<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Życie jenerała Tomasza Dumas
Podtytuł Wydane przez syna jego
Wydawca Nakładem S. M. Merzbacha
Data wyd. 1853
Druk J. Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mes Mémoires
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Pewnego poranka naczelnie dowodzący poruczył komendę któremuś z jenerałów dywizji, wziął żywność na kilka dni i oddalił się z swymi trzema myśliwcami.
Nie było go przez pięć dni, a przez te pięć dni zbadał wszystkie manowce i tory, któremi można było dojść do saméj reduty przy górze Cenis.
Nie łatwe to były poszukiwania, zwłaszcza że odbywać się mogły tylko po nocy i wśród przepaści, w miejscach gdzie jedno potknięcie się powinno było rozbić o skały nieostrożnego śmiałka.
Dnia piątego powrócił.
Góra Cenis była węzłem strategicznym planu, osią około któréj obracać się miały wszystkie operacye, a góra Cenis uchodziła dotąd za niezdobytą, z przyczyny swych wiecznych śniegów, bezdennych przepaści i dróg nieprzebytych.
Wracając do obozu, powiedział mój ojciec:
„Za miesiąc góra Cenis będzie naszą.“
Trzeba przyznać, że do pomocy w tém przedsięwzięciu miał ludzi przyzwyczajonych od roku do wojny w górach, i którzy nigdy się jeszcze nie cofnęli, chyba przed zupełném niepodobieństwem; a teraz wszakże przyszło i z tém im się zmierzyć. Żołnierze mieli odbyć pochód w miejsca nietknięte stopą górala, w śniegi na których tylko orzeł ślady zostawiał.
Mój ojciec kazał zrobić trzy tysiące haczystych okówek z żelaza, rozdał je między żołnierzy, a ci przytwierdziwszy je do butów, uczyli się za ich pomocą wdzierać na najstromsze skały.
Nadeszła wiosna, pora działania; Piemontczycy przysposobili się do upartéj obrony. Góry Cenis, Valezan i mały Śty Bernard najeżone były armatami. Ojciec mój postanowił zacząć od wzięcia Bernarda i Valezanu.
Nieprzyjaciel biwakował ponad obłokami, tam go należało dosięgnąć. Byłato wojna Tytanów, szturm do nieba.
Dnia 24 kwietnia wieczorem jenerał Bagdelaune odebrał rozkaz wdrapania się na mały Śty Bernard, aby ze świtem być w gotowości do natarcia.
Górę Valezan sobie mój ojciec zachował.
Jenerał Bagdelaune wyruszył o godzinie 9 wieczorem. Przez godzin 10 maszerował w urwiskach, nie trzymając się żadnéj utorowanéj drogi i na wiarę przewodników, którzy nie raz sami zmyleni ciemnościami, obłąkali naszych żołnierzy. Nareszcie równo ze świtem staje pod redutą, uderza na nią z odwagą i gwałtownością których jego żołnierze już tyle dali dowodów; ale reduta broni się straszliwie; to wulkan ciągle płonący. Trzy razy Bagdelaune prowadzi do szturmu, trzy razy żołnierze jego odparci. Nagle wyloty dział Valezanu zmieniają kierunek, grad kul siecze w obrońców Bernarda. Ojciec mój wprzód dokonał swego zadania; onto zwrócił przeciw Piemontczykom ich własne działa; Valezan który miał bronić Bernarda, na niego rzuca swe pioruny. Francuzi spostrzegłszy niespodzianą pomoc, rzucają się po czwarty raz do szturmu. Piemontczycy ustraszeni dywersyą, nie śmią stawić teraz czoła i pierzchają na wszystkie strony; jenerał Bagdelaune ściga ich dwoma batalionami strzelców i przez trzy mile goni za ich śladem, jak za zwierzem postrzelonym. Dwadzieścia armat, sześć granatników, trzynaście sztuk artyleryi gór, 200 karabinów i 200 niewolników, oto trofea tego podwójnego zwycięztwa.
Pozostaje jeszcze góra Cenis.
Naczelny wódz poczynił wszelkie rozporządzenia do wzięcia téj ostatniéj reduty, bo tém uzupełni zajęcie Sabaudyi i odejmie Piemontczykom możność wkraczania do tego księstwa, zamykając ich w równinach Piemontu.
Kilkakrotnie już się o to kuszono, ale nadaremnie. W jedném z tych usiłowań, przedsięwziętem w lutym, utracił życie jenerał Sarret. Pośliznąwszy się runął w przepaść i ciało jego zagrzebane zostało w śniegach.
