Życie jenerała Tomasza Dumas/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Życie jenerała Tomasza Dumas | |
Podtytuł | Wydane przez syna jego | |
Wydawca | Nakładem S. M. Merzbacha | |
Data wyd. | 1853 | |
Druk | J. Unger | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Mes Mémoires | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
ŻYCIE JENERAŁA
TOMASZA DUMAS.
WYDANE PRZEZ
SYNA JEGO.
WARSZAWA,
Nakładem S. M. MERZBACHA Księgarza,
przy ulicy Miodowéj Nr. 486.
1853. Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie W Warszawie, d. 1 (13) Lutego 1852 r.
Starszy Cenzor,
Radca Dworu, L. T. Tripplin.
W Drukarni J Unger.
|
Urodziłem się w Villers-Cotterêts, małém miasteczku departamentu de d’Aisne, położonym przy gościńcu wiodącym z Paryża do Laon, o 200 kroków od ulicy la Noue, gdzie umarł Desmoustiers, o 2 mile od Ferte-Milon, gdzie się urodził Racine, a o 7 mil od Chateau Thierry, gdzie przyszedł na świat Lafontaine.
Urodziłem się tam 24 lipca 1802, przy ulicy Lormet, w domu należącym dzisiaj do mego przyjaciela Cartier, który przeda mi go kiedyś, abym mógł umrzéć w tym samym pokoju, w którym pierwszy raz ujrzałem światło dzienne, abym w tém samém miejscu mógł przejść w noc przyszłości, w którém z nocy przeszłości wyszedłem.
Urodziłem się tam 24 lipca 1802 r. o godzinie 5éj, mam zatém w chwili, kiedy to piszę, to jest w poniedziałek 18 października 1847 r., lat 45 i trzy miesiące.
Jestem jednym z tych ludzi naszéj epoki, którym najwięcéj rzeczy zaprzeczano; bo mi zaprzeczano nawet mego nazwiska DaVy de la Pailleterie, o które zresztą mało dbałem, bom go nigdy nie używał, chyba jako przydatek do nazwiska Dumas w aktach urzędowych, spisanych notaryalnie, lub w aktach cywilnych, kiedym występował w nich jako osoba główna, lub jako świadek.
Pozwalam sobie przepisać tu akt mego urodzenia:
„Dnia piątego, miesiąca termidor, roku X republiki francuzkiéj.
„Akt urodzenia Aleksandra Dumas Davy de la Pailleterie, urodzonego dzisiaj, o godzinie 5éj rano, syna Tomasza Aleksandra Dumas Davy de la Pailleterie, jenerała dywizyi, urodzonego w Jérémie, na wyspie St. Domingo, zamieszkałego w Villers-Cotterêts, i Maryi Ludwiki Elżbiety Labouret, małżonki jego, urodzonéj w témże mieście Villers-Cotterêts.
„Płeć dziecięcia uznano za męzką.
„Pierwszy świadek: Klaudyusz Labouret, dziad dziecięcia ze strony matki.
„Drugi świadek: Jan Michał de Violaine, naczelnik leśny czwartego okręgu gminnego w departamencie de l’Aisne, zamieszkały w tém-że mieście Villers-Cotterêts, stawili się na wezwanie uczynione przez ojca dziecięcia, i podpisali:
„Podpisani na rejestrze: Al. Dumas, Labouret, De Violaine.
„Stwierdzone według ustaw przezemnie, Mikołaja Bricé-Mussart, mera miasta Villers- Cotterêts, sprawującego urząd stanu cywilnego.
Podkreśliłem wyraz jego małżonki, ponieważ zaprzeczający mi mego imienia Davy de la Pailleterie opierali się w tém na twierdzeniu, ie jestem dzieckiem nieprawém.
Gdybym niém był, rzuciłbym się w zawód adwokacki, jak to uczynił nie jeden nieprawy syn znakomitéj rodziny i jak oni tylebym pracował i ciałem i duchem, że byłbym dla mego nazwiska zdobył wartość osobistą. Ależ panowie, nie jestem synem nieprawym i publiczności wypadnie postąpić, jak ja uczyniłam, to jest uwierzyć w końcu w moją prawowitość.
W pewnym klubie w Corbeil, jakiś jegomość bardzo dobrze ubrany i o którym mnie zapewniano, że jest członkiem magistratury, czemu zresztą nigdy nie byłbym wierzył, gdyby zapewniający nie byli zupełnie godni wiary, jakiś jegomość, mówię, który wyczytał w niewiem jakiéj biografii, że to nie ja, ale ojciec mój był nieprawego pochodzenia, powiedział do mnie, że nie podpisuję się dla tego imieniem Davy de la Pailleterie, gdyż ojciec mój nigdy się tak nie nazywał, nie będąc synem margrabiego de la Pailleterie.
Rzuciłem w twarz temu jegomości wyrazem, którym się woła na ludzi co podobne rzeczy gadają. Ale wyraz ten tak mu był obojętnym, jakby go ktoś nazwał po imieniu. Napisałem natychmiast do Villers-Cotteréts, aby mi przysłano drugi wyciąg z rejestrów stanu cywilnego, tyczący się mego ojca, tak jak mi przysłano już pierwszy tyczący się mnie.
Pozwalam sobie i ten przedłożyć czytelnikowi; gdyby zaś kto miał tyle zepsuty smak, aby wolał naszą prozę od prozy sekretarza municypalności w Villers-Cotteréts, niech się o to rozprawi z owym jegomością, z Corbeil:
„Roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiąt drugiego, a pierwszego republiki francuzkiéj, dnia 28 miesiąca listopada, o godzinie 8éj wieczorem, po ogłoszonej u głównych drzwi gmachu gminy w niedzielę, dnia 18 b. m., zapowiedzi przyszłego małżeństwa, pomiędzy obywatelem Tomaszem Aleksandrem Davy de la Pailleterie, mającym lat 30 i miesięcy 8, pułkownikiem huzarów, urodzonym w la Guinodée, inaczej w Trou-Jérémie, w Ameryce, synem ś. p. Aleksandra Antoniego Davy de la Pailleterie, byłego komisarza artyleryi, zmarłego w Saint Germain en Laye, w czerwcu 1786, i ś. p. Maryi Tessette-Dumas, zmarłéj w la Guinodée, inaczéj w Trou-Jérémie, w Ameryce, r. 1772;
„A obywatelką Maryą Elżbietą Labouret, córką starszą obywatela Klaudyusza Labouret, dowódcy gwardyi narodowéj w Yillers-Cotterêts, właściciela hotelu pod Talarem, tudzież Maryi Józefy Prevot;
„Powyż rzeczeni mają zamieszkanie: przyszły w załodze w Amiens, a przyszła w naszém mieście; rozpatrzywszy się w ich świadectwach urodzenia, tudzież gdy nie zaszła żadna przeszkoda, — Ja, Aleksander August Mikołaj Longpré, urzędnik municypalny i publiczny téj tu gminy, niżéj podpisany, przyjąłem oświadczenie ślubne rzeczonych stron, i wyrzekłem w imieniu ustaw ich połączenie i zaślubienie. Działo się to w obecności obywateli i obywatelek:
„Ludwika Brygitty Augusta Espagne, podpułkownika 7go pułku huzarów, załogującego w Cambrai, urodzonego w Auch, w departamencie du Gers;
„Jana Jakóba Stefana de Béze, porucznika tegoż pułku huzarów, urodzonego w Clamecy, w departamencie de la Niévre;
„Jana Michała de Violaine, pisarza trybunału i znakomitego obywatela tutejszego; wszystkich trzech przyjaciół małżonka;
Franciszki Elżbiety Retou, macochy małżonka, wdowy po ś. p. Antonim Aleksandrze Oavy de la Pailleterie, zamieszkałéj w Saint Germain en Laye.
„Obecni ojciec i matka małżonki, podpisali z nami i ze stronami akt niniejszy.
- „Podpisano na rejestrze: Maryn Ludwika Elżbieta Labouret. — Tomasz Aleksander Dumas Dacy de la Puilleterie. — Wdowa de la Pailleterie. — Labouret. — Marya Józefa Prénot. — L. B. A. Espagne. — J. J. Stefan de Béze. — Jan Michał de Violaine. — Longpré, urzędnik publiczny. “
- Wykazawszy, że ani ja, ani mój ojciec nie był dzieckiem nieprawém i zastrzegając sobie dowiedzenie w końcu tego rozdziału, że i mój dziad niém nie był, prowadzę rzecz daléj:
Co do mojej matki, Maryi-Ludwiki-Elżbiety Labouret, ta była, jakeśmy to widzieli, córką Klaudyusza Labouret, w chwili podpisywania kontraktu swej córki, dowódzcy gwardyi narodowej i właściciela hotelu pod Talarem, ale poprzednio, pierwszego marszałka dworu Ludwika Filipa Orleańskiego, syna Ludwika Orleańskiego, który tak mało był głośnym, a ojca Filipa-Józefa, co wziął przydomek Philippe Egalité, i który znów bardzo był głośnym.
Ludwik Filip umarł na podagrę w zamku Sainte-Assise, 18 listopada 1785. — Ksiądz Maury, który mocno w tym czasie rozprawiał przeciwko synowi, miał pochwalną mowę na pogrzebie ojca w kościele Notre Dame.
Przypominam sobie, że mój dziad bardzo często mówił o tym księdzu, jako o człowieku zacnym i miłosiernym, chociaż skąpym, ale nadewszystko uwielbiał mój ojciec panią de Montesson.
Wiadomo, że Ludwik-Filip Orleański, wdowiec po pierwszéj żonie, słynnéj Henryce-Ludwice de Bourbon Conti, ożenił się powtórnie w dniu 24 kwietnia 1775 z Karoliną-Joanną Béraud de la Haie de Rion, margrabiną de Montesson, owdowiałą w r. 1769 po Margrabi de Montesson, namiestniku armij królewskich.
Małżeństwo to, lubo pozostało tajemném, zawarte było z przyzwoleniem Króla Ludwika XV. Soulavie podał ciekawe w téj mierze szczegóły, a my je tu przytaczamy, przez wzgląd na ogromną różnicę, jaka zachodzi między ówczesnemi, a dzisiejszemi zwyczajami.
A najprzód uważmy: o pani de Montesson głoszono tak na dworze, jak w mieście, że szczególniejszem ubrdaniem nie chciała się oddać księciu Orleańskiemu, dopóki nie zostanie jego małżonką.
Pan de Noailles napisał książkę o opieraniu się pani de Montesson chęciom Ludwika XIV w podobnych okolicznościach. Książka ta dala mu krzesło w akademii.
Gdyby wdowa po Scarronie nie była dziewicą, co było możebnem, pan de Noailles nie byłby napisał swéj książki, i akademia, któréj potrzeba było pana de Noailles, byłaby pozostała niezupełną.
Panu de Noailles nicby to nie było szkodziło, bo mimo to byłby sobie zawsze panem de Noailles, ale coby było z akademią?
Wróćmyż do księcia Orleanu, do jego małżeństwa z panią de Montesson, i do opisu Soullaviego, który przytaczamy dosłownie:
„Dwór i stolica wiedziała o udręczeniach księcia Orleanu i o surowości pani de Montesson.
„Książę nękany miłością, ilekroć spotykał króla, lub księcia de Choiseul, ponawiał usilne prośby o połączenie go z panią de Montesson.
„Ale król wziął sobie za prawidło polityczne, i przestrzegał go przez cały ciąg panowania, nie przyznawać się do swych dzieci naturalnych, ani téż pozwalać na przyznanie ubocznych dzieci książąt. Z téjże saméj zasady wychodząc, nie pozwalał szlachcie królestwa wchodzić w związki małżeńskie z książętami krwi królewskiéj.
„Nieskończone waśnie pomiędzy książętami prawymi z rodu, a książętami przez Ludwika XIV uprawowiconymi, niebezpieczne intrygi wielkiego delfina i pani de Maintenon, oto przykłady, któremi zasłaniali się przy odmowie król i jego minister. Krew królewska domu bourbonów, jako krew święta, nie dozwalała pospolitowania, a pomieszanie jej było zbrodnią polityczną.
„Dom Bourbonów połączony był na południu z kilku domami podrzędniejszego szlachectwa, a to przez Henryka IV, księcia Bearnu. Dom Bourbonów nie przyznawał tego powinowactwa, a szlachcic, któryby się poważył odwoływać do niego, straciłby natychmiast łaskę dworu.
„Zresztą ministrowi nader było miłém trzymać Orleanów w zależności od siebie, a Ludwik XV nic chciał żadną miarą wynieść pani de Montesson do godności pierwszéj księżniczki krwi za pośrednictwem uroczystych zaślubin, i zobowiązał księcia Orleanu, aby poprzestał na małżeństwie tajemném, prawném jako połączenie ślubne, ale niemającém żadnego charakteru małżeństw książąt krwi, i nieogłoszoném.
„Pani de Montesson nie chciała odgrywać przymusowéj roli pierwszéj księżny krwi, ani walczyć z księżniczkami na etykietę, bo to nic przypadało do jéj charakteru.
„Przyzwyczajona do zachowywania prawideł przyzwoitości z księciem Orleanu, zdawała się zadowoloną z takiego połączenia, jakie było między panią Maintenon a Ludwikiem XIV.
„Arcybiskup paryzki, zawiadomiony o przyzwoleniu Króla, uwolnił małżonków od koniecznych zapowiedzi.
„Kawaler Darfort; pierwszy pokojowiec, i hrabia Perigny, przyjaciel księcia, byli świadkami ślubu, pobłogosławionego przez księdza Peufart, proboszcza przy kościele św. Eustachego, w obecności pana de Beaumont, arcy-biskupa paryzkiego.
„W dzień ślubu była wielka gala u dworu księcia Orleanu w Villers-Colterêt$s.
„W wilią i w sam dzień ceremonii, książę powiedział do pana de Valençay, że dopiął nareszcie szczęścia, któremu nic nie wyrówna, i którego jedynym uszczerbkiem jest to, że o niem świat nie wie.
„Tegoż dnia po odebraniu w Paryżu błogosławieństwa ślubnego powiedział:
„Zostawiam towarzystwo; wrócę późniéj, ale wrócę nie sam, tylko z osobą, z którą podzielać będziecie przywiązanie do mnie.“
„Na zamku przez dzień cały wszyscy byli w największym oczekiwaniu. Książę Orleanu nie wspomniał bowiem i słówkiem o ślubie.
„Wieczorem wszedł do salonu towarzystwa, które było bardzo liczne, prowadząc za rękę panią de Montesson; ku téj ostatniéj zwróciły się oczy wszystkich.
„Skromność była jedną z jej najpiękniejszych ozdób, i całe towarzystwo z przyjemnością dostrzegło zaambarasowanie pani de Montesson w pierwszej chwili.
„Margrabia de Valençay podszedł ku niéj, i zachowując etykietę i względy winne księżnéj z krwi, przyjmował ją jako człowiek przypuszczony do tajemnic poranka.
„Nadeszła chwila pójścia do łóżka.
„Zwyczajem było u króla i książąt krwi, że najznakomitszy pan, odebrawszy od szatnego koszulę, podawał ją kładącemu się księciu. Na dworze pierwszy książę krwi miał prerogatywę podawać ją królowi. U siebie odbierał ją od pierwszego szambelana.
„Pani de Sevigné opowiada w listach swych z dnia 1 stycznia 1680 r., że:
„Przy zawieraniu małżeństw w królewskiéj rodzinie, nowożeńcy kładli się do łóżek, a koszule podawali król i królowa. Gdy takową Ludwik XIV podał królewiczowi, a królowa królewnie, król uścisnął czule młodą panią w łóżku i prosił, aby nic nie odmawiała księciu de Conti, lecz aby była posłuszną i łagodną.
„Przy weselu księcia Orleanu, ceremoniał koszuli odbył się w sposób następujący: najprzód była chwila wahania się, książę Orleanu i margrabia de Valençay zwłóczyli, pierwszy zażądanie, drugi przyjęcie.
„Ks. Orleanu okarał tem ujmującą powściągliwość człowieka skromnego w najczystszych rozkoszach.
„Nareszcie Valençay przyniósł ją księciu, który obnażając się do pasa przy zdjęciu koszuli dziennéj, ukazał towarzystwu widok zupełnéj epilacyi, dokonanéj stosownie do przepisów najświetniejszéj galanteryi owych czasów.
„Książęta i magnaci nie przystępowali do spełnienia małżeństwa, nie przyjmowali od kochanki po raz pierwszy najwyższych względów, nie poddawszy się poprzednio téj operacji.
Nowina o zawarciu ślubów w jednéj chwili rozbiegła się z pokoju po, całym pałacu, i już nie powątpiewano o małżeństwie księcia Orleanu z panią de Montesson, które tyle różnorodnych miało zawad.
Ks. Orleanu żył odtąd w największej jedności z swoją małżonką. Ona mu zewnętrznie oddawała zaszczyty należne pierwszemu księciu krwi; nazywała go publicznie monseigneur, przemawiała z uszanowaniem do księżniczek krwi, ustępowała im kroku i pierwszeństwa wchodząc lub wychodząc, jakotéż w czasie odwiedzin na wielkich pokojach pałacu królewskiego (Palais-Royal.)
Zachowała nazwisko wdowy po panu de Montesson; mąż ją nazywał według okoliczności to panią de Montesson, to pokrótce panią, to nareszcie żoną, kiedy był wśród przyjaciół. Wieczorem, gdy wychodził z towarzystwa, słyszano nic raz jak mówił: Moja żono, czy prędko pójdziem do łóżka?
Wyborny charakter pani de Montesson był długo szczęściem tego księcia i zapewniał jéj własne. Zajmowała się muzyką i polowaniem, którego przyjemności podzielała z księciem. Miała teatr w swym pałacu przy Chaussée d’Antin i sama na nim z mężem grywała.
Książę Orleanu, z urodzenia dobroduszny i otwarty, dobry był w rolach wieśniaków, pani de Montesson w rolach pasterek i zakochanych.
Zamek w Villers-Cotterêts, gdzie się odbyło wesele opisane przez Soulaviego, był wraz z pałacem Sainte Assise rezydencyą księcia Orleanu i należał do uposażenia rodziny, od czasu małżeństwa brata króla Ludwika XIV z Henryką angielską.
Gmach ten sam przez się niemal tak wielki jak całe miasto, i który stawszy się przytułkiem nędzy, mieści w sobie dzisiaj siedm do ośmiu set żebraków; gmach ten nie ma w sobie nic osobliwego pod względem architektonicznym, prócz dawnéj kaplicy wybudowanéj w najpiękniejszym stylu odrodzenia. Zamek ten zaczęty przez Franciszka I., ukończył Henryk II.
Obadwaj, tak ojciec jak syn, zostawili na nim swe godła, Franciszek I kazał na nim wyrzezać salamandry, Henryk II cyfrę swoją i swój żony, Katarzyny Medycejskiéj.
Cyfra K. i H. otoczona jest trzema pół księżycami Diany de Poitiers.
Szczególne to połączenie cyfr małżonków przez herb kochanki, dzisiaj jeszcze widzieć można na rogu więzienia od uliczki wiodącéj do sadzawki.
Wspomnijmy tu jeszcze, że pani de Montesson była ciotką pani de Genlis, że przez nią to autorka Adeli i Teodora pozyskała godność damy honorowéj w domu księżnéj Orleanu, żony Filipa Józefa; urząd ten sprawił późniéj, że została guwernerem trzech młodych książąt, księcia Valois, księcia Montpensier i hrabiego de Beaujolas.
Książę Valois został po śmierci swego dziada księciem Chartres, a 9 sierpnia 1830 roku Ludwikiem Filipem I., królem Francuzów.
Ojcem mym był jenerał Tomasz Aleksander Dumas Davy de la Pailleterie, syn, jakośmy to już okazali dokumentami w przeszłym rozdziale przytoczonemi, margrabiego Antoniego Aleksandra Davy de la Pailleterie, pułkownika i komisarza jeneralnego artyleryi, pana dziedzicznego na majętności Pailleterie, któréj tytuł margrabstwa nadany został przez Ludwika XIV. w roku 1707. Herbem familijnym były trzy orły złote w polu błękitnym; dwa z nich z rozpostartemi skrzydłami utrzymujące prawą i lewą szponą skraje herbu, a środkowy z pierścieniem srebrnym na piersi.
Ojciec mój zaciągając się na prostego żołnierza, dodał do herbu tego dewizę, albo raczéj wyrzekając się swego tytułu a zatém i herbu, przybrał natomiast godło: Deus dedit, Deus dabit! Godło zuchwałe, ale je Bóg zatwierdził.
Nie wiem, czy przedsięwzięcie spekulacyjne, czy inny jaki powód skłonił mego dziada do opuszczenia Francyi, sprzedania swéj własności i przeniesienia się w roku 1760 na St. Domingo. Zakupił ogromną przestrzeń ziemi na zachodnim krańcu wyspy, tuż obok przylądka Róża, znajomą pod nazwiskiem la Guinodée albo Trou de Jérémie. Tamto urodził się mój ojciec 25 marca 1762 roku z margrabi de la Pailleterie, mającego wówczas lat 52 i z Ludwiki Tesette Dumas.
Ujrzał więc świat w najpiękniejszéj części téj przepysznéj wyspy, gdzie powietrze tak jest czyste, iż tam żaden jadowity płaz nie wyżyje.
Jenerał, któremu polecono zdobyć na nowo utracone St. Domingo, wpadł na szczególniejszy pomysł, i kazał jako środek wojenny przewieść z Jamajki do St. Domingo cały ładunek okrętowy najniebezpieczniejszych płazów. Wykonaniem tego zatrudniono murzynów umiejących zaklinać węże; wszakże podanie niesie, że w miesiąc potem wszystkie co do jednego wyginęły, i St. Domingo nie ma ani czarnych węży Jawy, ani grzechotuików Ameryki północnéj, ale ma kaimany.
Pamiętam, lubo byłem dziecięciem, kiedy mój ojciec opowiadał, że mając lat 10 wracał z miasta do posiadłości rodziców i spostrzegł leżący nad brzegiem morza jakiś dziwny bal, którego nie widział gdy szedł tą samą stroną przed dwiema godzinami; podniósł więc kilka kamyków i rzucił je na ową kłodę, aż ta nagle się przebudziła, bo to był kaiman wygrzewający się na słońcu.
Zdaje się, że kaimany nagle przebudzone w zły wpadają humor; ten o którym mowa, spostrzegłszy mego ojca, porwał się do niego. Ojciec mój, prawdziwe dziecię osad, syn sawanów, umiał biegać doskonale; ale kaiman biega jeszcze lepiéj i przygoda ta byłaby mnie zapewne pozostawiła na zawsze w otchłaniach przedurodzenia, gdyby murzyn, który leżąc pod murem na brzuchu zajadał pataty, nic był spostrzegł co się dzieje i nie krzyknął na ojca już bardzo zdyszonego: „mały panicz, biegać w prawo, mały panicz, biegać w lewo!“ co miało znaczyć: paniczu uciekaj w zygzak. Ten sposób lokomocyi, całkiem niezgodny z organizacyą kaimana, który może biedź tylko w linii prostéj lub skakać jak jaszczurka, ocalił życie memu ojcu. Przybywszy do domu, padł prawie bez ducha na ziemie, jak ów Greczyn zpod Maratonu, i ledwie go się dotrzeźwiono.
Dziad mój, przyzwyczajony do życia arystokratycznego w Wersalu, nie smakował w stosunkach jakie mu nastręczały osady. Zresztą żona, którą bardzo kochał, umarła w r. 1772 i posiadłość z dniem każdym upadała, gdyż po jéj śmierci nikt się już szczegółami gospodarstwa nie zajmował. Margrabia więc puścił posiadłość w dzierżawę i wrócił do Francyi około roku 1780. Mój ojciec miał wtenczas lat ośmnaście.
Wśród wytwornej młodzieży owej epoki, wśród takich towarzyszów jak Lafayetty, Lamety, Dillony i Lozcny, ojciec mój prowadził życie prawdziwego potomka szlachetnych rodzin. Pięknéj twarzy, chociaż płeć ciemna mulata, nadawała dziwny charakter jego fizyognomii; układny jak kreol; urodziwy w epoce, kiedy uroda była wielką zaletą; mając ręce i nogi niemal kobiece, niesłychanie zręczny we wszystkich ćwiczeniach ciała; jeden z najlepszych uczni Laboissiera, pierwszego fechmistrza owego czasu; dorównywający pod względem siły, zręczności i szybkości panu St. Georges, który w 48 roku życia miał jeszcze wszystkie pretensye młodzieńca i wszystkie te pretensye usprawiedliwiał — ojciec mój musiał mieć i miał mnóstwo przygód, z których jednę tylko przytoczymy dla jej oryginalności.
Prócz tego zaplątane jest w nią imie znakomite, a imie to i w dramatach i w romansach tak często wybiegało zpod mego pióra, że jest niemal powinnością dla mnie wytłumaczyć publiczności, zkąd u mnie to wielkie do niego upodobanie.
Margrabia de la Pailleterie był towarzyszem broni księcia de Richelieu, starszego o lat 14, wtenczas kiedy pod rozkazami margrabiego d’Asfeld dowodził brygadą przy oblężeniu Filipsburga; byłoto podobno w roku 1738.
Książę de Richelieu, był jak wiadomo, ze strony swego dziada, który się nazywał Vignerot, z dość pospolitego rodu. Napróżno zmienił t końcowe nazwiska na d, chcąc mu tym sposobem nadać pochodzenie angielskie. Szperacze heraldyczni utrzymywali mimo tu, że rzeczony Vignerot był lutnistą, który uwiódł siostrzenicę wielkiego kardynała, tak jak Abeliard siostrzenicę kanonika Fulberta, ale szczęśliwszy od Abeliarda ożenił się z tą którą uwiódł.
Marszałek, który zresztą w tej epoce nie był jeszcze marszałkiem, Vignerot z ojca, a tylko z babki Richelieu, ożenił się najprzód z panną de Noailles, a potém z panną de Guise, przez które to ostatnie małżeństwo stał się członkiem domu cesarskiego Austryi, kuzynem księcia de Pont i księcia de Lixen.
Otóż zdarzyło się, że książę Richelieu miał straż okopów, przy któréj według swego zwyczaju wcale się me ochraniał, i wracał do obozu z moim dziadem, podkomorzym księcia de Conti, cały uznojony i okryty błotem.
Książęta de Pont i de Lixen przechadzali się na tymże gościńcu. Richelieu rad przebrać się co prędzéj, mijał ich w cwał z ukłonem.
— Oh! oh! rzecze ks. de Lixen, to ty mój kuzynie, jakżeś zbłocony; jednakże mniéj jesteś teraz brudny od czasu, jakeś się ożenił z moją kuzyną.
Richelieu wstrzymał nagle konia, zsiadł z mego, wezwał mego dziada aby podobnież uczynił i zbliżając się do księcia de Lixen:
— Pan zaszczyciłeś mnie odezwaniem się do mnie, rzecze.
— Tak jest, mości książę — podpowiedział tenże.
~~ Być może, nawet tak mi się zdaje, żem źle zrozumiał to coś raczył powiedzieć, czy nie byłbyś łaskaw powtórzyć te same wyrazy, bez zmienienia ani jednéj głoski?
Książę, de Lixcn skłonił się na znak, że przystaje na żądanie i powtórzył słowo w słowo całe zdanie, z którém się był odezwał.
Zdanie to było tak zuchwale ubliżającém, że nie sposób było myśléć o zagodzeniu.
Książę Richelieu ukłonił się księciu de Lixen i dobył szpady.
Książę de Lixen postąpił tak samo.
Książę de Pont naturalnie był świadkiem swemu bratu, księciu de Lixen, mój dziad księciu de Richelieu.
Nie upłynęła minuta, a ks. de Lixen, przeszyty na wskroś szpadą, padł bez duszy na ręce księcia de Pont.
Czterdzieści i pięć lat upłynęło po tym wypadku. Pan de Richelieu, pierwszy marszałek Francyi, mianowany został prezydentem trybunału honorowego w r. 1781, mając lat 85.
Miał więc lat 87, kiedy się zdarzyło to co teraz opowiemy:
Mój ojciec, który wtenczas miał lat 22, był jednego wieczora w wielkim negliżu w teatrze de la Montansier, w loży kreolki, bardzo pięknej i w owéj epoce słynącéj. Czy to z powodu wielkiéj wziętości tej damy, czy też dla swego negliżu, ojciec mój stał w głębi loży.
Muskietier pewien, poznawszy z orkiestry damę, kazał sobie otworzyć jéj lożę, i nie pytając o pozwolenie, zasiadł przy niéj i rozpoczął rozmowę.
— Wybacz pan, przerwie mu dama pierwsze zaraz słowa — ale zdaje mi się, że nie dosyć uważasz iż nie jestem sama.
— A z kimże pani jesteś? zapytał muskietier.
— Ależ widocznie z tym panem — odpowiedziała kreolka, wskazując na mego ojca.
— Ah! przepraszam, rozumiałem że to pani lokaj.
Ledwie wymówił to zuchwalstwo, grubiański muskietier wyleciał jak z kuszy na środek parteru.
Spadek ten niespodziewany, wywołał naturalnie wielki zgiełk, bo chodziło nietylko o tego co spadł, ale i o tych na których wpadł.
Parter stał w owéj epoce, nie potrzebował się więc podnosić, zwrócił się tylko z ogromnym krzykiem ku loży, z której wyleciał muskietier.
Mój ojciec wyszedł z niej natychmiast, aby czekać na swego przeciwnika w kurytarzu, ale tu spotkał tylko oficera od konstablii, który go dotknął swoją laseczką hebanową z gałką ze słoniowej kości, oświadczając że imieniem marszałków Francyi czepia się jego osoby.
Pierwszy to raz ojciec mój miał sprawę z konstablią.
Wychowany na St. Domingo, gdzie nie było trybunału marszałków, nie znał wcale zwyczajów téj instytucyi.
— Wybacz pan, rzecze do oficera, powiadasz zdaje mi się, że się przyczepiasz do mojéj osoby.
— Miałem zaszczyt powiedzieć to panu — odrzekł oficer.
— Nie byłżebyś łaskaw wytłumaczyć mi co to ma znaczyć?
— To znaczy panie, że od téj chwili aż do czasu w którym trybunał honorowy rozstrzygnie twoją sprawę, nie odstąpię cię ani na krok.
— Nie odstąpisz mnie?
— Nie panie.
— Jakto, wszędzie za mną pójdziesz?
— Tak panie, wszędzie.
— Nawet do téj damy?
Oficer skłonił się z największą grzecznością.
— Nawet do téj damy.
— Nawet do mnie?
— Nawet do pana.
— Do mych pokojów?
— Do pańskiego pokoju sypialnego.
— Co tego to nadto!
— Ale inaczéj być nie może — i oficer skłonił się z tąż samą grzecznością jak po raz pierwszy.
Ojciec mój rad byłby postąpić z oficerem konstablii jak z muskieterem, ale oświadczenie, odpowiedzi i postępowanie jego taką były oznaczone dworskością, iż nie podobna było gniewać się.
Odprowadził więc damę aż do jej drzwi, skłonił się przed nią z uszanowaniem i udał się z delegowanym panów marszałków Francyi do siebie, a ten zajął z nim razem pokoje, wychodził, wracał z ojcem mym, słowem nie odstępował go jak cień. W trzy dni potém ojciec mój oebrał rozkaz stawienia się przed księciem de Richelieu, który wtenczas mieszkał w słynnym pawilonie Hanovre.
Paryżanie, juk wiadomo, ochrzcili tém mianem pałac, który pan de Richelieu wybudował na rogu bulwaru z ulicy Choiseul, pomawiając go i to podobno nic bez przyczyny, że pieniędzy ku temu dostarczyła mu wojna hanowerska.
Mój ojciec nazywał się wtenczas hrabią de la Pailleterie. Niżej powiemy z jakich okoliczności wyrzekł się tego imienia i tytułu, ale wówczas jeszcze pod tém imieniem i tytułem oznajmiono go marszałkowi.
Nazwisko to obudziło podwójne wspomnienie w duszy i sercu zwycięzcy z pod Mahon.
— Oh! oh! — rzecze przechylając się w fotelu — czy nie jesteś czasem synem margrabiego de la Pailleterie, dawnego przyjaciela mego, który w czasie oblężenia Filipsburga był moim świadkiem przy pojedynku, kiedy miałem nieszczęście zabić księcia de Lixen?
— Tak jest, mości książę.
— A więc jesteś synem dobrego szlachcica i zapewne masz słuszność, opowiedz mi twoją sprawę.
Mój ojciec opowiedział zajście tak jakeśmy je dopiero co wystawili, a było w niém tyle podobieństwa do zajścia księcia Richelieu z jego kuzynem, iż to uderzyć musiało marszałka.
— Oh! oh! to to tak było!
— Na słowo szlacheckie, mości książę.
— Więc ci się należy zadosycuczynienie, i jeżeli zechcesz przyjąć mnie dzisiaj na świadka, z radością odpłacę ci przysługę, którą ojciec twój wyświadczył mi lat temu 46 lub 47.
Nie potrzebuję dodawać, że mój ojciec przyjął tę propozycyą, tak na wskroś ryszeliowską.
Pojedynek odbył się w ogrodzie pawilonu Hanovre. Przeciwnik mego ojca odniósł ranę od szpady w ramię.
Zajście to połączyło na nowo dwóch starych przyjaciół; książę Richelieu wypytał syna o ojca; a dowiedziawszy się że margrabia de la Pailleterie wrócił z St. Domingo do Francyi i mieszka teraz w St. Germain en Laye, zaprosił go do siebie do pawilonu Hanovre.
Dziad mój stawił się i dwaj ci bohaterowie rejencyi, rozmawiali długo o swoich wojnach i miłostkach. Przy wetach rozmowa zwróciła się na mego ojca; ułożono się, że marszałek przy pierwszéj sposobności umieści w armii syna swego dawnego przyjaciela.
W księdze przeznaczenia jednakże zapisaném było, że zawód mego ojca rozpocznie się mniéj świetnie.
Około tegoż czasu dziad mój wszedł w drugie związki małżeńskie z Maryą Franciszką Retou, swoją klucznicą; miał wtenczas 74 lat.
Małżeństwo to spowodowało jakąś oziębłość pomiędzy ojcem a synem; ztąd wynikło iż ojciec bardziéj niż kiedy ściskał kieszeń, a syn miał sposobność poznać, że życie bez pieniędzy w Paryżu jest głupiém życiem. Poszedł więc do margrabiego i oświadczył postanowienie zaciągnienia się do wojska.
— Do wojska, jako co?
— Jako prosty żołnierz.
— Gdzie?
— W pierwszym lepszym pułku.
— Bardzo dobrze — odpowiedział mój dziad.
Ale ponieważ ja się nazywam margrabią de la Pailleterie, ponieważ jestem pułkownikiem i komisarzem jeneralnym artylleryi, nie chcę abyś pospolitował moje nazwisko na ostatnich stopniach armii.
— Więc opierasz się memu zaciągnięciu?
— Nie, ale zaciągniesz się pod nazwiskiem przybranym.
— Bardzo słusznie — odpowiedział mój ojciec. — Zaciągnę się pod nazwiskiem Dumasa.
— Wybornie.
I margrabia, który zresztą nie był nigdy czułym ojcem, obrócił się tyłem do syna, dając mu wszelką wolność postąpienia jak zechce.
Ojciec mój zaciągnął się więc, pod nazwiskiem Aleksandra Dumas, do dragonów królowéj, szóstego pułku armii, pod numer 429 w dniu 29 czerwca 1786 r.
Książę de Grammont, dziad teraźniejszego księcia de Guiche, przyjął od niego przysięgę pod nazwiskiem Aleksandra Dumas; ale do poparcia tej przysięgi dodane było świadectwo, które książę de Guiche przed dwoma laty raczył mi oddać jako pamiątkę od swego ojca, księcia de Grammont. Świadectwo to, podpisane przez czterech najznaczniejszych obywateli z St. Germain en Laye, stwierdzało, że nowozaciągnięty, lubo do list wojskowych zapisany pod nazwiskiem Aleksandra Dumas, jest rzeczywiście synem margrabi de la Pailleterie.
Co do margrabi, ten umarł w trzynaście dni po wstąpieniu syna do dragonów królowéj, tak, jak przystało na starego szlachcica, który nie chciał patrzéć na wzięcie Bastylli.
Śmierć ta zerwała ostatni węzeł pomiędzy ojcem moim a arystokracją.
Nowo zaciągnięty wstąpił do swego pułku, załogującego w Laon, w końcu czerwca 1780 roku.
Ojciec mój miał wtenczas lat 24 i był tak urodnym, że mało jemu podobnych widziano. Płeć ciemna, oczy piwne, powłóczyste, nos prosty, przymioty właściwe tylko mieszańcom ras indyjskiéj i kaukazkiéj; zęby białe, usta powabne, szyja wybornie osadzona na potężnych ramionach, i pomimo wzrostu, wynoszącego pięć stóp i dziewięć cali, ręka i noga kobiece. Noga mianowicie przywodziła do rozpaczy jego kochanki, bo rzadko się zdarzało, żeby nie mógł obuć ich trzewiczków.
Swoboda, w któréj żył w osadach, rozwinęła nadzwyczajnie jego zręczność i siłę. Był z niego prawdziwy jeździec amerykański, prawdziwy gaucho. Z fuzyą i pistoletem w ręku dokazywał cudów, których mu zazdrościli St. Georges i Junot. Siła jego przeszła u armii w przysłowie. Nie raz, w pułku jeszcze będąc, podjeżdżał w maneżu pod belkę, chwytał ją oburącz i scisnąwszy nogami konia, podnosił go niemi w powietrze.
Widziałem i przypominam to sobie z całém zdumieniem wieku dziecięcego, jak zgiąwszy nogę postawił sobie na niéj dwóch ludzi i z nimi przeskakał na jednéj nodze w okół całego pokoju. Widziałem, jak w chwili bólu uchwycił laskę średniéj grubości obu rękami, i formalnie ją rozerwał, zakręcając jedną ręką w prawo, drugą w lewo. Przypominam sobie także, że wyjeżdżając raz z zameczku des Fossés, gdzieśmy mieszkali, zapomniał zabrać z sobą klucza od rogatki, wysiadł więc z kabryoletu, pochwycił za belkę poprzecznią, i za drugiém czy trzeciém wstrząśnieniem wywalił kamień, w który była osadzona.
Doktor Férus, który służył pod moim ojcem, opowiadał mi, że mając lat 18, został wysłany do armii alpejskiéj jako pomocnik chirurgiczny. Wieczorem tegoż dnia kiedy przybył, przypatrywał się przy ogniu biwaku żołnierzowi, który okazywał dowody wielkiéj siły, tém np. że kładł palec w lufę karabina, i podnosił go nie ręką, ale wyprężywszy palec.
Mężczyzna otulony płaszczem wmięszał się między widzów i przypatrywał jak inni. potém uśmiéchnął się, zrzucił płaszcz z siebie i wystąpił na środek.
— To dobre, powiedział. Ale teraz przynieście cztery karabiny.
Usłuchano, bo to był naczelnie dowodzący.
Następnie włożył swoje cztery palce w cztery lufy i podniósł cztery karabiny z takąż samą łatwością, jak ów żołnierz podnosił jeden.
— Otóż tak się robi, rzecze, kiedy kto chce popisać się siłą.
Férus, który mi opowiadał tę anekdotę, należał jeszcze do ludzi, pojmujących taką dzielność.
Ojciec Moulin, murgrabia pałacu królewskiego, gdzie zabito jenerała Bruno, w Avignon; ojciec Moulin, który sam był tak silny, że w dzień zamordowania marszałka broniąc go, uchwycił jednego z morderców za żebra (to jego własne wyrazy) i wyrzucił go oknem; ojciec Moulin opowiadał mi, że kiedy służył pod mym ojcem we Włoszech, wyszedł rozkaz dzienny, zabraniający wychodzić żołnierzom bez pałasza, a to pod karą 48 godzin aresztu.
Powodem do tego rozkazu dziennego były częste zabójstwa, popełniane na żołnierzach.
Ojciec mój jechał konno i spotkał ojca Moulin, który w owym czasie był silnym i słusznym młodzieńcem 25-letnim.
