi jeszcze nie bardzo kto wie o wszystkiem, ale ja z nim jeżdżę wszędzie, to...
— To i co?
— Już nic nie powiem — obaczycie sami.
Jarząbek nie wypytywał; spokojny to był człowiek, plotek nie lubił, a chociaż go zmiany, jakie Śpiewalski porobił, bardzo zaciekawiały, wolał czekać do czasu, aniżeli naglić parobka i od niego się dowiadywać. Miał też i sprawunek do zrobienia, więc rad był wcześniej się tem zająć.
Kożuch kupić — nie łatwa rzecz: ze dwie kopy trzeba przerzucić i obejrzeć, zanim się co porządnego znajdzie, a i na wytargowanie trzeba czasu. Sprawunek taki raz na kilka lat się robi i pieniędzy nie mało kosztuje.
Na rynku za wielkim stosem kożuchów żyd siedział, a ujrzawszy, że Bartłomiej przygląda się zdaleka, zaraz zaczął wołać.
— No, gospodarzu! chodźcie, nie bójcie się, mój towar spokojny, nie kąsa... Wy chcecie kupić kożuch?!
— Może i chcę...
— Ja wiem, że chcecie. Teraz do zimy idzie, jakże taki znaczny gospodarz mógłby być bez kożucha? Chodźcie no bliżej, obaczcie, przymierzcie, przekonajcie się, jaka w nim ciepłość jest. A co — dodał, gdy Bartłomiej pierwszy z brzegu kożuch na siebie przywdział, — a co? wam się pewnie zdaje, że to kożuch?
— A cóż ma być?
— To jest pierzyna, to piec jest, to łaźnia! Co ja gadam? W łaźni nie jest tak ciepło, jak w tym kożuchu... A jak on na was pasuje, jak pasuje! Przysiądz można, że jest na urząd robiony...
— Zdaje się, że trochę zaciasny...
— Co to za gadanie! Naprzód nie jest ciasny, a powtóre choćby i był trochę ciasny, to właśnie lepiej. Obcisło to ciepło, przestrono — to wiater zalatuje i chłodno jest...
— Dawajcie drugi, sprobuję.
— Bierzcie drugi. Aj! wy macie szczęście do kożuchów. Pierwszy trafił się wam doskonały, drugi jeszcze lepszy — to gatunkowe futro... Patrzcie, jaka wełna, czyste sobole...
— A juści „sobole, bo w plecy kole.“
— Nie żartujcie, na moje sumienie, ja prawdę mówię; jeżeli znajdziecie na całym jarmarku lepszy kożuch, to niech ja nigdy nie choruję...
— Juści niezgorszy kożuszyna — rzekł Bartłomiej, — tylko że za duży.
— Macie się o co martwić? To właśnie cały smak w kożuchu. Wy go możecie włożyć na większą sukmanę, wy się nim otulicie dobrze, wy nie zziębnięcie, choćbyście cały dzień robili w lesie na mrozie, po kolana w śniegu... Czy ja nie znawca na takie interesa? Ha, ha! ilu gospodarzy ma odemnie kożuchy... Wy zdaleka?
— Z Przytuchy...
— No, to się spytajcie Śpiewalskiego, pana Śpiewalskiego spytajcie, jakie futra ma Abram, to wam Śpiewalski powie...
— Kupił od was kożuch?
— Kożuch? Na co jemu kożuch? Ja jemu robię na urząd delię...
— A cóż to za delia znowu?
— Widzę że nie jesteście znawca. Delia to jest pańskie futro, to hrabiowskie odzienie. Obaczycie na nim niedługo, nie poznacie go... Nie wiecie, co to delia?
— Doprawdy, że nie wiem...
— To jest takie futro wielkie, szerokie, długie do samej ziemi, z czarnych baranów, włos na sześć cali, a świeci się, jak malowany. Na wierzchu sukno, porządne, grube sukno, a na plecy spada kołnierz, co na niego duże dwie skóry wychodzi. To jest odzienie, to śliczny statek! Trzeba dobrego chłopa, żeby ten interes udźwignął. No teraz wiecie, co to delia?
— A toć znam, tylkom nie wiedział, że to się tak nazywa cudacznie.
— Słuchajcie, może wy sobie też taką delię każecie zrobić? Może teraz taka moda nastanie...
— Eh, nie, niemógłbym się ruszać w podobnem odzieniu, mnie potrzebny bo kożuch gospodarski, do roboty...
— No, toć macie, ile chcecie, wybierajcie...