To właśnie podało memu ojcu myśl użycia owych żelaznych haczyków tak dla siebie jak dla żołnierzy.
Góra Cenis z trzech tylko stron była przystępna; z czwartéj tak była warowna z natury, że Piemontczycy poprzestali na osłonieniu jéj tutaj palisadami; ty bowiem drapać się trzeba po stroméj ścianie od samego dna przepaści.
Ojciec mój z trzech stron przypuścił atak pozorny; wieczorem 19 floreala (8 maja) oddalił się z 300 ludźmi.
Zamiarem jego było obejść górę, wdrapać się na niedostępną skałę, i własnym atakiem dać znak do uderzenia.
Nim przystąpiono do wdrapywania się, ojciec mój pokazał swym ludziom opokę, na któréj szczyt dostać się mieli.
„Ktobądź z was spadnie“ rzecze „niech wié naprzód, że zginął, i że z takiego upadku nic go ocalić nie może. Na nic mu się więc nie przyda krzyczéć. Krzyk zaś jego mógłby udaremnić przedsięwzięcie, zdradzając je nieprzyjacielowi.“
Trzech ludzi spadło. Słyszano ciała ich zwalające się ze skały na skałę, ale ani jednego wykrzyku, ani jednéj skargi, ani nawet jęku.
Otóż szczyt osiągnięty. Chociaż noc ciemna, z warowni możnaby rozpoznać czarną linię, którą na śniegu tworzyły granatowe mundury. Ale temu zaradzono. Każdy żołnierz miał w tornistrze koszulę i czapkę bawełnianą.
To był strój zwyczajny mego ojca gdy w nocy polował na dzikie kozy.
Wyprawa stanęła u palisad, nie obudziwszy czujności żadnéj warty.
Żołnierze wzięli się do wdrapywania na palisady; ale mój ojciec znalazł, dzięki swej sile herkulicznéj, sposób prostszy i mniéj hałaśliwy; schwyciwszy każdego żołnierza za górną część spodni i za kołnierz poprzerzucał wszystkich przez palisady. Wysoki śniég niszczył niebezpieczeństwo spadku i przygłuszał łoskot.
Piemontczycy zaskoczeni we śnie, widząc nagle pośród siebie żołnierzy francuzkich, złożyli broń.
Góra Cenis była naszą, a to w miesiąc po zapowiedzeniu, że nią będzie.
Tymczasem inna kolumna armii alpejskiéj, przebywszy wąwóz Argenterie tuż przed Barcelonettą, wkroczyła na dolinę Hure i otworzyła armii alpejskiéj połączenie z armią włoską, któréj skrzydło lewe podsunęło się aż ku Saint-Dalmatio-Salvatico.
Mój ojciec doszedł właśnie do okresu, w którym odwoływano jenerałów naczelnie dowodzących armią Alpejską, aby ich gilotynować. Odwołano go, ale nie gilotynowano.
Mówiłem już, że mój ojciec miał wiele szczęścia.
Odwołany dnia 6 messidora, roku II, opuścił armią dnia 18.
Uszedłszy szczęśliwie niebezpieczeństwu gilotyny, ojciec mój rad był z pobytu w Paryżu. Od niejakiego czasu wystąpiła na jego czole narośl i miewał straszliwy ból głowy. Narośl ta była skutkiem pchnięcia szpadą. Odebrał je w jednym z trzech pojedynków, które miał w pułku, utrzymując wyższość królowéj nad królem. Operacya narośli groziła niebezpieczeństwem; p. Pelletan wykonał ją jednakże bardzo szczęśliwie.
Dnia 15 termidora tegoż roku, Komitet ocalenia mianował mego ojca komendantem szkoły Marsa w obozie Sablons.
Nie był nim długo.
Dnia 18 termidora, a zatém w trzy dni późniéj, posłano go do armii Sambry i Mozy. Przed oddaleniem się z Paryża, ojciec mój chciał załatwić mały porachunek z dawnym swym pułkownikiem Saint-Georges.
Powiedzieliśmy w swojém miejscu i czasie, że Saint-Georges, zamiast udać się do swego pułku, uważał za wygodniejsze pozostać w Lille, dokąd kazał sobie przystawiać przez rząd konie remontowe, co wszakże nie przeszkadzało, aby w moc upoważnienia, jakie sobie przywłaszczali naczelnicy oddziałów w owéj epoce, nie miał nadto zabrać przez rekwizycyą mnóstwa koni zbytkowych, które przefrymarczył.