Nieszczęściem silny ten i słuszny młodzieniec, nie miał wówczas pałasza przy boku. Spostrzegłszy mego ojca, puścił się pędem, aby dobiedz do domu przechodniego; ale i mój ojciec spostrzegł uciekającego, domyślił się przyczyny jego pośpiechu, spiął konia ostrogami, dogonił, i krzyknąwszy: Hultaju! toż chcesz, aby cię zamordowano! schwycił go za kołnierz munduru, podniósł z ziemi w górę, i nie zwalniając, ani przyspieszając pochodu konia, poniósł go w swej dłoni, jak jastrząb jaskółkę, do najbliższéj straży, i tu dopiero porzucił z rozkazem: Czterdzieści-ośm godzin aresztu dla tego hultaja!
Ojciec Moulin odsiedział te 48 godzin aresztu, ale te 48 godzin aresztu nie tyle wydawały mu się długiemi, ile owe 10 minut, przez które był w ręku jenerała.
Zręczność myśliwska ojca mego wyrównywała sile. W Alpach, gdzie, jak to zobaczymy, dowodził naczelnie, słyszałem od starców, co z nim polowali, opowiadania prawie niepodobne do wiary o szybkości i trafności jego strzałów.
Pierwsze wypadki rewolucyi przeminęły bez udziału mego ojca. Ukonstytuowało się zgromadzenie narodowe, Bastylla runęła w gruzy, Mirabeau spotężniał, zagrzmiał i umarł, a przez ten czas ojciec mój prosty żołnierz, potem wachmistrz, załogą stał na prowincyi.
Około r. 1790 odkomenderowany do Villers-Cotterêts, poznał moją matkę i ożenił się z nią 29 listopada 1792.
Tymczasem rewolucya wzmogła się we Francyi, a za granicą powstała koalicya. Dnia 27 sierpnia 1791, w cztery dni po pierwszém powstaniu murzynów na St. Domingo, Leopold I cesarz niemiecki i Fryderyk-Wilhelm II król pruski, zjechali się w Pilnic, i w obecności pana de Calonne, byłego ministra, tudzież pana de Bouille, znanego ze sprawy Szwajcarów w Nancy, ułożyli oświadczenie następujące:
„Najj. monarchowie wysłuchawszy przedstawienia braci króla, tudzież uważając położenie, w jakiém zostaje obecnie król Francyi, za przedmiot sprawy całą Europę obchodzącéj, tuszą, że mocarstwa o pomoc wezwane nie uchylą się od użycia wspólnie z podpisanymi monarchami najskuteczniejszych kroków, stosownie do sił swoich, ku postawieniu króla Francyi w możności utwierdzenia podstaw rządu monarchicznego, stosownych do praw monarszych, odpowiednich dobru narodu francuzkiego. W takim razie rzeczeni monarchowie, cesarz niemiecki i król pruski, postanowili działać szybko w porozumieniu wzajemném i z potrzebną silą, celem dojścia do pożądanéj mety, i wydadzą wojskom rozkazy wyruszenia w pole.
Te kilka wierszy rozpaliły w Quievrain pożar, który przygasł dopiero pod Waterloo.
Dnia 14 stycznia 1702 uchwała zgromadzenia narodowego wezwała króla Ludwika XVI, aby imieniem narodu zażądał od cesarza tłumaczenia; dzień 10 lutego był oznaczonym terminem odpowiedzi; gdyby do dnia tego nie nadeszła, milczenie cesarza po oświadczeniu Pilnickiém uważać się miało za zerwanie traktatów z r. 1750 i za krok nieprzyjacielski.
Dnia 1 marca, cesarz Leopold umarł, mając lat 45, a po nim nastąpił syn jego Franciszek.
Nie dano dostatecznéj odpowiedzi, wojska wyszły na granicę; pułk dragonów królowéj, w którym ojciec mój ciągle służył, a od 10 lutego 1792 w stopniu wachmistrza, dostał się pod rozkazy jenerała Beurnonville.
Pierwszą sposobność odznaczenia się miał ojciec mój w bitwie pod Maulde. Dowodząc jako wachmistrz podjazdem z czterech dragonów, spotkał niespodzianie patrol nieprzyjacielski, złożony z 12 strzelców tyrolskich i kaprala. Spostrzedz i pomimo niższości liczebnéj dać rozkaz do uderzenia, było dziełem jednéj chwili. Tyrolczycy zmięszani nagłém natarciem, cofnęli się na małą łączkę, otoczoną rowem dość szerokim, dla wstrzymania zapędu jazdy. Ale mój ojciec, jak powiedziałem, był doskonałym jeźdzcem, i miał konia rasowego, którego nazywał Józefem. Podjąwszy cugle, spiął ostrogami Józefa, przesadził rów jak niegdyś Montmorency, i wpadł między trzynastu strzelców, którzy odurzeni taką śmiałością, złożyli broń i poddali się. Zwycięzca zebrał w wiązkę trzynaście karabinów, położył je na łęku swego siodła, rozkazał trzynastu jeńcom podejść do swych dragonów, którzy z wzniesionemi do góry szablami stali w gotowości z drugiej strony nieprzebytego dla nich rowu, i przesadziwszy na ostatku rów, poprowadził niewolników do obozu.
Rzadko się zdarzało brać jeńców w owéj epoce. Ukazanie się czterech ludzi wiodących trzynastu niewolników, sprawiło w obozie wielkie wrażenie. Odwaga, którą okazał młody wachmistrz, narobiła hałasu; jenerał Beurnonville kazał go sobie przedstawić, posunął na kwatermistrza, zaprosił do siebie na obiad i wymienił jego nazwisko w rozkazie dziennym.
Byłto pierwszy drobny listek sławy, która późniéj opromieniła imie Aleksandra Dumas, przybrane przez syna markiza de la Pailleterie.
Od téj chwili jenerał Beurnonriile powziął dla mego ojca życzliwość, którą na wieki zachował i mawiał, gdy mój ojciec był na służbie w kwaterze głównéj:
— „Téj nocy będę spał spokojnie, bo Dumas czuwa przy nas.“
Byłto czas zaciągania się ochotników; Francya stawiła światu widok bezprzykładny.
Nigdy jeszcze naród nie był tak bliskim zguby, jak Francya w r. 1792.
Xerxes na skale Salaminy mniéj był pewnym Aten, chroniących się na flotę Temistoklesa; Ludwik XIV u bram Amsterdamu mniéj był pewnym Hollandyi, szukającéj zbawienia w zatopieniu się, aniżeli król Fryderyk Wilhelm pewnym był pod Longwami i w Werdunie, że już trzyma Francyą.
Francya uczuła rękę, którą ku niéj smierć wyciągała, potężnym a straszliwym rzutem rozdarłszy ogarniający ją całun, wyrwała się z grobu.
Wszyscy historycy całą tę epokę odnoszą do Paryża; zdawałoby się, że Paryż wszystko zrobił, że z Paryża tylko wyszły zbrojne zastępy na granice.
Rzeczywiście Paryż z swemi biurami zaciągów wojskowych, rozłożonemi po publicznych placach, Paryż z swymi rekrutownikami, obchodzącymi dom koło domu, Paryż z grzmotem dział, hukiem bębnów, biciem dzwonów, i proklamacyami o niebezpieczeństwie ojczyzny, Paryż z wielką chorągwią zgrozy, powiewającą z okien ratusza, Paryż ogromnym głosem Dantona wołający: do broni! Paryż wiele uczynił; ale prowincya niemniéj uczyniła, jak Paryż, a nie miała tak strasznych dni, jak 2gi i 3ci września.
Dwa departamenta Gard i Wyższéj Soany, wystawiły same aż dwie armie.
Dwóch ludzi swoim tylko kosztem uzbroiło i uekwipowało każdy po szwadronie jazdy.
Jedna wieś oddala się cała od pierwszego do ostatniego mężczyzny, a oddając się, złożyła nadto summę 300,000 franków.
Matki oddały więcéj niż wszystkie pieniądze, oddały więcéj niż siebie, bo dały swych synów, a to był drugi połóg, straszliwszy, boleśniejszy, bardziéj rozdzierający od pierwszego.
Ośm kroć sto tysięcy ludzi stanęło w szeregach. Francya, która ledwie się zdobyła na zebranie jednéj armii by bronić Termopylów argońskich, by wygrać bitwę pod Valmy, w rok potém miała dwanaście armij i ruszyła w pochód na zdobycie świata.
Co chwila przybywał na linią bojową jaki nowy pułk, o którego istnieniu nic nie wiedziano, który nigdzie nie miał swych kadrów.
Powstał wczoraj, a dziś nieuzupełniony jeszcze, szedł już na nieprzyjaciela.
Saint Georges został mianowany pułkownikiem legionu jazdy Amerykan południa.
Boyer utworzył pułk huzarów.
Obadwaj znali mego ojca, obadwaj pragnęli go mieć pod swemi rozkazami.
Saint Georges wziął go pierwszy na podporucznika dnia 1 września 1792.
Nazajutrz Boyer ofiarował mu porucznikostwo.
Nareszcie Saint Georges, który. się uparł pozyskać go, wyrobił mu stopień pułkownika 10 stycznia 1793.
Objąwszy rzeczywiście dowództwo pułku, b Saint Georges niełakomy ognia pozostał w Lille, aby czuwać nad uzupełnieniem organizacyi swego oddziału i przehulać pieniądze, które mu były powierzone na kupno broni; ojciec mój ujrzał przed sobą obszerne pole do okazania odwagi i znajomości sztuki wojennéj. Szwadrony wyćwiczone przez niego przytaczano jako przykład dobrego ducha i wybornej postawy; ciągle były one w ogniu, nie było ani jednéj potrzeby w obozie de la Madeleine, do którejby one nie należały i nie pozostawiły zaszczytnego wspomnienia, częstokroć listka sławy.
Raz pułk ten był w przedniej straży i starł się nagle z pułkiem holenderskim ukrytym w żytach; w owym kraju wyrastają one na wysokość chłopa. Zasadzkę zdradziło poruszenie sierżanta, który stojąc o 15 kroków od mego ojca, wymierzył w niego karabin.
Spostrzegł to poruszenie mój ojciec, a wiedząc że w takiéj bliskości sierżant chybić go nie mógł, dobył z olstra pistoletu i wystrzelił z taką nagłością i szczęściem, że kula przedziurawiła na wylot lufę karabina.
Strzał ten był hasłem do świetnej szarży, w której pułk holenderski rozsiekano w kawałki.
Mój ojciec wynalazł na pobojowisku ów karabin z przestrzeloną lufą; trzymała się w całości tylko małym kawałkiem żelaza z prawéj i lewéj strony. Przeszedł on w moje posiadanie i miałem go długo, aż mi go ukradziono przy przeprowadzeniu.
Pistolety, które dokazały tego cudu trafności, były darem mój matki i wyszły z pracowni Lepaża. Późniéj nabyły one pewnéj sławy w armii włoskiéj; powiémy w swojém miejscu przy jakiéj sposobności.
Dnia 30 lipca 1793 r. ojciec mój otrzymał nominacyą na jenerała brygady w armii połnocnéj.
Dnia 3 września tegoż roku mianowany został jenerałem dywizyi w tejże armii.
Nareszcie w tydzień potém jenerałem naczelnym w zachodnich Pyreneach.
Tak więc w przeciągu 20 miesięcy z prostego żołnierza doszedł do jednego z najwyższych stopni armii.
Jako jenerał brygady, mój ojciec poszedł pod rozkazy Klebera przy oblężeniu Mastrychtu; ale krótko pod nim zostawał, późniéj jednakże w Egipcie, zawarł z nim ścisłą przyjaźń.
Mianowany jenerałem dywizyi 3 września, dostał dowództwo w zachodnich Pyreneach, a w ośm dni później minister wojny Bouchotte, zawiadomił go o tém jak następuje:
„Paryż 44 września 4703 roku II republiki jednéj i niepodzielnéj.
„Uprzedzam cię jenerale, że tymczasowa rada wykonawcza, polegając na Twym patryotyzmie, odwadze i doświadczeniu, zamianowała cię naczelnie dowodzącym w armii Pyreneów zachodnich, osieroconej po śmierci Delbequa. Konwent narodowy zatwierdził tg nominacyą, a ja pospieszam przesłać ci Twój list służbowy, wzywając abyś bez zwłoki udał się na miejsce przeznaczenia.
„Nominacya ta poda ci nową sposobność do okazania Twego poświęcenia dla sprawy publicznéj i do zgniecenia wrogów; duch którym się dotąd odznaczałeś jest pewną rękojmią, że nic będziesz żadnego oszczędzał.
Dnia 24 wręczono mu instrukeye.
Przepisujemy je tutaj, bo zdają się nam być ważne z téj miary, że chociaż wychodzą bezpośrednio od rządu rewolucyjnego, w epoce jego najrewolucyjniejszéj, to jest 24 września 1793 r., nie zalecają żadnego z kroków surowych, których się po departamentach dopuszczali reprezentanci ludu; pochodzi to ztąd, że ciż reprezentanci ludu mieli instrukcye osobne i że wojskowym pozostawiono odegranie najpiękniejszych ról w tej krwawéj tragedyi.
Obaczmyż jaką rolę przepisano ojcu memu.
„Paryż 24 Września roku II.
„Armia Pyreneów zachodnich składa się według artykułu 2 uchwały z dnia 30 kwietnia 1^793, z sił republiki rozłożonych na granicach i warowniach lub portach w całem nadrzeczu lewem Garonny, które obejmuje departamenta Niższych Pyreneów, Wyższych Pyreneów, Landes i Gers, tudzież wszystkie ziemie leżące po lewym brzegu Garonny, w departamentach Wyższej Garonny, Lot i Garonny, i Girondy.
„Jenerał winien udać się z pospiechem z Bajonny do Bordeaux. Przejeżdżając zapozna się tam z reprezentacyą ludu, władzami i naczelnikami wojskowymi. Porozumić się z nimi o wszystko, co się tyczy obrony i spokojności ziem rzeczpospospolitéj, objętych jego dowództwem, tudzież najstosowniejszego użycia rekwizycyi, które powinny być odstawione w miejsca naznaczone przez reprezentantów ludu.
„Przybędzie jak najprędzéj do Saint-Jeande-Luz, które jest jego główną kwaterą. Wybada ściśle swój sztab główny i wyższych urzędników w rozmaitych wydziałach armii.
„Każe sobie każdemu z nich zdać wszelką sprawę i wiadomość co do właściwego wydziału.
„Każe sobie przedłożyć wszystkie księgi porządku, plany, karty i memoryały tyczące się obrony granic i pobrzeży. Wysłucha naczelnika inżynieryi i inne osoby biegle.
„Rozpatrzy obozy, leże i posterunki, celem utrzymania jednolitości i akuratności koniecznéj w służbie. Rozpozna wąwozy, ostoje lub przejścia najbardziéj uczęszczane; gdyby były zajęte przez Hiszpanów, przemyśliwać będzie nad sposobami wypędzenia ich z takowych i opanowania, jeżeli to będzie militarnie dobrem i możebnem bez narażenia żołnierzy.
„Teraźniejsze ich stanowisko jest następujące:
„1. W Saint-Jean-de-Luz, 12,000 ludzi, których straż przednia jest w Uruges, a forpoczty rozciągają się od Trouber en Borda do Coulin Baita.
„Korpus czynny stoi przed warownią Socota miasta Saint-Jean-de-Luz, na wyżynach La Chapelles Boudagain, Belchesea, aż do rzeki Nivelle.
»Zadaniem téj dywizyi jest trzymać nieprzyjaciela na wodzy z tamtéj strony Bidassoi i bronić wąwozu Beza.
„2. Dywizja Serres i Saint Pée, z 4 do 5000 ludzi, rozłożona jest w Ascain, Serres, Saint Pée i Ainhoevé; jéj forpoczty zasłaniają Helbaren i Notre-Dame-de-bon-secours.
„Broni wstępu do Francji przez Zugarro, Murdi i Ordache i niepokoi nieprzyjaciela na płaszczyznie Bartan; tym końcem należałoby posiać wojsko do Sauzarde, Espelette i Itassu.
„3. Dywizja Saint-Jean-Pied-de-Port, około 10,000 ludzi, Zz których dwa bataliony i 2 kompanie baskijskie są w Baygorry, aby bronić téj doliny, a jeden batalion w Anhaie; reszta zasłania miasto, które jest duktem bardzo, ważnym; prócz tego zagraża nieprzyjacielowi w dolinie Bastan i na gościńcu Pampeluńskim przez Ronceveaux.
„4. Dywizya leż Poańskich obejmuje Pau, Navarreins, Oleron, Basse-Burie, doliny Baretoux, Aspect, Onan, Avar i Saint-Savin.
„Dywizya ta składa się z 5000 ludzi, i może się pomnożyć rekwizycyami z departamentów Wyższych Pyreneów, Gers, Wyższéj Garonny, Lot i Garonny, Gironde i Landes.
„Zadaniem jej bronić dolin i być rezerwoarem zasilającym armią.
„Hiszpanie mają groźną artyleryą od Fontarabie aż do Biriaton.
„Siły ich wynoszą, jak mówią, 15, 000 ludzi od Fontarabie do Cordac i prawie tyleż ku Saint-Jean-Pied-de-Port, wszędzie oszańcowane.
„Rozłożenie ich wojskowe zdaje się dobre.
„W czasie pokoju posterunki nasze nagraniczne stały w Andays, w Saint-Jacques-de-Souberayny, w Pas-de-Behobie, w Biriaton i w innych miejscach, o milę od linii granicznej, w okolicach Ruhne i nad brzegami Bidassoi.
„Najprzód trzeba będzie zająć Bouquet i Andays, wysunąć posteruuki do Serre i Jolimont, aby powstrzymać nieprzyjaciela, któremu się tym sposobem zagrozi od boków i z tyłu.
„Poprzed Saint-Jean-Pied-de-Port jest posterunek Castel-Mignon, który nam wzięli Hiszpanie; trzeba się starać odebrać go, rzucając się na wąwóz Bagnette, wrota Hiszpanii w tym punkcie.
„Wiadomości te miejscowre zaczerpnięte są z memoryałów, do których zarysy, złożone w sztabie głównym armii lub w biurze inżynieryi, z opisem podjazdów wojennych wykonanych na granicy.
„Jenerał każe sobie zdać z nich sprawę, zastosuje według tego operacye w miarę swych sił czynnych i odwodowych, tudzież sił nieprzyjaciela i jego stanowisk, korzystając z wszelkich okoliczności do uderzenia z korzyścią i bez narażenia się na szwank.
„Dopilnuje, aby żołnierze odbywali ćwiczenia i nabywali wiadomości, szczególniéj oficerowie, bo ci będą zasuspendowani, skoro się okaże iż nie są zdolni do pełnienia obowiązków.
„Szkoły teoryi będą publiczne. Wykładać się w nich będą wszystkie gałęzie służby, policyi, rachunkowości i karności.
„Jednemu z jenerałów i oficerowi sztabu głównego, porucza się ten przedmiot szczegółowo.
„Jenerał znajdzie najlepszy duch w wojsku i będzie potrzebował tylko utrzymywać takowy.
„Każe pilnować i przytrzymywać ludzi podejrzanych, którzyby się wcisnąć mogli między żołnierzy.
„Unikać będzie wszelkiéj komunikacyi z nieprzyjacielem.
„Nie wpuści nikogo pod jakimbądź pozorem do obozu.
„Dezerterów wyśle na tyły, w miejsca oznaczone.
„Utrzymywać będzie ścisłą korespondencyą z ministrem wojny, oddzielną od korespondencyi sztabu głównego.
„Wkońcu, obywatelstwo i odwaga czynią go godnym zaufania narodowego. Nie zawiedzie go, i da swym towarzyszom broni przykład wszelkich cnót.“
Wszakże ledwie mój ojciec przybył do Bajonny, a już wybuchły ciężkie niesnaski między nim a reprezentantami ludu, wysłanymi do tego miasta. Byli nimi obywatele: Monestier, Pinet starszy, Garraud, d’Artigoyte i Cavaignac.
Wysłannicy ci smutną sobie na południu pozyskali sławę; to téż, skoro się dowiedzieli o przeznaczeniu mego ojca, którego znali umiarkowanie, przedsięwzięli cios odwrócić.
Dnia 3go brumera, jeszcze przed przybyciem ojca mego spisali uchwałę następującą:
„W imieniu republiki francuzkiéj jednéj i niepodzielnéj:
„Reprezentanci ludu przy armii Pyreneów Zachodnich i okolicznych departamentów.
„ Zawiadomieni, że minister wojny mianował jenerąlami dywizyi w armii Pyreneów Zachodnich obywateli, którzy nie posiadają zaufania republikanów, i że nominacye te wznieciły obawę w społeczności ludowéj w Bajonie, która z jednéj strony zafrasowana usunięciem oficerów sankulotów, ustanowionych przez reprezentantów Góry, z drugiéj strony jest niespokojna, że intryganci i podejrzani wojskowi pracować będą nad zepsuciem ducha żołnierzy.
„Zawiadomieni, że obywatel Dumas, mianowany przez radę wykonawczą jenerałem armii Pyreneów Zachodnich wkrótce przybędzie do Bajonny, i że go zapowiedział jego adjutant, nazwiskiem Dariete, który już stanął w rzeczoném mieście;
„Zważywszy, że w chwili wydania przez ministra pomienionej wyżéj nominacji, tenże nie mógł być jeszcze uwiadomionym o ważnych operacyach, jakie wykonali reprezentanci ludu w armii Pyreneów Zachodnich, operacyach przedsięwziętych w skutku nakazujących wymagań dobra publicznego, a którym minister i rada wykonawcza oddadzą poklask, skoro o nich powezmą wiadomość;
„Zważywszy, że dobro armii wymaga, aby się utrzymały nominacye dane przez reprezentantów ludu jenerałom i oficerom, którzy talentem, walecznością i cnotami republikańskiemi, zasłużyli na zaufanie żołnierzy;
- „Stanowią:
„Nominacye wydane do dziś dnia przez reprezentantów ludu w armii Pyreneów Zachodnich, bądźto jenerała naczelnie dowodzącego, bądź każdego innego oficera, pozostają w mocy.
Zabrania się obywatelowi Muller, naczelnie dowodzącemu armią Pyreneów Zachodnich, wydać listy służbowe oficerom przez Radę Wykonawczą na jakibądź stopień w armii rzeczonéj posuniętym i przyznać im stopień nadany przez ministra wojny.
„Nakazuje się tak obywatelowi Dumas, mianowanemu przez Radę Wykonawczą jenerałem armii Pyreneów Zachodnich, jakoteż wszystkim innym oficerom posuniętym przez tęż Radę Wykonawczą na jakibądź stopień w rzeczonej armii, aby zaraz po swćém przybyciu opuścili mury Bajonny i warowni Ś. Ducha, dopóki nie staną w tém mieście repezentanci ludu.
„Jenerał La Roche, komendant Bajonny i cytadeli Świętego Ducha dopilnuje ścisłego wykonania niniejszego rozkazu. Wyjmują się jednakże od tego rozporządzenia oficerowie, którzy już byli w armii, zanim zamianowani zostali przez ministra. Tacy bowiem pozostaną w miejscu, w stopniu jaki mieli poprzednio.
„Reprezentanci ludu udadzą się bez zwłoki do Bajonny i tu porozumieją się wspólnie nad tem, jak im postąpić należy w obec zamianowali Rady Wykonawczéj.
„Tymczasem zaś wzywają obywatela Garraud, swego kolegę, obecnie zostającego w Bajonnie, aby zechciał przyłączyć się do niniejszéj uchwały i dopełnił jéj wykonania.
„Dan w Mont-de-Marsan, dnia Igo, miesiąca 2go, roku II reppubliki francuzkiéj jednéj i niepodzielnéj.
„Bajonna dnia 3-go, miesiąca II, roku II republiki francuzkiéj jednéj i niepodzielnéj.
Nieszczęściem ojciec mój nie należał do ludzi, których łatwo wysadzić z miejsca wbrew prawu.
Pozostał w Bajonnie.
To nieposłuszeństwo rozkazom reprezentantów ludu, wywołało nazajutrz po jego przybyciu, to jest 9-go brumera, następującą nową uchwalę:
„W imieniu republiki francuzkiéj jednéj i niepodzielnéj.
Reprezentanci ludu przy armii Pyreneów Zachodnich i departamentów okolicznych;
„Zważywszy, że komitet ocalenia publicznego i konwencya narodowa, nie znają reform tak potrzebnych a dokonanych w tej armii, ani téż mogą miéć wiadomość o rozdaniu stopni ząszłém w chwili, kiedy konwencya narodowa zatwierdziła nominacyą, daną jenerałowi Dumas przez ministra wojny, lub Radę wykonawczą;
„Zważywszy, że jenerałowi Muller poruczyli reprezentanci tymczasowe naczelne dowództwo téj armii, a to w uznaniu jego talentów, czynności, odwagi i republikanizmu, w uznaniu doświadczenia, którego nabył niezmordowaną przez 4 miesiące pracą, około zbadania najlepszego sposobu prowadzenia wojny w tych tu okolicach, gdzie stosunki i miejscowość wymagają innego zupełnie rodzaju wykonywania téj sztuki, jak w innych armiach republiki, i gdzie trzeba długiego czasu i nader trafnego rzutu oka, aby wszystkie części siły zbrojnéj, rozproszonéj na mnóstwo punktów, zebrać w ogół i działać niemi jak jedném ciałem armii; nareszcie w uznaniu, iż jego zasługi przy téjże armii położone, tudzież wysoka powaga moralna, pozyskały mu przyjaźń, szacunek i zaufanie tak dowódzców jak żołnierzy;
„Zważywszy, że jenerał Muller dziś jeszcze posiada w całéj pełni ów szacunek, przyjaźń i zufanie, że on jeden tylko może prowadzić i ukończyć kampanią, bo do tego sam tylko ma klucz i usposobienie; nareszcie, że taż kampania i wojna najdłużéj jeszcze potrwa 3 tygodnie, a nawet mniéj;
„Zważywszy, że jenerał Dumas, przeciw któremu zresztą reprezentanci żadnego nie mają zarzutu, nie mógłby obeznać się z miejscowością, z planami i pozycyami, aż chyba najprędzéj w przeciągu 6 tygodni, tak, jak to sam oświadczył na konferencyi przyjacielskiéj, odbytéj pomiędzy nim a reprezentantami ludu;
„Zważywszy, że od chwili reformy zaprowadzonéj w armii, i wyboru jenerała Muller na tymczasowego głównie-dowodzącego, porządk i karność, zgoda i jedność zapanowały w armii i wróżą najlepsze powodzenie;
„Stanowią, aby ku tém większemu dobru republiki, jenerał Muller zatrzymał tymczasowo, i aż do potwierdzenia przez konwencją narodową, naczelne dowództwo w armii Pyreneów Zachodnich.
„Stanowią wszakże zarazem, że wolno będzie jenerałowi Dumas pełnić w tejże armii obowiązki naczelnika dywizyi, aż do ostatecznéj uchwały konwentu.
„Dan w Bajonie, dnia 9, miesiąca 2, roku II republiki jednéj i niepodzielnéj.
„Podp. J. B. Monestier (Puy de Dôme). —
Ojciec mój otrzymał żądane zadość-uczynienie; reprezentanci ludu oświadczyli, że nie mają przeciw niemu żadnego zarzutu, i zmienili artykuł, nakazujący mu oddalić się z Bajonny.
Co do upoważnienia pozwalającego służyć mu w armii jako dowódzcy dywizyjnemu, z tego naturalnie nie korzystał.
Wprowadził się zaś z całym swym domem wojskowym do mieszkania poprzednio zamówionego. Nieszczęściem okna jego wychodziły na plac, gdzie stała gilotyna.
Gdy nadeszła godzina straszliwego widoku jéj działania, wszystkie okna sąsiednie zapełniały się ciekawemi; mój ojciec zaś zamykał swoję, spuszczał zazdrostki i zasłony.
To téż pod jego zamkniętemi oknami powstawało wzburzenie. Wszyscy sankiloci miejscowi zgromadzili się z wyciem:
Oh! ludzki jegomość, do okna! do okna!
Pomimo tych krzyków, które nieraz wyradzały się w pogróżki, a którym ojciec mój swymi adjutantami gotów był czoło stawić szablą i pistoletami w dłoni, ani jedno okno się nie otworzyło, ani jeden z oficerów należących do sztabu głównego mego ojca, nie ukazał się na balkonie.
Odtąd nowy jenerał przysłany przez władzę wykonawczą, nie był już nazywany obywatelem Aleksandrem Dumas, i uzyskał nader kompromitujący w owej epoce przydomek, Ludzkiego jegomości.
Zaprzeczajcie mi panowie mego nazwiska Davy de la Pailleterie, ale tego nie będziecie mi mogli zaprzeczyć, że jestem synem człowieka, którego wobec nieprzyjaciela nazywano Koracyuszem Koklesem, a wobec rusztowania Ludzkim jegomością.
Taki stan rzeczy naturalnie długo trwać nie mógł; zresztą ojciec mój w tym oporze wystawiał swoje życie na inne zupełnie niebezpieczeństwo, aniżeli w polu bitwy.
Odpowiedź Komitetu ocalenia publicznego, z dnia 10 frimera, była następująca:
„Komitet ocalenia publicznego stanowi:
„Rada wyśle natychmiast 10,000 ludzi z armii Pyreneów zachodnich do Wandei, celem połączenia się z armią Zachodu wyprawioną przeciwko buntownikom tego departamentu i innych ościennych, na lewy brzeg Ligiery.
„Dywizyą tą jenerał Dumas dowodzić będzie.
„Rada wykonawcza przedsięweźmie wszelkie potrzebne środki ku wykonaniu niniejszéj uchwały i prześle swe rozkazy osobnym gońcem.
„Podpisani na rejestrze: „Robespierre, Lindet, Barrére, Carnot, Billaud, Varennes i C. A. Prieux.
W chwili jego przybycia, jenerał Canclaux, wpadłszy w podejrzenie, odwołany został do Paryża, wziął więc po nim naczelne dowództwo nad armią Zachodu.
Zaczął od rozpatrzenia się w ludziach których mu oddano, jak dobry robotnik, zanim weźmie się do pracy, wprzód obezna się z swém narzędziem.
Narzędzie było złe, jeżeli mamy wierzyć sprawozdaniu mego ojca; kto je uważnie odczyta, a odniesie się przytém do epoki w której spisane, to jest dnia 17 wandemiera roku III. ten przyzna, że było w niém za co gilotynować go ze 20 razy.
Cud to, że go ani razu nie gilotynowano.
Przytaczamy tu rzeczone sprawozdanie.
„W głównej kwaterze, Fontenay-le-Peuple.
„Dma 17 wandemiera, roku II republiki jednéj i niepodzielnéj.
„Naczelnie dowodzący do Komitetu zbawienia publicznego.
„Odłożyłem zdanie sprawy o stanie armii i wojny wandejskiéj dlatego tylko, abym je mógł oprzeć na pewnych datach, sprawdzonych naocznie; inaczéj bowiem byłoby tylko echem rozmaitych opowiadań, które słyszałem od ludzi, co pojmowali rzeczy każdy z innego stanowiska. Dzisiaj, kiedy już wróciłem z inspekcyi, będę wam mówił o faktach, o których osobiście się przekonałem, o nieładzie którego byłem świadkiem.
„Otóż potrzeba to wypowiedziéć, że nie masz ani jednéj gałęzi w armii zachodu, czy to wojskowéj, czy też administracyjnéj, któraby nie wymagała zupełnéj reformy. Bataliony nie mają wcale konsystencyi. Dawne kadry zmniejszone do 150 ludzi.
„Z tego możecie sądzić o ilości rekrutów wstępujących, o nicości batalionów, których część zdrową paraliżuje niedoświadczenie większości, a zły skład oficerów nie daje nadziei utworzenia nowych.
„Wszakże nie tu kończy się złe.
„Złe jest przedewszystkiem w niekarności i rozpasaniu panującém w armii; duch ten wziął gorę tak dalece, że śmiem utrzymywać niepodobieństwo pohamowania go, chybaby przydzieleniem tutejszych korpusów do innych armij, a nastąpieniem ich tutaj oddziałami nazwyczajonemi do karności.
„Dła przekonania o téj prawdzie, dosyć będzie donieść wam, że żołnierze porwali się na swych dowódzców, chcąc ich rozstrzelać za to, ze z mego rozkazu chcieli zapobiedz rabunkom. Zdumiécie się zrazu nad tym wybrykiem, ale przestaniecie się dziwić, skoro zważycie, że to konieczne następstwo systemu aż dotąd w téj wojnie przyjętego. Raz popuściwszy wodze popędowi do kradzieży i rabunków, trudno potém go wstrzymać. Wiécie to, obywatele-reprezentanci, że z Wandeją postąpiono jak z miastem wziętém szturmem, wyrzynano, palono, rabowano; teraz żołnierze pojąć nie mogą dla czego ten zakaz czynienia tego dzisiaj, co im wolno było wczoraj.
„Z pomiędzy jenerałów, lubo większa ich część, wszyscy nawet, przejęci są dobremi zasadami i pragną aby w żołnierzu odrodziła się miłość sprawiedliwości i dobrych obyczajów, nie masz jednak żadnego któryby zdołał tego dokazać; część ich służyła w téj tu armii w chwilach rabunku i przez wzięty w nim udział straciła powagę moralną, konieczną do powstrzymania nieładu; drugiéj części zbywa na energii, świadomości i środkach skutecznych ku przywróceniu porządku i karności. Rzeczywiście mało tylko znalazłem oficerów zdolnych do dobrego. Skład ich w ogólności zły; w całéj armii panuje opuszczenie, duch niekarności i rabunku. Nie ma żadnéj czujności, pilnowania instrukcyj. W nocy przedarłem się w sam środek obozu, ani razu mnie nie poznano, nie zatrzymano. Któż jeszcze teraz dziwić się będzie naszym klęskom?
„A przecież nigdzie nie masz większéj potrzeby cnót wojskowych jak w wojnach domowych? Jakże w braku tych cnót wykonać środki przez was przepisane; jakże przeświadczyć mieszkańców tych okolic o waszéj sprawiedliwości, kiedy ją gwałcą wasi właśni żołnierze? o waszém uszanowaniu dla własności i osób, kiedy ludzie, którym poruczyliście głosić to uszanowanie, rabują i zabijają publicznie i bezkarnie. Wasze zamiary w nieustannéj są sprzeczności z waszém postępowaniem, i nigdy nie dojdziemy do pożądanego kresu, jeżeli się to nie zmieni. A zmieniając system, należy także zmienić ludzi. Tem konieczniejszą rzeczą jest poprzeć przykładami zasady, bo mieszkańcy tych ziem nie raz już omyleni byli w nadziejach, bo nieraz pogwałcono dano im przyrzeczenie.
„A teraz jeszcze się źle wyraziłem, jeżeli z tego wszystkiego wnosić będziecie mogli, że Wandea niebezpieczną jest dla rzeczypospolitéj, że zagraża jéj wolności.
„Nie takiém jest moje zdanie, sądzę owszem, że wojna wnet może być ukończoną, jeżeli przyjmiecie moje propozycye, a te są:
„1. Wznowienie armii;
„2. Zmiana jenerałów;
„3. Wybór najtroskliwszy takich do Wandei, którzy doświadczeniem swém, światłem i prawością, nareszcie energią i wytrwałością będą umieli utrzymać najściślejszą karność i pohamować popęd do rabunku.
„Śmiem uprzedzić was, obywatele reprezentanci, że te trudności przechodzą moje siły i wolę wam to wyznać, niż nie spełnić oczekiwania. Byłbym dumny, gdybym mógł położyć kres tej nieszczęsnéj wojnie, uwolnić kraj od złego które mu zagraża, ale żądza sławy nie zaślepia mnie. Moje zdolności nie wystarczą na spełnienie waszych zamiarów, na zreorganizowanie armii, na zgładzanie niedołęztwa jenerałów, wskrzeszenie ufności w mieszkańcach ziem zbuntowanych, nareszcie na danie nowego życia, natchnienie nowym duchem wszystkiego co mnie otacza.
„Tyle rzeczy pozostanie w dawnym stanie, jest mi więc niepodobna odpowiedzieć waszym nadziejom i zapewnić koniec wojnie wandejskiéj.....“
Czyż czytając to sprawozdanie nie staje wam na myśli jaki starożytny Rzymianin z czasów Regula lub Katona, wysłany do któréj prowincyi zbuntowanéj w skutek prokonsulatu jakiego Kalpurniusza, Pisona lub Werresa?
Raport ten równał się dymisji i zważywszy ducha owego czasu, zasługiwał na coś gorszego. Ale jakiś dobry geniusz opiekował się moim ojcem. Inny byłby głową przypłacił tak straszliwe prawdy; jego zamianowano naczelnie dowodzącym w armii Alpejskiéj, jakoż objął tę posadę w dniu 2 pluwioza.
Słówko o położeniu armii Alpejskiéj, w chwili objęcia nad nią dowództwa przez mego ojca.
Najprzód tyle już czasu upłynęło od klęsk Pod Quiévrain i Marchais, od wzięcia Longwy i zbombardowania miasta Lille, że o nich prawie zapomniano. Francya, przed rokiem tak bliska zalania przez nieprzyjaciela, przerzuciła wojnę w jego kraje; Belgia cała została podbitą; żołnierze nasi mierzyli okiem góry Sabaudyi, a Austrya, nasz wróg odwieczny, zagrożona od strony Niemiec, miała być jeszcze napadniętą we Włoszech.
Prawda, że na krzyk zgrozy wydany przez Franciszka i Fryderyka Wilhelma, wystąpiło przeciw nam trzech nowych nieprzyjaciół: Anglia, Hiszpania i Holandya. Dawne przymierza, które starą monarchią pod Fontenoy i Rossbach postawiły nad samą krawędzią przepaści, zagroziły młodéj republice; ale jakośmy powiedzieli, cała Francya jakby cudem powstała, i siedm armij na raz pobiegło do boju z nieprzyjacielem wewnętrznym i zewnętrznym.
Gdy Prusacy wtargnęli do Szampanii i Austryacy do Flandryi, król Sardyński sądził, że Francya zgubiona; przyłączył się do koalicji i postawił armię swoją na stopie wojennéj.
Rząd posłał jenerała Montesquiou w obserwacji na południe. Ten w ciągu miesiąca przekonał się, że król Sardyński stanął rzeczywiście w rzędzie nieprzyjaciół Francyi i podał rządowi plan operacji przeciw Sabaudyi. Po długich trudnościach a nawet chwilowéj niełasce, jenerał Montesquiou odebrał rozkaz wykonania swych planów. Przeniósł więc obóz do Abresses, a jenerałowi Anselme, który dowodził obozem pod Var, poruczył uskutecznienie przygotowań do wkroczenia z końcem września w hrabstwo Nice, i skombinowania swych ruchów z operacyą floty, organizującéj się w porcie tulońskim pod admirałem Truguet.
Piemontczycy z swéj strony widząc nasze przygotowania do najazdu, sposobili się z pospiechem do obrony. Wzniesiono trzy reduty: jednę przy Champareillon, a dwie nad przepaściami Miaux. Montesquiou nie przeszkadzał ich pracom, pozwolił na usypanie szańców i okopów, ale w chwili, kiedy Piemontczycy mieli sprowadzić armaty, wyprawił przeciw nim jenerała brygady Laroque z 2m batalionem strzelców i garstką grenadyerów. Piemontczycy nie zupełnie jeszcze usposobieni do obrony, wyrzekając się warowni które z wielkim wystawili mozołem, podali tył bez wystrzału.
Skutkiem tego cofnienia się było zarazem opuszczenie mostów i pogranicz Bellegarde, Notre-Dame de Miaux i Apremont.
Francuzi ścigali Piemontczyków przez pół dnia. Montmélian otworzył swe bramy.
Deputacye z wszystkich wiosek wychodziły na spotkanie jenerała Montesquiou. Pochód jego był tryumfem. Deputowani wyszli aż do zamku Murches przynosząc klucze miasta Chambéry, a nazajutrz wszedł do niego w 100 koni, 8 kompanij grenadyerskich i 4 armaty. Rada municypalna wyprawiła świetną ucztę dla niego i jego oficerów.
Odtąd Sabaudya przyłączona do Francyi, pod nazwą departamentu Mont-Blanc, pozostała z nią aż do roku 1814.
Pierwszy ten podbój dokonany został jedynie wyższością obrotów jenerała francuzkiego nad jego przeciwnikiem, bez jednego wystrzału.
Jenerał Anselme tymczasem zagarniał hrabstwo Nicei, i powiększył Francyą departamentem Alp morskich, z którym wkrótce połączone być miały ziemie księstwa Monaco.