Zeszło dobre dwie godziny, zanim Bartłomiej kożuch sobie wybrał. Z kopę ich przerzucił, bo to jeden za długi, drugi za krótki, w innym znów wełna rzadka, w owym skóra niemocna. Nareszcie znalazł, co chciał, — porządny kożuch gospodarski, żółty z białą wełną; znalazł i, potargowawszy się z godzinę, kupił.
— Aj, waj, jak on wam pasuje, jak pasuje! — mówił żyd cmokając ustami. — Nawet ślepy pozna, że wy macie piękny, nowy kożuch...
— No, to prawda, — boć i śmierdzi bestyja na urząd...
— Śmierdzi? Co to jest śmierdzi! Jeżeli chcecie zapachu, to idźcie do apteki, kupcie sobie miętowe perfumy — a skoro żądacie ciepłości i wygody, to wąchajcie kożuch. Na co taka fanaberya, takie grymasy!?
Chociaż nie było zimno, Bartłomiej odział się w nowy kożuch, ściągnął się w pasie rzemieniem i poszedł po inne sprawunki.
Wnet poty na niego uderzyły, ale kożucha nie zdjął; chciał się ludziom w porządnem odziewadle pokazać, żeby wiedzieli, iż się już zimy nie boi. I chodził w tym żółtym kożuchu od kramu do kramu, od sklepu do sklepu, targował się i precz sprawunki robił. Wiedział on dobrze, co ma kupować, bo to sobie jeszcze, gdy był na robocie, przez całe lato obmyślał: dla siebie kożuch, kobiecie swej chustkę ciepłą, synowej chusteczkę, wnuczkom obwarzanków, synowi zaś, zaraz po powrocie do ręki dał kilka rubli, aby sobie sprawił, co sam chce.
Już się słońce miało ku zachodowi, gdy Bartłomiej, wszystko załatwiwszy, przypomniał sobie, że jeszcze okrasy parę funtów ma kupić. Udał się przeto do rzeźnika.
Najpierwszy to faryniarz był na cały Ogonów; nazywał się Jan Kieliszek, ale żądał, żeby go Kieliszkowskim zwano i tak też na niego ludzie wołali.
Miał swój dom i małe mieszczańskie gospodarstwo, ale głównie rzeźnictwem się trudnił; skupował w okolicy wieprze, zabijał je, robił kiełbasy, kiszki, wędzonki, solił słoninę i doskonale na tym wychodził.
Po wszystkich jarmarkach, po odpustach, towar swój rozwoził i byłby z pewnością ładnego dorobił się grosza, gdyby nie to, że lubił hulać i większą część zarobku trwonił na to. Dość było na niego spojrzeć, aby poznać, że na jadło i picie sobie nie żałuje. Gruby był, jak beczka, twarz miał czerwoną, nos aż granatowy, kark jak u byka. Pijał ciągle piwo bawarskie, nie rachując butelek, przez cały dzień, dopóki sen go nie zmorzył.
Znany był ten Kieliszkowski na całą okolicę, a że dawał towar dobry, wagę rzetelną, więc wszyscy szli do niego, jak w dym, i groszaki nieśli. Bartłomiej też nie do kogo innego po sprawunek się udał.
Dom Kieliszkowskiego znajdował się niedaleko rynku, na bocznej ulicy; był miejskim obyczajem zbudowany porządnie, malowany, z okienicami, i dzielił się na dwie połowy. Po jednej stronie znajdowała się niby bawarya, niby coś lepszego, niż szynk, ale w gruncie rzeczy szynk, utrzymywany przez szwagra pana Kieliszkowskiego, Macieja Pikułę, po drugiej sklep rzeźnicki.
Podczas jarmarku i na jednej i na drugiej stronie zawsze bywało pełno ludzi, gdyż Pikuła dawał mocną gorzałkę i dobre piwo, a pękaty jego szwagier, a raczej jego żona, starali się, aby było gorące pożywienie dla gości.
Łakomił się nie jeden na barszcz z wędzonką, kiełbasę z kapustą, na schab, na kiszki, tembardziej, że podawano to czysto, na białych talerzach, i nie drogo.
Jarząbek wszedł do rzeźnickiego sklepu, zażądał, co mu było potrzeba, i zanim mu odważyli, rzucił okiem dokoła.
W drugiej stancyi znajdował się Śpiewalski obok córki gospodarza, Rózi, a tak się do niej wdzięczył, tak jej nadskakiwał, a tak się śmiał wesoło, nie jak stateczny człowiek, który kopę lat dźwiga, lecz właśnie jak młodzik, co się do dziewczyny zaleca, a nawet prawdę powiedziawszy, niejeden młodzik nie byłby taki śmiały i taki wymowny, jak ten dziad.