Summa na którą rzeczone konie oszacowano dochodziła miliona.
Nie byłto czas zbyt wielkiéj surowości dla tego rodzaju grzechów, ale Saint-Georges tyle nabroił, że go zapozwano do Paryża końcem zdania rachunku. Nie mogąc się usprawiedliwić rachunkami, zwalił wszystko na mego ojca, oświadczając że jemu poruczył remontę pułkową. Minister wojny napisał więc do mego ojca, a ten złożył natychmiast dowody, że nigdy ani jednéj nie nakazał rekwizycyi, nie kupił i nie sprzedał ani jednego konia.
Odpowiedź ministra usprawiedliwiła zupełnie mego ojca, pomimoto jednakże zachował urazę do Saint Georgea. Okropne cierpienia z powodu narośli utrzymywały go w złym humorze, a to przyczyniło się, że postanowił wyzwać swego dawnego pułkownika.
Saint Georges lubo umiał wybornie używać pistoletu i szpady, lubił jednak wybierać sobie przeciwników. Ojciec mój trzy razy był u niego, nie zastał go ani razu; poszedł jeszcze trzy razy nadaremnie, aż nareszcie oddał swą kartę, a na niej wypisał tak gwałtowną groźbę, że wkrótce stawił się Saint Georges. Byłoto nazajutrz po operacyi narośli, ojciec mój leżał w łóżku, pilnował go Dermoncourt, jego adjutant. St. Georges dowiedziawszy się o przyczynie choroby mego ojca, już chciał odejść pozostawiając swój bilet, kiedy Dermoncourt, który wiele o nim słyszał, widząc mulata, cudnie pięknego mężczyznę, i jąkającego się, poznał w nim Saint Georgea, i podchodząc bliżéj:
— Ah! pan de Saint Georges! — rzecze — nie odchodźże proszę, bo jenerał lubo chory, gotów pogonić za tobą, tak mu spieszno widzieć się z panem!
Saint Georges w téj chwili się rozmyślił.
— O kochany Dumas! — zawołał — wierzę, że pragnie mnie widziéć, a cóż dopiero ja! Tożto przyjaciel od serca. Gdzież on? gdzież on?
I wpada do pokoju, rzuca się na łóżko, chwyta za szyję mego ojca i ściska go najserdeczniéj.
Ojciec mój chciał mówić, ale Saint Georges nie dopuścił go do słowa.
— Jakto? to ty chciałeś mnie zabić? mnie zabić, mnie? Dumas zabić Saint Georgea! czyto podobna? czyż nie jesteś mym synem? Czyż po śmierci Saint-Georgca będzie go mógł kto inny nad ciebie zastąpić? Daléj, wstawaj. Każ mi dać kotlet, i cicho, sza, o takich głupstwach.
Ojciec mój zrazu miał silny zamiar postawić na swojém. Ale co powiedzieć człowiekowi, który się rzuca na twoje łóżko, który cię ściska, nazywa swoim synem i chce z tobą śniadać?
Ojciec mój podał mu rękę, mówiąc:
— No! to twoje szczęście nic dobrego, że jestem twoim następcą, jak powiadasz, a nie następcą ostatniego ministra wojny, bo inaczej daję ci na to słowo, kazałbym cię powiesić.
— Oh! przynajmniéj gilotynować — rzecze Saint-Georges z uśmiechem.
— Co nie, to nie! Teraz tylko ludzie uczciwi idą na gilotynę, łotrów wieszają.
— Powiedzże szczerze, jaki był twój zamiar przychodząc do mnie.
— Najprzód zastać cię.
— To naturalnie.... ale daléj?
— Daléj?
— Tak jest.
— Byłbym wszedł do pokoju; byłbym zamknął drzwi, klucz włożył do kieszeni, a ten z nas, któryby pięć minut potem był jeszcze przy życiu, byłby sobie drzwi otworzył.
— Otóż widzisz — rzecze Saint Georges — jak to dobrze, żeś mnie nigdy nie zastał.
W téj chwili oznajmiono, że śniadanie gotowe, i skończyła się rozprawa.
Od armii Sambry i Mozy ojciec mój posłany został w dni kilka na kommendanta pobrzeży Brestańskich, a w 16 dni późniéj, gdy wszystkie te zwodne dowództwa nie w smak mu były, podał się do dymissyi i osiadł w Villers-Cotterêts, przy mojéj matce, która go przed rokiem czy dwoma udarowała córką, a moją starszą siostrą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.