Ale tu wstrzymały się podboje Francyi, bo w jéj wnętrzu szaleć zaczęła wojna domowa.
Jean Chouan swemi ponocnemi świstami wzburzył Wandeę. Na placu rewolucyi gilotyna nieustannie krew lała. Jenerał Montesquiou, skazany na wygnanie przez konwencyę, schronił się do Szwajcaryi; jenerał Anselme pojmany, głową przypłacił zdobycie Nicei. Biron nastąpił po nim w dowództwie i na gilotynie. Nareszcie Kellermann, po którym ojciec mój miał wziąć komendę, mianowany naczelnie dowodzącym, objął to stanowisko, które podejrzenia niebezpieczniejszym czyniły od gradu kartaczy. Wkrótce Kellermann znalazł się między armią piemoncką, gotową do kroków zaczepnych, a zbuntowanym Lugdunem; rozdziela tedy swoją szczupłą armią na dwa korpusy: jeden zostawia pod rozkazami jenerała Brunet, a drugi prowadzi sam pod mury Lugdunu.
Wraz po odejściu Kellermana, Piemontczycy korzystając ze zmniejszenia wojsk francuzkich, uderzyli na nie z siłą 25,000 ludzi — ale garstka Bruneta przez dni 18 stawiała im czoło; w walce bez przerwy, ustępując po kroku, ocaliwszy wszystkie magazyny, utraciła tylko 20 mil kraju.
Wszakże niepodobna było Brunetowi dłuzéj się opierać — zawiadomił więc Kellermana o swém położeniu. Kellermann odstąpił natychmiast od oblężenia Lugdunu, przybiegł do armii z posiłkami 3,000 ludzi, i ta teraz ogółem 8 000 wynosiła. Trzysta gwardyi narodowéj ustawił na drugiéj linii i z temi słabemi siłami rozpoczyna kroki zaczepne 13-go września 1793.
Plan jego dokładnie obmyślony i wybornie przez oficerów i żołnierzy wykonany, powiódł się zupełnie; w dniu 9 października nieprzyjaciel wyparty z każdéj pozycyi opuścił Faucigny, Tarentezę i Maurienne. Piemontczyzy chcieli się nareszcie utrzymać w Saint-Maurice, gdzie zatoczyli kilkadziesiąt armat. Przednia straż stanęła tamże 4 października o 7 godzinie zrana; działa grały do godziny 10éj, to jest do chwili przybycia głównéj armii z artyleryą. Kiedy działa Irantuzkie przywodzą do milczenia bateryę nieprzyjacielską, Kellerman daje rozkaz 2mu batalionowi strzelców do zajścia tyłu Piemontczykom; przywykli do takiéj wojny w górach, 800 ludzi składający ten batalion, drapią się na skały, przebywają przepaście i uderzają na Piemontczyków z takim zapędem, że ci nie mogąc wytrzymać uderzenia, rozpraszają się w największym nieporządku. Francuzi wzięli Saint-Maurice...
Z téjto wioski napisał Kellermann do konwencyi.
„Mont Blanc przed kilku dniami zajęty był przez licznego nieprzyjaciela; dzisiaj Mont-Blanc z niego oczyszczony. Granica od Nicei aż do Genewy wolna, a odwrót Piemontczyków z lTarentezy pociągnie za sobą ich wyjście z Maurienny. Wzięcie przez nas Mont-Blanc kosztowało nieprzyjaciela 2000 ludzi i niezmierne summy pieniędzy.“
Nagrodą Kellermana za to byt dekret aresztowania go i stawienia przed konwencya. Gdy szedł zdawać sprawę z swych zwycięztw, ojca mego powołano na jego miejsce do armii alpejskiej.
Skoro tam przybył, zajął się rozpoznaniem linij nieprzyjacielskich i przywróceniem kommunikacyj zerwanych pomiędzy armią Alp a armią włoską, i następnie przesłał konwcncyi plan kampanii, który przyjęto.
Pewnego poranka naczelnie dowodzący poruczył komendę któremuś z jenerałów dywizji, wziął żywność na kilka dni i oddalił się z swymi trzema myśliwcami.
Nie było go przez pięć dni, a przez te pięć dni zbadał wszystkie manowce i tory, któremi można było dojść do saméj reduty przy górze Cenis.
Nie łatwe to były poszukiwania, zwłaszcza że odbywać się mogły tylko po nocy i wśród przepaści, w miejscach gdzie jedno potknięcie się powinno było rozbić o skały nieostrożnego śmiałka.
Dnia piątego powrócił.
Góra Cenis była węzłem strategicznym planu, osią około któréj obracać się miały wszystkie operacye, a góra Cenis uchodziła dotąd za niezdobytą, z przyczyny swych wiecznych śniegów, bezdennych przepaści i dróg nieprzebytych.
Wracając do obozu, powiedział mój ojciec:
„Za miesiąc góra Cenis będzie naszą.“
Trzeba przyznać, że do pomocy w tém przedsięwzięciu miał ludzi przyzwyczajonych od roku do wojny w górach, i którzy nigdy się jeszcze nie cofnęli, chyba przed zupełném niepodobieństwem; a teraz wszakże przyszło i z tém im się zmierzyć. Żołnierze mieli odbyć pochód w miejsca nietknięte stopą górala, w śniegi na których tylko orzeł ślady zostawiał.
Mój ojciec kazał zrobić trzy tysiące haczystych okówek z żelaza, rozdał je między żołnierzy, a ci przytwierdziwszy je do butów, uczyli się za ich pomocą wdzierać na najstromsze skały.
Nadeszła wiosna, pora działania; Piemontczycy przysposobili się do upartéj obrony. Góry Cenis, Valezan i mały Śty Bernard najeżone były armatami. Ojciec mój postanowił zacząć od wzięcia Bernarda i Valezanu.
Nieprzyjaciel biwakował ponad obłokami, tam go należało dosięgnąć. Byłato wojna Tytanów, szturm do nieba.
Dnia 24 kwietnia wieczorem jenerał Bagdelaune odebrał rozkaz wdrapania się na mały Śty Bernard, aby ze świtem być w gotowości do natarcia.
Górę Valezan sobie mój ojciec zachował.
Jenerał Bagdelaune wyruszył o godzinie 9 wieczorem. Przez godzin 10 maszerował w urwiskach, nie trzymając się żadnéj utorowanéj drogi i na wiarę przewodników, którzy nie raz sami zmyleni ciemnościami, obłąkali naszych żołnierzy. Nareszcie równo ze świtem staje pod redutą, uderza na nią z odwagą i gwałtownością których jego żołnierze już tyle dali dowodów; ale reduta broni się straszliwie; to wulkan ciągle płonący. Trzy razy Bagdelaune prowadzi do szturmu, trzy razy żołnierze jego odparci. Nagle wyloty dział Valezanu zmieniają kierunek, grad kul siecze w obrońców Bernarda. Ojciec mój wprzód dokonał swego zadania; onto zwrócił przeciw Piemontczykom ich własne działa; Valezan który miał bronić Bernarda, na niego rzuca swe pioruny. Francuzi spostrzegłszy niespodzianą pomoc, rzucają się po czwarty raz do szturmu. Piemontczycy ustraszeni dywersyą, nie śmią stawić teraz czoła i pierzchają na wszystkie strony; jenerał Bagdelaune ściga ich dwoma batalionami strzelców i przez trzy mile goni za ich śladem, jak za zwierzem postrzelonym. Dwadzieścia armat, sześć granatników, trzynaście sztuk artyleryi gór, 200 karabinów i 200 niewolników, oto trofea tego podwójnego zwycięztwa.
Pozostaje jeszcze góra Cenis.
Naczelny wódz poczynił wszelkie rozporządzenia do wzięcia téj ostatniéj reduty, bo tém uzupełni zajęcie Sabaudyi i odejmie Piemontczykom możność wkraczania do tego księstwa, zamykając ich w równinach Piemontu.
Kilkakrotnie już się o to kuszono, ale nadaremnie. W jedném z tych usiłowań, przedsięwziętem w lutym, utracił życie jenerał Sarret. Pośliznąwszy się runął w przepaść i ciało jego zagrzebane zostało w śniegach.
To właśnie podało memu ojcu myśl użycia owych żelaznych haczyków tak dla siebie jak dla żołnierzy.
Góra Cenis z trzech tylko stron była przystępna; z czwartéj tak była warowna z natury, że Piemontczycy poprzestali na osłonieniu jéj tutaj palisadami; ty bowiem drapać się trzeba po stroméj ścianie od samego dna przepaści.
Ojciec mój z trzech stron przypuścił atak pozorny; wieczorem 19 floreala (8 maja) oddalił się z 300 ludźmi.
Zamiarem jego było obejść górę, wdrapać się na niedostępną skałę, i własnym atakiem dać znak do uderzenia.
Nim przystąpiono do wdrapywania się, ojciec mój pokazał swym ludziom opokę, na któréj szczyt dostać się mieli.
„Ktobądź z was spadnie“ rzecze „niech wié naprzód, że zginął, i że z takiego upadku nic go ocalić nie może. Na nic mu się więc nie przyda krzyczéć. Krzyk zaś jego mógłby udaremnić przedsięwzięcie, zdradzając je nieprzyjacielowi.“
Trzech ludzi spadło. Słyszano ciała ich zwalające się ze skały na skałę, ale ani jednego wykrzyku, ani jednéj skargi, ani nawet jęku.
Otóż szczyt osiągnięty. Chociaż noc ciemna, z warowni możnaby rozpoznać czarną linię, którą na śniegu tworzyły granatowe mundury. Ale temu zaradzono. Każdy żołnierz miał w tornistrze koszulę i czapkę bawełnianą.
To był strój zwyczajny mego ojca gdy w nocy polował na dzikie kozy.
Wyprawa stanęła u palisad, nie obudziwszy czujności żadnéj warty.
Żołnierze wzięli się do wdrapywania na palisady; ale mój ojciec znalazł, dzięki swej sile herkulicznéj, sposób prostszy i mniéj hałaśliwy; schwyciwszy każdego żołnierza za górną część spodni i za kołnierz poprzerzucał wszystkich przez palisady. Wysoki śniég niszczył niebezpieczeństwo spadku i przygłuszał łoskot.
Piemontczycy zaskoczeni we śnie, widząc nagle pośród siebie żołnierzy francuzkich, złożyli broń.
Góra Cenis była naszą, a to w miesiąc po zapowiedzeniu, że nią będzie.
Tymczasem inna kolumna armii alpejskiéj, przebywszy wąwóz Argenterie tuż przed Barcelonettą, wkroczyła na dolinę Hure i otworzyła armii alpejskiéj połączenie z armią włoską, któréj skrzydło lewe podsunęło się aż ku Saint-Dalmatio-Salvatico.
Mój ojciec doszedł właśnie do okresu, w którym odwoływano jenerałów naczelnie dowodzących armią Alpejską, aby ich gilotynować. Odwołano go, ale nie gilotynowano.
Mówiłem już, że mój ojciec miał wiele szczęścia.
Odwołany dnia 6 messidora, roku II, opuścił armią dnia 18.
Uszedłszy szczęśliwie niebezpieczeństwu gilotyny, ojciec mój rad był z pobytu w Paryżu.
Od niejakiego czasu wystąpiła na jego czole narośl i miewał straszliwy ból głowy. Narośl ta była skutkiem pchnięcia szpadą. Odebrał je w jednym z trzech pojedynków, które miał w pułku, utrzymując wyższość królowéj nad królem. Operacya narośli groziła niebezpieczeństwem; p. Pelletan wykonał ją jednakże bardzo szczęśliwie.
Dnia 15 termidora tegoż roku, Komitet ocalenia mianował mego ojca komendantem szkoły Marsa w obozie Sablons.
Nie był nim długo.
Dnia 18 termidora, a zatém w trzy dni późniéj, posłano go do armii Sambry i Mozy. Przed oddaleniem się z Paryża, ojciec mój chciał załatwić mały porachunek z dawnym swym pułkownikiem Saint-Georges.
Powiedzieliśmy w swojém miejscu i czasie, że Saint-Georges, zamiast udać się do swego pułku, uważał za wygodniejsze pozostać w Lille, dokąd kazał sobie przystawiać przez rząd konie remontowe, co wszakże nie przeszkadzało, aby w moc upoważnienia, jakie sobie przywłaszczali naczelnicy oddziałów w owéj epoce, nie miał nadto zabrać przez rekwizycyą mnóstwa koni zbytkowych, które przefrymarczył.
Summa na którą rzeczone konie oszacowano dochodziła miliona.
Nie byłto czas zbyt wielkiéj surowości dla tego rodzaju grzechów, ale Saint-Georges tyle nabroił, że go zapozwano do Paryża końcem zdania rachunku. Nie mogąc się usprawiedliwić rachunkami, zwalił wszystko na mego ojca, oświadczając że jemu poruczył remontę pułkową. Minister wojny napisał więc do mego ojca, a ten złożył natychmiast dowody, że nigdy ani jednéj nie nakazał rekwizycyi, nie kupił i nie sprzedał ani jednego konia.
Odpowiedź ministra usprawiedliwiła zupełnie mego ojca, pomimoto jednakże zachował urazę do Saint Georgea. Okropne cierpienia z powodu narośli utrzymywały go w złym humorze, a to przyczyniło się, że postanowił wyzwać swego dawnego pułkownika.
Saint Georges lubo umiał wybornie używać pistoletu i szpady, lubił jednak wybierać sobie przeciwników. Ojciec mój trzy razy był u niego, nie zastał go ani razu; poszedł jeszcze trzy razy nadaremnie, aż nareszcie oddał swą kartę, a na niej wypisał tak gwałtowną groźbę, że wkrótce stawił się Saint Georges. Byłoto nazajutrz po operacyi narośli, ojciec mój leżał w łóżku, pilnował go Dermoncourt, jego adjutant. St. Georges dowiedziawszy się o przyczynie choroby mego ojca, już chciał odejść pozostawiając swój bilet, kiedy Dermoncourt, który wiele o nim słyszał, widząc mulata, cudnie pięknego mężczyznę, i jąkającego się, poznał w nim Saint Georgea, i podchodząc bliżéj:
— Ah! pan de Saint Georges! — rzecze — nie odchodźże proszę, bo jenerał lubo chory, gotów pogonić za tobą, tak mu spieszno widzieć się z panem!
Saint Georges w téj chwili się rozmyślił.
— O kochany Dumas! — zawołał — wierzę, że pragnie mnie widziéć, a cóż dopiero ja! Tożto przyjaciel od serca. Gdzież on? gdzież on?
I wpada do pokoju, rzuca się na łóżko, chwyta za szyję mego ojca i ściska go najserdeczniéj.
Ojciec mój chciał mówić, ale Saint Georges nie dopuścił go do słowa.
— Jakto? to ty chciałeś mnie zabić? mnie zabić, mnie? Dumas zabić Saint Georgea! czyto podobna? czyż nie jesteś mym synem? Czyż po śmierci Saint-Georgca będzie go mógł kto inny nad ciebie zastąpić? Daléj, wstawaj. Każ mi dać kotlet, i cicho, sza, o takich głupstwach.
Ojciec mój zrazu miał silny zamiar postawić na swojém. Ale co powiedzieć człowiekowi, który się rzuca na twoje łóżko, który cię ściska, nazywa swoim synem i chce z tobą śniadać?
Ojciec mój podał mu rękę, mówiąc:
— No! to twoje szczęście nic dobrego, że jestem twoim następcą, jak powiadasz, a nie następcą ostatniego ministra wojny, bo inaczej daję ci na to słowo, kazałbym cię powiesić.
— Oh! przynajmniéj gilotynować — rzecze Saint-Georges z uśmiechem.
— Co nie, to nie! Teraz tylko ludzie uczciwi idą na gilotynę, łotrów wieszają.
— Powiedzże szczerze, jaki był twój zamiar przychodząc do mnie.
— Najprzód zastać cię.
— To naturalnie.... ale daléj?
— Daléj?
— Tak jest.
— Byłbym wszedł do pokoju; byłbym zamknął drzwi, klucz włożył do kieszeni, a ten z nas, któryby pięć minut potem był jeszcze przy życiu, byłby sobie drzwi otworzył.
— Otóż widzisz — rzecze Saint Georges — jak to dobrze, żeś mnie nigdy nie zastał.
W téj chwili oznajmiono, że śniadanie gotowe, i skończyła się rozprawa.
Od armii Sambry i Mozy ojciec mój posłany został w dni kilka na kommendanta pobrzeży Brestańskich, a w 16 dni późniéj, gdy wszystkie te zwodne dowództwa nie w smak mu były, podał się do dymissyi i osiadł w Villers-Cotterêts, przy mojéj matce, która go przed rokiem czy dwoma udarowała córką, a moją starszą siostrą.
Wiele przeszło wypadków od 28 listopada 1792, czyli dnia, w którym Podpułkownik Tomasz Aleksander Dumas Davy de la Pailleterie ożenił się z Maryą-Ludwiką-Elżbietą Labouret.
Najprzód zwycięztwa pod Walmy i Jemmapes jako odwet za klęski pod Marchais, za wzięcie Longrów i Vendun. — Zajęcie Chambéry przez jenerała Montesquiou. — Zajęcie Nicei przez jenerała Anselme. — Zniesienie oblężenia miasta Lille. — Wzięcie Moguncyi przez jenerała Custines. — Wnijście wojsk naszych do Frankfortu nad Menem. — Zajęcie Brukselli przez jenerała Dumouriez. — Połączenie Sabaudyi z Francyą. — Wzięcie cyladelli antwerpskiéj przez jenerała Labourdonnaye. — Wzięcie Namur przez jenerała Valence. — Wypowiedzenie wojny Anglii, Holandyi i Hiszpanii. — Wzięcie Bredy i Gertruydembergu przez d’Arçona. — Pierwsza koalicya przeciwko Francyi, obejmująca Prussy, Austryą, Niemcy, Wielką Brytanią, Holandyą, Hiszpanią, Portugalią, Obiedwie Sycylie, Państwo Kościelne i królestwo Sardyńskie.
Przegrana pod Ner windą, po któréj emigrują Dumouriez i książę Chartres. — Połączenie z Francyą ziem Porentruy. — Anglicy biorą nam Tabago. — Hiszpanie zagarniają Roussillon. — Lugdun powstaje. — Murzyni wyrzynają białych w St. Domingo. — Moguncya poddaje się Prussakom. — Valenciennes Austryakom. — Pondichéry Anglikom, — Toulun wydany. — Quesnoy kapituluje; — ale Jourdan uwalnia Maubeugo od blokady; Toulon odzyskany i występuje na scenę Bonaparte.
Pod lepszą wróżbą rozpoczął się rok 1794. Jourdan, Marceau, Lelevre, Championnet i Kleber, wygrali bitwę pod Fleurus. Moreau odbił Ypres. Druga bitwa pod Fleurus otwiera armiom francuzkim Belgią. Wzięcie Ostendy i Tournay przez jenerała Pichegru, zajęcie Mons przez jenerała Ferrand, oswobodziło nasze granice i pozwoliło na oblężenie miast Condé, Valenciennes, le Quesnoy i Landrecies, które zdobyto: Conde 15 czerwca, Valenciennes 28 lipca, le Quesnoy 11 września 1793 r., a Landrecies 30 kwietnia 1794. Nareszcie wkraczamy do Gandawy, do Brukseli, Landrecies, Newport, Antwerpii, Leodium, do Fontarabii, Saint Sebastien, Valenciennes, Condé, Akwizgranu. Wpadamy do doliny Roncevaux, bierzemy przemocą Andernach, Koblenz, Venloo, Maestrycht, Nimwegę, Figuieres.
Zwyciężamy w bitwie pod Eskolą, która trwa dni pięć od 15 do 20 października 1794 r. i gdzie giną dwaj naczelni jenerałowie Dugommier 18go i La Union 20go. Zdobywamy Amsterdam, którego Stathouder ucieka do Londynu, bierzemy flotę holenderską huzarami, bo zamarzła w lodach Tekselu. Berg, Opzoom poddaje się Pichegruemu. Rost ulega po 70-dniowém oblężeniu. Holandya podbita. Nareszcie traktat między Toskanią a Francyą, który republikę francuską wprowadza w system polityki europejskiéj.
Prusy poszły za przykładem Toskanii i zawarły z Francyą pokój w Bazylei. Franciszek Barthélemy, synowiec autora podróży młodego Anacharsysa, podpisał ten traktat wraz z baronem Hardenbergiem, dnia 5 kwietnia 1795 r. Obadwa mocarstwa nie miały sobie nic do powrócenia.
Dnia 16 maja przyszedł trzeci traktat do skutku, traktat pomiędzy Francyą a Zjednoczonemi prowincyami. Prowincye Zjednoczone ustępują Francyi całéj ziemi batawskiéj po lewym brzegu Skaldy wschodniéj, jako’ téż obudwóch brzegów rzeki Mozy na południe od Vanloo wraz z tém ostatniém miejscem. Prócz tego płacą Francyi wynagrodzenia kosztów wojennych 100 milionów złotych holenderskich.
Nareszcie 28 lipca, Hiszpania wchodzi w układy z Francyą. Francya wraca Hiszpanii swe podboje w kraju Basków i w Katalonii, Hiszpania nawzajem odstępuje części St. Domingo, którą miała w posiadaniu.
Takim jest obraz naszego położenia względem Europy, przy końcu roku 1795, a teraz niech nam będzie wolno powiedziéć słówko o naszém położeniu wewnętrzném.
Widoczne tu zatrzymanie się i przeobrażenie z dwóch stron. Stary świat rozpada się i gruzami swemi przywala tych co go podkopali, a zjawia się świat nowy.
Koniec wiekowi Ludwika XV, nastaje wiek Napoleona.
Dnia 21 stycznia, o godzinie 10 z rana, przestał żyć Ludwik XVI.
Konwencya wyséla przeciw oburzonej Europie 10 armij: armią północy i ardeńską pod Custinem; armią Mozeli pod Houchardem; armią Renu pod Aleksandrem Beauharnais; armią Alp pod Kellermanem; armią Włoch pod Brunetem; armią Pyreneów wschodnich pod Deflersem; armią Pyreneów zachodnich pod Dubousquetem; armią nadbrzeży Roszelskich pod Canclausem; armią pobrzeży la Manszy pod Wimpfenem i nareszcie armią zachodu pod Westermanem.
Przy każdéj z tych armij ustanowiono reprezentantów ludu wziętych z łona konwencyi, a piastujących władzę nieograniczoną.
Otóż dla czego trzech z wyżéj wyliczonych jenerałów: Custines, Houchard, Beauharnais, zginąć musieli na rusztowaniu.
Żyronda, która w procesie króla głosowała z Jakobinami, oddziela się od nich.
Dnia 18 kwietnia dokazała ustanowienia komisji celem pohamowania terrorystów.
Komisya zamianowana 18, rozwiązana 27, przywrócona 28, zostaje zupełnie zniesioną 31.
Owocem jéj, zupełny rozbrat między dwoma stronnictwami.
Dnia 31 maja, Zyrondyści skazani na wygnanie.
Dnia 13 czerwca Marat ginie od sztyletu Karoliny Corday.
Dnia 1 sierpnia, Maria Antonina staje przed trybunałem rewolucyjnym.
Dnia 5 sierpnia utworzenie ruchoméj armii rewolucyjnéj, która będzie przebiegać departamenta; włócząc za sobą artyleryą i gilotynę. Armia ta dotrwa aż do reakcyi termidorowéj.
Dnia 5 września, uchwała znosząca rachubę chrześciańską, a początek ery francuzkiéj stanowiąca na 22 września 1792 r.
Dnia 16 września, Maria Antonina kończy życie.
Dnia 31 października, głowy żyrondystów spadają na rusztowaniu.
Dnia 6 Listopada ginie Filip Egalilé.
Dnia 11 listopada, Bailly.
Dnia 1 grudnia, liczą więźniów; jest ich 4130 po różnych lochach Paryża.
1 marca 1794 liczba ta urosła do 6000.
27 kwietnia wynosi 7200.
Dnia 5 kwietnia Danton, Chabat, Bazire, Lacroix, Camille Desmoulins, Hérault des Séchelles i Fabre d’Eglantine, giną na rusztowaniu.
Robespierre będzie panował bez opozycyi; obok niego będą panami Francyi: Barrére, Merlin, Saint Just, Couthon, Collot-d’Herbois, Fouché (z Nantes), Vadier i Carnot.
I otóż dnia 16 kwietnia zapadła uchwała:
1) że wszystkie osoby przekonane o spiski, lub które obudzą nieufność, stawione być mają z wszystkich punktów republiki przed trybunał rewolucyjny w Paryżu;
2) że wszyscy byli-szlachta i cudzoziemcy oddalić się mają z miast pogranicznych i nadmorskich w przeciągu dni 10, a to pod karą śmierci.
Dnia 22 kwietnia poszedł na gilotynę Malesherbes, obrońca Ludwika XVI, z nim razem idą na rusztowanie: jego córka, siostra, zięć, wnuczka i mąż wnuczki. Czara męczeństwa dopełniona.
Liczba-więźniów ciągle rośnie. Dnia 1 maja jest ich 8000.
Dnia 8 maja Lavoisier ginie na rusztowaniu obok niego spadają głowy 27 innych, których nazwiska zapomniane.
Dnia 10 maja księżniczka Elżbieta staje na rusztowaniu. Jéj chusteczka spada. „W imię wstydu, zasłoń pan moje piersi“ rzekła do kata i żyć przestała.
Dnia 8 czerwca Robespierre odprawia święto Najwyższej Istoty. Jako arcy-kapłan nowego wyznania z estrady wzniesionej przy Tuilleriach ma mowę, w któréj raczy uznać Istność Najwyższą i Nieśmiertelność duszy. Poczém podkłada ogień pod dwie figury, wyobrażające ateizm i fanatyzm.
Liczba więźniów nie przestaje wzrastać jest ich w Paryżu teraz 11,400 w 32 więzieniach; tych ostatnich zatém więcej o 27 niżeli było za czasów Bastylli.
Zanosi się na nowy 2 i 3 września, a nastaje 9 i 10 termidor.
Już téż był czas. W Bicetre probowano machiny o 9 ostrzach, bo dawna nie dosyć szybko działała. Przez trzy dni 25, 20 i 27 lipca zaledwie 135 głów zdołano ściąć dwiema gilotynami, na placu rewolucyi i na przedmieściu Ś. Antoniego.
I przyszła koléj panowania na termidorystów.
Dnia 20 lipca spadają głowy obu Robespierów, Couthona, Saint-Justa, Lebasa, Henriota i siedmnastu innych jakobinów.
Uchwała z dnia 10 sierpnia zmienia trybunał rewolucyjny, bo nie śmią jeszcze znieść go zupełnie; formy w nich przepisano korzystniejsze dla obwinionych. Wolno im będzie mieć obrońców.
Tracenia nie będą się już odbywać codzień, a za każdym razem szczupła już tylko liczba potępionych poda głowy pod gilotynę.
Ostatniemi czasy, kiedy gilotynowano skazanych gromadami po 25 do 30, żelazo stępione zwijało się na ostatnich karkach, i trzeba było w nie uderzać po 2 lub 3 razy. Lało się tyle krwi, że choroba epidemiczna powstała z jéj wyziewu na przedmieściu Ś. Antoniego.
Na placu rewolucyi odtaczała się do rowu, wykopanego w okół rusztowania. Dziecię raz weń wpadło i utonęło we krwi.
Po trybunale rewolucyjnym nastał komitet ocalenia publicznego. Tym razem przyczyna, miasto poprzedzać skutek, idzie dopiero za nim. Komitet ocalenia publicznego! Straszliwy tytuł, może zasłużony — bo komitet może rzeczywiście ocalił Francyą! Ale przypomnijcie sobie co powiedział Pyrrus po bitwie pod Herakleą:
„Jeszcze jedno takie zwycięztwo, a zginęliśmy!“
Uchwała z dnia 24 sierpnia określa atrybucye komitetu; Barrére, Billaud-Varennes, Collot d’Herbois i Carnot występują z niego; Barrére zasiadał przez 17, a Carnot przez 14 miesięcy.
Dnia 8 października 73 wywołanych z kraju deputowanych, wraca do Konwencji. Ulegli proskrypcyi po 31 maja, wracają po 9 termidora. Najznakomitsi z nich są: Lanjuinais, który upierał się do ostatniego w dniu 31 maja; Boissy d’Anglas, Daunou i Henryk La Riviére.
Dnia 16 Carrier daje głowę pod gilotynę.
Dnia 2 lutego 1795, Barrére, Billaud-Varennes, Collot-d’Herbois i Vadier zostają oskarżeni.
Dnia 1 kwietnia zapada przeciw nim wyrok skazujący na deportacją.
Barrére, który schronił się do Belgii, wróci w roku 1830 do Francyi i umrze na łonie rodziny.
Billaud-Varennes, deportowany do Cayenne z Collot-d’Herboisem, ucieknie ztamtąd, dostanie się do Meksyku i wstąpi do klasztoru pod imieniem Polikarpa Varenas. Będzie należał do powstania osadników przeciw metropolii, dwa razy będzie wystawiony na rozstrzelanie, i nareszcie pójdzie zakończyć życie w Hajti r. 1820.
Collot-d’Herbois, lichy aktor, lichszy jeszcze rymotwórca, zawsze na pół pijany, przez pomyłkę weźmie butelkę z witriolem miasto z gorzałką i umrze w Cayenne r. 1796 wśród najsroższych boleści.
Uchwała z dnia 3 maja przywraca rodzinom potępionych za co innego jak za emigracyą, skonfiskowane majątki.
Od dobrodziejstwa téj uchwały dwie tylko wyłączone familie: rodzina Ludwika XVI i rodzina Robespierra.
Uchwałą tą Lanjuinais i Boissy d’Anglas oznaczyli powrót swój do Zgromadzenia.
Dnia 6 maja Fouquier-Thinville i 15 sędziów czy téż przysięgłych byłego trybunału rewolucyjnego, podaje głowy pod gilotynę na placu Gréve w Paryżu.
Na placu Greve! czy rozumiecie to? W tym wyrazie bowiem objęte jest znaczenie, że wszystko wróciło do porządku, bo nawet rusztowanie już jest na dawném miejscu.
Wśród tego wszystkiego jednakże, ze wszech stron, jakeśmy widzieli, pojawiły się środki obrony, jakby cudem.
Francya, która w r. 1780 zaledwie jednę armią miała, posiadała ich w r. 1792 sześć, w r. 1793 dziesięć, a w r. 1795 czternaście.
Dnia 3 października 1793r. Carnot zdaje konwencyi sprawę z utworzonych pracowni, urządzonych warsztatów i przedsięwziętych środków ku najszybszéj i najstraszliwszéj obronie od nieprzyjaciela.
Jakoż rzeczywiście naukowość oddała się pod dyspozycyą komitetu ocalenia, wzięła udział w ruchu, zajmując się nadzwyczajnemi środkami obrony. Położyła sobie zadania prawie niepodobne do rozwiązania i rozwiązała je.
Nie miała Francya saletry, armat, broni. Ziemia Francyi dziewięć kroć stotysięcy funtów saletry na rok dostarczała, komisyą naukowa w przeciągu dziewięciu miesięcy wydobyła jéj 12 milionów.
Przed rewolucyą były we Francyi dwie tylko lejnie dział z bronzu, a cztery z żelaza. Te sześć ludwisarni dostarczały co roku 900 armat.
Teraz utworzono 15 ludwisarni na działa z bronzu, a trzydzieści na działa z żelaza.
Pierwsze dostarczyły przez rok siedm tysięcy; drugie 13,000 armat.
W Paryżu samym zaimprowizowano ogromną fabrykę broni palnéj; wychodziło z niéj na rok 140,000 karabinów, t. j. więcéj niż przed rewolucyą z wszystkich fabryk całéj Francyi razem.
Przed wojną jedna tylko była fabryka broni siecznéj — teraz otworzono ich 20 i na nowy sposób urządzono.
Balon i telegraf stają się narzędziami wojennemi.
Nareszcie dzięki nowo odkrytemu sposobowi, kiedy dawniéj trzech lat potrzeba było do wyprawienia skór, teraz garbują się w ciągu dni ośmiu.
Tak więc podczas kiedy konwencya stwarzała 14 armij, nauki dostarczyły im materyału. To téż członkowie komitetu ocalenia wyrzekną na głos:
„Nowe te zwycięztwa, i wszystkie które unieśmiertelniły wojnę z r. 1794, są naszem dziełem, są skutkiem środków, które nam jako zbrodnią zarzucają. Temi zwycięztwami usprawiedliwimy się z wszystkiéj krwi przez nas wylanéj.“
Nie Attyla, nie Genzeryk wyrzekł te okropne słowa, ale Carnot.
Oto szereg wypadków, które wypełniły period między ożenieniem się mego ojca a powrotem jego do Villers-Cotterêts, po złożeniu dowództwa nad armią pobrzeży Brestońskich.
Żył tu szczęśliwy, spokojny i ciesząc się nadzieją że o nim zapomną, kiedy nagle dnia 14 wendemiera odebrał list następujący:
„Paryż 13 wendemiera, roku IV republiki francuzkiéj jednéj i niepodzielnéj.
„Reprezentanci ludu, sprawujący obowiązki przy sile zbrojnéj Paryża i armii wewnętrznj.
„Nakazują jenerałowi Dumas, aby natychmiast przybył do Paryża, odebrać polecenia rządu.
Cóż to się działo w Paryżu?
Zaraz zobaczymy.
Trzynasty wendemiera był na dokonaniu. Bonaparte kartaczował sekcye na stopniach kościoła św. Rocha.
Konwencya zwróciła oczy na mego ojca, chcąc go mieć swoim obrońcą, ale mego ojca nie było w Paryżu; Barras zaproponował Bonapartego, i Bonaparte przyjął.
Owa godzina, co raz tylko, jak mówią, wybija w życiu każdego człowieka, uderzyła wtenczas dla niego.
Ojciec mój wsiadł natychmiast na pocztę, ale przybył dopiéro d. 14go.
Sekcye już były pokonane, a Bonaparte jenerałem armii wewnętrznéj.
Oto świadectwo, jakie wręczono ojcu mojemu; przepisujemy ten szacowny dokument z oryginału:
„My jenerałowie i inni urzędnicy, poświadczamy niniejszym, że obywatel Aleksander Dumas, jenerał armii, przybył 14 wandemiera do Paryża, i że natychmiast przyłączył się do swych towarzyszy oręża, by bronić konwencyi narodowej, przeciw napaści buntowników, którzy téż złożyli broń tegoż samego dnia.
„Paryż 14 brumera, roku IV republiki francuskiéj.
- „Podpisali:
- „Podpisali:
- J. J. B. Dalmas. — Laporte. — Gaston. Bernard adjutant. — Huché jenerał dywizyi. — Th. Artel kapitan-adjutant jeneralny. — Bertin, jenerał brygady. — Parein jenerał dywizyi. — Bainay komisarz ordonator.“
Następnie pod temi podpisami, mąż, który podniósł rewolucyą z pośród strumieni krwi, napisał swym charakterem nieczytelnym, którego każda głoska zdaje się być węzłem gordyjskim, następujące trzy wiersze:
- „Poświadcza prawdę
„Naczelny dowódzca armii wewnętrznej
W ciągu tychto trzech miesięcy miał on swoje widzenia jak Macheth, w tymto czasie zapewne mówiły doń trzy czarownice: Pokłon tobie, będziesz naczelnym wodzem; pokłon tobie, będziesz pierwszym konsulem; pokłon tobie, będziesz cesarzem.
Konwencya ocalona przez Bonapartego, ukończyła 20 października swe trzyletnie rządy i wydała uchwalę ułaskawienia dla wszystkich przestępstw rewolucyjnych, niepołączonych z kradzieżą lub mordem.
Wydawszy ośm tysięcy trzysta siedmdziesiąt uchwal ustępuje albo raczej reorganizuje się w trzy ciała: radę starszyzny, radę pięciuset i dyrektoryat.
Pięciu dyrektorami są: Lareveillére-Lepaux, Letourneur de la Manche, Rewbel, Barras i Carnot.
Wszyscy pięciu konwencyoniści — wszyscy pięciu dali swe głosy przeciw królowi.
Nominacye te wywołały rozruch w Bouillon. Ojciec mój, postawiony na stopie czynnéj, wystany został 23 brumera roku IV na poskromienie tego buntu, czego dokazał bez rozlewu krwi.
Następnie ojciec mój przechodzi znów do armii Sambry i Mozy, dalej do armii Renu; mianują go komendantem placu w Landau 21 nivose roku IV; przepędza na urlopie miesiąc vontose w Villers-Cotterêts; nareszcie wraca jako jenerał dywizyi dnia 7 messidora do armii Alpejskiéj, którą dowodził naczelnie, a której przeznaczeniem teraz jest pilnować granic i mieć na oku Piemont, lubo traktatem do pokoju zobowiązany.
Zrazu wielką miał ochotę odmówić; w czasie wojny wziąłby i karabin żołnierza, ale w pokoju był wybredniejszym.
Przyjmij jenerale, mówił mu Dermoncourt, toż to droga do Włoch. Od Chambery do Suzy przedziela tylko góra Cenis.
Kiedy tak, odpowiedział mój ojciec, to dobrze żem ją zdobył.
I pojechał.
Z Hiszpanią, Prusami, Toskanią, Piemontem i Holandyą przygasła wojna, ale wrzała ciągle z naszymi dwoma odwiecznymi wrogami, z Austryą i Anglią.
Dnia 17 listopada 1795 r., Anglicy oczekiwani napróżno w Guiberon, opuścili l’Ile Dieu Sambreuil i 1200 emigrantów francuzkich wpień wycięto. Rozgłos strzałów odbił się aż w Londynie i Pitt zawołał:
Przynajmniéj ani jedna kropla krwi nie popłynęła z ran angielskich.
Nie — odpowiedział mu Sheridan — ale honor angielski płynął wszystkiemi porami.
Co do Austryi, z tą nie przestajemy się spotykać i na południu i na północy. Massena bije ją na południu pod Loano, Bernadotte na północy pod Kreutznach.
Wszakże nie korzystano z tych zwycięztw. Bonaparte za pośrednictwem Barrasa przedłożył Dyrektoryatowi rozległy plan, i ten przyjęto.
Miało się ku końcowi z wojną Wandejską, gdzie Hoche kazał rozstrzelać Stoffletta i Charretta. Francya uwolniona od tego zapalenia wnętrzności mogła rzucić wszystkie swe siły na Włochy i Niemcy.
Plan Dyrektoryatu był następujący.
Po uskromieniu Wandei rozpocząć natychmiast kroki zaczepne. Nasze armie nadrenskie okrążą i ucisną oblężeniem Moguncyę, zagarną jedno po drugiém księztwo cesarstwa, przeniosą teatr wojny do państw dziedzicznych i zajmą piękne doliny Mcmi i Nekary.
Odtąd już one nie będą na koszcie Francyi; wojna opłaci wojnę.
Co do Włoch, należy odnieść walne zwycięstwo, upokorzyć niem Piemont, następnie wymazać jego nazwisko z karty Włoch i przyłączyć do Francyi, jako departament rzeki Po; poczém przejść tę rzekę mijając Pawię, wziąć Austryi Medyolan, wpaść do Lombardyi, i przez Tyrol i Wenecyę zapukać do bram Wiednia.
Włochy podobnie jak Niemcy wyżywią naszą armię.
W skutek tego planu, Hoche, celem zupełnego uspokojenia Wandei, połączył pod swe rozkazy trzy armie: pobrzeży Cherburskich, pobrzeży Brestońskich i armię Zachodu: ogółem 100,000 ludzi.
Jourdan zatrzymał dowództwo armii Sambry i Mozy.
Moreau poszedł w miejsce Pichegruego nad Ren.
Bonaparte zamianowany naczelnym wodzem armii włoskiéj.
Dnia 21 marca 1796 r. Bonaparte opuścił Paryż, mając z sobą tylko dwa tysiące lujdorów; to wszystko, na co się mogli zdobyć i on i przyjaciele jego i Dyrektoryat.
Aleksander miał siedm kroć tyle, gdy się wyprawiał na podbicie Indyi.
Dla czego Bonaparte wolał dowodzić 25000 ludzi, obdartych i wygłodzonych pod Genuą, niż pięknémi armiami Renu, niż 80, 000 ludzi dokładnie uzbrojonych i opatrzonych, które oddano Jourdanowi i Moreau, a które i jemuby oddano, gdyby tego był chciał? Oto, bo Włochy są Włochami, to jest, krajem wielkich wspomnień; bo przenosił Erydan i Tybr nad Ren i Mozę, Mediolan nad Palatynat; bo wolał być Hannibalem niż. Turenniuszem lub marszałkiem de Saxe.