Teraz zmiarkował Bartłomiej, z czego się parobek śmiał...
— Michale! — zawołał Jarząbek, zaglądając do drugiej stancyi, — sąsiedzie... Słówko chcę rzec...
Śpiewalski zerwał się jak oparzony, a Rózia śmiała się do rozpuku...
— Panie Śpiewalski, — mówiła, — niechże się pan Śpiewalski obejrzy — wołają pana...
— To wy... Bartłomieju... — wyjąkał... — a tak... to wy...
— A no ja. Nie przeszkadzam wam, bawcie się w dobrej kompanji i weselcie... tylko chciałem się spytać, czy jedziecie do domu, czy też wam inaczej wypadnie...
— Pan Śpiewalski pojedzie do domu za godzinę — rzekła, śmiejąc się Rózia...
— Panienka tak mówi — odpowiedział Bartłomiej, — ale może Michał inaczej sobie obmyślił?..
— Pan Śpiewalski pojedzie za godzinę — powtarzała uparcie dziewczyna, ciągle się śmiejąc, — bo ja tak panu Śpiewalskiemu każę. Dość już zabawy. Dziś jarmark, późno spać poszłam, do dnia wstałam, chcę spoczynku. Pan Śpiewalski, jeżeli zechce, może przyjechać jutro, pojutrze, w powszedni dzień. Zresztą, ja tak panu Śpiewalskiemu każę i dość.
— A gdybym ja nie posłuchał — rzekł Michał — czerwieniąc się, bo wstyd mu było przed Bartłomiejem, że jest tak mustrowany przez dziewczynę.
— Co? nie posłuchał? Niechno pan Śpiewalski spróbuje! Patrzećbym na pana nie chciała, zabroniłabym panu pokazywać się tutaj. Ja bo nierozumiem kochania bez posłuchu...
— Ale... niechno Rózia...
— Jak się podoba. Wielka mi rzecz... Albo ja nie znajdę kawalera... Oj, oj! żebym tylko chciała... jedno słowo, zlecą się jak muchy...
— Przecież ja — bąkał coraz bardziej zmieszany Śpiewalski. — Przecież ja nic złego.
— Dała jabym panu Śpiewalskiemu co złego! No, no, nie marudzić, jechać do domu, wywczasować się... Dobranoc...
— Toć miała być godzina.
— Trzeba było słuchać.
— Ej Róziu, Róziu... Poskarżę się przed ojcem i przed matką...
— No to co? Nie boję się nikogo... Chce pan Śpiewalski skarżyć, to niech skarży, tylko niech się tu więcej pokazywać nie waży...
— Dwa słowa na osobności, — prosił stary, — Róziu, panno Róziu... tylko dwa słowa.
— No, to proszę powiedzieć do ucha. Nachylił się do niej i szeptał, snać prosił, żeby go przy sąsiedzie i przyjacielu tak nie mustrowała. Pokręciła głową, roześmiała się i rzekła:
— Co tam sąsiad. Sąsiad dobry człowiek, z oczu mu to patrzy. Lepiej, zamiast pleść trzy po trzy, zaprosiłby pan Śpiewalski oto sąsiada, poczęstował czem dobrem...
— Nie trzeba — wymawiał się Bartłomiej, — ja nie głodny, jedźmy lepiej do domu.
— Ale, skoro Rózia tak każe — odezwał się Śpiewalski, — to proszę was, Bartłomieju, nie wymawiajcie się. Ona zawsze dobrze mówi...
— Sama wam usłużę, panie Bartłomieju — dorzuciła dziewczyna, — nie wymawiajcie się! I zaraz przyniosła na talerzu jedzenia dobrego, flaszkę z wódką i piwo.
Bartłomiej mało co mówił, udając, że jest bardzo zaprzątnięty jedzeniem, patrzył jednak wciąż zpod oka i wydziwić się nie mógł, co się z jego sąsiada zrobiło: jak się dziad zwijał, jak onej dziewczynie nadskakiwał...
W godzinę później odjechali. W drodze Śpiewalski rzekł do Jarząbka:
— Teraz miarkujecie pewnie, Bartłomieju, co się święci.
— A toć, miarkuję, ale...
— No, no, nie bójcie się, wiem ja, co robię. Choć niby lata są, alem jeszcze człek krzepki, niejednego młodego mógłbym przeskoczyć, a wyglądam przecie wcale nieźle.
— No jużci — jak jagoda po świętym Marcinie — szepnął Bartłomiej i już nie rozmawiali o tem, bo niejako im było przy parobku.