Przybywszy do Nicei, zastał armię bez żywności, odzieży, trzewików, zaledwie mogącą się utrzymać w swych stanowiskach, a przed nią 60,000 wojska austryackiego pod najznakomitszymi jenerałami cesarstwa.
Nazajutrz po przybyciu, Bonaparte kazał dać każdemu z jenerałów po cztery lujdory na rozpoczęcie kampanii, a żołnierzom ukazał bujne niwy Włoch.
„Towarzysze, rzecze, wśród tych skał zbywa wam na wszystkiém, spojrzyjcie po tych cudnych polach, co się roztaczają przed waszemi stopami. One do was należą, pójdźmy je wziąć.“
Tak samo przemówił przed 20 wiekami Hannibal do swoich Numidów, gdy z szczytu Alp okiem płonącém ujrzeli Italię. A przez te 20 wieków, rozdzielających Hannibala od Bonapartego, dwóch tylko zjawiło się ludzi godnych z nimi porównania: Cezar i Karól Wielki.
Bonaparte miał, jakośmy powiedzieli, 60,000 ludzi przeciw sobie; 22,000 pod jenerałem Collé, stały w Ceva na stoku gór; 38,000 pod rozkazami Bearilieugo, posuwały się ku Genui przez Lombardyę.
Bonaparte przeniósł swoją armię do Albengo i 11 kwietnia starł się z Beauliem pod Voltre.
Z tego starcia trysła iskra, co w przeciągu dni 11 całe Włochy płomieniem ogarnęła.
Młody naczelnik zwycięża pięć kroć nieprzyjaciół: pod Montenotte, Millesimo, Dego, Vico i Mondovi. W dni 11 Austryacy oddzieleni od Piemontczyków; król sardyński zmuszony do podpisania rozejmu we własnej stolicy i do wydania trzech twierdz: Cosi, Tortone i Alessandryi. A Bonaparte wydaje następującą proklamacyę do swych żołnierzy:
„Żołnierze, w przeciągu dni piętnastu odnieśliście sześć zwycięztw, wzięliście 21 chorągwi, 55 armat, kilka twierdz i zdobyliście najbogatszą część Piemontu; uprowadziliście 15.000 jeńców, zabiliście lub ranili przeszło 10.000 ludzi; dotąd biliście się za puste skały, sławne waszą odwagą, ale nieużyteczne ojczyźnie. Dzisiaj zasługami wyrównywacie armii Holandyi i Renu. Ogołoceni ze wszystkiego, wszystkoście zastąpili; wygraliście bitwy bez armat, przeszliście rzeki bez mostów, odbyliście ogromne marsze bez trzewików, biwakowaliście bez gorzałki, często bez chleba; tylko falangi starożytności, tylko żołnierze francuzcy zdolni przenieść to, coście wy ucierpieli. Dzięki wam, żołnierze! Ojczyzna wam zawdzięcza pomyślność, a jeżeli odnosząc zwycięztwo pod Tulonem, zapowiedzieliście nieśmiertelną kampanią z r. 1793, to wasze teraźniejsze tryumfy wróżą piękniejszą jeszcze przyszłość. Dwie armie, które niedawno zaczepiły was tak zuchwale, pierzchają teraz przed wami; ludzie przewrotni, co się natrząsali z waszej nędzy i cieszyli się w myśli spodziewanemi tryumfami waszych wrogów, drżą zdumieni. Ale żołnierze, nic jeszcze prawie nie uczyniliście, bo wam bardzo wiele jeszcze zdziałać potrzeba. Nie macie ani Turynu, ani Medyolanu. Mordercy Bassevilla depczą jeszcze po popiołach zwycięzców Tarkwiniusza! Mówią, że są pomiędzy wami tacy, których odwaga słabnie, którzyby woleli wrócić na szczyty Apeninów i Alpów. Ale nie, ja temu wierzyć nie mogę, zwycięzcy z pod Montenotte, Millesimo, Dego, Mondoyi, płoną żądzą zaniesienia dalej sławy ludu francuzkiego.“
Teraz Bonaparte idzie na Wyższe Włochy i wróżąc z przeszłego powodzenia o przyszłem, pisze do Dyrektoryatu:
„Jutro wyruszam przeciw Beauliemu, zmuszę go do powrotu za Po, będę go ścigał w też tropy, opanuję całą Lombardyą i nim minie miesiąc chcę być w górach Tyrolu, zastać tam armią Renu i z nią wspólnie przenieść wojnę do Bawaryi.“
Jakoż rzeczywiście ściga Beauliego; ten napróżno odwraca się, aby bronić przejścia przez Po, bo Bonaparte przechodzi przez Po. Kryje się więc w murach Lodi; po trzygodzinnéj walce ustąpić z nich musi. Stawa w szyku bojowym na lewym brzegu Addy, broniąc całą swą artyleryą mostu, którego zrzucić nie zdążył. Armia Francuzka formuje się w ściśnioną kolumnę, rzuca się na most, obala wszystko co jej pochód tamuje, w proch rozbija armią austryacką i po jej trupach w dalszy pochód spieszy. Pawia się poddaje, Perrighitone i Cremona wzięte, zamek Medyolanu otwiera bramy, król Sardyński zawiera ostatecznie pokój, książęta Parmy i Modeny idą za jego przykładem i Beaulieu zaledwie może schronić się do Mantui.
W téjto chwili nadbiega wiadomość, że Wurmser się zbliża. Prowadzi 60,000 żołnierzy; 30,000 odłączył od armii nadreńskiej, 30,000 wywiódł z wnętrza Austryi.
Te sześćdziesiąt tysięcy ludzi ciągną od Tyrolu.
Zobaczmyż jaki był stan sił francuzkich i nieprzyjacielskich.
Armia francuzka wkraczając do Włoch miała 32,000 ludzi. Z nich straciła blisko 2000.
Natomiast przybyło 9000 od armii Alpejskiej, 4 — 5000 z kadrów Prowancyi i Varu. Była więc silną na 44 do 45 tysięcy, rozstawionych nad Adygą, lub zebranych pod Mantuą.
Prócz tego po uspokojeniu Wandei można było liczyć na 2 dywizye z armii Zachodu, ale ku temu potrzeba im było dać czas do nadciągnienia z kończyn Francyi.
Armia austryacka składała się z 10 do 12 tysięcy, nie licząc w to chorych i rannych zamkniętych w Mantui; z 12 do 15 tysięcy niedobitków z batalij staczanych od początku kampanii a rozrzuconych po Wyższych Włoszech, i z 60 tysięcy idących z Wurmserem.
Liczbę téj ostatniej armii umyślnie podwajano. Bonaparte, tak mówiły puszczane pogłoski, nietylko że mieć będzie przeciw sobie armią 4 kroć mocniejszą liczebnie, ale i jenerała godnego siebie. Annibal miał znaleźć swego Scypiona. Powtarzano stare przysłowie:
„L’Italia fu e sara sempre il sepolero dei Francesi.“ (Włochy były i będą zawsze mogiłą dla Francuzów).
Wurmser, jakośmy powiedzieli, miał 60 tysięcy ludzi. Z tej liczby odłączył 20 tysięcy; które dał Wukasowiczowi z rozkazem obejścia jeziora Garda i posuwania się przez Chiaję ku Salo.
Pozostałe 40,000 rozdzielił po obu brzegach Adygi i wyprawił jedne w kierunku do Rivoli, drugie ku Weronie.
Tak więc armia francuzka zgromadzona pod Mantuą była okrążoną: z przodu miała armią Wurmsera, z tylu załogi Beauliego i owe drugie 10,000, które się już koncentrowały.
Cały ten plan samém swém wykonaniem zdradził się Bonapartemu.
Raz wraz dowiaduje się:
że Wukasowicz uderzył na Salo, wyparł ztąd jenerała Saret, że pozostał tam sam tylko jenerał Guyeux w starym budynku, gdzie się zamknął z kilku set ludźmi;
że Austryacy wdarli się do la Corona, pomiędzy Adygą a jeziorem Garda; nareszcie że wylewają się ku Weronie;
że są w Brescii; że na wszystkich punktach chcą przejść przez Adygę.
Czy to powątpiewając o swém szczęściu, czy téż przeciwnie chcąc okazać przewagę swego geniuszu, Bonaparte zwołuje jenerałów na radę; wszyscy chcą odwrotu. Augereau, żołnierz Paryża, dziecię przedmieścia Ś. Antoniego, oświadcza, że jakabądź zapadnie decyzya, jego żołnierze ani krokiem się nie cofną.
Bonaparte ściągnął brwi, bo to i jego było postanowienie. Zkądże Augeremu być jednego z nim zdania? Zuchwalstwo, to czy jeniusz?
Bonaparte rozpuszcza radę wojenną nie wypowiedziawszy swego postanowienia, ale w duszy plan jego gotów.
Główna kwatera Bonapartego jest w Castel-Nuovo, na samym prawie krańcu jeziora Garda; zgromadzi wokoło siebie wszystko wojsko jakie tylko mógł zebrać po odstąpieniu od oblężenia Mantui, skoncentruje swe siły pod Peschierą i pobije oddzielnie Wukasowicza i Wurmsera, zanim się połączą.
Rozpoczyna dzieło od Wukasowicza, bliższego i słabszego.
Dnia 13 termidora (31 lipca), podczas kiedy Serrurier spaliwszy swe lawety, zagwoździwszy armaty, zakopawszy kule i zatopiwszy prochy, odstępuje od oblężenia Mantui, Bonaparte przechodzi przez Mincio pod Peschierą, bije Wukasowicza pod, Lonato; Augereau wkracza bez wystrzału do Brescii, a jenerał Sauret uwalnia w Salo jenerała Guyeux, który bez chleba i wody bije się i trzyma od dwóch dni w starym budynku.
Wukasowicz pobity, wstrzymuje się od dalszych przedsięwzięć, chcąc się pierwéj dowiedziéć, co się dzieje z Wurmserem.
I Bonaparte przystanął. Rzeczywiście groźnym nieprzyjacielem jest Wurmser, jemuto trzeba stawić czoło. Bonaparte zwraca się, jego straż tylna staje się przednią i wzajemnie.
Czas téż było.
Bo jenerałowie Wurmsera przeszli nietylko Adygę, ale i Mincio, nad którą mają się połączyć w Peschierze z Wukasowiczem. Bayalicht posuwa się drogą od Lonato, Lilpay odparł od Casliglione jenerała Valette, sam Wurmser zaś podstąpił pod Mantuę z dwiema dywizyami piechoty i jazdy, bo myśli że Mantua jeszcze oblężona.
Przybywszy, zastaje w głównej kwaterze, jenerała Serrurier zwęglone lawety i zagwożdżone działa.
Bonaparte zląkł się, uciekł! Rachunek jeniuszu w oczach jenerała austryackiego uchodzi za skutek przestrachu.
Tymczasem Bonaparte, o którym Wurmser myśli że uciekł, rozcina na dwoje armią Bayalichta pod Lonato, rzuca część jéj na Salo, którą ściga i rozprasza Junot, za drugą sam puszcza się w pogoń i pędzi ją ku Castiglione. Austryacy pierzchający, spotykają jedni jenerał la Sauret w Salo, drudzy jenerała Augereau w Castiglione; wpadli w dwa ognie.
W Salo wzięto 3000, w Castiglione 1.500 jeńców, ubito i raniono 3 — 4000 ludzi, zdobyto 20 armat i niedobitki Bayalichta dodano do niedobitków Wukasowicza.
Wurmser poznał swój błąd. Zaledwie wszedł do Mantui, dochodzi go huk dział; biegnie za nim w 15,000 ludzi, zbiera po drodze 10,000 Bayalichta i Lilpaya i stawa w szyku bojowym.
Bonaparte przyjmie bitwę, ale trzeba mu wszystkich swych wojsk. Pędzi więc do Lonato. Od trzech dni sam wszystko widział, wszystko rozporządził, wszystko zrobił; przez te trzy dni zajeździł 5 koni. Przybywa do Lonato. Część wojska będącego w mieście wyruszy ku Salo i Gavardo, aby znieść Kwasnadowicza, resztę poprowadzi z sobą aż do Castiglione. Na rozkaz jego wyruszają w pochód oddziały, każdy spieszy spełnić swe zadanie; on sam pozostaje w Lonato z 1000 żołnierzy. Odpocznie tu chwil kilka, a wieczorem będzie już w Castiglione, aby równo ze świtem rozpocząć bój z Wurmserem.
Bonaparte dopiéro co puścił konia i siadł do stołu, kiedy mu donoszą, że Lonato otoczone przez 4000 ludzi, i że przybył parlamentarz z wezwaniem aby się poddał.
Z tysiącem swoich byłby Bonaparte zaiste mógł stawić czoło 4000 wrogów, i pobić ich, ale jemu spieszno, bierze się na inny sposób.
Rozkazuje całemu swemu sztabowi głównemu sieść na koń, następnie przyprowadzić przed siebie parlamentarza i zdjąć mu z oczu zawiązkę.
Parlamentarz, nie wiedząc z kim ma do czynienia, zdumiony jest widokiem licznego sztabu tam, gdzie się kilku tylko spodziewał oficerów; jednakże spełnia swoje poselstwo.
— Nieszczęsny! — rzecze mu Bonaparte, gdy skończył — to nie wiesz gdzie jesteś, kogo masz przed sobą? Jestem naczelny wódz Bonaparte, a ty z twemi 4000 ludzi wpadłeś w środek méj armii. Idź powiedziéć tym co cię przysłali, że im daję 5 minut czasu na złożenie broni, albo że ich wytnę w pień co do nogi za czynioną mi obelgę.
W kwandrans potém 4000 Austryaków złożyło broń.
Ze zmrokiem Bonaparte był w Castiglione.
Nazajutrz Wurmser pobity zostawił 2000 ludzi na pobojowisku, gdzie żołnierze nasi, znużeni trudami walki, pokładli się spać obok trupów i rannych.
W ciągu dni pięciu Bonaparte w 30,000 pobił 60,000. Wurmser stracił 20,000 w poległych, rannych i wziętych do niewoli. Cofnął się ku Rivoli drogą między Adygą a jeziorem Garda, aby wrócić do Tyrolu.
Bonaparte w 2800 ludzi ściga Wurmsera, który przyłączywszy do siebie oddział Kwasnadowicza, ma około 40000 żołnierzy; bije go pod Roveredo, wchodzi do Trydentu stolicy Tyrolu, pozostawia tu jenerała Vaubois na straży miasta, rzuca się w wąwozy Tyrolu; w 1800 ludzi pędzi przed sobą 30,000 Wurmsera, w dwa dni odbywa mil 20, dogania go nad brzegami Brenty, stacza bitwę pod Bassano, bierze 4000 niewolnika, wszystkie tabory przyjacielskie, przypiera Austryaków do Adygi i zmusza ich do szukania schronienia z 14,000 ludzi w murach Mantui, téj saméj Mantui, któréj w 60,000 na odsiecz przyszli.
Trzecią to już armią austryacką zniweczył Bonaparte od swego do Włoch przybycia.
Wurmser wszedłszy do Mantui, postanowił bronić się w niéj do ostatniego; celem powiększenia zapasów żywności, kazał pozarzynać i nasolić 7000 sztuk koni swéj jazdy, a tę zamienił na piechotę.
Uniesiony gniewem i wstydem, ukarał swych oficerów rozkazując, aby przez trzy miesiące nie ważyli się inaczéj pokazać na ulicach Mantui, jak z wrzecionem w ręku.
Oficerowie dziwną tę karę ponieśli bez szemrania.
Podczas kiedy się dzieją te cuda w Wyższych Włoszech, ojciec mój sprawia dowództwo dywizyi w armii Alp. Byłoto, jakeśmy powiedzieli, stanowisko obserwacyjne; dlatego dwóch swych jenerałów brygady, Dufresne i Pailhod, zasadził jednego u stóp góry Cenis, drugiego w Saint Pierre d’Albigny, sam zaś rozłożył główną kwaterę w La Chambre, małéj wiosce, złożonéj z tuzina domów, a położonéj u stóp łańcucha skał, obfitującego w dzikie kozy.
Ztąd ta jego predylekcya dla la Chambre, gdzie nadto zastał jednego z swych dawnych przewodników w wyprawie na górę Cenis, zaciekłego myśliwca; z nim dni i noce przepędzał w górach.
Wróciwszy jednego wieczora po nader pomyślnym trzydniowém polowaniu do kwatery, ojciec mój zastał rozkaz pójścia do Włoch i stawienia się pod rozkazy Bonapartego.
Rozkaz ten datowany był 22go wendemiera (14 października.) Bonaparte już się nie podpisywał Buonaparte.
Wyruszyć, trafiało zupełnie w myśl mego ojca, chociaż z swymi kolegami, uważającymi się za starych jenerałów — bo mieli po 32 do 34 lat — po trochu dzielił ów wstręt do służenia pod jenerałem, mającym zaledwie lat 26; jednakże huk dział z tylu bitew, tak wiele razy obijał się o jego uszy w ciągu roku, że gotów był pójść służyć we Włoszech w jakimbądź stopniu.
Ojciec mój przybył do Medyolanu 19 października 1796.
Bonaparte przyjął go nader uprzejmie, a szczególniej Józefina, która jako kreolka, miała wielki pociąg do wszystkiego, co jej przypominało ukochane osady.
Bonaparte był niespokojny i mocno zagniewany na Dyrektoryat, bo ten zdawał się go opuszczać. Jenerałowie austryaccy byli pobici, ale Austrya nie była jeszcze zwyciężoną.
W skutek zapewnień Najjaśniejszéj Cesarzowéj Katarzyny, mógł cesarz Franciszek wyprowadzić wojska z Polski i wyprawić je ku Alpom. Pociągnął z nich linią obserwacyjną nad Dunajem, pilnującą Turcyi. Prócz tego wywiódł z monarchii austryackiéj wszystkie rezerwy i skierował je ku Włochom. W okolicy Frioul sposobiła się nowa i świetna armia z niedobitków Wurmsera, z wojsk wyprowadzonych z Polski i Turcyi, nareszcie z rezerwy i rekrutów. Dowództwo nad czwartą tą armią wziął marszałek Alvinzi, i jemu poruczono pomścić się klęsk Collego, Beauliego i Wurmsera.
Bonaparte miał przeciw téj armii tylko 25000 żołnierza, którego przyprowadził z sobą, lub który się z nim połączył w ciągu kampanii. Kule austryackie porobiły znaczne szczerby w naszych szeregach. Nadeszło téż z Wandei kilka batalionów, ale bardzo uszczuplonych dezercyą. Kellermann przysyłając mego ojca, kazał powiedzieć, że nie może ogołocić linii Alp, zwłaszcza, że musi Lugdun trzymać na wodzy i pilnować brzegów Rodanu. Bonaparte domagał się gwałtem przysłania 40éj i 83éj brygady, składających się z sześciu tysięcy ludzi, i brał na siebie wszelką odpowiedzialność.
Pisał więc do Dyrektoryatu.
„Jestem chory, ledwie się trzymam na koniu; pozostaje mi tylko odwaga, ale to nie wystarcza na stanowisko, jakie zajmuję. Policzono nas, urok znika. Dajcie wojska, albo Włochy stracone.“
Ojciec mój zastał go rzeczywiście wielce zmienionym. Chorobą, na którą się skarżył, były krosty. Zaraził się niemi pod Tulonem, nabijając armatę wyszorem, wypadłym z ręki zabitego artylerzysty. Ztąd ciągła gorączka go trawiła; wychudł okropnie, wyglądał jak trup chodzący; oczy w nim tylko żyły.
Nie rozpaczał jednakże; ojcu memu zalecił największą czujność, i zapowiadając rychłe rozpoczęcie kampanii, oddał mu dowództwo nad pierwszą dywizją pod Mantuą.
W jedenaście dni potém rzeczywiście zaczęła się kampania.
Wyrósł czwarty łeb Hydrze. Marszałek Alvinzi na czele 40,000 ludzi rzucił mosty na Piawie i posunął się ku Brencie.
Straszliwa ta kampania trwała od 1 do 17 listopada. Bonaparte w 20,000 ludzi uderzał na 50,000. Przez chwilę armią jego zmniejszyła się do 15,000, przez chwilę Bonaparte zrażony bezowocnemi bitwami pod Bassano i Caldiero, rzucił krzyk postrachu Dyrektoryatowi.
Byłoto 14 listopada, kiedy posłał mu list następujący. Dniem wprzód wrócił do Werony po 10-dniowéj walce nietylko z Austryakiem, ale z biotem, deszczem i gradem.
„Wszyscy nasi wyżsi oficerowie, pisał, niezdolni już do boju; armia włoska, dzisiaj garstka żołnierzy, jest wycieńczona; bohaterowie z pod Millesimo, Lodi, Castiglione i Bassano, zginęli za ojczyznę lub jęczą w szpitalach; korpus składa już tylko sława i duma. Joubert, Lannes, Lamare, Victor, Murat, Charlot, Dupuis, Bampon, Pigeon, Ménard, Chabrand, ranni; jesteśmy opuszczeni w głębi Włoch. Co z wojowników pozostało, widzi przed sobą śmierć niechybną wśród ciągłych najstraszliwszych walk z przeważającą siłą. Może wkrótce wybije dla mnie, może dla walecznego Augereau, lub nieustraszonego Masseny, ostatnia godzina. Cóż wtenczas stanie się z mymi żołnierzami? Na tę myśl nie śmiem już wystawiać się na śmierć, bo ona przywiodłaby armią o zupełną zgubę, Gdybym był dostał 83ą brygadę, liczącą 3,500 ludzi, byłbym zaręczył za wszystko; za kilka już dni może 40,000 będzie za mało.
„Dzisiaj wypoczywa wojsko; jutro, według okoliczności i poruszeń nieprzyjaciela, znów działać będziemy.“
Byłyto skargi, były to nadewszystko smutne przewidywania człowieka znużonego, zmokłego, zziębłego. Najpotężniejsze organizacye mają takie chwile zwątpienia; po wielkich trudach duch ulega wpływowi ciała, pochwa ordzewia brzeszczot.
W dwie godziny po napisaniu tego listu Bonaparte powziął plan nowy.
Nazajutrz potykali się nasi żołnierze pod Rosser, a utarczka ta rozpoczęła sławną trzydniową bitwę pod Arcol.
Dnia piątego armia austryacka straciła 5000 w jeńcach, 8 do 10 tysięcy w zabitych i rannych, i silna jeszcze na 40,090 ludzi, cofała się w góry, ścigana przez 15,000 Francuzów.
Przystanęła dopiéro w stolicy Tyrolu.
15, 000 Francuzów dokonało olbrzymiego dzieła, że walczyło z 50,000 i że ich zwyciężyło.
Zwycięztwo przecież ograniczało się na odparciu armii Alvinzego; nie zdołali jéj tak zniweczyć jak trzy poprzednie.
Bonaparte zalecił Serruriemu ścisnąć mocniej Mantuę, a w niej Wurmsera, jak niegdyś Beauliego, a sam wrócił do swéj zimowéj kwatery w Medyolanie, środka negocyacyi z drobnemi książętami Włoch, których postrach jedynie czynił naszemi sprzymierzeńcami.
W trzy tygodnie potém zaszło przy oblężeniu wydarzenie, które wielki miało wpływ wywrzeć na koniec téj okropnej kampanii.
W nocy z dnia 23 na 24 grudnia (3 i 4 nivose) zbudziło mego ojca wejście czterech żołnierzy, wiodących z sobą człowieka przytrzymanego przez jednę z naszych wysuniętych placówek. Ujęto go w chwili, gdy się gotował do przejścia przez pierwsze palisady Mantui.
Ojciec mój był w Marmirolo.
Pułkownik dowodzący naszemi forpocztami w Saint-Antoine, przysłał mu go z uwiadomieniem, że to szpieg wenecki i ma zapewne nader ważne zlecenia.
Badany tłumaczył się doskonale; powiadał, że jest w służbie Austryi, że należy do załogi Muntuańskiéj, wyszedł z miasta widziéć się z kochanką, i wracając, pochwycony został przez wartę, która posłyszała szelest jego stąpania po zmarzłym śniegu.
Najściślejsza rewizya niemiała skutku żadnego.
Jednakże pomimo pozornéj szczerości w odpowiedziach i spokojności wśród badania, ojciec mój zauważył u niego pewne nagłe spojrzenia, pewne dreszczowe wstrząśnienia, które zdradzały niezupełnie czyste sumienie. Zresztą wyraz szpieg, nadany przytrzymanemu przez naszych, w krzywém świetle wystawiał dość zgrabne powody, jakiemi tenże wymawiał swe wyjście i powrót do miasta, a kiedy jenerał pilnujący twierdzy tak ważnéj jak Mantua, ma nadzieję, że trzyma w swém ręku szpiega, nie łatwo nadziei téj się wyrzeknie.
Tymczasem tutaj trudno było co powiedzieć; kieszenie i wszelkie kryjówki były próżne zupełnie, odpowiedzi matematycznie ścisłe.
Nojulubieńszemi książkami ojca mego był Polybiusz i Komentarze Cezara. Tom komentarzy zwycięzcy Gallów leżał otwarty na stole przy jego łóżku, a miejscem, które odczytał przed zaśnięciem, było właśnie to, gdzie Cezar opowiada, jak chcąc przesłać Labienowi, swemu namiestnikowi, pewne wiadomości, zamknął swój list w maluchną puszkę z kości słoniowéj wielkości tereśni, którą posłaniec mijając posterunki nieprzyjacielskie, lub inne jakie miejsce, w którém mógłby się dostać w ręce nieprzyjaciela, winien był trzymać w ustach i połknąć, gdyby go przytrzymano.
Miejsce to z Cezara rzuciło mu w myśl jakby promień światła.
— Dobrze — rzecze mój ojciec — ponieważ człowiek ten wszystkiego się zapiera, niech go odprowadzą i rozstrzelają.
— Jakto, jenerale! — krzyknął Wenecynnin ustraszony — za co rozstrzelać?
— Aby ci rozpruć brzuch i poszukać, we wnętrznościach depeszy, które połknąłeś, odpowiedział mój ojciec z taką pewnością, jakby mu wiadomość o tém podszepnął jaki duch usłużny.
Szpieg zadrżał.
Żołnierze wahali się.
— Nie myślę żartować — powiedział ojciec do żołnierzy, którzy przyprowadzili jeńca. Jeżeli wam potrzeba rozkazu na piśmie, dam go natychmiast.
— Bynajmniéj jenerale — odpowiedzieli — i kiedy to seryo....
— Zupełnie seryo. Weźcie go i rozstrzelajcie!
Żołnierze pochwycili szpiega, aby go wyprowadzić.
— Słówko jeszcze — rzecze tenże, widząc, że sprawa bierze obrót niebezpieczny.
— Przyznajesz się?
— Tak, przyznaję się — odpowiedział po chwili wahania.
— Przyznajesz, żeś połknął depeszę.
— Tak jest jenerale.
— Jak dawno temu?
— Może z półtrzeciej godziny jenerale.
— Dermoncourt! — zawołał mój ojciec na swego adjutanta, który spał w przyległym pokoju, i który od początku téj sceny patrzał i słuchał z największą uwagą, nie mogąc domyślić się jaki będzie jéj koniec.
— Jestem jenerale!
— Słyszałeś?
— Co takiego jenerale?
— Że ten człowiek połknął depesze.
— Słyszałem.
— Że je połknął od półtrzeciej godziny.
— Od półtrzeciej godziny?
— Otóż ruszaj do aptekarza tutejszego i zapytaj go, co dać człowiekowi, aby zwrócił rzecz połkniętą przed dwiema godzinami, i który z tych środków prędszy będzie miał skutek?
W pięć minut wrócił Dermoncourt i z ręką przy kapeluszu powiedział z niewzruszoną flegmą:
— Purgatyw, jenerale.
— Czy masz go?
— Mam jenerale.
Dano lekarstwo szpiegowi, połknął je wykrzywiając się; następnie zaprowadzono go do pokoju Dermoncourta, który źle spał téj nocy, bo żołnierze pilnujący pacyenta budzili go, ilekroć ten sięgał ręką guzików spodni.
Nareszcie około godziny 3éj z rana jeniec powił małą kulkę wosku, wielkości laskowego orzecha; umyto ją w jednym z tysiąca rowków irrygacyjnych, które przerzynają łąki wokoło Mantui. Oddano kulkę memu ojcu, a ten Dermoncourtowi, który jako adjutant rozpieczętowywał depesze. Dermoncourt scyzorykiem wykonał cięcie cesarskie i wydobył z kulki woskowéj list spisany na papierze cieniutkim tak drobnym charakterem, że zwinąwszy pismo między palcami nie zabierało więcéj miejsca jak ziarno dużego grochu.
Jedna tylko pozostawała obawa, t. j. aby list nie był pisany po niemiecku, bo w całym obozie nikt tego języka nie umiał.
Jakże się ucieszyli operatorowie, poznawszy, że depesza spisana po francuzku. Mógłby kto myśléć, że cesarz i jego jenerał umyślnie dla mego ojca ją pisali.
Otóż jéj treść; przepisujemy ją z kopii zrobionéj przez mego ojca, bo oryginał jak to wkrótce powiemy, przesłany został Bonapartemu:
„Pospieszam z przesłaniem W. Excellencvi rozkazów N. Pana z dnia 5 b. m., a przesyłam je dosłownie i w tym samym jeżyku, w którym je odebrałem:
„„Postarasz się uwiadomić niezwłocznie marszałka Wurmsera, że się spodziewam po jego męztwie i gorliwości, iż bronić będzie Mantui do ostatniego; że go zbyt dobrze znam, jako i zostających pod nim jenerałów, abym się miał obawiać, iż się poddadzą, mianowicie gdyby mi przyszło przerzucić wojska do Francyi, zamiast je posiać do moich państw; żądam, aby w ostateczności, t. j. ogołocony z wszelkich środków utrzymania się, zniszczył w Mantui wszystko, coby się mogło przydać na cośbądź nieprzyjacielowi, i uprowadzając część wojska zdolną do pochodu, dotarł do Po, przeszedł tę rzekę, ruszył ku Ferrarze lub Bononii, i w razie potrzeby schronił się do Rzymu lub Toskanii. Z téj strony mało spotka nieprzyjaciół, natomiast dobrą chęć w zaopatrzeniu wojska, ku czemu w razie potrzeby użyć może przymusu i wszelkie złamać zawady.
„Człowiek pewny, kadet z pułku Strassoldo, odda tę ważną depeszę W. Ekscellencyi. Nadmieniam, że obecne położenie i potrzeby armii nie pozwalają przedsięwziąć nowych operacyj przed upłynieniem trzech lub czterech miesięcy, bo takowe mogłyby być bezowocne. Pragnę najgoręcéj, abyś W. Ekscellencya trzymał się jak tylko możesz najdłużéj w Mantui. W każdym razie proszę, abyś mi raczył nadesłać wiadomość o sobie sposobem najpewniejszym, któregobym ja mógł użyć wzajemnie do korespondencyi z Waszą Ekscellencyą.
Radość mego ojca i Dermoncourta była wielka. Depesza, jak się pokazuje, była nader ważna. Najprzód opiewała Toskanią, państwa weneckie i kościelne jako pełne dobrych chęci; daléj oznajmiała, że Alvinzi nic nie przedsięweźmie przed upłynieniem trzech lub czterech tygodni.
Należało więc przesłać ją jak najprędzéj Bonapartemu.
Dermoncourt wsiadł natychmiast na konia i puścił się do Medyolanu.
Stanął tam trzeciego dnia o godzinie 7 z rana, i zsiadł u balkonu hotelu Serbelloni, gdzie mieszkał jenerał Bonaparte. Część drogi odbył konno, drugą w rodzaju kolaski, zwanym Sediola.
Ale tu Dermoncourt spotkał zawadę, której się nie spodziewał. Adjutant będący na służbie miał rozkaz nie puszczać nikogo do Bonapartego, przed godziną dziewiątą.
Dermoncourt zżymał się.
— Ależ, panie — rzecze — widzisz po błocie, którém jestem pokryty, że nie wracam z balu, i że jeżeli nalegam aby mnie wpuszczono do naczelnika, to dlatego że mam mu powiedzieć coś ważnego.
Adjutant upiera się ciągle, Dermoncourt chce się gwałtem dostać do Bonapartego. Adjutant zastąpił mu drogę; ale Dermoncourt to niedźwiedź z szkoły republikanckiéj, wziął adjutanta za bary, okręcił nim jak wartałką i schwycił za klamkę. Spór ten nie mógł się odbyć bez hałasu i Dermoncourt spotkał we drzwiach Bonapartego.
— Cóż to jest? zapytał Bonaparte, marszcząc brwi.
— Oto to, jenerale, odpowiedział Dermoncourt, że to wcale nie miło, zrobiwszy 40 mil w przeciągu 20 godzin, być zmuszonym torować sobie drogę do ciebie po brzuchach adjutantów.
— Ale jeżeli taki był rozkaz?
— Jeżeli takim był rozkaz, odparł wesoło Dermoncourt, to każ mnie rozstrzelać, bom go przekroczył. Wszakże prosiłbym abyś nie wykomenderował pikietu, zanim przeczytasz tę depeszę.
Bonaparte przeczytał ją, i odwracając się do adjutanta.
— Zapomniałeś pan — rzecze — że rozkaz nie tyczył się żadnego oficera sztabowego przybywającego z Mantui, dla których moje drzwi tak o północy jak w południe zawsze stoją otworem. Pójdź do aresztu.
Adjutant ukłonił się i wyszedł.
— Jakimże sposobem przyszedł Dumas do téj depeszy? zapytał Bonaparte.
Dermoncourt opowiedział całą sprawę ze szczegółami.
— Berthier! Berthier! zawołał Bonaparte.
Berthier stawił się z zwykłą powagą.
— Na masz Berthier — rzecze doń Bonaparte, podając mu depeszę — powąchaj i powiedz czém to pachnie.
— Ależ jenerale, odrzekł Berthier, to pachnie.....
— Brawo! nie zakrztusiłeś się tym wyrazem; teraz czytaj.
Berthier czytał.
— Oh! oh! pomruknął.
— Pojmujesz to Berthier? najbliższa bitwa nazywać się będzie bitwą pod Rivoli, i chybabym się bardzo mylił, rozstrzygnie kampanią. W każdym razie, jak powiada Alvinzi, mamy ze 20 dni przed sobą.
— A ponieważ człowiek naprzód zawiadomiony wart tyle co dwóch, rzecze Dermoncourt; a ty jenerale nawet nie zawiadomiony więcéj jesteś wart niżeli stu, więc to będzie ucieszna historya.
— Z tem wszystkiém — odparł Bonaparte — jesteś zapewne głodny, idź więc oczyścić się i wróć prędko na śniadanie. Czy znasz Józefinę?
— Nie mam tego zaszczytu jenerale.
— Przedstawię cię. Czekamy.
Dermoncourt uwinął się, zjadł śniadanie i obiad z Bonapartem, który żądał aby pozostał jeszcze przez noc w pałacu.
Nazajutrz rano oddał mu list do mego ojca, zlecił mu ukłony i zawiadomił, że może wyjechać kiedy zechce, pojazd będzie gotów na żądanie.
Dermoncourt wsiadł do niego na dziedzińcu; Bonaparte z Józefiną byli u okna, Berthier leżał w drugim.
— Szczęśliwej podróży! wołał Bonaparte do Dermoncourta.
— Dziękuję jenerale, odpowiedział tenże; nie zapomniéj o 13ém stycznia i chroń się rozkoszy Kapuańskich.
— Bądź spokojny, odparł naczelnik — nie postąpię jak Hannibal.
Oto list, który Bonaparte napisał do mego ojca.
- „W głównej kwaterze w Medyolanie, dnia 7 nivose (w niedzielę 28 grudnia) roku V republiki jednéj i niepodzielnéj.
„BONAPARTE, JENERAŁ NACZELNIE DOWODZĄCY ARMIĄ WŁOCH, DO JENERAŁA DUMAS.
„Odebrałem list przyniesiony przez Twego adjutanta; nigdy ważniejsze wiadomości nie przyszły bardziej w porę; otrzymałeś zapewne rozkaz, który wydałem, oddalenia wszystkich krajowców z okolic Mantui w odległości jednéj mili; nie wątpię, że wypełnisz go ściśle, jest on srogi ale konieczny.
„Zarządziłem niektóre ostrożności z drugiéj strony Po. Przedsięwzięcie dworu wiedeńskiego zdaje mi się niedorzecznemu Proszę abyś kazał odprowadzić pod mocną strażą do Medyolanu szpiega, którego przytrzymałeś.
„Winszuję dobrego powodzenia i wróżę jeszcze lepsze.
Już w dzień odjazdu Dermoncourta z Medyolanu, armia francuzka odebrała rozkaz zajęcia pozycyi Montebaldo, La Corona i Rivoli;
5 stycznia, jenerał Alvinzi wyszedł z Bassano.
6, Bonaparte kazał zająć Bononią przez 7000 ludzi.
11 stycznia, Bonaparte udał się pod mury Mantui.
12 stycznia, armia austryacka stacza bitwy pod Saint Michel i La Corona i staje obozem pod Montebaldo.
13 stycznia, Joubert wychodzi z La Corona i bierze pozycyą pod Rivoli, podczas kiedy Austryacy obsadzają Berilacqua.
Nareszcie 14, Bonaparte zwiedza płaszczyznę pod Rivoli; przybył na nią o godzinie 2éj z rana.
Tutaj miała się toczyć zapowiedziana bitwa.
Wiadomy jej wypadek: 45,000 austryaków rozpoczęło bój o godzinie 8 z rana.
O godzinie 8 wieczorem próżnobyś ich szukał, znikli jakby ich ziemia pochłonęła; do razu skończono sprawę z Alwinzim.
Pozostał Provera.
Provera stosował się do planu wskazanego w liście przejętym przez mego ojca. Wymknął się Augeremu, rzucił most w Anghiari, nieco powyż Legnago i ciągnie na Mantuę, którą chce odżywić swemi 9 czy 10 tysiącami ludzi.
Augereau dowiedział się o tym jego pochodzie, rzuca się na jego oddziały odwodowe, zabiera mu 2 tysiące żołnierza; ale Provera z pozostałemi 7 tysiącami nie ustaje w marszu.
Szczęściem Bonaparte dowiedział się tych szczegółów w Castel-Nuovo; równie mu daleko do Mantui, ale dowodzi Francuzami, a zatém pierwéj tam będzie niż Provera.
Jeżeli go nie uprzedzi, a załoga zrobi wycieczkę zaleconą przez Wurmsera w liście Alvinzego, korpus oblegający dostanie się w dwa ognie.
Dywizya Masseny odbiera rozkaz puszczenia się biegiem w pochód do Mantui; powinna tam stanąć tegoż jeszcze wieczora.
Rezerwy pozostawione w Villa-Franca odbędą tęż samą drogę i z tym samym pośpiechem.
Nareszcie Bonaparte sam puszcza się czwałem, aby stanąć przed nocą.
Teraz zobaczmy z listów jenerała Serrurier do mego ojca, co się działo ze strony Mantui, i jaka czynność panowała w obozie francuzkim.
„Główna kwatera Roverbella, 20 nivose, roku V.[1]
Serrurier jenerał dywizyi, dowodzący blokadą, do jenerała Dumas, dowódzcy 2giéj dywizyi.
„Odebrałem jenerale list od jenerała dywizyi Augereau, datowany z Porto-Legnago dnia 19 z uwiadomieniem, że nieprzyjaciel uderzył w przeważnéj liczbie na jego przednie czaty, i że adjutant jeneralny Duphot wyszedł z zamku Bevilaqua, aby go w nim nie okrążono. Doniesie mi on o ruchach nieprzyjaciela téj nocy. Wszystkie nasze posterunki sprawiają się czujnie, ale wątpię aby nieprzyjaciel z Mantui przedsięwziął jakie wielkie poruszenie, chybaby nastręczyła się armii jego bardzo widoczna korzyść, albo gdyby się chciał wymknąć. Skoro odbiorę wiadomości od jenerała Augereau, zakomunikuję Ci takowe.
Widać że nieprzyjacielem, który napastuje Augerego, jest Provera, który stosownie do odebranych instrukcyj idzie na Mantuę.
„Wskutek listu, który wczoraj do mnie pisałeś jenerale względem niedostatku sprawionego przez nieprzyjaciela, rozumiem iż mi trzeba podwoić środki obrony Mincio. Napisałem więc do jenerała Victor, aby mi przysłał dziś batalion z swéj rezerwy w Formigosa, którego chcę użyć gdzie tego będzie wymagać potrzeba; chociaż zobowiązałem tego jenerała do bezpośredniéj ze mną korespondencyi, polecam mu jednakże przesyłanie wszelkich potrzebnych wskazówek tak panu jako i jenerałowi Dallemagne.
„Druga połowa batalionu 57, którego masz pierwszą, pozostanie jako rezerwa w Goito.
Serrurier itd. itd. do jenerała Dumas. „Uprzedzam cię, jenerale, że nieprzyjaciel przeszedł téj nocy przez Adygę pod Anghiari, blisko Porto-Legnago. Nie wiem jakie jego siły; ale należy nam być w gotowości, ponieważ prawdopodobnie będziemy zaczepieni téj nocy Nie zapomnij proszę zawiadomić o tém jenerała Miollis; zaleć mu aby zrobił kilka podjazdów w stronę Castellaro, albo przynajmniéj aż do Due Castelli.
P. S. Rozkazałem dowódzcy 64 batalionu, w Formigozie, aby się cofnął ku jenerałowi Miollis, skoro nie będzie się mógł utrzymać na stanowisku. Ja w razie potrzeby, cofnę się na Goito.“
W dwie godziny potém odebrał mój ojciec drugi list:
„Nie śmiem przypuszczać, żeby nie miało być wycieczki od strony jenerała Dallemagne[3]. Owszem sądzę, że nieprzyjaciel może wystąpić z siłą ku Governolo i Formigosa; aby sobie zabezpieczyć te dwa mosty i rzekę Po, celem zasilenia Mantui. Pewna, że mniej drogi będą mieli do zrobienia, aby się dostać w tamtę stronę, niż tędy. Zresztą warto nam się wszędzie pilnować. Co nam nie będzie przeszkadzać do korzystania z każdej podanéj sposobności.
„Jenerał Beaumont nie ma już jazdy; odłączyłem ją od niego téj nocy i posłałem do Castel-Nuovo.
- P. S. Rachuje bardzo na jenerała Miollis i na batalion, który posłałem do Governolo.
- „Namyśliwszy się, aby nie tracić czasu, wracam do Roverbella, gdzie spodziewam się zastać wiadomości od naczelnie dowodzącego.“
Ojciec mój posłał kopie tych dwóch listów jenerałowi Miollis, który stał w Saint Georges.
Dzień zszedł na obserwowaniu. Noc przepędził mój ojciec u przednich czat.
Dnia 26 o godzinie 9éj z rana, odebrał depeszę następującą:
„Zawiadamiam Cię, że nieprzyjaciel pokazuje się ze strony Due-Castelli.
„Wydaj stosownie do tego rozkazy.
W dwie godziny potém przyszedł drugi list:
„Potrzeba koniecznie jenerale, abyś się oparł wyjściu na ląd nieprzyjaciela; tym końcom wyprowadź w tę stronę 1500 ludzi.
„Nie zbywa teraz na żołnierzach, bądź więc spokojny.
Dallemagne odpisał natychmiast.
„Chociaż nic mam być zaczepionym, kochany przyjacielu, siły moje zbyt są słabe, abym mógł posłać dostateczną liczbę w stronę Formigozy. Trzecia część mojéj dywizyi nie może się luzować, a i ta wynosi tylko 2000 ludzi. Osądź sam, czy mogę cośbądź z tego oddzielić. Wraz po odebraniu twego listu, dałem rozkaz jenerałowi Montaut, aby miał kilka oddziałów w gotowości do pochodu. Zresztą uważ, jenerał Serrurier doniósł mi wczoraj, że chce dać rozkaz do zrzucenia mostu Formigosa. Jeżeli rozkaz ten już wykonany, niepodobna mi dać ci pomocy; co więcéj, jeżeli nieprzyjaciel, który przeszedł przez Adygę, zdoła attakować od Saint Georges, wycieczka z Mantui zapewniona i pomimo najlepszych chęci aby wytrzymać uderzenie, będziem musieli uledz.
„Bywaj zdrów, drogi przyjacielu. Ufaj, że z radością pochwycę każdą sposobność do przysłużenia się tobie i mojéj ojczyźnie.
Przykro było poczciwemu Dallemagne odmówić memu ojcu ludzi, których żądał, bo wiedział, że kiedy ich się domaga, to musi ich bardzo potrzebować.
Około południa pisał więc z Casanova:
„Dowiedziałem się w téj chwili jenerale, że most Formigosa stoi jeszcze. Rozkazałem natychmiast jenerałowi Montaut, aby wyszedł w 500 ludzi i 2 armaty do Formigosa; dałem mu potrzebne instrukcye, aby mógł zająć tył nieprzyjacielowi, jeżeli będziesz napadnięty.
„Pozdrowienie i braterstwo.
Do tego listu dołączona była następująca kopia, która wyjaśnia, dla czego most Formigosa niebyt jeszcze zrzucony.
Kopia listu pisanego przez JMP. Daré, szefa 1-go bataliom 64-éj półbrygady, do jenerała Dallemagne.
„Donoszę ci jenerale, że stosownie do rozkazów, odebranych téj nocy od jenerała Serrurier, puściłem się tego ranka do Governolo z moim batalionem. Jenerał polecił mi zerwać most w Formigosa zanim ruszę do Governolo. Gdym przystąpił do wykonania tego rożkazu, dowódzca jednego oddziału z 45éj półbrygady, który tu ma stanowisko, oparł się temu, gdyż to miało być wprost przeciwne instrukcyom otrzymanym od ciebie, mówiąc, że na to potrzeba mieć przed sobą nieprzyjaciela; uległem jego powodom, uważając je za słuszne.
O godzinie 6 ojciec mój odebrał trzeci list: „W głównej kwaterze Montanara, 20 nivose o pół do piątéj.
„Przypuszczając, że jenerał Montaut nie wyruszył jeszcze z swymi 500 ludźmi do Formigozy, napisałem mu, aby przyspieszył marszu. Jenerał Serrurier oświadcza mi, iż w razie natarcia trzymać się trzeba do ostatniego. Jeżeli więc myślisz, że mógłbyś się obejść bez tych 500 ludzi, chciéj mi ich odesłać, bo sądzę, że attak odemnie się zacznie. Bądź co bądź, przyjmiemy go dobrze.
Widoczna tu troskliwość, jaką w dobrym Dallemagne obudziła myśl niebezpieczeństwa mego ojca.
Wszakże nie mój ojciec, ale Miollis ponosił brzemię tego dnia.
Provera ciągnął wprost przed siebie przez Cerea, Sanguinetto, Torre i Castellaro, i stanął czołem do Saint Georges, gdzie dowodził Miollis.
Jenerał austryacki wiedział, w jak złym stanie były fortyfikacye twierdzy Saint Georges, i spodziewał się, że Miollis nawet nie pokusi się o bronienie mu przejścia, dlatego wezwał go poprostu do poddania się.
Miollis odpowiedział okropną kanonadą, którą mój ojciec w Saint Antoine nietylko słyszał, ale nawet widział jéj dym.
Ojciec mój wyprawił natychmiast Dermoncourta po pewne wiadomości. Po parkanach, rowach, przez płoty i krzaki, Dermoncourt silny, młody, żwawy i nader odważny, dostał się do Saint Georges i zastał tam jenerała Miollis, stawiającego czoło zarazem Proverze i Wurmserowii.
W chwili, kiedy wśród ognia stanął Dermoncourt przed Miollisem i oddawał mu pokłon, kula zerwała kapelusz temu ostatniemu.
— Ah! to ty moje dziecię, rzecze Miollis — przybywasz od Dumasa?
— Tak jenerale, posłyszał kanonadę, a znając zły stan twych warowni, jest niespokojnym o ciebie.
— Powiedz mu, niech go o mnie głowa nie boli; założyłem, tu moją główną kwaterę, na placu broni, i ręczę za jedno, to jest, że jeżeli nieprzyjaciel tędy przejdzie, to będzie deptał po moich zwłokach.
— Ale Proyera? zapytał Dermoncourt.
— Bah! Provera wpadł w łapkę; mój przyjaciel Augereau, który go przepuścił, idzie za nim w też tropy, i kiedy ja go tu zatrzymam, on mu tył wykropi; powiedz Dumasowi, że Provera jutro będzie wyekspedyowany.
Demoncourtowi było dosyć na tém; wrócił do Saint Antoine, dokąd mój ojciec przeniósł główną kwaterę, aby być bliżéj nieprzyjaciela.
Przybył o piątéj, doniósł, że wszystko dobrze idzie. Victor z swoją brygadą połączył się z mym ojcem; jedli obiad gdy wszedł Dermoncourt.
Już trzy noce spędzono bezsennie. Ojciec mój i Victor rzucili się ubrani na łóżko. Dermoncourt zasiadł dla spisania raportu do jenerała o swéj wycieczce do Saint Georges.
Po chwili, cały zajęty tą pracą, poczuł, że położono rękę na jego ramieniu.
Obrócił się. Przed nim stał Bonaparte.
— Wygraliśmy bitwę pod Rivoli. Przybywam; czoło dywizyi Masseny pospiesza za mną. Co robi Miollis? Gdzie jest Provera? Augereau wypuścił go, jak mówią. Czy ściga go przynajmniej? Co robi Wurmser? Czy pokusił się o wycieczkę? Daléj, mów!
— Jenerale, odrzekł Dermoncourt z tym samym lakonizmem, Augereau przepuścił Proverę, ale go tém lepiéj wziął z tyłu i zabrał mu 2000 ludzi i 12 armat.
— Dobrze!
— Provera jest pod Saint Georges, gdzie Miollis trzymał się cały dzień i gdzie się będzie trzymał, dopóki mu nie zabiją ostatniego żołnierza.
— Dobrze!
— Wurmser chciał zrobić wycieczkę, ale go wparto nazad do Mantui.
— Dobrze! gdzie jest Dumas?
— Jestem jenerale! odpowiedział mój ojciec, ukazując się na progu pokoju sypialnego.
— Ah! to pan! rzecze Bonaparte, patrząc się nań z ukosa.
Byłoto jedno z takich spojrzeń, których mój ojciec nie przepuszczał bez żądania tłómaczenia.
— Tak jest, to ja. I cóż?
— Oto to, mości panie, że jenerał Serrurier pisał wczoraj do ciebie dwa listy.
— Tak, a daléj?
— W pierwszym mówił; że w razie potrzeby cofnie się ku Gaëta.
— Tak jest, jenerale.
— Odpowiedziałeś na ten list?
— Odpowiedziałem.
— Cóż mu odpowiedziałeś?
— Chcesz to wiedzieć?
— Będzie mi miło!
— Otóż odpowiedziałem mu: Cofaj się sobie do diabła kiedy chcesz, co do mnie, dam się ubić, ale się nie cofnę.
— Wiesz pan, że gdybyś do mnie list taki napisał, kazałbym cię rozstrzelać!
— Może być, ale pan nie napisałbyś do mnie takiego listu, jak jenerał Serrurier.
— Dosyć.
I obracając się do Dermoncourlta, rzekł:
— Idź i każ stanąć wojsku w trzy kolumny — gdy już będzie sformowane, przyjdziesz oznajmić.
Dermoncourt wyszedł. Wtenczas obracając się do mego ojca, który zabierał się wyjść do swego pokoju:
— Zostań jenerale, musiałem ci powiedzieć com ci powiedział w obec twego adjutanta. Cóż, u diabła, kiedy się pisze takie listy do swego przełożonego, to się je pisze własną ręką, a nie dyktuje swemu sekretarzowi. Nie mówmy już o tém. Których masz dowódzców?
— Pierwsza kolumna, odpowiedział mój ojciec, którą stanowi 57a półbrygada, ma swego naturalnego dowódzcę, jest nim Victor; drugą dowodzić będzie adjutant jeneralny Rambaud, nasz szef sztabu głównego; trzecią pułkownik Moreau, komendant lléj półbrygady.
— Dobrze. Gdzie jest Victor?
— Oh! niedaleko, odpowiedział mój ojciec. Można tu słyszéć jak chrapie.
— Idź go obudzić.
Mój ojciec wszedł do drugiego pokoju i wstrząsnął Victorem, który nic chciał żadną miarą oczu otworzyć.
— Ależ do kata, obudźże się.
— Cóż chcesz u diabła? zapytał Victor rozespany.
— Zrobić cię jenerałem dywizyi.
— Mnie!
— Tak, Bonaparte jest tu i oddaje ci dowództwo nad jedną kolumną w jutrzejszéj bitwie.
— Tam do kata!
Porwał się i przybiegł.
W téjże chwili wszedł Dermoncourt.
— I cóż? zapytał Bonaparte.
— Rozkazy spełnione jenerale.
— Dobrze. Teraz udaj się w okolice Faworyty i zobacz jakie są stanowiska nieprzyjaciela.
Dermoncourt wyszedł.
Była ósma wieczorem; wojska nasze zajmowały Faworytę. Dermoncourt wyminął przednie straże, i zapuściwszy się ku Mantui, spotkał się właśnie z wycieczką, którą przedsięwziął Wurmser.
W trzy kwadranse po oddaleniu się jego z głównej kwatery, usłyszano nagle jego wołanie:
— Na koń, jenerale! na koń! nieprzyjaciel tuż za mną.
Rzeczywiście ledwie że się nie dostał do niewoli i czując tuż, tuż pogoń za sobą, wołał na pomoc.
Mój ojciec dosiadł konia, i na czele 20go pułku dragonów rzucił się na nieprzyjaciela, wpędził nazad do twierdzy i trzymał go na wodzy aż do dnia, a tymczasem dywizya Masseny, uznojona gwałtownym marszem i ogromną przestrzenią którą przebiegła, weszła do Marmirolo i do Saint Antoine, gdzie się zamknęła.
Bonaparte, nakazując ten gwałtowny pośpiech miał na celu skończyć do razu z Proverą, tak jak jednym ciosem rozbił Alvinzego.
Jakoż, nie mogąc wnijść do Mantui, trzymany z tyłu przez Augereau, stanąwszy czołem do Miollisa, napadnięty z boku przez Bonapartego z dywizyą Masseny, Provera zginął.
Bonaparte przepędził noc na czynieniu rozporządzeń na jutro.
W nocy udało się Proverze za pomocą barki porozumiéć się z Wurmserem i skombinować z tym jenerałem na dzień jutrzejszy attak na Favorytę i Montadę. W Mantui i w obozie Provery nie wiedziano nic o przybyciu Bonapartego i wojsk, które dniem wprzód walczyły pod Rivoli.
A chociażby kto o tém donosił, niktby temu nie dał wiary, tak było do prawdy niepodobne.
O godzinie 5éj z rana Wurmser uderzył na mego ojca, walka była straszna. Po liście który napisał był trzy dni temu do Serruriera, ojciec mój nie mógł się cofnąć i nie cofnął się.
Z trzema pułkami, między niemi z swoim pułkiem dragonów, stał mocno i dał czas Bonapartemu do przysłania mu 57éj półbrygady Victora, która aby się dostać do niego i wyswobodzić, tyle krwi wylała, że od tego dnia nazwano ją straszliwą.
Zastała mego ojca z siedmiu set ludźmi otoczonego trupami. Dwa konie pod nim ubito.
Wurmser odparty wpadł na Favorytę, ale ta broniona przez 1500 ludzi, dzielny mu stawiła opór, a nawet zrobiła wycieczkę; wycieczka ta, kilkakrotne szarże mego ojca i jego dragonów, bohaterska zaciętość Victora, którego świeże wojska walczyły z wściekłością, wetując sobie spoczynek na który były wskazane podczas kiedy armia okryła się sławą pod Rivoli, wszystko to zmusiło Wurmsera do odwrotu i cofnienia w mury twierdzy.
Od téj chwili Provera opuszczony zginął. Wzięty między Bonapartego, Miollisa, Serruriera i Augerego, złożył broń z 5000 ludzi. Reszta zginęła.
Tak więc w przeciągu dwóch dni, dwie bitwy pod Rivoli i pod Favorytą wygrane, dwie armie zniweczone, wzięto 20,000 niewolników, zdobyto wszystkie armaty i tabory, Austryakom odebrano możność prowadzenia daléj wojny, chybaby stworzyli piątą armią; a wszystko to skutek przypadku, który w ręce mego ojca oddał szpiega, przypadku uczynionego gieniuszem Napoleona.
Sama brygada ojca mego zdobyła 6 chorągwi.
Nazajutrz, 28 nivose, ojciec mój odebrał list następujący od jenerała Serrurier:
„W głównéj kwaterze Roverbella, 28 nivose, roku V republiki jednéj i niepodzielnéj.
„Zechciéj wydać rozkaz jenerale, aby chorągwie zdobyte przez ciebie na nieprzyjacielu w dniu wczorajszym, odniesione zostały tutaj do jenerała Berthier, a w jego niebytności, do mnie.
„Naczelny wódz przeznaczył po 41ujdory każdemu żołnierzowi, który złoży chorągiew.
Jeszcze w wieczór dnia bitwy, ojciec mój odebrał depeszę od Serruriera, a w niéj list do Wurmsera.
List ten zawierał wezwanie do poddania Mantui.
List zaś Serruriera przytaczamy.
„Zawiadamiam cię jenerale, iż wydałem rozkaz 57éj tudzież 18éj półbrygadzie, aby wyszły do Favoryty, gdzie będą pod twojemi rozkazami. Nadmieniam przecież, że dwa te oddziały chwilowo tylko stanowić mają część twojéj dywizyi, dlatego oddalisz je tylko w razie koniecznej potrzeby.
„Zaraportowano naczelnie dowodzącemu, iż przytrzymałeś znaczną przesyłkę wołów i zboża; jeżeli tak jest, daj rozkaz aby je odprowadzono do Porto Legnago pod mocną strażą.
„Wyślij całą artyleryą i armaty wzięte na nieprzyjacielu do naszego parku i to natychmiast. Zaleć największą czujność na posterunkach. Podobno jenerał Wurmser chce wymknąć się korzystając z naszéj radości.
P. S. Upraszam cię jenerale, abyś list tu załączony raczył przesłać jak najprędzej jenerałowi Wurmser do Mantui.
Woły i zboże wyprawiono téj chwili do Porto Legnago, a list do Mantui.
Że przesyłka ta bardzo się przydała armii, świadczy list następujący jenerała Serrurier do mego ojca z dnia 20 nivose:
„Wiedziałem jenerale, że nie masz mięsa; nie mówiłem nic, bo nie wiem na to lekarstwa.
Jesteśmy zupełnie w tém samém położeniu, co wojska nasze w Weronie. Kazałem komisarzowi wojennemu wydzielić natomiast ryżu, dopóki nie będzie co lepszego.
„Nie nudzi mnie bynajmniéj ten, co się wstawia za żołnierzem. Ci co ze mną służyli, wiedzą ile się o niego staram.
„Przypomnij proszę naszemu adjutantowi sztabu o stanie oficerów, którego zażądałem; potrzebny mi koniecznie dla zadość uczynienia zamiarom naczelnego wodza.
Co do załogi, ta jak się domyślić można, była pod względem żywności w stanie opłakanym. Głód doszedł do tego stopnia, że za kurę płacono 10 lujdorów, a za kota 15. Szczury można było jeszcze, chociaż z trudnością, dostać po 2 lujdory.
Wurmser spowiadał się co dni 15, a w każdy dzień spowiedzi posyłał kanonikowi Cavallini, proboszczowi kollegiaty Ś. Andrzeja... kawał koniny, zapraszając się do niego na obiad. Taki dzień był prawdziwą uroczystością w domu kanonika, resztę tygodnia żywiono się okruchami z tego świetnego obiadu.
W skutek listu przesłanego przez mego ojca w nocy z dnia 27 na 28 nivose, Wurmser postanowił kapitulować 2 pluviose (22 stycznia 1797; ale oddał twierdzę dopiero 14 pluviose, armia zaś francuzka weszła do miasta nazajutrz, 15 t. m. czyli 4 lutego 1797).
Uzyskał wolne wyjście z Mantui z swym sztabem głównym, 200 jazdy, 500 osób które wybierze i 6 armatami.
Załoga zaś, 13 do 14 tysięcy ludzi, wzięta do niewoli, odprowadzoną została do Tryestu dla wymiany jeńców.
Victor został jenerałem dywizyi, tak jak mu to ojciec mój przepowiedział budząc go. Adjutant sztabu Vaux został jenerałem brygady. Bonaparte wymienił jako tych co się najbardziéj odznaczyli, jenerałów Brune, Vial i Ross i szefów brygady d’Estaing, Marquis i Tournery.
O moim ojcu nie było wzmianki, nie wymieniono nawet jego nazwiska.
Taki był zwyczaj Bonapartego; nie lubił kiedy jenerał nadto czynił.
Dowodem na to Kellerman pod Marengo.
Mego ojca, który pochwycił plany d’Alvinzego, który powstrzymał Wurmsera w Mantui, który zdobył 6 chorągwi na nieprzyjacielu trzykroć liczniejszym, pod którym ubito dwa konie, mego ojca nietylko wcale nie wymieniono, ale nadto dywizyą jego przyłączono do dywizyi Masseny, co było niełaską.
Ojciec mój, gniewem uniesiony, chciał się podać do dymisyi. Dermoncourt go wstrzymał.
Zaczął się wywiadywać i przekonał się, że jenerał spisujący sprawozdanie o oblężeniu, wystawił go jako będącego w obserwacyi w czasie boju pod Favorytą.
„My, oficerowie 20go pułku dragonów, podpisani niżéj, zaświadczamy, że jenerał dywizyi Dumas miał dwa konie zabite pod sobą w bitwie pod Mantuą, w dniu 27 b. m.
„Dano w biwaku Marmirola, 29 nivose, roku V republiki francuzkiéj.
- „Podpis: Bontemps, adjutant; Baudin, adjutant; Dubois, podporucznik; Bonnefroy, podporucznik; A. J. Bonnard, dowódzca brygady; Lecomte, porucznik; Lebrun, porucznik; Dejean, kapitan; Bouzat, porucznik.“
Następnie napisał taki list do Bonapartego:
- „Jenerale,
„Dowiaduję się że p. K.... któremu zleciłeś zredagowanie raportu o bitwie z dnia 27, wystawił mnie jako zostającego na obserwacyi przez cały ciąg jéj trwania.
„Nie życzę mu podobnych obserwacyj, boby mu ciepło było.
Przytaczamy go tutaj. Pisany jest nazajutrz po bitwie, w któréj pod moim ojcem ubito dwa konie.
- „W głównej kwaterze Roverbella, 28 nivose, roku V republiki jednéj i niepodzielnéj.
- „W głównej kwaterze Roverbella, 28 nivose, roku V republiki jednéj i niepodzielnéj.
„Jenerał naczelnie dowodzący rozkazuje jenerałowi dywizyjnemu Dumas wyjechać z Marmirolo, skoro go zastąpi jenerał Chabot i udać się do dywizyi jenerała Masseny, aby tam służyć w armii pod rozkazami tegoż jenerała w Weronie.
Tym razem nie było ani pozdrowień ani braterstwa.
Ale szczególniéj oburzyło mego ojca to, że niepodobieństwem było, aby Bonaparte, chociażby chciał, mógł wierzyć na chwilę raportowi pod względem owéj obserwacyi, boć to w skutek jego własnych rozkazów ojciec mój dokonał bohaterskiej obrony z dnia 27go, w któréj trzykroć liczniejsze wojska Wurmsera odparł do Mantui.
Przytaczamy tu rozkazy, które Bonaparte dyktował Bertierowi w chwili, kiedy zostawiwszy go u siebie w probostwie Ś. Antoniego, ojciec mój na czele garstki dragonów stawiał czoło wycieczce nocnej Wurmsera:
- „W głównej kwaterze Roverbella, 25 nivose, o 8éj godz. wieczór.
- „W głównej kwaterze Roverbella, 25 nivose, o 8éj godz. wieczór.
„Naczelnie dowodzący rozkazuje ci jenerale, abyś natychmiast z dwoma działami artylleryi lekkiej, i z całą jazdą jaką zdołasz zebrać, a szczególniej ze 100 dragonami, które wysłał tego wieczora na rozpoznanie stanowisk nieprzyjaciela[4], wyprawił się uważać poruszenia jego i był gotowym do uderzenia na niego skutecznie, skoro jen. Dallemagne, któremu naczelnie dowodzący posyła stosowne rozkazy, wykona swoje poruszenie, aby również uderzyć na nieprzyjaciela.
„Wojska które tego wieczora przybyły do Roverbella wycieńczone są trudami i potrzebują dwie godzin spoczynku, poczém będą gotowe do dzieła. Naczelnie dowodzący rozporządzi ich poruszenia, stosownie do raportu jaki mu prześlesz o odbytym rekonesansie, jakotóż w miarę raportów z odbytych na innych punktach podjazdów.
„Cobądź zajdzie, powinieneś zaopatrzyć Saint Georges w żywność i ludzi, aby się ten punkt mógł bronić przez 48 godzin. Naczelnie dowodzący polecił już jenerałowi Serrurier[5] dać ci rozkaz, abyś zgromadził oddział 1500 ludzi, złożony z wyboru twéj dywizyi i ustawił go w okolicy, gdzie nieprzyjaciel ma kommunikacyę z Mantuą, aby za daną sposobnością, lub tóż skoro nie będzie powodu do obawy o Saint Antoine, rozpocząć natarcie; tędy nadejdą ci téż posiłki, których będziesz potrzebował.
„Wódz naczelny oczekuje sprawozdania z twego podjazdu i z wszelkich rozporządzeń, jakie poczynisz.
Massena znał powód téj niełaski, dlatego przyjął ojca mego nietylko jako towarzysza, ale i jako człowieka, którego zdolności wojskowe oceniał wysoko. Dał mu natychmiast dowództwo nad swoją przednią strażą.
Na czele téj przedniéj straży był mój ojciec w bitwie Saint Michel, wszedł do Vicenzy i walczył pod Bassano.
W sześć miesięcy, jak to Bonaparte zapowiedział w swéj proklamacyi wojennéj do papieża, armia Włoch wzięła 100,000 niewolnika, zdobyła 400 armat i zniosła pięć armij.
Łatwo pojąć, że wojna papiezka była jakby na żarty. Dnia 10 pluviose byliśmy panami Romanii, księstwa Urbino, marchii Ankońskiéj, Umbryjskiéj i okręgów Perugia i Camerino.
Nareszcie 30 pluviose (19 lutego) między republiką Francuzką a monarchą-papieżem stanął traktat w Tolentino, mocą którego ojciec św. ustąpił Francyi Avignon i hrabstwo Venaissin, wyrzekł się legacyi Ferrary i Bononii, tudzież Romanii i przystał na zajęcie miasta, cytadelli i okolicy ankońskiéj. Zobowiązał się prócz tego do zapłacenia natychmiast 30 milionów do kassy armii włoskiéj, wyparcia się uroczyście morderstwa Bassevilla i zapłacenia trzy kroć sto tysięcy franków wynagrodzenia tym, którzy przy tém morderstwie ucierpieli.
W końcu papież zobowiązał się do wydania przedmiotów sztuki i rękopismów, wymienionych w układzie rozejmu bonońskiego, tudzież pałacu szkoły sztuk pięknych. Traktat w Tolentino zakończył tę pierwszą kampanię włoską, w któréj ponowiły się cuda Hannibala i szczęście Aleksandra.
Kiedy rzeczpospolita francuzka w osobie Bonapartego zawiera z papieżem traktat w Tolentino, Austryacy tymczasem zgromadzają w górach Tyrolu szóstą armię; dowództwo nad nią oddał cesarz księciu Karolowi, który w kampanii nadreńskiéj zdobył sobie zaszczytne imię.
Objął je książę Karol w lutym 1797 — pluviose roku V.
W końcu lutego, t. j. około 8 lub 9 ventose, armia nieprzyjacielska zajmowała następujące stanowiska:
Korpus główny stał nad Tagliamentem; skrzydło prawe pod jenerałami Kerpen i Laudonem, od Lavis aż do Ros rozciągnięte, broniło wstępu do Tyrolu. Książę Lusignan, tak dobrze pobity pod Rivoli, zajmował z swą brygadą przestrzeń między dwiema głównemi liniami i rozłożył się w okolicach Teltre; nareszcie straż przednia, pod rozkazami jenerała Hohenzoller, stała nad Piawą.
Bonaparte z swój strony, oczekując na 18000 ludzi od armii reńskiéj, zgromadził w marchii Trewizańskiéj cztery dywizye swej armii. Massena był w Bassano, jenerał Guyeux zajmował Trevizo, Bernadotte, który zaczynał rość, miał stanąć w Padwie. Joubert z swoją dywizyą i z dywizyami jenerałów Baraguay — d’Hilliers i Delmas, stanął naprzeciw Kerpena i Laudona.
Nareszcie Victor i 7500 ludzi pozostali w Marchii Ankońskiéj, a Kelmaine w 6000 ludzi zasłaniał Lombardyą i granice Piemontu i Genui.
Austryacy mieli w ogóle 35000, Francuzi 36 do 37000 ludzi.
W środku miesiąca ventose ojciec mój odebrał rozkaz przejścia z korpusu Masseny do korpusu Jouberta w Trydencie.
Joubertbył jednym złudzi najznamienitszych w owéj epoce tak bogatej w znamienitości. Piękny, młody, dumny z szkoły Marceau, Hocha i mego ojca, umarł młodo jak Marceau, Hoche i mój ojciec. Tylko że Marceau i on mieli szczęście umrzeć od kuli tyrolskiéj, kiedy Hoche i mój ojciec umarli z trucizny.
Joubert był jednym z bohaterów z pod Rivoli. Zabito pod nim konia, pochwycił więc karabin grenadyera i przez resztę dnia walczył pieszo. W dniu tym wziął kilka armat, wpędził nieprzyjaciela w Adygę i zdobył sobie stopień jenerała dywizyi.
Dowodził 20000 ludzi w Tyrolu, kiedy mu przydano mego ojca do prowadzenia jazdy. Joubert przyjął go nader uprzejmie.
„Kochany Dumas, rzecze mu, gdybym cię pozostawił przy dowództwie jakie ci dano, byłoby to stanowisko czysto-illuzyjne, bo miałbyś pod swemi rozkazami tylko 2 pułki dragonów bardzo niezupełne, to jest 5ty i 8my, które razem wzięte zaledwie jeden cały stanowią. Otóż tego nie chciał zapewne ten, co cię przysyła.
„Mam 20000 ludzi, oddaje ci z nich 10000, albo raczéj we dwóch będziem wszystkiemi dowodzić!“
Ojciec mój podziękował Joubertowi; niesprawiedliwość Bonapartego była tak krzyczącą, że Joubert, równie jak Massena, przyjmując ojca, całe staranie na to zwrócili, aby o niéj zapomniał.
Obadwaj jenerałowie mieszkali razem, a gdy nadszedł czas kroków nieprzyjacielskich, razem zwiedzali posterunki i postanowili uderzyć nazajutrz. Byłto dzień 21 marca 1797 r., 30 ventose roku V.
Tegoż dnia ojciec mój odebrał od Jouberta urzędownie następujące instrukcye, ułożone z nim poprzednio.
„Wyjdziesz dzisiaj jenerale objąć w Segonzano dowództwo nad brygadami jenerała Belliard, który ma pod swemi rozkazami 22 lekką i 85 liniową, tudzież nad 14 brygadą bojową jenerała Pelletier.
„Zalecisz jenerałowi Belliard, aby równo ze zmrokiem wyszedł z 85ą ze swych stanowisk do Segonzano. Jenerał Pelletier uda się także w tę samą okolicę, a to w chwili kiedy nieprzyjaciel nie będzie już mógł ruchu jego uważać, to jest równo z nocą. Wszystkie te oddziały winny się połączyć przededniem, przejść przez Lavis i uderzyć na Favio i Lembra.
„Na czele kolumn postawisz wszystkich karabinierów i grenadyerów.
„Podług naszej umowy zrobionéj w skutek podjazdu wykonanego w tym punkcie, utworzysz dwie kolumny aby przejść przez Lavis, z prawej strony Favio, zgromadzić się na gościńcu tuż przy wąwozie znajdującym się o małe ćwierć mili po prawéj stronie wsi i obejść tym sposobem wszystkie szańce nieprzyjaciela. Wziąwszy Favio, wyruszycie na Cimbra, i sformujecie się tu do attaku, zająwszy lekką piechotą wąwóz, który przedziela od Favio.
„Staraniem waszém będzie także obejść górami szańce nieprzyjaciela w tym punkcie i wyprzeć go na płaszczyznę lub do wsi, gdzie na niego napadniecie z waszymi karabinierami i grenadyerami w szyku ściśnionym. Rozrzucisz jenerale lekką piechotę w tyralierkę, popieraną zbliska 85tym i 45tym. Nie potrzebuję mówić, że będziesz miał oddziały odwodowe na gościńcu od Lembra do Favio, czołem do wąwozu.
„Aby zakryć prawdziwy attak od Abéo do Segonzany dasz rozkaz jenerałom Pelletier i Belliard, aby jednocześnie z uderzeniem na Segonzano zrobili na całéj linii przedniemi posterunkami pozorne attaki usiłując w kilku miejscach przejść przez strumień, aby podejść bliżéj pod ogniem nieprzyjacielskim.
„Jenerał Baraguay d’Hillers odda ci jenerale tylko do attaku, 5ty bojowy; z dwiema drugiemi półbrygadami stanowić będzie twoją rezerwę i zajmie w nocy jednym batalionem Levis i Sevignano; reszta będzie w Segonzano.
„Rozkazałem mu jeszcze rzucić jeden batalion i kompanie karabinierskie do Bedola, dla zrobienia fałszywego attaku na Sovero. Uwiadom o tém jenerała Beiliard, któremu poruczam ułożenie wszelkich potrzebnych do tego pochodu wiadomości, jakoteż usposobienie przewodników.
„Jeżeli opanujesz Lembra, jak to przypuszczam, zanim tam staną kolumny z Lavis, rozporządzisz się tak, abyś wziął tyły nieprzyjacielowi. Zwracać będziesz przytem uwagę na posiłki, jakie mogą nadejść nieprzyjacielowi z Saturn przez góry.
„W Segonzano będą trzy armaty, pod których ogniem będziesz mógł przejść za dnia.
przez strumień, jeżeli tego nie dokażesz w nocy. Powinno tam być 60,000 nabojów, na 3 dni żywności dla wojska i dwie racye wódki.
„Zaciętość w natarciu, trzymanie żołnierza w kupie, surowy zakaz rabunku, rozbrojenie Tyrolczyków, oto są instrukcye naczelnego wodza, które znasz, bo ci je czytałem.
„Rozrzucisz i każesz poprzybijać drukowane proklamacje, które ci przesyłam.
Stósownie do instrukcyi Jouberta, ojciec mój wyruszył z Albiano 30 nivose, o 2éj godzinie z rana, i stanął z 5tą, 14tą i 85tą półbrygadą bojową, tudzież z 22gą lekką pod zamkiem Segonzano, aby przejść przez Lavis. Zaledwie pierwsi ludzie stąpili nogą w wodę, aby przebrnąć przez strumień, kiedy poznali z wartkości prądu, jak trudném będzie to zadanie. Woda nie dochodziła im do pasa, a jednak prąd był tak mocny, że nim przebyli trzecią część brodu, pięciu czy sześciu ludzi wywróciło się, a porwanych jak kataraktą uniosła woda i roztrąciła o skały co się jeżą nad jéj brzegami.
Ojciec mój wpadł na myśl użycia tych skał na utworzenie łańcucha. Wybrał najsilniejszych żołnierzy, oddal ich pod dyrekcyą Dermoncourta i wkrótce udało się przegrodzić zupełnie strumień. Odtąd znikło niebezpieczeństwo; ludzie uniesieni prądem zatrzymywali się o tén żywy łańcuch, i wkrótce przednia straż, jak to zalecał Joubert, z grenadyerów półbrygady, mając na czele mego ojca i Belliarda, stanęła na drugim brzegu.
Niezadługo wszystkie szańce, które nieprzyjaciel usypał przed Segonzano były w naszém ręku. Stanąwszy na wyżynach panujących nad Favio, ojciec mój uderzył na tę wioskę i wziął ją po dość mocnym oporze.
Zdobywszy Favio wyruszył natychmiast ku Lembra, gdzie się nieprzyjaciel okopał z 2 armatami. Wychodząc, ojciec mój rozkazał jednéj kolumnie iść górami, które panują nad temi dwiema wioskami.
Nieprzyjaciel bronił się dzielnie, ale gdy nadeszła z gór kolumna i z kolei na niego uderzyła, musiał rzucić się na płaszczyznę. Ojciec mój kazał natychmiast zabębnić do szturmu, i teraz jednym rzutem rozstrzygnął zwycięztwo. Wzięliśmy okopy, 2 armaty i 2000 niewolnika.
Ojciec mój wymienił jenerała Belliard i adjutantów sztabowych Valentin i Liébaud, jako tych którzy się najbardziéj odznaczyli.
Szef batalionu Martin, z 25 brygady bojowéj, rzucił się z 25 ludźmi na szeregi nieprzyjacielskie i wziął 200 do niewoli. Ojciec mój żądał awansu dla tego oficera, również jak dla 2 adjutantów: Dermoncourt i Lambert.
Po wzięciu Favio i Lembry ojciec mój dał rozkaz jenerałowi Belliard wyruszenia na czele swój kolumny na Lusignano, gdzie nieprzyjaciel mocne miał stanowisko, aby mu zająć tył, podczas kiedy mój ojciec miał iść na Salurn i popierać ruch Jouberta.
Nazajutrz ojciec mój wyruszył na Castello i wziął 100 ludzi do niewoli. Wieczorem porozumiał się z jenerałem Baraguay d’Hilliers i stanęło na tém, że dnia następnego uderzą na wsie: Toran, Altrivo, Castello i Tavaleze.
Wojsko rozłożyło się w biwaku.
Dnia 2 germinal o 2éj godzinie z rana, wyruszyło ku czterem wioskom na ich wzięcie, ale nieprzyjaciel już był z nich wyszedł. Jenerał Pigeon ścigał go aż do wsi Pisaro, poczem stosownie do instrukcji z dnia 30 nivose przystanął w Newmark. Na prawym brzegu Adygi był wtenczas jenerał Laudon we wsiach Molle i Caldera a cofał się ku Bolzano.
Około godziny 2éj z południa ojciec mój dowiedział się od szefa batalionu inżenieryi, że nieprzyjaciel dążył ku mostowi Newmark, przez który można go było niepokoić w odwrocie.
Most ten równie był ważnym dla nas do kroków zaczepnych, jak dla niego do obrony. Ojciec mój wydał więc rozkaz jenerałowi Belliard do wyruszenia na most z 85-tą półbrygadą.
Przybywszy na miejsce, odparł nieprzyjaciela i podsunął się pod wieś Molle, którą wziął szturmem.
„Ja sam“ powiada mój ojciec w swym raporcie „na czele 5go pułku dragonów szarżowałem na jazdę nieprzyjacielską, która się ku mnie zbliżyła; rozproszyłem ją, acz była silniejsza co do liczby. Przeciąłem twarz komendantowi jéj, a kark jednemu z jeźdźców. Pułk którym dowodziłem zabił lub ranił około 100 kawalerzystów nieprzyjacielskich.
„W téj potrzebie odznaczył się szczególniéj adjutant sztabu Blondeau.“
Takto po prostu opowiadał mój ojciec własne swe czyny. Owa szarża pułku 5 dragonów była przecież, jak się zdaje, prawdziwie wspaniała. Joubert w swym raporcie do Bonapartego powiada, że mój ojciec stał się postrachem dla jazdy austryackiéj, a Dermoncourt tak opisuje ową szarżę:
„Jenerał Dumas, stanąwszy na czele jazdy, zabił własną ręką dowódzcę i żołnierza, który mu chciał przy biedź na pomoc; wpędził piechotę do winnic i nie ustając w pogoni za jazdą, którą ścigał w największym pędzie, w kilkaset koni tylko, zdał na nas staranie zbierania, co się po nim z Austryaków zostało.
„Wzięliśmy ich 1900.“
Po téj świetnej potyczce wyruszono w pochód na Bolzano, pędząc przed sobą nieprzyjaciela, który się trzymał w pokornéj odległości. Miasto siało się naszém bez wystrzału. Ojciec mój polecił adjutantowi Blondeau podsunąć się z podjazdem aż do wsi Tolman. Delmasa zostawił na pozycyi w Bolzano, celem obserwowania Laudona, a 4 germinal o godzinie 2éj z rana wyruszył sam w pochód drogą ku Brixen, na któréj się cofał nieprzyjaciel.
Obaczmyż jak mój ojciec opowiada tę świetną potrzebę, w któréj pozyskał przydomek Horacyusz Kokles. Następnie zobaczymy jak ją opisuje Dermoncourt, jego adjutant:
„Zastałem nieprzyjaciela silnego, w pozycyi prawie niezdobytej pod Clausen. Uderzyliśmy na niego z energią i zmusiliśmy do opuszczenia miasta. Wojska nasze weszły do niego, kawalerya nieprzyjacielska przypuściła do nich szarżę, ale bezskutecznie.
„Uderzyłem na nią na czele 5go pułku dragonów, który szybko sprowadziłem, i poszła w rozsypkę, pozostawiając na placu mnóstwo poległych i rannych. Z piechoty wzięliśmy 1500 ludzi do niewoli.
„Nieprzyjaciel, który pozostał w szyku bojowym, zdawał się nas oczekiwać; zebrałem moją straż przednią i chciałem go spędzić, ale uciekł za naszém zbliżeniem się. Towarzyszyłem mu z moją jazdą milę za Brixen.
„W tych kilku szarżach odniosłem trzy cięcia pałaszem. Mój adjutant Dermoncourt przy mym boku odebrał ranę.“
„Dnia 5 wojsko odpoczywało.
„Poleciłeś jener. Baraguay-d’Hilliers uderzyć na nieprzyjaciela dnia 6go, przed wsią Michaëlbach, gdzie był oszańcowany; w ruchu tym miałem miéć udział z jazdą. Wiész jenerale, bo byłeś przytomny, jakiém było zachowanie się dwóch pułków dragonów, któremi dowodziłem, i o ile przyczyniły się do powodzenia dnia tego.
„Wiesz także jenerale, że ubito podemną konia, żem stracił moje ekwipaże i pistolety rzadkiej dobroci. Mój adjutant Lambert cudów dokazywał.
„Prześlę ci dzisiaj raporta jenerałów brygady, które mnie jeszcze nie doszły.
„Dan w Brixen, 7 germinal, roku V rep.
P. S. Muszę ci dać mój płaszcz, bo myślę że zaczarowany; siedm kul go przedziurawiło, żadna mnie ani drasnęła. Przyniesie ci szczęście.“
Teraz pozwólmy opowiadać Dermoncourtowi. W jegoto opisie ujrzymy dopiero ojca mego, który niknie ilekroć sam o sobie mówi:
„Armia spoczywała w Bolzano przez 48 godzin; byłto spoczynek długi jak na tę kampanią, podobniejszą raczéj do pogoni niż do wojny. Jenerał Delmas pozostał w Bolzano, aby uważać wojska Laudona i pilnować gościńca Inspruckiego. Reszta armii, z jenerałem Dumas na czele, wyruszyła w pochód nazajutrz ku Brixen, aby dojść do jenerała Kerpen, który w tymże samym poruszał się kierunku.
„Droga, którąśmy szli, ciągnęła się wzdłuż wody, wpół potoku, wpół strumyka, która powstawszy w górach Czarnych, wpada nabrzmiała nurtem Rientu do Adygi poniżej Bolzano.
Droga ta wiła się to po prawym brzegu, to przeskoczywszy strumień, po jego brzegu lewym, aż po kilku milach znów na dawny brzeg wracała. Odwrót Austryaków tak był nagłym, iż nie zdążyli nawet wysadzić mostów. Pochód nasz za nimi odbywał się niemal biegiem, a jednak jużeśmy zaczęli powątpiewać czy ich dościgniemy, kiedy przednie nasze czaty zawiadomiły nas, że w Clausen zabarykadowali most wozami i że się zdają być zdecydowani tym razem zabronić nam przezeń przejścia.
„Jenerał wyruszył natychmiast w pięćdziesiąt dragonów rozpoznać miejscowość. Towarzyszyłem mu.
„Przybywszy do mostu pod Clausen, ujrzeliśmy na nim barykadę, a za nią piechotę i jazdę. Sądziliśmy, że po obejrzeniu pozycyi jenerał czekać będzie posiłków; stało się inaczéj.
— Dalej, rzecze, z koni dwudziestu i pięciu, uprzątnąć te rupiecie z mostu!
„Dwudziestu pięciu dragonów porzuciło cugle swych koni w ręce towarzyszy i rzuciło się na most wśród ognia piechoty austryackiéj.
„Ciężka to była robota; najprzód wozy trudno było poruszyć, potém kule świstały jak grad.
„Dalejże leniuchu, rzecze do mnie jenerał, czy nie pomożesz tym dzielnym wiarusom
„Zsiadłem z konia i chciałem się zaprządz do woza, ale jenerał zniecierpliwiony, że most nie tak prędko, jakby chciał, staje się wolnym, zeskoczył także z konia i przyszedł nam w pomoc. Obdarzony siłą herkulesową, dokazał od razu więcéj sam jeden, niż my wszyscy dwudziestu pięciu. Ależ przesadzam, nie 25, kule ńustryackie zmniejszyły tę liczbę o 5 czy 6, kiedy na szczęście nadbiegło do nas ze 60 piechurów, rozsypali się po obu stronach mostu i rozpoczęli tak piękny ogień, że Austryacy niepokojeni, nie mogli już dobrze celować. Wynikło ztąd, że dokazaliśmy zrzucenia wozów do wody, co nam przyszło tém łatwiéj, że most nie miał poręczy.
„Zaledwie przejście stało się wolném, a już jenerał skoczył na konia i nie oglądając się czy mu kto towarzyszy, popędził w ulicę wioski, która wychodzi na most. Wołałemci wprawdzie: ależ jenerale, jesteśmy tylko we dwóch! Nie słuchał. Nagle znaleźliśmy się przed plutonem jazdy; rzucił się nań jenerał, a ponieważ żołnierze stali w linii, jedném cięciem na odlew zwalił wachmistrza, przeciął szczękę żołnierzowi stojącemu obok i jeszcze końcem szabli zranił trzeciego. Austryacy, nie mogąc wierzyć, aby dwóch ludzi śmiało na nich szarżować, chcieli zrobić w lewo zwrot, w tém konie ich rozparły się i pluton zmieszał się w największym nieładzie. W téj chwili przybyli nasi dragoni, mając każdy za sobą piechura na koniu, i cały pluton wzięliśmy do niewoli.
„Powinszowałem jenerałowi jego cięcia szablą, jakiemu nigdy podobnego nie widziałem.
„Boś młokos — odpowiedział mi, nie daj się tylko zabić, a przed końcem kampanii zobaczysz jeszcze lepsze.
„Wzięliśmy ze stu jeńców; ale z drugiéj strony wsi spostrzegliśmy dość znaczny oddział jazdy podjeżdżający pod górę. Zaledwie jenerał zobaczył, pokazał go swym dragonom i pozostawiając niewolników piechocie, puścił się za austryakami z swymi 50 ludźmi.
„Jenerał i ja mieliśmy wyborne konie, i wyprzedziliśmy o wiele naszych żołnierzy. Austryacy zaś, rozumiejąc że ich ściga armia cała, uciekali co sił starczyło. Ztąd poszło, że po niejakim czasie zostaliśmy sami, jenerał i ja.
„Nareszcie przybywszy przed jakąś oberżę, gdzie się droga zaginała, wstrzymałem konia i powiedziałem:
— Jenerale, postępowanie nasze, albo raczéj twoje, nie ma sensu, zatrzymajmy się tutaj i czekajmy na naszych ludzi. Zresztą rozkład miejsca zapowiada płaszczyznę poza domem, być może że tam stoi nieprzyjaciel w szyku bojowym.
— No, to ruszaj zobaczyć chłopcze, czy tak jest — odpowiedział, tymczasem konie nasze odetchną.
„Zsiadłem, obszedłem wkoło oberżę i ujrzałem o 200 kroków 3 piękne szwadrony w szyku bojowym. Wróciłem z tym raportem do jenerała, który nie mówiąc słowa, ruszył stępą ku nieprzyjacielowi. Wsiadłem na konia i towarzyszyłem mu.
„Za sto kroków był już od niego na odległość głosu. Komendant mówił po francuzku i poznawszy go:
— Ah! to ty diable czarny! zawołał, rozprawimy się!
„Austryacy nie nazywali jenerała inaczéj, jak Schwartz-Teufel (Czarny diabeł).
— Zrób sto kroków, ty żydzie zaj..... powiedział jenerał, ja ich 200 zrobię — i puścił się cwałem.
„Ja tymczasem wrzeszczałem jak szatan ja*dąc za jenerałem, którego nie chciałem odstąpić: „Do mnie, dragoni! do mnie, dragoni! “ tak że nieprzyjaciel sądząc, iż lada chwila ukażą się znaczne siły, podał tył, a najpierwéj komendant.
„Jenerał chciał już sam ich ścigać, kiedym schwycił konia jego za cugle i zmusiłem czekać naszych na placu, który przed chwilą zajmował nieprzyjaciel.
„Ale skoro przybyli nasi dragoni, ani sposób było wstrzymać jenerała od pogoni za Austryakami. Wszakże tym razem dokazałem tego, żeśmy wyprawili przodem tyralierów, gdyż droga była bardzo przerywana.
„Wyszli więc tyralierzy, a tymczasem daliśmy wytchnąć koniom.
„W godzinę posłyszeliśmy ogień karabinowy, znak, że nasi ucierają się z Austryakiem.
Jenerał wysłał mnie obaczyć co się dzieje.
„W dziesięć minut wróciłem.
— No! cóż tam? zapytał jenerał.
— To, że nieprzyjaciel trzyma się, ale właśnie tyle tylko, jak mi powiedział jeden z naszych żołnierzy, który umie po niemiecku i rozumie co austryacy mówią, ile potrzeba aby nas zachęcić do przejścia przez most Claussen. Gdy go przejdziemy, nieprzyjaciel utrzymuje że weźmie srogi odwet.
— Zobaczymy! odrzekł jenerał. Naprzód dragoni!
„I otóż na czele naszych 50 czy 00 ludzi znów przypuszczamy szarżę na nieprzyjaciela.
„Dostajemy się do owego mostu; był właśnie tak szeroki, że trzy konie obok siebie miały na nim miejsce, a niemiał i kawałka poręczy.
„Jak powiedziałem jenerałowi, nieprzyjaciel tyle się tylko trzymał, ile było potrzeba, aby nas pociągnąć w pogoń za sobą. Jenerał przebył most, przekonany że nieprzyjaciel nie ośmieli się wrócić. Wjechaliśmy w główną ulicę za naszymi tyralierami i tuzinem dragonów, których im jenerał dodał do pomocy.
„Byliśmy może w połowie ulicy, kiedyśmy ujrzeli naszych tyralierów i dragonów, jak ich pędził przed sobą cały szwadron jazdy. Przednia nasza straż nie cofała się, ale po prostu uciekała.
„Strach zaraźliwy, wnet udzielił się i dragonom co byli przy nas, i otóż zmykają co koń wyskoczy; ledwie ze dwunastu wytrwało z nami.
„Z tymi dwunastoma wstrzymaliśmy szarżę nieprzyjacielską i jako tako ujrzeliśmy się w bliskości mostu, ale tu, jak gdyby zbawienie poza nim ich czekało, ostatni nasi dragoni zemknęli.
„Trudno byłoby opowiedzieć, jak się dostaliśmy do mostu, jenerał i ja. Widziałem jak jenerał wznosił w górę szablę, jak młocarz w stodole cepy, a ilekroć ją spuszczał, powalał człowieka. Wnet sam się tak zwijać musiałem, że spuściłem z oczu jenerała. Dwóch czy trzech jeźdźców austryackich uwzięło się na mnie, chcąc mnie zabić lub wziąć do niewoli. Zraniłem jednego pchnięciem, drugiemu rozpłatałem głowę, ale trzeci tak mnie rąbnął w ramię, że rzuciłem się w tył, koń mój, miękki w pysku, stanął dęba i przewrócił się na mnie w rów.
Było to na rękę austryakowi, który mnie leżącego ciągle kłuł i byłby pewnie nadział, gdybym nie był zdążył lewą ręką wyrwać z olstra pistolet. Palnąłem nie celując, i nie wiem czym konia czy jeźdźca trafił, to tylko pewna, że koń spiął się na zadnich nogach, rzucił się w bok i o dwadzieścia kroków odemnie uwolnił się od jeźdźca.
„Ocalony spojrzałem w stronę gdzie był jenerał. Zatrzymał się u wstępu na most i sam jeden stawił czoło całemu szwadronowi; ponieważ most tak tylko był szeroki, że po dwa lub najwięcéj trzy konie obok siebie zmieścić się mogło, zmiatał więc szablą po dwóch lub trzech.
„Byłem zdumiony; historyą o Horacyuszu Koklesie, zawsze poczytywałem za bajkę, a tu widziałem memi własnemi oczami takież same dzieło rycerskie.
„Zebrałem wszystkie me siły, wydobyłem się z pod konia, wygrzebałem z mego dołu i zacząłem krzyczeć z całego gardła: „Dragoni! do.jenerała!“
„Samemu go bronić było niepodobna, ramię moje było w stawie rozcięte.
„Na szczęście, drugi adjutant jenerała, Lambert, przybiegł w téj chwili z posiłkami; dowiedział się od uciekających co się dzieje, zebrał ich, rzucił się na pomoc jenerałowi i wyswobodził go. Jenerał wyznał sam, że właśnie w porę, bo zabiwszy siedmiu czy ośmiu austryaków, zraniwszy dwa razy tyle, zaczął tracić siły; odniósł trzy rany; jednę w rękę, drugą w biodro, trzecią w głowę.
„Ten ostatni cios skruszył nagłówek żelazny kapelusza, ale tak samo jak dwa drugie drasnął tylko lekko skórę.
„Zresztą siedm kul przeszyło płaszcz jego; ubito pod nim konia, ale ten ciałem swém zagrodził most i to go pewnie uratowało, bo austryacy zaczęli rabować tłomoczek i olstra, a on tymczasem uchwycił konia bez jeźdźca i na nowo walkę rozpoczął.
„Dzięki pomocy przyprowadzonéj przez Lamberta, jenerał znów mógł działać zaczepnie i w takie wziął obroty jazdę austryacką, żeśmy jéj już nie widzieli w dalszym ciągu téj kampanii.“
Ten to płaszcz przedziurawiony siedmiu kulami posłał mój ojciec jako talizman Joubertowi, a jednak nie osłonił go od śmierci pod Novi.
Rana Dermoncourta była dość ciężka, musiał pójść do łóżka. Ojciec mój zostawił go w Brixen, a sam poszedł poprzeć Delmasa, który, jakośmy powiedzieli, pozostał w Bolzano, aby stawić czoło Laudonowi.
Laudon, zasiliwszy się i przyszedłszy nieco do siebie po naszém przejściu przez Lavis i porażce pod Newmark, wzmocniony włościanami tyrolskiemi, rozpoczął dość groźną wojnę z Delmasem. Ten, oddzielony przestrzenią 9 mil od reszty armii, samemu sobie pozostawiony, wysłał posłańca do Jouberta, który połączył się z mym ojcem w Brixen, 7go germinal. Posłaniec-przyniósł wiadomość, że Delmas obawiał się co chwila uderzenia, sądząc się zbyt słabym, aby długi mógł stawić opór nieprzyjacielowi.
Joubert pokazał depeszę memu ojcu, a ten, lubo dopiero co zsiadł z konia, zaproponował mu wyruszyć natychmiast z swoją jazdą na wyswobodzenie Delmasa, a nawet rozbicie w proch Laudona. Joubert przyjął i mój ojciec wyruszył, zalecając Joubertowi, aby mu się postarał o jego pistolety za jaką bądź cenę. Ojciec mój bardzo był do nich przywiązany, raz że były darem méj matki, potem że mu już ocaliły życie w obozie Modeleine.
Pochód odbył z takim pospiechem, że nazajutrz nad ranem stanął w Bolzano z całą swoją jazdą.
Zdaje się, że w tę jazdę, tak w konie jak w ludzi, musiała przejść jakaś część ducha jéj naczelnika. Miała takie do niego zaufanie, zwłaszcza od chwili kiedy go widziała potykającego się wręcz z nieprzyjacielem w ostatnich potrzebach, że byłaby poszła za nim i na koniec świata.
Ojciec mój wszedł nocą do Bolzano, nieprzyjaciel nie wiedział więc nic o jego przybyciu i myślał, że ma sprawę z samym tylko Delmasem i jego garstką żołnierzy; obadwaj więc jenerałowie postanowili, korzystając z téj niewiadomości Austryaków, rozpocząć nazajutrz kroki zaczepne.
Równo ze świtem uderzyli na nieprzyjaciela, w chwili, kiedy ten sądził, że sam attak rozpoczyna.
Ojciec mój stał na wielkim trakcie z swoją jazdą. Delmas z piechotą puścił się wyżynami, uderzył na pozycje jedną po drugiéj, i wziął je wszystkie, a mój ojciec tymczasem zmiatał uciekających.
Bitwa była tak gorąca, Austryacy widzieli, że ich tak dobrze biją, iż wynieśli się całkiem z okolic Bolzano i ojciec mój mógł powrócić do Brixen.
W trzy dni dokonał téj wyprawy.
Właśnie czas było aby wrócił; chłopi zbuntowali się, zamordowali kilku maroderów, co się nieroztropnie ukazali. Dzięki temu rokoszowi Kerpen wrócił, i teraz mieliśmy miéć sprawę nie z samem tylko wojskiem regularnem, ale i z Tyrolami, strasznymi strzelcami, których kule zabrały nam już jenerała Marceau i wkrótce ugodzić miały w Jouberta.
Wyruszono natychmiast w pole: ojciec mój na czele swojéj niezmordowanéj jazdy, na pysznym koniu, podarowanym od Jouberta, a Joubert na czele swych ulubionych grenadyerów.
I tym razem ojciec mój spotkał się na wielkim trakcie z nieprzyjacielem, wpadł mu na karki, i według zwyczaju rąbiąc, dał się unieść zapałowi.
Niech nam to opowie Dermoncourl:
„Nieprzyjaciel poszedł w rozsypkę; jenerał Dumas zmiatał głowy przez dwie mile. Mnóstwo Austryaków i Tyrolów poległo; sam widok tego bohatera sprawiał na nich takie wrażenie, jak cały korpus, i nikt nie dotrzymał kroku Schwartz-teuflowi.
„Zdarzyło się, że jenerał mając wybornego konia pod sobą, którego mu podarował Joubert, w zamian za straconego przed ośmiu dniami, wyprzedził i tym razem swój szwadron o jakie ćwierć mili; przybył tym sposobem, ciągle rąbiąc i nie oglądając się za siebie, do mostu, z którego nieprzyjaciel pozdejmował już deski i pozostały tylko belki; musiał więc zatrzymać się, bo koń nie byłby przeskoczył strumienia, ani téż przeszedł po wązkich dylach. Jenerał rozhukany przystanął i puścił szablę w młynka. Tyrolczycy nie czując za sobą pogoni, odwrócili się i rozpoczęli do tego odosobnionego człowieka ogień straszliwy; trzy kule razem uderzyły w konia jenerała, padł, a z nim jeździec, któremu przygniótł nogę.
„Tyrolczycy sądząc, że jenerał zabity, rzucili się na most z krzykiem: „Leży czarny diabeł!“
„Położenie było niebezpieczne. Nogą, którą miał wolną, odepchnął jenerał trupa swego konia, oswobodził tém swoją drugą nogę i powstawszy, cofnął się na mały pagórek, wynoszący się tuż po-nad drogą, gdzie Austryacy usypali na prędce mały szaniec, którego się atoli wyrzekli, ujrzawszy jenerała. Austryacy, jak wiadomo, mają zwyczaj, uciekając, pozostawiać lub rzucać broń, dlatego jenerał w improwizowanej téj reducie zastał z 50 nabitych fuzyj. W tym razie było to coś lepszego od odkrycia skarbu, chociażby najbogatszego. Stanął za jodłą i sam jeden ogień rozpoczął.
„Z początku wybierał sobie tych, co rabowali jego konia. Jakoż doskonały strzelec nie chybił i razu, ludzie padali jeden na drugiego.
Ktobądź nogą stąpił na belki mostu, zginął[6].
„Jazda jenerała posłyszała strzały, a niewiedząc gdzie jest jej wódz, domyśliła się, że huk ten, dochodzący ją z odległości ćwierci mili, jest awanturką w jego rodzaju.
„Lambert wziął z 50 koni, za każdym jeźdźcem wsadził piechura, przybiegł i zastał jenerała odstrzeliwającego się z po-za swéj skarpy.
„W jednéj chwili most wzięty, Austryacy i Tyrole wegnani do wsi, do niewoli dostało się ze 100.
„Lambert zapewnił mnie, że widział przeszło 25 Austryaków zabitych, leżących przy koniu, którego obdzierali, lub na przestrzeni od mostu do okopiku, którego żaden dosięgnąć nie zdążył.
„Jenerał wrócił do Brixen na koniu austryackim, którego mu przyprowadził Lambert.
Wszedł do mego pokoju, gdzie leżałem w łóżku, tak blady i słaby, że przestraszony zawołałem:
— O Boże! czyś raniony jenerale?
— Nie — odpowiedział — ale tyle zabijałem, tyle zabijałem....
I zemdlał.
„Zawołałem na pomoc. Jenerał nie zdążył nawet dojść do krzesła i upadł bez przytomności na podłogę.
„Nie było to nic niebezpiecznego, zwyczajny skutek zupełnego znużenia. Rzeczywiście szabla jenerała wystawała o 4 cale nad pochwę, tak była pogiętą i poszczerbioną.
„Otrzeźwiliśmy go spirytusami, ale zupełnie przyszedł do siebie dopiero, zjadłszy pełną czarkę rosołu, którą dla mnie zrobiono, a którą on zmiótł. Od godziny 6 rano, kiedy się bój rozpoczął, nic w ustach nie miał do téj chwili, a była godzina 4 z południa.
„Zresztą jenerał, zupełnie przeciwnie jak inni, szedł zawsze na czczo do boju, wyjąwszy przypadki niespodziewane.
„W téj chwili wszedł jenerał Joubert i rzucił się na szyję jenerała.
— Dalibóg kochany Dumas, rzecze, dreszcz mnie przechodzi, ile razy siadasz na konia i wyruszasz czwałem na czele twoich dragonów. Zawsze wtenczas mówię sobie: „Niepodobna aby wrócił, kto jego drogami chodzi!“ Dziś znów zapewne cudów dokazywałeś! Ochraniajże się trochę! Cóżby się ze mną stało, gdybyś ty się dał zabić? Pomyśl, że jeszcze kawał drogi do Vellach[7].
„Jenerał był jeszcze tak słaby, że nie mógł mówić; wziął tylko Jouberta za głowę, zbliżył jego twarz do swojéj, i uścisnął jak się pieści dzieci.
„Nazajutrz jenerał Joubert zażądał dla jenerała Dumas szabli honorowéj, zważywszy, że tenże zużył już zupełnie swoją na karkach Austryaków.“
Ojciec mój nie omylił się; nauka dana dwom jenerałom austryackim tak była dotkliwa, że ani jeden ani drugi nie ponowili attaku, i jenerał Delmas mógł w 8 dni potém spokojnie połączyć się z czołem dywizyi w Brixen.
Nazajutrz po jego przybyciu armia ruszyła w pochód w kierunku ku Lensk. O Bonapartym nie miano żadnych wiadomości, nie wiedziano jakie zajmuje stanowiska; operowano więc na własną rękę ku Styryi, sądząc, że się tym sposobem zbliżymy do wielkiéj armii.
Pochód odbył się bez przeszkody, prócz, że kilka pułków dragonów arcyksięcia Jana szło w też tropy za nami. Od czasu do czasu Joubert wyprawiał mego ojca na nich, a wtenczas armia widywała owe szarże, które przejmowały dreszczem Jouberta, a Jouberta nie łatwo było przejąć dreszczem.
W jednej z tych szarży, ojciec mój wziął do niewoli oficera, a poznawszy w nim człowieka dobrego urodzenia, poprzestał na jego słowie honoru, i Austryak mówiący doskonale po francuzku, dosiadłszy jednego z koni Dermoncourta, tóczył nim i rozprawiał ze sztabem. Nazajutrz po swem dostaniu się do niewoli, widząc pułk swój idący za naszą tylną strażą, w odległości może 500 kroków, który bezwątpienia czychał tylko na dogodną sposobność do uderzenia, oficer prosił ojca mego o pozwolenie udania się do niego i przesłania niektórych poleceń do rodziny. Ojciec mój wiedział, że może na jego słowie polegać i przystał na żądanie. Oficer spiął konia ostrogami i w jednej chwili, zanim ktobądź z naszych zdążył zapytać dokąd pędzi, przebył przestrzeń, dzielącą go od dawnych towarzyszów broni.
Sprawiwszy co miał, pożegnał ich i chciał wrócić, aż tu oficer dowodzący tą przednią strażą, oświadcza mu, że wpadłszy nazad w ręce żołnierzy austriackich nie jest już jeńcem francuzów i wzywa go, aby z nimi pozostał.
Ale oficer na wszystkie przedłożenia, jedno odpowiadał.
„Jestem niewolnikiem na słowo honoru!
A gdy dawni towarzysze broni chcieli go przytrzymać gwałtem, wydobył pistolet z olster i oświadczył, że w łeb wypali pierwszemu, co na niego rękę podniesie. I w téj chwili zawróciwszy konia, przybył cwałem do sztabu francuzkiego i rzekł do Dermoncourta:
— Dobrześ zrobił, że ufając mi, zostawiłeś w olslrach pistolety, im zawdzięczam, że mogłem dotrzymać słowa.
Pochód odbywał się z tąż samą spokojnością, a nasi jenerałowie pojąć nie mogli téj nieczynności ze strony Austryaków, kiedy na raz przyszły wiadomości o zwycięztwach wielkiéj armii, która już szła na Wiedeń, i że przednie straże kolumny armii reńskiéj stanęły w Lensku.
Raz tylko armia patrzyła się na bitwę, ale na jedno z owych spotkań homerycznych. Naszą ostateczną straż tylną, złożoną z wachmistrza i 4 ludzi, dogoniła ostateczna straż przednia nieprzyjaciela, złożona z tyluż ludzi i kapitana. Natychmiast rozpoczęła się rozmowa między dwoma dowódzcami.
Kapitan objawił w naszym języku opinię, która nie w smak poszła naszemu wachmistrzowi; uczuł się być obrażonym, i wyzwał go, ponieważ każdy z nich miał po 4ch świadków do rozprawy. Kapitan, Belgijczyk, przyjął. Obadwa patrole stanęły i bohaterowie wystąpili do walki na dzielącéj je przestrzeni.
Przypadek zdarzył, że wachmistrz był fechtmistrzem, i że kapitan był jednym z najdzielniejszych rębaczy. Obustronna ta wyższość sprawiła, że widowisko było istotnie ciekawe. Każdy cios padał na zasłonę, każda zasłona wraz błyskała ciosem, aż nareszcie po 2ch minutach rąbania, walczący tak blisko wpadli na siebie, że szable rękojeściami się związywały. Teraz wachmistrz, człowiek bardzo silny, rzucił swoją i porwał kapitana w pół. Zmuszony bronić się w sposobie w jaki go napadnięto, kapitan puścił także swoją i przyjął walkę w warunkach podanych; tu przecież poczynała się wyższość wachmistrza. Podniósł kapitana ze strzemion, ale gwałtownością rzutu wypadł sam ze swoich, stracił równowagę i zwalił się razem z nim na ziemię. Tylko że wachmistrz był na wierzchu, kapitan na spodzie. Nadto kapitan już lekko ranny pałaszem, padając wybił sobie ramię. Nie sposób było daléj prowadzić walkę, poddał się, a wierny słowu danemu, przykazał żołnierzom swoim, aby się nie ruszyli z miejsca, do czego zresztą bynajmniéj nie byli pochopni, zwłaszcza, że nasi dragoni mieli karabinki wzniesione do dania ognia. Austryacy wrócili do swoich bez komendanta, nasi z jeńcem.
Byłto właśnie kapitan porucznika, któregośmy już wzięli, i porucznik zaznajomiony z całym naszym sztabem, mógł przedstawić swego zwierzchnika memu ojcu.
Ten przyjął go nader grzecznie, przywołał natychmiast chirurga sztabowego i poruczył go jego staraniom.
Tymczasem rozpoczęły się układy w Leoben, zawarto nawet zawieszenie broni, kiedy do naszego sztabu głównego przybył kommendant dragonów austryackich, opatrzony w list żelazny od sztabu głównego naszéj armii nadreńskiéj.
Byłto właśnie ów komendant, co to zrobił w lewo zwrot przy oberży Clauzeńskiéj, kiedy mój ojciec wyzwany od niego puścił się ku niemu.
Dwaj jeńcy byli jego podwładnymi oficerami, i przywoził dla nich rzeczy i pieniądze. Podziękował memu ojcu za starania, jakie miał około jego oficerów, a ten zaprosił go na obiad. Przy stole rozmowa weszła na owo zajście w którém cały pułk podał tył przed dwoma ludźmi.
Ojciec mój nie poznał kommendanta.
„Co do mnie, rzecze, jednego tylko żałowałem, t. j. że dowódzca szwadronu, który mnie wyzwał, zmienił swe postanowienie i nie raczył czekać na mnie.“
Przy pierwszych zaraz słowach w tym przedmiocie, Dermoncourt spostrzegł jakieś pomieszanie na twarzy szefa szwadronu, i przypatrując mu się teraz pilniéj, poznał w nim owego wyzywającego kommendanta.
Uważał więc za stosowne przerwać rozmowę i powiedział.
— Więc jenerał nie poznajesz pana?
— Nie, odrzekł mój ojciec.
— Otóż to właśnie ten sam kommendant, który....
— Który?
Dermoncourt dał znak oficerowi, żeby za niego dokończył.
Oficer zrozumiał.
— Który wyzwawszy nic czekał cię — tak jest, ja nim jestem jenerale — rzecze śmiejąc się.
— Czy doprawdy?
— Więc nie widziałeś pana? zapytał Dermoncourt mego ojca.
— Nie. Zapaliłem się owego dnia i wściekałem się, nie mogąc się zmierzyć z wyzywającym.
— Tak jest, ja to byłem jenerale. Postanowiłem był mocno bić się z tobą, ale gdym ujrzał pędzącego cię ku mnie, zabrakło mi serca. Czułem potrzebę wypowiedzenia ci tego, jenerale, dlatego prosiłem aby mi pozwolono przywieść rzeczy i pieniądze dla mych oficerów. Chciałem widzieć zblizka człowieka dla którego mam tyle uwielbienia, że śmiem powiedziéć mu w oczy: Jenerale, uląkłem się ciebie i dla tego uniknąłem spotkania, do którego sam wyzwałem.
Ojciec mój podał mu rękę.
— Jeżeli tak, to nie mówmy już o tém komendancie. Wolę teraz żeśmy zrobili znajomość przy obiedzie, aniżeli gdzieindziej. Za twoje zdrowie!
Wzniesiono kieliszki i rozmowa przeszła do innych scen wojennych. Oficerowie słyszeli o walce przy moście. Rozumiano, że ojciec mój zginął, nowina ta wielkie wrażenie sprawiła w armii austryackiej.
Tu ojciec wspomniał o swych sławnych pistoletach, których żałował, bo Joubert pomimo starania nie mógł ich wydobyć z rąk Austryaków.
Oficerowie zapisali sobie w pamięci żal ojca, i każdy z nich postanowił przedsięwziąć poszukiwania tych pistoletów, komendant skoro wróci do obozu, dwaj inni skoro będą wolni.
Dzięki memu ojcu nie długo za tém tęsknili. Wymieniono ich za oficerów francuzkich tegoż stopnia; pożegnali więc sztab nasz z zapewnieniem wdzięczności, któréj zresztą jeden z nich wkrótce dał dowody.
W tydzień po ich oddaleniu się, przybył parlamentarz do obozu francuzkiego i zażądawszy widziéć się z mym ojcem, złożył mu pistolety tak przezeń żałowane, a które zaniesiono wówczas samemu jenerałowi Kerpen. Ten na prośbę oficera wziętego i ranionego przez mego ojca, odesłał mu je z grzecznym biletem.
Trzeciego dnia odebrał mój ojciec od tego oficera następujący list:
„Spodziewam się, żeś odebrał przedwczoraj pistolety przysłane ci przez jenerał-porucznika barona Kerpen. Ja odebrałem mój płaszcz, za co mam zaszczyt podziękować, jak niemniéj za tyle innych łask mi wyświadczonych. Bądź przekonany jenerale, że mojéj wdzięczności nic nie wyrówna i że pragnę tylko sposobności okazania tego czynem. Rany moje zaczynają się goić; gorączka mnie odstąpiła. Czynią jakieś nadzieje pokoju. Spodziewam się że przed zupełném jego zawarciem będę w stanie pójść cię uściskać, zanim opuścisz te strony. Frossard[8] pełen uwielbienia dla ciebie i dla jenerała Joubert, polecił mi ukłony dla obu.
„Mam zaszczyt pozostać z prawdziwém a największém uszanowaniem,
Tymto sposobem pistolety ulubione znów wróciły do mego ojca.
Przebaczcie mi wszystkie te drobne szczegóły. Niestety! w potoku czasu zmieniają się, nikną i zapominają obyczaje, aby ustąpić miejsca innym obyczajom równie przemiennym jak tamte. Epoka z któréj bierzemy niniejsze wspomnienia, wycisnęła na armiach naszych zupełnie osobne piętno; ja wykrywam je i przechowuję jakby antykwaryusz szacowny medal, który rdza trawić zaczyna, a którego wartość radbym pokazał współczesnym i przekazał potomności.
Zresztą krzywym byłby nasz sąd o ludziach z owego czasu, gdybyśmy chcieli sobie o nich tworzyć zdanie z tych co ich przeżyli, których poznaliśmy z peryodu cesarstwa. Cesarstwo było epoką energicznej prassy, cesarz Napoleon był wybijaczem nowéj monety, a każdy pieniądz musiał nosić jego obraz, wszelki spiż stopić się w jego piecu. On sam pod pewnym względem dał przykład przeobrażenia. Nie masz nic mniéj niepodobnego do konsula Bonapartego nad cesarza Napoleona, do zwycięzcy z pod Arcolinad zwyciężonego pod Waterloo.
Chcąc miéć wyobrażenie obyczajów republikańskich (rozumie się wojskowych), należy odtworzyć, odlać ludzi, którzy wczesną śmiercią uniknęli ogłady czasów cesarstwa. Takiemi są Marceau, Hoche, Dessaix, Kleber, mój ojciec.
Joubert wielką część powodzenia téj pięknej kampanii tyrolskiej winien był ojcu memu; to téż uczciwy ten mąż czynił dla swego towarzysza broni wszystko coby w podobnym razie towarzysz broni dla niego był uczynił. W każdym raporcie do Bonapartego otaczał nazwisko mego ojca najświetniejszemi pochwałami. Według Jouberta cala pomyślność téj kampanii była dziełem mego ojca, jego czynności i odwagi. Ojciec mój, to postrach jazdy aystryackiej, to Bayard średniowieczny; a jeżeli, dodał Joubert, było dwóch razem Cezarów we Włoszech, jednym z nich był mój ojciec.
Cóżto za różnica od postępowania Berthiera, który zamieścił ojca mojego jakoby w obserwacyi w czasie kampanii, w któréj trzy konie pod nim zabito! Jakoż Bonaparte zwolna inne powziął zdanie o moim ojcu, i gdy Joubert był w Gratzu, aby odwiedzić naczelnego wodza, ten żegnając się powiedział tylko te kilka słów, ale wiele znaczenia mających w takiéj okoliczności.
„Ale, ale, przyślijże mi Dumasa.“
Powróciwszy, do armii, Joubert pospieszył z wypełnieniem tego polecenia, ale mój ojciec był rozdąsany i ledwie się udało Joubertowi skłonić go do odwiedzenia Bonapartego. Udał się nareszcie do Gracu, ale z postanowieniem posłania swéj dymissyi Dyrektoryatowi, gdyby go Bonaparte nie tak przyjął, jak na to zasłużył.
Mój ojciec byt kreolem, to jest pełnym zarazem zaniedbania, gwałtowności i zmienności, wraz po ziszczeniu się jego najgorętszych życzeń powstawał w nim wstręt do nich głęboki. Wtenczas nagle gasła cała czynność, z jaką za niemi gonił; zaczynał się nudzić za pierwszą przeciwnością, rozprawiał o szczęściu życia wiejskiego, jak ów poeta starożytny, którego podbił ojczyznę, i posyłał swoję dymisją Dyrektoryatowi.
Na szczęście Dermoncourt był przy jego boku. Dermoncourt, zamiast posłać jego dymisyą, kładł ją do szuflady swego biura, klucz brał do siebie i czekał spokojnie.
W tydzień, w piętnaście dni, w miesiąc, znikła przyczyna chwilowego niesmaku w duszy mego biednego ojca. Świetna szarża, śmiały manewr uwieńczony zasłużonem powodzeniem, ożywiły znów zapał w gruncie tego serca pełnego dążeń do rzeczy niepodobnych i z westchnieniem mówił:
— Podobnom nie dobrze zrobił, żem się podał do dymisyi.
A wtenczas Dermoncourt, który na to słówko czatował, odpowiadał:
— Bądź spokojny jenerale, twoja dymisja....
— No cóż, moja dymisja?....
— Jest w téj szufladzie, czeka pierwszéj sposobności; będzie wtenczas potrzeba zmienić tylko datę.
Tym razem ojciec mój przyrzekł sam sobie, że dymisją wprost do Dyrektoryatu pośle, jeżeli dozna jakiéj przykrości od Bonapartego, i pojechał do Gratz.
Ale Bonaparte zoczywszy go wzniósł ręce do uściskania.
— Pozdrawiam, rzecze, Horacyusza Koklesa Tyrolu.
Przyjęcie było zbyt pochlebne, aby ojciec mój mógł dłużéj chować urazę; roztworzył z swéj strony ramiona i nastąpiło braterskie uściśnienie.
Bonaparte we wszystkiém co czynił, miał swoje cele; przywołując ojca mego przed siebie miał na myśli uorganizowanie w swéj armii dywizyonów, na których jéj zbywało. Organizacyą tę zamierzał mu poruczyć, a następnie i dowództwo nad temi dywizjonami.
Tymczasem ojciec mój zamianowany został gubernatorem prowincji Treviso, dokąd się téż natychmiast udał wraz z Dermoncourtem.
W pysznéj téj prowincyi pięknie przyjęto nowego gubernatora — oddano mu do wyboru najwspanialsze pałace senatorów Weneckich. Trewizan byt dla Wenecyi tém, czém była w starożytności Baja dla Rzymu, domem wiejskim królbwéj.
Municypalność ofiarowała 300 franków na dzień dla mego ojca, na stół dla niego i jego dworu. Ojciec mój wziął się do rachunku z Dermoncourtem (mam go przed sobą wypisany ołówkiem na karcie Trewizanu) z którego wypadło, że 100 franków wystarczy.
Nie przyjął zatem więcéj nad sto.
Biedni Włosi nie byli zwyczajni takiego postępowania. Nie pojmowali też téj bezinteresowności, długo jéj ufać nie śmieli, oczekując co chwila ogłoszenia jakiéj kontrybucyi wojennéj, jakiego podatku przymusowego, jakiéj krzywdy nareszcie, jakto nazywają na wschodzie.
Raz już myśleli że nadeszła ta fatalna pora, i padł na nich strach ogromny; doniesiono o przybyciu ajenta rządu francuzkiego, mającego obedrzeć włoskie domy pożyczek (monts de piété). Ajent ten stawił się u mego ojca, aby mu zakomunikować swoją misyą.
Zastał tylko Dcrmoncourta.
Dermoncourt wysłuchał spokojnie projektów tego ajenta łupieży, wszystkich propozycyi podziału z ojcem moim; a kiedy skończył:
— Jakżeś pan tu przybył? zapytał go.
— Pocztą.
— No, to jeżeli mi wolno dać panu jaką radę, odjeżdżaj jakeś przybył nie widząc się nawet z jenerałem.
— A to dlaczego? zapytał podróżny.
— Bo on na pewne propozycye diable brutalnie odpowiada.
— Bah! już ja mu je tak wystroję, że mnie posłucha.
— Chcesz tego koniecznie?
— Rozumie się.
— Spróbuj więc.
W tej chwili wszedł mój ojciec.
Ajent prosił o sam na sam.
Ojciec mój zapytał spojrzeniem Dermoncourta, a ten dał mu filuternie znak, aby pozwolił na żądane posłuchanie.
Zostawszy sam na sam z ojcem moim, ajent Dyrektoryatu wyłuszczał szeroko swoje zadanie; widząc, że mój ojciec słucha nie odpowiadając, przeszedł od ekspozycyi do rzeczy, od rzeczy do peroracyi.
Peroracyą był udział przypadający z rabunku na mego ojca.
Ale mój ojciec nie dał mu dokończyć, schwycił go za kołnierz, podniósł w górę wyprężonem ramieniem, otworzył drzwi i rzucił go w pośrodek swego sztabu, który zwołany przez Dermoncourta, czekał końca téj sceny.
— Panowie, rzecze, przypatrzcie się dobrze temu nędznikowi; gdyby się miał kiedybądź ukazać w moim obozie, każecie go rozstrzelać nie potrzebując mi nawet oznajmiać, że stało się zadość sprawiedliwości.
Ajent Dyrektoryatu nie czekał czegoś więcéj, znikł, a mój ojciec odtąd miał jednego niezmordowanego nieprzyjaciela więcéj.
Odzierstwa takie były rzeczą we Włoszech zwyczajną, a najzyskowniejszą spoliacya domów pożyczek. W owych czasach niedostatku i nędzy, wszystkie klejnoty, wszystkie brylanty i srebra magnatów włoskich były w nich złożone. Wielu z nich, zmuszeni wypadkami politycznemi do opuszczenia swego kraju, poznosili wszystko co mieli najdroższego do domów pożyczek, jako do miejsca nietykalnego.
Aż tu nagle zjeżdżał ajent Dyrektoryatu, który z upoważnieniem, prawdziwym lub podrobionem, bo niektórzy gubernatorowie nie wglądali w to zbyt głęboko, zabierał wszystko do szczętu, stanowił część dla gubernatora, część dla siebie, a resztę odsyłał rządowi.
Jednym z najsłynniejszych ajentów owej epoki byt człowiek mający złowrogą nazwę Rapinat. Rozpościerał się szczególniéj w Lombardyi.
Zrobiono na niego taki czterowiersz:
Le Milanais, que l’on ruine
Vaudrait bien quo l’on décidat,
Si Rapinat vient de rapine,
On rapine de Rapinat.
Kiedy po dwóch miesiącach pobytu w kraju ojciec mój opuszczał Trewizan aby objąć rządy Polezyny ze stolicą Rovigo, zastał przed bramą pałacu wyborny pojazd zaprzężony 4 końmi z woźnicą na koźle, który na niego czekał.
Był to dar od miasta Treviso.
Ojciec mój chciał odmówić, ale ofiarowano go tak szczerze i z takiém naleganiem, że musiał przyjąć. Prócz tego municypalności sąsiedzkie złożyły z tuzin adresów, z których wyjmujemy dwa, jakie się nadarzą.
„Municypalności miast Mestre, Noales, Castelfranco i Azolo.
„Podpisani reprezentanci municypalności powyż wymienionych, odebrali jednomyślnością polecenie udania się do Ciebie, jenerale, aby wypowiedzieć, jak są wdzięczne i jak głęboko uczuwają słodycz i mądrość twych rządów, pragnąc tylko aby ich środki wyrównały uwielbieniu i wdzięczności. Jakiemże byłoby dla nich szczęściem dowieść Ci jak wysoko cenią twoje zasługi. Jeżeli wycieńczone i biedne nie zdołają pójść za popędem serca, pochlebiają sobie jednakże, że w wielkoduszności swéj raczysz przyjąć choć maluchną tego oznakę, jaką ośmielają się złożyć swemu protektorowi i ojcu.
„Nie przestawaj, szlachetny wodzu, nas zasłaniać. Miéj zawsze twe ojcowskie oczy zwrócone ku twym dzieciom, w twojém tylko sercu cała nasza nadzieja ulgi w nieszczęściach.
„Jesteśmy z najgłębszym uszanowaniem.
- „Henryk Antoni Reinati, prezydent i prowedytor;
- „Jan Allegri, przezydent municypalności z Noales;
- „Franciszek Beltramini, prezydent municypalności w Azolo;
- „Filip Di Riccordi, wiceprezydent municypalności w Mestre.
„Castel Franco, dnia 2° messidora, roku V republiki francuzkiéj.“.
„Municypalność ta, jenerale, nie zdoła wyrazić Ci całéj swéj wdzięczności za łaski, jakiemi ją obsypałeś w różnych okolicznościach, mianowicie dając jéj ulgę cofnieniem wojsk i powróceniem summ niesłusznie wziętych przez jenerała L.
„Municypalność, przejęta twoją dla niéj dobrocią, korzysta z téj sposobności aby Ci ofiarować konia i prosi abyś raczył go przyjąć, jako słaby hołd a niezawodną rękojmię jéj głębokiego uczucia wdzięczności.
„Pozostajemy jenerale z najgłębszym uszanowaniem.
- „Dnia 9 nivose 1797, roku VI republiki francuzkiéj jednéj i niepodzielnéj.“
Pokazuje się ztąd, że odjazd mego ojca obudził w Trewizanie rozpacz prawdziwą. Żałoba była powszechną, miasto Trevizo chciało wyprawić deputacyą do naczelnego wodza Bonapartego z prośbą o pozostawienie gubernatora. Straciwszy wszelką nadzieję zatrzymania go, wyproszono sobie 10 dni na uraczenie go, a gdy nadeszła chwila rozstania się, wszystko, co tylko było w mieście dystyngowanego, odprowadziło mego ojca aż do Padwy, gdzie się znów rozpoczęły uroczystości.
Pożegnania przeciągały się przez 8 jeszcze dni; ośm pierwszych domów miasta wyprawiały kolejno uczty; codzień ojciec mój zmieniał pomieszkanie i przenosił się na 24 godzin do senatora, dającego biesiadę.
W Rovigo, stolicy swych nowych rządów zastał mój ojciec przyjęcie podobne pożegnaniu jakiego doznał poprzednio. Mieszkańcy Polezyny, uprzedzeni przez Trewizańczyków, wiedzieli z góry, jakiego dostają gubernatora.
W Polezynie to, ziemi obfitéj w zboże i paszę, zgromadził Bonaparte szwadrony kawaleryi, z których chciał utworzyć dywizję, a następnie dowodztwo jéj poruczyć memu ojcu.
Za przybyciem, ojciec mój, podobnie jak w Trevizie, uregulował wydatki na stół i dwór na 100 fr. dziennie, zalecając wyraźnie municypalnościom, aby nie rozporządziły żadnéj dostawy, żadnéj nie wypełniły rekwizycji bez jego zatwierdzenia.
Mieszkał już czas jakiś w Royigo, kiedy Bonaparte, chcąc ukończyć wlekące się rokowania kongresu, postanowił zgromadzić swoją armia i pójść nad Tagliamento.
Ojciec mój odszedł więc do swéj dywizyi i pozostał nad rzeką aż do 18 października 1797, epoki podpisania traktatu pokoju we wsi Campo Formio.
W tydzień potem wrócił do Rovigo.
Pokojem tym w Campo Formio, który ukończył kampanią z r. 1792, kampanią, w któréj wyprawa tyrolska uskuteczniona przez mego ojca i Jouberta, zajmuje tak świetne miejsce, Austrya ustąpiła na rzecz Francyi: Belgią z Moguncyą, Manheimem i Fillipsburgiem, a Lombardyą dla rzpłtéj cysalpińskiéj.
Państwo weneckie rozdzielono.
Korfu, Zante, Cefalonia, Santa Maura, Cerigo i przyległe wyspy z Albanią, dostały się do Francyi. Istrya, Dalmacya, wyspy Adryatyku, miasto Wenecya i ziemie aż do Adygi (Terra firma) do Panaro i Po, pozostawiono cesarzowi austriackiemu, niemniéj jak golf adryatycki.
Resztę ziem Terry firmy przyłączono do republiki cysalpińskiéj, uznanej przez cesarza.
Księcia Modeny wynagrodzono Bryzgowią.
W czasie swego pobytu nad Tagliamentem, ojciec mój trzy razy w tydzień bywał na obiadach u Bonapartego. Tamto poznał się bliżéj z Józefiną, którą widział już był w Medyolanie, i która chowała dla niego żywą przyjaźń, kreolki dla kreola, nawet w ciągu jego niełaski.
Prócz tego raz na tydzień zgromadzano się W Udine, u Bernadottego. Po teatrze tańczono noc całą. Bonaparte mało tańczył, ale tém więcéj zato Murat, Clarke i młodzi adjutanci.
Nazajutrz po podpisaniu traktatu w Campo Formio, bal rozpoczął się kadrylem, do którego stanęli w parze: Józefina z Clarkem, Paulina Bonaparte z Muratem, Karolina Bonaparte z Dermoncourtem i pani Cezaryna Berthier z moim ojcem.
Wkrótce Bonaparte wyjechał do Paryża i zamieszkał w małym domu przy ulicy des Victoires, który kupił od Talmy.
Tamto przemyśliwał i przywiódł do skutku wyprawę Egipską.
Bonaparte dokazał z większém powodzeniem tego we Włoszech, co niegdyś Hannibal, bohater Kartaginy. Pozostawało mu jeszcze na wschodzie być Aleksandrem i Cezarem.
Wprzód jednakże wypłacił się z długu wdzięczności memu ojcu i Joubertowi. Ojca mego przedstawił Dyrektoryatowi jako Horacyusza Koklesa Tyrolu.
Joubertowi poruczył oddanie naczelnikom rządu chorągwi armii Włoskiéj. Chorągiew ta armii włoskiéj była czemś więcéj jak chorągwią, była pomnikiem, pomnikiem bajecznym téj bajecznéj kampanii.
Na jednej stronie czytano wyrazy:
Po drugiéj stronie były opisane w krótkich, prostych i wspaniałych zdaniach, świetne dzieła dokonane w téj kampanii:
- „150, 000 jeńców, 170 chorągwi, 550 armat, 600 dział polowych, 5 taborów mostowych, 9 okrętów o 64 armatach, 12 fregat o 32, 12 korwet, 18 galer; rozejm z królem Sardynii, konwencya z Genuą, rozejm z księciem Parmy, rozejm z królem Neapolu, rozejm z papieżem, układy wstępne w Leohen, konwencja w Montebello z republiką genueńską, traktat pokoju z cesarzem w Campo Formio.
- „Oswobodzenie ludów Bononii, Modeny, Ferrary, Massy, Carrary, Romanii, Lombardyi, Brescyi, Bergamu, Mantui, Cremy, części Verony, Chiavenny, Bormio, Valtelinu, Genui, lennictw cesarskich, Korcyry, morza Egejskiego i Itaki.
- „Przesłane do Paryża dzieła mistrzowskie: Michała Anioła, Guerkina, Tycyana, Pawła Veroneze, Korredzia, Albana, Korraczego, Rafaela i Leonarda da Vinci.“
Przejeżdżając przez Mantu?, zatrzymał się w niéj Bonaparte, odwiedził pomnik wzniesiony Wirgiliuszowi przez jenerała Miollis, i kazał obchodzić uroczystość wojskową na cześć Hoche’go, który umarł, według wszelkiego podobieństwa, z trucizny.
Bonaparte przejeżdżał przez Szwajcaryą; za Moudon, gdzie go świetnie przyjmowano, złamał się jego pojazd.
Puścił się więc daléj pieszo i przybył tak do kostnicy pod Morat, jeszcze wtenczas przez Bruna nierozrzuconéj.
— Gdzie było pole bitwy księcia Burgundy? zapytał tu ów drugi Zuchwały, który miał także miéć swoją kostnicę pod Waterloo.
— Tam, jenerale, odpowiedział oficer szwajcarski, pokazując mu co chciał widzieć.
— Ileż miał ludzi?
— Sześćdziesiąt tysięcy, jenerale.
— Jakże go napadnięto?
— Szwajcarzy zeszli z gór przyległych lasem, który wówczas tędy się ciągnął, zajęli tyły Burgundom.
— Jakto, zawołał, Karól Zuchwały miał 60, 000 ludzi, a nie kazał obsadzić tych gór!
I zwycięzca Włoch wzruszył ramionami.
— Zdaje się, że dzisiejsi Francuzi lepiéj umieją wojować, powiedział Lannes.
— Burgundczykowie owego czasu, przerwał mu Bonaparte, nie byli Francuzami.
W téj chwili przyprowadzono mu naprawiony pojazd, wsiadł i oddalił się szybko. Bonaparte nie był bez niespokojności codo przyszłości, którą sobie zbudował szeregiem zwycięztw niesłychanych. W Paryżu przyjęto go wprawdzie jako tryumfatora; cała publiczność podniosła się, wołając: Niech żyje Bonaparte! gdy się ukazał w teatrze w czasie reprezentacyi: Horacyusz Kokles; ale owacye te nie zaślepiały go.
Tegoż jeszcze wieczora powiedział do pana Bourienne:
„W Paryżu o niczém długo nie pamiętają. Jeżeli pozostanę czas jakiś bezczynnym, zginąłem. W tym wielkim Babylonie jedna wziętość szybko strąca drugą. Potrzeba mi być tylko 3 razy jeszcze w teatrze, a już na mnie patrzeć nie będą.“
W kilka dni potem zamianowano go członkiem Instytutu, w wydziale nauk i sztuk. Nominacya ta była mu bardzo przyjemną.
Napisał natychmiast do prezesa list następujący:
„Wybór ludzi znakomitych, składających Instytut, jest dla mnie zaszczytem.
„Czuję to bardzo dobrze, że zanim im wyrównam, będę wprzód długo ich uczniem.
„Gdyby był jaki sposób na wyraźniejsze jeszcze objawienie im mego szacunku, użyłbym go.
„Prawdziwemi podbojami, jedynemi, co nie budzą po sobie żalu, są podboje dokonane na polu nauki.
„Najzaszczytniejszém, jakoteż najużyteczniejszym zatrudnieniem dla narodów, jest przykładanie się do rozprzestrzenienia myśli ludzkiéj.
„Rzeczywista potęga rzeczypospolitéj francuzkiéj zasadzać się będzie na tém, że nie pojawi się w świecie żadna nowa idea, któraby jej była obcą.
Wszystkie te owacye w teatrze, przyjęcia do akademii, mogły przynieść cokolwiek roztargnienia umysłowi tak czynnemu jak Bonapartego, ale nie były dlań wystarczające.
Wrócił téż do swych ulubionych marzeń o Wschodzie.
Pierwszy raz myśl mu o tém przyszła w Posseriano za zbliżeniem się negocyacyi.
„Europa to kretowina — mówił raz, przechadzając się z Bourriennem, Cezarem Berthier i moim ojcem; na Wschodzie tylko, gdzie żyje 600 milionów ludzi, bywały wielkie cesarstwa.“
Już w sierpniu 1797 r. pisał do Dyrektoryatu:
„Niedalekim jest czas, kiedy poczujemy, że chcąc rzeczywiście zniweczyć Anglią, będzie trzeba zagarnąć Egipt.“
„Malta jest na sprzedaż, mówił innym razem, i nie nabylibyśmy jéj zbyt drogo, gdybyśmy za nią zapłacili połowę tego, co nam przyniesie pokój w Campo Formio.“
Tymczasem, bądź dla ukrycia swego zamiaru, bądź, że istotnie wierzył w podobieństwo wylądowania w Anglii, dnia 10 lutego 1798 pojechał na północ, zwidzie Boulogne, Ambleteuse, Calais, Dunkierkę, Turne, Niuport, Ostendę i wyspę Walcheren; ale wracając z téj objażdżki, powiedział do Bourrienna:
„Jestto rzut kości zbyt wątpliwy; nie odważę się na niego; nie chcę igrać z losem pięknéj Francyi.“
Czy myśl wyprawy do Egiptu powstała sama z siebie w głowie Bonapartego, czy ją téż nastręczyły papiery księcia Choiseul, który podobny projekt podawał Ludwikowi XV; tego z pewnością powiedzieć nie można. Zresztą Dyrektorowie nie opierali się bynajmniéj życzeniu tego drugiego Kambyzesa. Zazdrościli mu jego sławy i czuli, że cień rzucony na nich przez zwycięzcę z pod Arcoli i Rivoli, zabijał jak cień drzewa Upas.
Dnia 12 kwietnia 1798 Bonaparte odebrał nominacyę na wodza naczelnego armii Wschodu.
— Czy jenerał długo będzie w Egipcie? zapytał go sekretarz winszując mu nominacyi.
— Sześć miesięcy lub sześć lat — odpowiedział Bonaparte, wszystko zawisło od wypadków. Ukolonizuję ten kraj; sprowadzę artystów, rzemieślników wszelkiego rodzaju, kobiety, aktorów, poetów. Mam dopiéro 29 lat; będę miał wtenczas 35. To jeszcze nie starość. Dosyć mi tych sześciu lat, jeżeli mi się wszystko powiedzie, aby pójść do Indyj, tak daleko jak Aleksander.
Dnia 19 kwietnia Bonaparte zapowiedział swój odjazd do Tulonu.
Dnia 4 maja opuścił Paryż w towarzystwie Józefiny.
Dnia 8 maja przybył do Tulonu.
Siedm pułków z dywizyi mego ojca wyszło do Tulonu. Przybywszy do tego miasta pod Kleberem i Bonapartem, ojciec mój wziął naczelne dowództwo nad armią ekspedycyjną, ale je oddał Kleberowi, jako starszemu, skoro ten stanął w Tulonie.
Tulon był dla Bonapartego miastem pamiątek, w Tulonie orzeł pierwszym wzniósł się polotem. Tegoż dnia, kiedy przybył, wyszedł przechadzką nad brzegi morza i zwiedził mały Gibraltar.
Zaledwie miał czas widzieć się z moim ojcem i powiedziéć mu:
— Przyjdź do mnie jutro rano, tak rychło jak zechcesz.
Nazajutrz ojciec mój przechodził o 6éj godzinie rano przez plac broni udając się do Bonapartego, kiedy spotkał Dermoncourta.
— Gdzież u diabła idziesz tak rano, jenerale? spytał go tenże.
— Pójdź ze mną, a zobaczysz.
I poszli razem. Gdy się zbliżyli do miejsca przeznaczenia:
— Przecież nie do Bonapartego, jenerale? zapytał Dermoncourt.
— Właśnie do niego.
— Ależ nie przyjmie cię.
— Dlaczego?
— Bo za rano.
— To nic nie znaczy.
— Zastaniesz go w łóżku!
— Pewnie.
— Ależ w łóżku, z żoną; kocha ją jak jaki mieszczuch.
— Tem lepiéj... będę kontent że znów zobaczę Józefinę.
I ojciec mój pociągnął za sobą Dermoncourta, wpół ciekawego, wpół obawiającego się co zajdzie, wkońcu domyślił się, że ojciec ma prywatne posłuchanie i poszedł z nim.
Rzeczywiście ojciec mój wszedł na boczne schody, wązkim kurytarzem dostał się do małych drzwi, otworzył je, uchylił parawanu i znalazł się wraz z Dermoncourtem w pokoju Bonapartego.
Józefina płakała. Bonaparte ocierał jéj łzy jedną ręką, a drugą, śmiejąc się wybijał marsza.
— Ah! dalibóg Dumasie — rzecze ujrzawszy mego ojca — w porę przychodzisz; pomóż mi uspokoić tego pieszczocha. Otóż ona chce z nami ruszyć do Egiptu! Czy bierzesz ty z sobą swą żonę?
— Oh nie! — odpowiedział mój ojciec — sądzę że bardzoby mi zawadzała.
— No widzisz, a nie powiesz przecie, że Dumas jest złym mężem, że nie kocha swéj żony i córki... Słuchaj... albo wrócę za 6 miesięcy, albo téż zostaniemy tam lat kilka...
Łzy Józefiny płynęły jeszcze rzęsiściéj.
— Jeżeli tam zostaniemy na lat kilka, flota wrócić musi aby zabrać jakie 20,000 ludzi posiłków z nadbrzeży włoskich. Wróć do Paryża, zawiadom panią Dumas, i zabierzcie się wtenczas razem. Czy zgoda na to, Dumasie?
— Jaknajzupełniéj — odpowiedział mój ojciec.
— Gdy już znów razem będziemy, droga Józefino, Dumas, który ma tylko same córki, i ja, który ani tych nawet nie mam, uczynim wszystko co można, aby mieć każdy chłopca. Jeżeli my się ucieszymy synem, on z żoną będzie go trzymał do chrztu; jeżeli on dostanie chłopca, to ja z tobą będę mu w kumy. No teraz zgoda, nie płacz już i pozwól nam mówić o interesach, a obracając się do Dermoncourta:
— Panie Dermoncourt, rzecze, dowiedziałeś się z rozmowy téj celu naszéj wyprawy; cel ten nikomu nie jest wiadomy. Niechaj wyraz Egipt nie przejdzie przez twoje usta — pojmujesz zapewne ważność tajemnicy w takiéj okoliczności.
Dermoncourt okazał znakiem, że będzie niemym jak Pitagorejczyk.
Józefina pocieszyła się, a nawet, jeżeli mamy wierzyć Bourriennowi, bardzo się pocieszyła.
Dnia 15 maja ojciec mój znów był u Bonapartego; dzień wyruszenia naznaczony był na 19.
Zastał Bonapartego zabierającego się do dyktowania Bourriennowi.
Chciał więc cofnąć się przez dyskrecją.
— Nie szkodzi, nie szkodzi, wolał Bonaparte, wnijdź, nie masz tu tajemnicy dla ciebie.
I położywszy rękę na ramieniu olbrzyma:
— Co mi się podoba u ciebie, Dumas, rzecze, to nietylko odwaga niezaprzeczona, ale rzadka ludzkość. Wiem, że Collot-d’Herbois chciał kazać zdjąć ci głowę za to, że nie pomnę w którém mieście ocaliłeś przed gilotyną trzech czy czterech biedaków, co nie chcieli pozwolić na stopienie swych dzwonów. Cóż powiesz, że przed 6ma tygodniami, w moc ustawy o emigrantach, oprawcy ci rozstrzelali starca przeszło 80-letniego. To téż... słuchaj. Pisz Bourrienne.
I Bonaparte dyktował:
- —„W głównej kwaterze w Tulonie, 27 floreala, r. VI (16 maja 1798).
„Dowiedziałem się, obywatele, z największą boleścią, że starcy liczący 70 do 80 lat, kobiéty brzemienne, lub mające drobną dziatwę, zostały rozstrzelane jako obwinione o emigracją.
„Więc żołnierze swobody stali się oprawcami.
„Więc wymarła w ich sercu litość, którą okazywali nawet w bojach?
„Ustawa z dnia 19 fructidora, była środkiem ocalenia publicznego. Zadaniem jéj było dosięgnąć spiskujących, a nie słabe kobiéty i niedołężnych starców.
„Upominam was, obywatele, ilekroć ustawa zawiedzie przed wasz trybunał starców przeszło 60-letnich lub kobiéty, abyście oświadczyli, iż wśród bojów oszczędzaliście życie starców i kobiet naszych wrogów.
„Wojskowy, który podpisze wyrok przeciwko osobie niezdolnéj do władania orężem, jest nikczemnym.
Wychodząc od Bonapartego, ojciec mój spotkał się z Kleberem, który szedł właśnie do niego.
— Nie wiesz ty po co tam idziemy? rzecze.
— Założyć osadę?
— Nie, idziemy wznowić monarchią.
— Oh! oh! — rzecze Kleber — cóż znowu...
— Zobaczysz.
I dwaj przyjaciele się rozeszli.
Dnia 19 maja rozwinięto żagle.
Bonaparte wsiadł na Orient, przepyszny okręt o 120 działach.
Orient, który z powodu ogromnego obciążenia, szedł zbyt głęboko, osiadł na piasku przy wyjściu z portu; sprawiło to między flotą chwilę zamięszania.
Kontrmajster Wilhelma Tella, okrętu, na którym był mój ojciec, pokiwał na to smutnie głową. Kontrmajster ten nazywał się Royer.
— Cóż to znaczy Royer? zapytał mój ojciec.
— To znaczy jenerale, że flotę spotka nieszczęście.
— A to dla czego?
— Bo okręt admiralski dotknął dna. A to znak niezawodny klęski.
Ojciec mój wzruszył ramionami.
W dwa miesiące potém flota rozbitą została pod Abukir.
Wiadome są powszechnie szczegóły przeprawy. Po drodze wzięto Maltę, niezdobytą Maltę!
To téż Caflarelli zwiedzając z Bonapartem warownie, nie mógł się wstrzymać od powiedzenia mu:
— Szczęście twoje, jenerale, że był ktoś taki w twierdzy, co ci otworzył jéj bramy.
Bonaparte wypuścił na wolność jeńców tureckich. Byłto pierwszy krok zbliżenia się do sułtana.
Flota opuściła Maltę dnia 21 i popłynęła ku Kandyi.
Nelson był w Messynie z flotą angielską; dowiedział się tu o wzięciu Malty. Przekonany że Bonaparte dąży do Egiptu, zwrócił się wprost do Aleksandryi.
W nocy z dnia 22 na 24 czerwca flota angielska przepłynęła obok francuzkiéj w odległości od niej o 6 mil. Nie dostrzegła jéj, i kiedy my skręciliśmy ku północy, sterowała na południe i przybiła do Aleksandryi na trzy dni przed nami.
Nie mając ani śladu naszego przejścia i dowiedziawszy się że nie sygnalizowano żadnego okrętu, Nelson sądził że wyprawa nasza wyszła na podbicie Azyi; zwrócił się więc natychmiast ku Aleksandrecie Syryjskiéj.
Ten błąd ocalił wyprawę, która stanąwszy na wysokości Kandyi, teraz z pomyślnym wiatrem wprost na południe się puściła.
Dnia 1 lipca równo ze świtem ujrzano ląd i kolumnę Septimiusza Severa wystrzeloną po nad ruiny i białe domy.
Bonaparte pojmował dobrze jakiego uniknął niebezpieczeństwa; cudem tylko jakimsiś stało się, że nas nie spostrzegła flota angielska; dał więc rozkaz wylądowania bez zwłoki.
Dzień cały zszedł na tej ważnéj operacyi, a chociaż morze wysokie biło silnemi bałwanami, dokonano jéj bez szczególnego przypadku.
To jedno tylko, że stanąwszy na ziemi, kilkudziesiąt ludzi spostrzegło w dali coś jak fontanę, pobiegli ku niéj wewnątrz kraju i dostali się w ręce Beduinów. Kapitan ich poległ.
Zły to początek; Bonaparte wydał rozkaz dzienny nader surowy dla maruderów, w którym zarazem przyrzeka dla każdego Araba 100 piastrów wykupnego za jeńca.
Sto piastrów tureckich to zaledwie 25 franków, ale Bonaparte nie chciał popsuć Beduinów, i miał słuszne wyrachowanie, jak się to daléj pokaże.
Jazdy nie można było na ląd wysadzić dla burzliwéj pory. Bonaparte postanowił nie czekać jej i koło godziny 3éj z rana wyruszono w pochód do Aleksandryi, z trzema dywizyami: Klebera, Bona i Maranda.
Ojciec mój, z fuzyą myśliwską w ręku, stanął na czele karabinierów 4éj półbrygady lekkiéj.
Marsz odbył się bez żadnéj przeszkody, dopóki nie stanęły w poprzek mury Aleksandryi, bronione przez Turków.
W chwili kiedy Kleber wydawał rozkaz do uderzenia, kula nieprzyjacielska zraniła go w głowę.
Aleksandrya niedługo się broniła; po godzinie walki miasto było w naszych rękach.
Ojciec mój był jednym z pierwszych którzy weszli do Aleksandryi, a jego postać olbrzymia, płeć brunatna prawie taka jak u Arabów, żywe sprawiła na krajowcach wrażenie. Doniesiono o tem Bonapartemu, a ten umiejąc korzystać z wszystkiego, kazał zawołać mego ojca.
— Jenerale, rzecze, weź dwudziestu z moich gidów i wyjdź z nimi na spotkanie pokolenia arabskiego, które mi odprowadza jeńców; radbym abyś ty był pierwszym z moich jenerałów którego zobaczą, pierwszym naczelnikiem, z którym będą mieli do czynienia.
Ojciec mój wyruszył galopem i spotkał tych których szukał o ćwierć mili od miasta; oświadczył im przez swego dragomana, że mogą się stawić przed naczelnym wodzem, że mu miło będzie ich widzieć i nagrodzić według przyrzeczenia.
Bonaparte nie omylił się, ojciec mój od razu został przedmiotem uwagi, ciekawości i podziwienia dla tych dzieci natury i wpośród nich wszedł do Aleksandryi.
Bonaparte przyjął Arabów w wielkim salonie mającym widok na morze, kazał rozdać między nich proklamacye tłumaczone na język arabski i zaprosił na ucztę, w któréj przygotowaniu starano się nie ubliżyć żadnemu miejscowemu obyczajowi.
Przyjęli zaproszenie z ukontentowaniem, posiadali na nogach w krzyż założonych i poczęli zajadać pełnemi rękami.
Wśród uczty zabrzmiały nagle kapele trzech pułków piechoty połączone razem.
Muzyka buchła hukiem tem straszliwszym że niespodziewanym, a jednak ani jeden z Arabów nie zadrgnął, każdy z nich zajadał spokojnie, pomimo łoskotu dźwięków wydobywanych przez 120 muzyków.
Po wykonaniu jednéj sztuki, Bonaparte zapytał, czy się im podoba ta muzyka.
— Piękna, odpowiedzieli, ale nasza piękniejsza.
Bonaparte zapragnął usłyszéć tę muzykę tak bardzo wyższą od francuzkiéj. Natychmiast trzech Arabów wstało od uczty, dwóch z nich wzięli coś podobnego do bębnów, coś nakształt dyni rozkrajanéj na połowę, trzeci, rodzaj gitary o trzech strunach i otóż zaczął się koncert arabski rywalizujący z francuzkim.
Bonaparte pochwalił ich muzykę, kazał im dać obiecaną nagrodę i tak z jednéj jak z drugiéj strony przyrzeczono sobie przyjaźń.
Niedostawało z tuzin ludzi. Beduini właśnie zajęci byli ścinaniem głów swym jeńcom i w jednéj trzeciéj części robotę ukończyli, gdy ich zawiadomiono że Francuzi dają po lOO piastrów za człowieka żywcem dostawionego. Jako ludzie u których interes przedewszystkiem, przerwali natychmiast swe zatrudnienie, kontentując się wykonaniem na swych jeńcach innéj rozrywki mniej srogiéj, ale nadzwycznjniejszéj w oczach niewolników od grożącéj im poprzednio......
Pierwszy dzień zszedł na przeglądzie armii.
Drugiego dnia Bonaparte dał rozkaz admirałowi Buëis, zaprowadzenia floty do starego portu Aleksandryjskiego lub do Korfu.
Trzeciego dnia wydał proklamacyą do mieszkańców i rozkaz jenerałowi Dessaix wyruszenia do Kairu.
Czwartego dnia kazał wyryć na kolumnie Pompejusza nazwiska ludzi poległych pod Aleksandryt i pochować ich u stóp tego pomnika.
Piątego dnia, jen. Dugua opanował Abukir.
Szóstego, wzięto Rozette i kiedy organizowano flotylle, armia tymczasem wyruszyła w pochód do Kairu.
Siódmego dnia, oddał dowództwo Aleksandryi Kleberowi, zapewnił Portę że pragnie pozostać z nią w przyjaźni i sam nareszcie puścił się do Kairu.
Desaix, który pierwszy wyruszył, pierwszy też dotknięty był zniechęceniem. Wymieniam tu Desaixa, bo przywiązanie jego do Bonapartego jest niezaprzeczone.
Posłuchajmy co Desaix pisał 15 lipca do Bonapartego z Bakahireh:
„Na Boga, nie zostawiaj nas w tém położeniu. Wojsko zniechęcone zaczyna sarkać. Każ nam iść albo naprzód albo co siły wystarczą wstecz. Wsie w okół nas, to puste zupełnie szałasy bez żywności!“
W chwili wyruszenia armia dostała żywności na 4 dni. Nieszczęściem wydzielono także i rum na cztery dni. Poszło ztąd, że wkrótce po pierwszych godzinach marszu, w pustyni dzielącéj Aleksandryą od Demanhour, żołnierze umierając z pragnienia, a nieczując jeszcze głodu, zaczęli zaglądać do manierek i powtarzali to tak często, że zapas ich się wypróżnił i popili się.
Pełen zaufania w przyszłość, jakie nadaje upojenie, żołnierz wyobrażał sobie że nigdy nie będzie miał głodu i zaczął rozsypywać swój ryż, porzucać suchary.
Spostrzegli dowódzcy co się dzieje i dali rozkaz przystanięcia.
Przystanek dwugodzinny wystarczył na rozproszenie pierwszego szału alkoholowego.
Puszczono się w dalszy pochód, żałując nierozmyślności popełnionéj, około godziny 5éj z rana; głód zaczął straszliwie dojmować. Ledwie się wojsko zawlekło do Damanhour około 9éj rano.
Nadzieja znalezienia w tém mieście jakiejkolwiek żywności, okazała się zwodniczą. Przetrząśnięto wszystkie domy, a ponieważ żniwa się skończyły, znaleziono nieco omłóconéj pszenicy, ale nie było młynów, bo je Araby umyślnie połamali lub rozrzucili. Zestawiono ich wprawdzie kilka na prędce, ale tak mało dostarczyły mąki, że gdyby było przyszło do podziału, na żołnierza przypadłoby zaledwie pół uncyi.
Teraz zniechęcenie opanowało armią, a głód, niegodziwy doradzca, ośmielił się podszepnąć bunt, żołnierzom a nawet zwierzchnikom.
Puszczono się w dalszy pochód do Rhamanich wśród głośnych sarkań. Wszakże żołnierz sam sobie winę przypisywać musiał, bo się sam ogołocił; zaciąwszy zęby szedł daléj i przybył do Rhamanich, znękany głodem.
Tu dowiedziano się ze pobyt trwać będzie przez dwa dni, 11 i 12, aby czekać na żywność zamówioną w Delta. Nadeszła rzeczywiście.
Świeży pokarm, sąsiedztwo Nilu, w którym zanurzał się każdy żołnierz skoro przybył nad jego brzegi, wszystko to przywróciło nieco odwagi wojsku.
Mój ojciec wystarał się gdzieś o dwa czy trzy arbuzy, i zaprosił na nie kilku jenerałów, swoich przyjaciół, do swego namiotu.
Widzieliśmy, jak złowrogim był początek kampanii, ile ucierpiano od wyjścia z Aleksandryi. Egipt, który z daleka wydawał się być szeroką wstęgą szmaragdów, rozwiniętą w poprzek pustyni, stanął przed oczami teraz nie z ową starożytną obfitością, która go uczyniła spichlerzem świata, ale z nowoczesnem ubóstwem, z uciekającą ludnością, opustoszałemi wsiami.
Słyszeliście skargi Desaca, skargi te były skargami całej armii.
Zgromadzenie pod namiotem mego ojca, którego celem było zjeść trzy arbuzy, za chwilę, gdy każdy wyjaśnił swój humor, przybrało charakter polityczny.
Po co ta wyprawa do tego przeklętego kraju, który z kolei pochłonął wszystkich co go podbić zamierzali, począwszy od Kambyzesa aż do św. Ludwika? Czy aby założyć w nim osadę? Po co było opuszczać Francyę, jéj słońce, które grzeje nie paląc, jéj wielkie lasy, żyzne niwy, dla tego ognistego nieba, puszczy bez osłony, dla tych wygorzałych płaszczyzn? Czy Bonaparte zamierza na Wschodzie monarchią sobie wyciosać za przykładem starożytnych prokonsulów? W takim razie należało się zapytać drugich jenerałów, czy zechcą być dowódzcami nowego satrapy? Podobne przedsięwzięcia mogły się udać z wojskami starożytnemi, z armią wyzwoleńców i niewolników, ale nie z armią patryotów z r. 1792.
Byłyż te skargi prostą wynikłością cierpień i niedostatku armii, czy też już początkiem rokoszu przeciwko przyszłej ambicyi człowieka 18 brumera? na to pytanie nie umieliby zapewne odpowiedzieć sami nawet uczestnicy tego zgromadzenia, o którém zresztą doniesiono Bonapartemu jako o niebezpiecznym zamachu na jego władzę, a donosicielem był jenerał, który głośniéj niż inni wychwalał arbuzy mego ojca a powstawał na naczelnego wodza.
Dnia 12 lipca, flotyla pod dowództwem szefa dywizyi Perrée zawinęła do Rozetty.
Perrée dowodził z okrętu le Cerf, a Bonaparte umieścił na tymże okręcie cały instytut naukowy: Monge’a, Fournier’a, Costeza, Berthollet’a Dolomiego, Talliena. Mieli oni płynąć w górę Nilu, równolegle z armią francuzką.
Wiadomo, jak flotylla ta, pędzona wiatrem, szybciej posuwała się aniżeli armia, jak na nią uderzyła flotylla turecka i Fellahy z nadbrzeża. Ordonnalorowi de Sussy, późniejszemu hrabiemu de Sussy, strzaskała kula ramię w tej potrzebie.
Bonaparte usłyszawszy huk armat, przybiegł na czas z pomocą i przeszedłszy po trupach 4000 mameluków w Chébreiss, uratował flotyllę od zupełnéj zguby.
W ośm godzin potém stoczył bitwę pod Piramidami.
W cztéry dni po bitwie pod Piramidami, to jest 25 lipca, o godzinie 4 z południa, Bonaparte wszedł do Kairu.
Nikt nie umiał lepiéj nad Bonapartego w takie przybory ustrajać zwycięztwo, że rozgłos o niem musiał się w świecie podwoić, jak huk echem powtarzany. Nikt nie był szczęśliwszym nad Bonapartego w dobieraniu w chwili spoczynku owych szczytnych zdań, coto niby były powiedziane przed, w czasie, lub po walce, a z których najsłynniejszym jest następujące:
„Żołnierze! ze szczytu tych pomników patrzy na was czterdzieści wieków!
Chcecież teraz wiedziéć, jakim był zapał wzbudzony biuletynem naczelnego wodza? chcecież mieć prawdziwe wyobrażenie wrażenia sprawionego tą walką na tych właśnie, co w niéj mieli udział i co odgrywali niepoślednią rolę?
Przeczytajcie następujący list mego ojca pisany do Klebera, który pozostał w Aleksandryi jako gubernator, a głównie aby się wyleczyć z odniesionéj rany.
„Przybyliśmy nareszcie, kochany przyjacielu, do kraju tyle upragnionego. Mój Boże! jakie omylone najrozsądniejsze nawet oczekiwania! Szkaradne mieścisko Kair zapełnione jest gnuśnym motłochem, który siedzi przez cały dzień przed swemi niegodziwemi chatami, paląc tytuń, zajadając arbuzy i popijając wodę.
„Można przez dzień cały błądzić po śmierdzących i wązkich ulicach tej słynnéj stolicy; jedyną mieszkalną w niéj dzielnicą jest dzielnica Mameluków. W niéj mieszka wódz naczelny w dość ładnym domu Beja. Napisałem do szefa brygady Dupuis, obecnie jenerała i komendanta Kairu, aby mi dom jeden zarezerwował. Nie mam jeszcze odpowiedzi.
„Dywizya stoi o pół mili od Kairu, nad Nilem, w mieścinie zwanéj Bulak. Mamy wszyscy pomieszkania w domach opustoszałych i bardzo brudnych; jeden tylko Duguama jakotako.
„Jenerał Lannes ma rozkaz objąć dowództwo dywizyi Menou, w miejsce Viala, który idzie do Damietty z jednym batalionem. Zapewniają, że odmówi. Druga lekka i jenerał Verdier są na pozycyi blizko Piramid, na lewym brzegu Nilu, dopóki stanowisko, które zajmuje, nie będzie obwarowane, aby w niém zostawić posterunek ze 100 ludzi.
„Wystawią most naprzeciwko Gizeh; miejsce to zajmuje w téj chwili rezerwa artyleryi i inżenieryi. Dywizya Regniera jest przed Kairem o dwie lub trzy mile; dywizya Desaixa pójdzie do starego Kairu; dywizya Bona jest w cytadeli, a dywizya jenerała Menou w mieście.
„Nie możesz mieć wyobrażenia, jak utrudzającemi były marsze, któreśmy odbyli do Kairu. Przybywaliśmy zawsze o 3éj lub 4éj godzinie z południa, wśród największego skwaru, powiększéj części bez żywności, zmuszeni zbierać okruchy pozostawione przez wyprzedzające nas dywizye, we wsiach obrzydliwych, częstokroć zrabowanych. Przez cały pochód nękani harcami owéj bandy złodziei zwanéj Beduinami, którzy nam zabijali ludzi, a nawet oficerów o 25 kroków od kolumny. Z ich ręki zamordowany Grosset, adjutant jenerała Dugua, kiedy zanosił rozkaz plutonowi grenadyerów. Gorsza to wojna nawet od Wandejskiéj.
„W dzień naszego przybycia mieliśmy bitwę nad Nilem, na wysokości Kairu; Mamelucy, ludzie sprytni, przerzucili się z prawego na lewy brzeg Nilu. Rozumić się, że ich tęgo przetrzepaliśmy i żeśmy ich pokąpali w Nilu.
Podobno ta bitwa nazywać się będzie bitwą pod Piramidami. Stracili, nie przesadzając, 7 do 800 ludzi. Wielka część z téj liczby potonęła chcąc wpław przebyć Nil.
„Radbym się dowiedział jak się miewasz i kiedy będziesz mógł objąć dowództwo nad twoją dywizyą, która teraz w słabych jest rękach. Wszyscy cię pragną i każdy opuszcza się w służbie. Czynię co mogę, aby utrzymać wszystko w związku, ale nie wiedzie mi się. Wojsko niepłatne, bez żywności, a wiesz że to wywołuje sarkania, a te głośniéj jeszcze objawiają się między oficerami, aniżeli pomiędzy żołnierstwem. Czynią nam nadzieję, że od dzisiaj za tydzień administracye będą już tyle uorganizowane, aby dystrybucye mogły się odbywać należycie, ale to jeszcze potrwa nieco.
„Jeżeli wkrótce wrócisz, czego pragnę gorąco, każże się eskortować, nawet na barce, przez karabinierów którzyby byli w stanie odeprzeć napaść Beduinów, bo ci niezawodnie ukażą się na brzegu Nilu, aby cię w przejeździć zastrzelić.
„Komisarz ordonnator Sussy ma strzaskane ramię. Może będziesz mógł wrócić z szalupami kanonierskiemi i z dżermami, które wyszły do Aleksandryi po effekta wojskowe.
Może kto pomyśli, że przykre usposobienie mego ojca, nieukontentowanie z tego że nie ma dywizyi pod swem dowództwem, wystawiały mu wszystko ze złéj strony. Otóż poszukamy między korespondencyą armii egipskiéj, przejętą przez eskadrę Nelsona, listu jenerała Dupuis. Ten nie ma takich powodów, do uskarżania się, dowodzi w Kairze, i zaraz w pierwszych wierszach listu przyznaje, że pozycya ta przechodzi jego zasługi.
„Na morzu czy na lądzie, w Europie czy w Afryce, zawrze droga moja cierniami zasłana. Tak mój drogi, przybywszy przed Maltę, należałem do zajęcia jéj w posiadanie i zniesienia Kawalerów. Zostałem mianowany komendantem placu. Dzisiaj po 20 dniach najprzykrzejszego pochodu przez puszcze, stanęliśmy w Wielkim Kairze, pobiwszy Mameluków, albo raczéj rozproszywszy ich, bo nie są godni naszego gniewu.
„Otóż znów przyodziany zostałem nową godnością, któréj nie mógłem odmówić, kiedy do niéj dołączono komendę w Kairze. Miejsce to zbyt piękne dla mnie, ażebym mógł uchylić się od nowego stopnia, który mi Bonaparte ofiarował.
„Postępowanie brygady w bitwie pod Piramidami było rzadkie. Ona jedna rozbiła 4000 Mameluków konnych, zdobyła 40 armat z bateryi ustawionéj pod ich okopami, wzięła im chorągwie, przepyszne konie, bogate przybory, i nie masz w niéj żołnierza, któryby teraz nie miał 100 luidorów przy sobie, a wielu ma po pięćset.
„Nareszcie mój drogi, zajmuję obecnie najpiękniejszy seraj Kairu, seraj sułtanki faworyty Ibrahima Beja, rządcy Egiptu. Mieszkam w jego czarodziejskim pałacu, a wśród nimf Nilu dochowuję wiary mojéj kochance w Europie.
„Miasto to szkaradne, ulice oddychają dżumą z powodu niechlujstwa, lud ohydny i zbestwiony. Pracuję jak koń, a jeszcze nie zdołam rozpoznać się w tym rozległym grodzie, większym od Paryża, ale bardzo od niego różnym.
„ Ah! jakże mi tęskno za Liguryą!
„O tak mój drogi! lubo mi tu wybornie, lubo na niczem mi nie zbywa, gdzież są moi przyjaciele? gdzie szanowna Marinę? Opłakuję nasze rozłączenie. Ale mam nadzieję, że ich wkrótce zobaczę, tak wkrótce, bo się diable nudzę bez nich.
„Pochód nasz przez pustynie i liczne bitwy, prawie nic nas nie kosztowały. Armia ma się dobrze; w téj chwili ją ubierają. Nie wiem, czy pójdziemy do Syryi, jesteśmy gotowi.
„Dajcież mi wiadomość o sobie, proszę was.
„Sądźcież o nikczemności tego wielkiego ludu tak sławionego. Opanowałem ogromną jego stolicę dnia 5 b. m. dwiema tylko kompaniami grenadyerów, a miasto to ma 600,000 mieszkańców.
„Bywaj zdrów drogi przyjacielu. Ściskam serdecznie i t. d.
„P. S. Piszę przez tegoż samego gońca do Pijona i Spinoli. Powiedz Pijonowi, że szczęśliwy iż go wygnano. Czemuż Bóg nie dał aby to i mnie było spotkało.“
Sądźcież teraz z tego listu o powszechnym entuzyazmie. Oto człowiek, którego zrobiono gubernatorem Kairu i który uznawał że to nad jego zasługi nagroda, wolałby być wygnańcem niż piastować zaszczyty, któremi go obdarzono.
„Gubernator jest zaiste wielką osobą, powiedział Sancho, ale wolałbym paść trzodę w mojéj wsi, niż być gubernatorem w Barataria.“ List adjutanta sztabu Boyera, którego ułamek przytaczamy tutaj, uzupełni obraz położenia.
„Wróćmy do Aleksandryi. Miasto to z wszystkich swych przymiotów starożytnych, nazwisko tylko zachowało. Wystaw sobie ruiny zamieszkałe przez lud obojętny, przyjmujący wypadki jak się nadarzą, którego nic nie zadziwia, który z fajką w ustach niczém się nie zajmuje, siedzi tylko na nogach przed swemi drzwiami i tak dzień cały przepędza nie troszcząc się o rodzinę; matki tylko włóczą się zasłonione czarnym łachmanem i ofiarują przechodniom swe dzieci na sprzedaż. Domy tu najwyższe dochodzą zaledwie 20 łokci, dach ich płaski, wnętrze, chlew, zewnętrzna postać pokazuje tylko 4 mury.
„Pomyśl wokół tego zbiorowiska nędzy i ohydy, pustynię nagą jak dłoń, a w niéj co 5 mil lichą studnię z słonawą wodą. Pomyśl sobie wojsko zmuszone do pochodu przez te wygorzałe płaszczyzny, gdzie nie masz dla żołnierza schronienia od nieznośnych upałów. Żołnierz dźwigający żywność na 5 dni, obciążony swym workiem, odziany wełną, po godzinie marszu, przyciśnięty skwarem i brzemieniem które dźwiga, pragnie ulgi, rzuca swą żywność, myśląc o chwale obecnéj, nie pamięta o jutrze; pragnienie go pali, a nie ma wody; głód zwija wnętrzności, a nie ma chleba. Wśród okropności tego obrazu widziano żołnierzy umierających z pragnienia, z gorąca, z osłabienia; inni na widok cierpień swych towarzyszy, w łeb sobie strzelali, inni porzuciwszy broń i bagaże, topili się w Nilu.
„Dzień w dzień pochód nasz takie przedstawiał widowisko, i rzecz niesłychana której nikt nie uwierzy, zdarzyło się, że armia cała przez 17 dni marszu była bez chleba; żołnierz żywił się dyniami, melonami, kurami i niektóremi jarzynami, znajdowanemi w kraju. Takiém było pożywienie wszystkich począwszy od jenerała aż do ostatniego żołnierza. Często nawet jenerał pościć musiał przez 18, 20 i 24 godzin, bo żołnierz wchodzący przodem do wsi wszystko zrabował; często poprzestać musiał na tém, czém żołnierz wzgardził.
„Nie potrzebuję mówić zapewne o napojach; żyjemy wszyscy podługpraw Mahometa: zabraniają one wina, a natomiast raczą nas hojnie wodą z nieba.
„Mamże opisywać kraj położony po obu brzegach Nilu? Abyś miał dokładne jego wyobrażenie, należy nam się zapuścić w topografią biegu téj rzeki.
„Dwie mile poniżej Kairu, dzieli się Nil na dwie odnogi: jedna biegnie ku Rozecie, druga ku Damiecie. Płaszczyzna niemi otoczona zowie się Delta, kraj niezmiernie żyzny, zalewany przez Nil. Po-za temi dwiema odnogami ciągnie się już tylko pas ziemi uprawnéj, szeroki na milę, tu szerszy, tam węższy. Przeszedłszy go wkraczasz do pustyń rozciągających się od Libii do morza Czerwonego. Od Rozetty do Kairu kraj jest bardzo zaludniony, a wydaje ryż, soczewicę, kukurydzę, pszenicę, jęczmień. Wsie, których pełno, jedna na drugiéj, to nic, jedno błoto udeptane nogami, zwalone w kupy, a w nich porobione dziury. Przypatrz się kupom śniegu, z których dzieci u nas stawiają domy; tak wyglądają egipskie pałace.
„Rolnicy, zwani fellahami, są niezmiernie pracowici; żyją lada czem, a w niechlujstwie najobrzydliwszém. Widziałem jak pili wodę, któréj nie chciały moje wielbłądy i konie.
„Takim jest Egipt, sławiony przez historyków i podróżników!
„Pomimo tych okropności, pomimo cierpień jakie ponosić przychodzi, przyznać jednak muszę, że z kraju tego byłaby osada mogąca dla Francyi przynieść korzyści nieobliczone. Ale na to potrzeba czasu i ludzi. Przekonywam się, że to nie żołnierzami zakłada się osady, a przynajmniéj nie naszymi. Straszni w bitwie, straszni po zwycięztwie, najwaleczniejsi w świecie, ale do dalekich wypraw niestworzeni. Zniechęcają się za lada podszeptem i sarkają. Sam słyszałem jak mówili o przechodzących jenerałach:
„„Oto oprawcy Francuzów!““
„Czara pełna, wychylę ją do dna. Mam za sobą stałość, zdrowie silne i męztwo, które mnie, spodziewam się, nie opuści, a z tém wytrwam do końca.
„Widziałem wczoraj dywan złożony przez jenerała Bonaparte. Składa się z 9 osób. Widziałem 9 automatów w stroju tureckim, z pysznemi zawojami, wspaniałemi brodami, w ubraniu przypominającym obrazy 12 apostołów, które ojciec ma w biurku. Co do rozumu, wiadomości, talentów, o tém nic nie powiem, ten rozdział zawsze próżny u Turków. Nigdzie nie masz tyle niewiadomości, nigdzie tyle bogactw, nigdzie też tak brzydkiego i smrodliwego ich użycia.
„Dosyć już. o tém. Chciałem wam dać mój opis, ale wiele rzeczy pominąłem; raport jenerała Bonaparte uzupełni te niedostatki.
„Bądźcie spokojni o mnie; cierpię, ale cierpię z całą armią. Rzeczy moje doszły mnie itd.
Pokazuje się, że jednakowa była u wszystkich opinia o wyprawie; każdy cierpiał, każdy się skarżył, każdy pragnął powrotu do Francyi.
Wspomnienie tych skarg, pamięć tych buntów ciągle blizkich wybuchu, prześladowały Bonapartego jeszcze na Ś. Helenie.
„Razu pewnego, opowiada, rozgniewany rzuciłem się w pośrodek grupy nieukontentowanych jenerałów i zwracając mowę do jednego z nich, najsłuszniejszego wzrostem, powiedziałem z gwałtownością: „Odezwałeś się z zdaniami buntowniczemi; strzeż się abym nie dopełnił méj powinności; twoje 5 stóp 10 cali nie uratują cię od rozstrzelania za dwie godziny.“
Tym jenerałem słusznego wzrostu był mój ojciec.
Tylko że Bonaparte nie zawsze byt zupełnie ścisły, tak w swojém opowiadaniu, jak w swoich biuletynach.
Po bitwie pod Piramidami, w któréj ojciec mój, zawsze z swą fuzyą myśliwską w ręku, miał udział jako prosty żołnierz, gdyż nie było jazdy, odwiedził Bonapartego w Ghizeh; uważał bowiem, że od czasu zgromadzenia w Damanhour wódz naczelny dąsał się na niego, pragnął więc wytłumaczenia.
Nietrudno było uzyskać takowe. Bonaparte, ujrzawszy go, zmarszczył brwi i nacisnął kapelusz na głowę:
— Ah! to pan — rzecze — tém lepiej. Przejdźmy do tego gabinetu.
I mówiąc to, otworzył drzwi.
Ojciec mój wszedł pierwszy, za nim Bonaparte, zasuwając drzwi na rygiel.
— Jenerale! — powiedział — źle postępujesz względem mnie. Usiłujesz zdemoralizować armią. Wiem wszystko, co zaszło w Damanhour.
Mój ojciec postąpił krokiem, i kładąc swą dłoń na ręce, którą Bonaparte trzymał rękojeść szabli:
— Zanim ci odpowiem, jenerale — rzecze — pozwól się zapytać, w jakim celu zasunąłeś te drzwi, i w jakim celu zaszczycasz mnie tém sam na sam?
— W celu powiedzenia ci, że w moich oczach pierwszy i ostatni z méj armii równi są w obec karności, i że w danym przypadku każę tak rozstrzelać jenerała jak dobosza.
— Być może, jenerale, sądzę jednakże, iż są pewni ludzie, przy których namyślisz się nieco, nim ich rozstrzelać każesz.
— Ani chwili, jeżeli psują moje projekta.
— Uważaj jenerale, dopiero co mówiłeś o karności, teraz już tylko o sobie. Otóż tobie, tobie jenerale, dam tłumaczenie. Tak jest, prawda że było zgromadzenie w Damanhour; prawda, że jenerałowie zniechęceni pierwszym marszem, pytali się siebie, jaki być może cel tej wyprawy; prawda, że upatrywali w niej nie wzgląd na dobro publiczne, ale ambicyą osobistą; prawda, że powiedziałem, iż dla dobra i sławy ojczyzny pójdę na koniec świata, ale ani kroku nie zrobię dla twego tylko kaprysu. To wszystko powiedziałem owego wieczora, i powtarzam teraz, a jeżeli nędznik co ci zadenuncyował moje słowa, powiedział co innego, a nie to co teraz powiadam, to jest nietylko szpiegiem, ale gorzéj jak szpiegiem, bo jest oszczercą.
Bonaparte patrzał przez chwilę na mego ojca, a potem rzecze z pewném uczuciem:
— Tak więc Dumasie, dwa czynisz działy; w jednym kładziesz Francyą, a mnie w drugim.
Czy myślisz, że ja mój interes odłączam od jéj interesu? moje szczęście od szczęścia Francyi?
— Ja sądzę, że dobro Francyi powinno być pierwsze przed dobrem człowieka, chociażby największego. Sądzę, że losy narodu mogą wymagać poświęcenia osoby.
— Więc gotów jesteś oddzielić się odemnie?
— Tak jest, skoro będę musiał wierzyć, że się ty oddzielasz od Francyi.
— Źle czynisz, Dumas — powiedział oziemble Bonaparte.
— Może być — odrzekł mój ojciec — ale ja nie przypuszczam ani dyktatur, ani Sylli ani Cezara.
— I żądasz...
— Wrócić do Francyi za pierwszą sposobnością jaka się nadarzy.
— Dobrze. Przyrzekam że nic będę temu w niczém przeszkadzał.
— Dziękuję, jenerale, to jedyna łaska, po którą się do ciebie udaję.
I skłoniwszy się, ojciec mój poszedł ku drzwiom, odsunął rygiel i oddalił się.
W kwandrans potém ojciec mój opowiedział Dermoncourtowi, co zaszło między nim a Bonapartem, a Dermoncourt ze dwadzieścia razy, nie zmieniając nigdy ani jednego wyrazu, opowiedział mi tę scenę, która tak wielki wpływ wywarła na przyszłość mego ojca i moją.
Dnia 1 sierpnia była bitwa pod Abukir, w któréj zniszczoną została flota Francuzka. Tak więc na chwilę przynajmniéj nie mogło być mowy o powrocie niczyim, a zatém i mego ojca.
Nieszczęsna ta bitwa pod Abukir straszliwe na armii uczyniła wrażenie. W pierwszéj chwili sam Bonaparte był pognębiony, i tak jak August: „Varusie! oddaj mi moje legiony!” tak Bonaparte wykrzyknął kilka razy: „Bruëis! Bruëis! oddaj mi moje okręty!\
Dręczyła go przedewszystkiem niepewność powrotu do Francyi; po zniszczeniu floty nie był już panem sam siebie. Widok, że pozostanie w Egipcie sześć łat, widok ten, dawniéj mu obojętny, teraz stał się nieznośnym. Raz Bourienne chcąc go pocieszyć, mówił mu, aby polegał na Dyrektoryacie.
— Dyrektoryat! ależ ty wiesz, że to gromada niedołężnych łotrów, którzy zazdroszczą i nienawidzą mnie; dadzą mi zginąć tutaj, a potém nie widziszże wszystkich tych twarzy? toć na każdej maluje się upragnienie powrotu.
Ostatnie te słowa były owocem raportów zdawanych Bonapartemu o powszechnem nieukontentowaniu. W raportach tych tak mało oszczędzano Klebera jak mojego ojca. Dowiedziawszy się, że Bonaparte mówił o nim jako o oponencie, napisał Kleber do niego 22 sierpnia 1798 następujący list:
„Byłbyś niesprawiedliwym, jenerale, gdybyś gwałtowność z jaką wyłożyłem moje potrzeby, poczytał za oznakę słabości łub upadnienia na duchu. Mało mnie obchodzi, gdzie mam żyć, gdzie umrzéć, byłem żył dla sławy naszego oręża, byłem umarł tak jak żyłem. Polegaj więc na mnie w każdym zbiegu okoliczności, równie jak na tych, którym rozkażesz aby mnie słuchali. Uwiadomiłem cię już, że wypadek z dnia 14[9] tylko oburzenie i chęć pomsty wywołał w moich żołnierzach.“
Bonaparte odpowiedział:
„Wierzaj, iż wysoce sobie cenię twój szacunek i przyjaźń. Obawiam się, żeśmy byli cokolwiek pokwaszeni. Byłbyś niesprawiedliwym, gdybyś powątpiewał, że mi to bardzo było przykro. Na niebie Egiptu, jeżeli się kiedy ukażą chmury, znikają w przeciągu pół dnia; z méj strony, gdyby jakie były, byłyby rozwiane w trzy godziny.
„Szacunek, jaki mam dla ciebie, przynajmniéj dorównywa temu, który mi niekiedy okazywałeś.“
Jakżeto daleko od tych zimnych listów do owego entuzjazmu, który byłby włożył w usta Kleberowi następne wyrazy do Bonapartego:
„Jenerale, jesteś wielkim jak świat.“
Mówcie co chcecie, poeci robią historyą, a historyą którą oni robią jest najpiękniejszą z wszystkich historyj.
Przekreślcie apostrofę Bonapartego o piramidach, usuńcie zdanie Klebera o Bonapartem, a zniszczycie złote ramy, które obejmują tę wielką wyprawę egipską, najszaleńszą i najnieużyteczniejszą z wypraw, chociaż jest zarazem najbardziej olbrzymią i najpoetyczniejszą.
Tymczasem po głodzie nastała pewna obfitość żywności, i kazała żołnierzom, wróciwszych niejako do dobrego bytu materyalnego, zapomniéć na chwilę o znojach i cierpieniach doznanych w początku kampanii. Nieszczęściem w zamian przybrakło zupełnie pieniędzy.
„W Kairze mamy, obywatelu jenerale, bardzo piękną monetę. Potrzebowalibyśmy wszystkich sztab pozostawionych w Aleksandryi, w zamian za trochę pieniędzy które nam dali kupcy. Proszę cię więc każ zgromadzić negocyantów u których są złożone owe sztaby i odbierz im takowe. Dam im natomiast zboża i przedmiotów żywności, bo tych mamy ogromną ilość.
„Ubóstwo nasze co do pieniędzy wyrównywa bogactwu w żywności; to zmusza nas koniecznie do cofnienia z handlu jaknajwięcéj sztab złotych i srebrnych, a dania w zamian zboża.
„Doznaliśmy więcéj znojów, niż inni ludzie wyobrazić sobie mogą; ale w tej chwili odpoczywamy w Kairze; wszystkie dywizye tu zgromadzone.
„Zawiadomiony już jesteś od sztabu o wypadku wojennym, który poprzedził nasze wnijście do Kairu; był on dość świetnym; wparowaliśmy 2000 Mameluków, najwyborniejszéj jazdy, do Nilu.
„Przyślij nam drukarnie arabskie i francuzkie; dopilnuj, aby władowano na statki wszystkie wino, gorzałkę, namioty, trzewiki; wypraw wszystkie te przedmioty morzem do Rozetty, a z wezbraniem Nilu łatwo dostaną się do Kairu.
„Oczekuję nowin o twojém zdrowiu; pragnę, aby szybko wróciło do dawnego stanu, a ty abyś prędko do nas przybył.
„Pisałem do Ludwika, aby ruszył do Rozetty z wszystkiemi mojemi rzeczami.
„Przed chwilą znalazłem w jednym ogrodzie Mameluków list, datowany z dnia 21 mesidora; pokazuje się, że Mamelucy pochwycili któregoś naszego gońca.
Około tego czasu, kiedy niedostatek pieniędzy do tego stopnia był dotkliwym, że Bonaparte śmiał odbiérać kupcom sztaby złota i srebra, złożone w zastaw za pożyczone pieniądze, a ofiarować im natomiast zboże, nie mające w kraju żadnéj wartości; ojciec mój przy upiększaniu domu, który zajmował po jakimś beju; znalazł skarb. Skarb ten, którego właściciel w nagłéj ucieczce nie mógł zabrać z sobą, szacowano na 2 miliony.
Ojciec mój napisał natychmiast do Bonapartego:
„Lampart nie zmienia skóry, człowiek poczciwy nie zmienia sumienia.
„Przesyłam ci skarb, który znalazłem; szacują go na 2 miliony.
„Jeżeli zginę lub umrę tu ze smutku, pamiętaj, że jestem ubogi i że zostawiłem we Francyi żonę i dziecię.
List ten, wydrukowany urzędownie w korrespondencyi armii egipskiej, zrobił wielkie wrażenie wśród pewnych oskarżeń, ciążących na pewnych naczelnikach. Przedrukowany w dziennikach Nowego-Yorku i Filadelfii, tak wielkie miał powodzenie téj młodziuchnéj republice, że w 50 lat potem, w podróży, którą odbywałem, przywołanemu do Hollandyi przez młodego króla z okazyi jego koronacji, powtórzył go słowo w słowo zacny p. d’Aveysac, Minister Stanów Zjednoczonych w Hadze.
Tymczasem brak pieniędzy, na który się uskarżał Bonaparte, stawał się coraz dotkliwszym; nie wiedziano już co zrobić, aby opłacić armią, nie chcąc uciekać się do forszusów. Środek ten nienawistny, byłby przypomniał sposób poboru podatków, używany przez Mameluków, a głoszono, że Francuzi właśnie na to tylko przyszli, aby Mameluków ukarać za ich kradzieże i zdzierstwa. Do tego sposobu więc niepodobna było się uciec. W tym kłopocie Poussielgues, administrator jeneralny finansów, zaproponował naczelnemu wodzowi ustanowić podatek od zapisania koncessyj na własności, udzielonych od przybycia do Egiptu, albo które się późniéj udzielać będą, koncessyj czasowych i mogących być cofnionemi lub wznowionemi, według woli naczelnego wodza. Środek ten był bardzo bogaty — ale nieznany dotąd na Wschodzie, poczytany został za krzywdę i za ubliżenie wielkim przywilejom tureckim i arabskim, których właściciele powiększéj części mieszkali w Kairze, i Kair stał się ogniskiem buntu.
Jednym z pierwszych przepisów ostrożności, wydanych po opanowaniu Kairu, było czuwanie nad obwoływaczami meczetów. Obwoływacze ci mają zwyczaj trzy razy na dzień wzywać wiernych do modlitwy. Przez niejakiś czas uważano na te obwoływania; późniéj przyzwyczajono się z wolna do tego i zaniedbano czuwania nad niemi. Widząc to muezzynowie, słowa uświęcone zastąpili wzywaniem do buntu; nie znając języka, Francuzi nie spostrzegli tej zmiany, a Turcy mogli swobodnie spiskować, wydawać rozkazy opóźniające, lub przyspieszające godzinę wybuchu, aż nareszcie na znaczono go na poranek dnia 21 października.
Dnia 21 października o 8 godzinie rano rokosz pojawił się na wszystkich punktach razem, od Syeny do Aleksandryi.
Ojciec mój był chory i leżał jeszcze w łóżku, kiedy Dermoncourt wpadł do jego pokoju wołając:
„Jenerale, miasto powstało! Dupuis zamordowany: Na koń! na koń!“
Ojciec mój, znając wartość czasu w takich okolicznościach, porwał się z łóżka w pół nagi, skoczył na konia nieosiodłanego, schwycił za szablę i wpadł w ulice Kairu na czele kilku oficerów, którzy go zwykle otaczali.
Nowina była zupełnie prawdziwa. Komendant Kairu, jenerał Dupuis, został na śmierć raniony pod pachę lancą, którą go pchnął Turek ukryły w piwnicy. Bonaparte, jak mówiono, był na wyspie Roudha, i nie mógł wnijść do miasta. Włamano się do domu jenerała Caffarelli i wyrżnięto wszystkich, co w nim byli. Nareszcie rokoszanie udali się całym tłumem do płatnika jeneralnego Estéve.
Ku temuto punktowi zmierzał mój ojciec, gromadząc do siebie wszystkich żołnierzy, jakich tylko spotkał po drodze, i zebrał tym sposobem ze 60 ludzi.
Wiadomo, jakiém uwielbieniem przejęła Arabów piękność herkuliczna mego ojca; siedząc na wielkim koniu dragońskim, którym toczył z wdziękiem; z głową, piersią i nagiemi ramiony, wystawionemi na wszystkie ciosy; rzucając się w pośrodek najzajadlejszych gromad z tą pogardą śmierci, jaką zawsze okazywał, a którą w tym przypadku podwoił jeszcze rodzaj splenu, co go udręczał; wydał się Arabom aniołem niszczycielem z mieczem błyskawicy. W jednej chwili przystęp do skarbu był zamieciony, Turcy i Arabi porąbani, Estéve oswobodzony.
Biédny Estéve! przypominam go sobie jeszcze, jak mówił, całując mnie dzieckiem:
— Pamiętaj o tóm, że bez twego ojca, głowa co cię całuje, pruchniałaby w rowie Kairu.
Dzień zszedł na bezustannej i zajadléj walce. Członkowie instytutu egipskiego, mieszkający w domu Camin Beja, w dzielnicy dość odległéj, zabarykadowali się i dawali ognia jak prości śmiertelnicy. Bili się dzień cały i dopiero ku wieczorowi ojciec mój dotarł do nich z swymi dzielnymi dragonami i oswobodził.
O tejże godzinie dowiedziano się, że konwój chorych, z dywizyi Regniera, idący od Belbeiru, został wymordowany.
Czy Bonaparte był w Roudha, jak mówią wszystkie sprawozdania urzędowe, czy też w swéj głównéj kwaterze, jak utrzymuje Bourrienne? czy dobijał się napróżno do drzwi Instytutu w Starym Kairze, czy też otoczono go w jego hotelu, odbierając mu wszelką możność działania? to niewiadome; ale to jasne, pewne, dowodne, że nigdzie nie był widziany tego pierwszego dnia, a powołuję się na pamięć Egipcyan, co żyją jeszcze, że ojca mego wszędzie widziano.
Pierwsze rozkazy wydane przez Bonapartego, wykonano dopiéro koło 5 godziny z wieczora. Huk armat, grzmiący po głównych ulicach, huk bateryi granatników, ustawionéj na Mokkanie, huk piorunów wreszcie, tak rzadki w Kairze, że przeraził zbuntowanych, zapowiadał, że opór, dotąd częściowy, i że tak powiem, instynktowy, wzmógł się i nabrał pewnego kierunku.
Noc przerwała walkę. Jestto u Turków przepisem religijnym, nie toczyć w ciemności rozpoczętéj za dnia walki. Bonaparte korzystał z nocy na rozporządzenie wszelkich kroków.
Ze wschodem słońca bunt jeszcze żył, ale buntownicy byli zgubieni.
Wielka ich liczba, mianowicie główni przywódzcy schronili się do wielkiego meczetu El-Meazao; ojciec mój dostał rozkaz uderzenia na nich i zadania ostatecznego ciosu resztkom rokoszu.
Kule armatnie skruszyły bramę meczetu, a ojciec mój, spiąwszy konia ostrogami, wpadł pierwszy do niego.
Wśród nawy, naprzeciw głównej bramy, a zatem na drodze którą pędził koń mego ojca, był grobowiec, wyniesiony nad poziom o trzy stopy; spotkawszy tę zawadę, rumak wstrzymał się nagle, stanął dęba, i spuściwszy na grobowiec przednie nogi, pozostał chwilę nieruchomy, z okiem krwią zabiegłem, chrapami buchając parę.
— Anioł! anioł! zakrzykli Arabi; ich opór nie był już walką, ale u niektórych rozpaczą, u większéj części fanatyczną rezygnacyą.
Przywódzcy wrzośli Amhau! i poddali się.
Mój ojciec poszedł do Bonapartego zdać sprawę z wzięcia meczetu. Wiadome mu już były szczegóły tego wzięcia; przyjął ojca mego nader uprzejmie, bo odesłanie skarbu zaczęło wygładzać dawną między niemi chropawość.
— Dzień dobry Herkulesie — rzecze — to ty pokonałeś hydrę.
I podał mu rękę, a obracając się do otaczających, powiedział:
— Panowie! każę zrobić obraz, wystawiający wzięcie wielkiego meczetu; Dumas już dał postawę do głównéj osoby.
Obraz ten rzeczywiście zlecony został Girodetowi; ale jak to każdy wié, główną w nim postacią jest ogromny huzar złotowłosy, bez imienia. Onto zajął miejsce mojego ojca, który w tydzień po uspokojeniu Kairu nanowo się poróżnił z Bonapartem, nalegając bardziéj niż kiedy, o powrót do Francyi.
Powstanie Kairu wyrwało go wprawdzie na chwilę z owéj tęsknoty za krajem, któréj uległ, ale wkrótce znów go ogarnął głęboki niesmak do wszystkiego, obrzydzenie życia, i pomimo przełożeń swych przyjaciół nalegał uporczywie, aby Bonaparte pozwolił mu się oddalić.
Bonaparte raz jeszcze usiłował skłonić go do pozostania, powiedział nawet, że wkrótce sam uda się do Francyi, i przyrzekł zabrać go z sobą; nic nie mogło ukoić gwałtownéj żądzy powrotu, która się zamieniła w chorobę.
Nieszczęściem Dermoncourt, jodyny człowiek który miał jakiś wpływ na mego ojca, wrócił był do swego pułku i stał załogą w Bel-Beyss; dowiedziawszy się, że jenerał wyznaczył dzień odjazdu, pospieszył do Kairu. Zastał pokoje ojca ogołocone z mebli, a jego samego zajętego sprzedażą niepotrzebnych przedmiotów.
Za pieniądze z téj sprzedaży kupił 4,000 funtów kawy mokka, jedenaście koni arabskich, z tych 2 ogiery a 9 klaczy i najął okręcik Belle Maltaise.
W braku nowin, gdyż wszystkie depesze przejmowali Anglicy krążący po morzu, nie wiedziano nic a nic co się dzieje w Europie.
Dla zrozumienia następnych wypadków, musim pomówić o zajściach w Rzymie i Neapolu.
Będziem się starali rzecz wystawić w jaknajwiększej krótkości.
Ferdynand i Karolina panowali w Neapolu. Karolina, siostra Maryi-Antoniny, nienawidziła Francuzów za morderstwo swój siostry, za okropną rewolucyę, obalającą wszystko, cokolwiek dotąd było świętem, a nienawidziła ich z całą namiętnością charakteru kochającego co dobre i piękne. Ferdynanda zaś malują dostatecznie następujące jego wyrazy: Neapolitańczykami rządzą trzy F: forca, festa, farina; szubienica, uroczystości, mąka.
Łatwo pojąć, że traktat wymuszony postrachem na takich monarchach, póty tylko był dochowywany, dopóki postrach stał na jego straży. Postrachem tym był Bonaparte. Teraz zaś nietylko że Bonaparte był w Egipcie, ale nadto flota francuzka zniszczona pod Abukir, a w skutek tego i Bonapartego i wojsko jego uważano za zgubione.
Już kiedy eskadra angielska wyszła na powstrzymanie naszego pochodu ku celowi niewiadomemu wyprawy, przyjmowano ją, z pogardą naszych traktatów, bardzo przychylnie w porcie Neapolu. Po bitwie pod Abukir posunięto się daléj.
Zaledwie bowiem w Neapolu sygnalizowano ukazanie się floty Nelsona, holującej za sobą szczątki naszych okrętów, kiedy król, królowa, ambassador angielski Hamilton i piękna Emma Lyonna jego żona, wsiedli na okręty świetnie przystrojone, i wypłynęli naprzeciwko zwycięzcy.
Wieczorem miasto było oświetlone, w pałacu bał.
Ferdynand ukazał się na balkonie z Nelsonem i wzniosły się okrzyki: Niech żyje Ferdynand! niech żyje Nelson!
A wszystko to działo się w obec naszego ambassadora i Garat patrzał na upadek naszego wpływu, a wzrost angielskiego.
Skarżył się téż.
Ale odpowiedziano mu, że flota angielska przyjętą została w porcie neapolitańskim tylko w skutek zagrożenia bombardowaniem miasta.
Odpowiedź była kłamliwa, a jednak poseł nasz musiał na niéj poprzestać.
Widział téż organizującą się armią 60-tysięczną; dowództwo nad nią objął austryacki jenerał Mack, którego późniejsze klęski nieco wsławiły.
Armia ta była podzielona na 3 obozy.
Dwadzieścia i dwa tysiące poszły do Santo Germano.
Szesnaście tysięcy zajęło Abruzzy.
Ośm tysięcy rozłożyło się w dolinie Sessa; sześć tysięcy za murami Gaëty.
Tak więc zamierzono w 52,000 zalać państwo rzymskie i wypędzić nas z Rzymu, który zajmowaliśmy.
Tymczasem wojna, lubo postanowiona, nie była jeszcze wypowiedziana. Ambasador nasz zażądał powtórnie od rządu Neapolitańskiego sprawy z tego co się dzieje.
Rząd odpowiedział, iż wiecéj teraz niż kiedy pragnie, aby nie ustały dobre stosunki pomiędzy rządem neapolitańskim a francuzkim, i że żołnierze, o których chodzi p. Garat, posłani do obozów tylko dla ćwiczeń wojskowych.
W kilka dni potém jednakże, to jest 22 listopada, król Ferdynand wydał manifest, w którym przypomina nieład rewolucyjny Francyi, zmiany polityczne Wioch, sąsiedztwo wrogów wszelakiego rządu i powszechnéj spokojności, opanowanie Malty, shołdowanie Sycylii, ucieczkę papieża, niebezpieczeństwa religii; następnie oświadcza, iż z tych licznych a przeważnych powodów poprowadzi armią do państwa rzymskiego, aby kraje te wrócić prawemu monarsze, głowę świętemu kościołowi, a pokój ładowi jego monarchii. Dodał iż nie wypowiada wojny żadnemu monarsze i wzywa armie cudzoziemskie, aby nie przeszkadzały pochodowi wojsk neapolitańskich, bo tego jedynym celem jest wyswobodzić Rzym i ziemie stolicy świętéj.
Jednocześnie ministrowie króla Neapolitańskiego w listach prywatnych do ministrów zagranicznych poduszczali tychże, aby Francuzowi wydali wojnę.
Nie wierzycie temu? wszakżeto zdaje się niepodobném? co? Przeczytajcie więc list księcia Belmonte-Pignatelli, ministra neapolitańskiego, do kawalera Pricca, ministra piemontskiego. Dajemy go tutaj:
„Wiemy, że w radzie twojego króla są ministrowie oględni, że nie powiémy bojaźliwi, którzy drżą na myśl krzywoprzysięztwa i mordu, jak gdyby ostatnie przymierze pomiędzy Francyą a Sardynią było aktem politycznym i godnym poszanowania. Nie byłoż ono dyktowane przemocą zwycięzcy? podpisane pod przymusem? Takie traktaty to są krzyczące krzywdy! Jakto, wtenczas kiedy król wasz jest jeńcem w swojéj stolicy, otoczony bagnetami nieprzyjacielskiemi, wtenczas chcecie mu policzyć za winę złamanie traktatu wymuszonego przemocą, a niezgodnego z sumieniem? Morderstwem chcecie nazwać wyswobodzenie waszego króla? Oh nie! to być nie może. Bataliony francuzkie rozproszone są w Piemoncie; ufne w bezpieczeństwo i pokój; rozniećcie patryotyzm ludu w płomienie entuzyazmu i wściekłości, niechaj każdy Piemontczyk dyszy żądzą wydarcia życia wrogom dręczącym jego króla.
„Środki te cząstkowe korzystniejsze będą dla Piemontu, niżeli zwycięztwa odniesione na polu bitew, a sprawiedliwa potomność nigdy zdradą nie nazwie tych energicznych aktów. Dzielni Neapolitańczykowie, pod przewodem walecznego Macka, dadzą pierwsze hasło na wytępienie wrogów tronu i ołtarza, i może już będą w pochodzie, kiedy list ten czytać będziesz.“
W takieto ręce dostał się ojciec mój, jen. francuzki, wracający z Egiptu; a w jakiéj jeszcze chwili! oto kiedy naczelnik tegoż rządu, bity ze wszech stron przez garstkę francuzów, wypędzony z lądu stałego, schronić się musiał do Palermo. Zobaczymy tu zaraz, jak książę Belmonte Pignatelli wykonał na mym ojcu i jego nieszczęsnych towarzyszach, nauki wykładane swemu koledze, kawalerowi Priocca, ministrowi piemontskiemu.
Niechaj mój ojciec opowiada sam tę straszliwą niewolę; niech po latach pięćdziesięciu wyjdzie głos z grobu i jak głos ojca Hamleta ogłosi światu zbrodnię jego morderców.
złożony rządowi francuskiemu przez jenerała dywizyi, Aleksandra Dumas, o jego niewoli w Tarencie i Brindisi, portach królestwa Neapolitańskiego.
Wypłynąwszy z portu Aleksandryjskiego wieczorem dnia 17 ventose, roku VII, na okręcie Belle Mallaise, z. jenerałem Manicourt, obywatelem Dolomieu i wielu innymi podróżnymi francuzkimi, wojskowymi lub urzędnikami armii egipskiéj, opatrzonymi w dymisye podpisane przez Bonapartego, spodziewałem się, przy dobrym wietrze i doskonałéj budowie naszego statku, słynnego z szybkości, wymknąć się flocie angielskiéj i w 10 lub 12 dni zawinąć do brzegów Francyi. Nadzieja ta tem była pewniejsza, że kapitan maltański który nim dowodził — nazwisko jego Feliks — zapewnił mnie, iż potrzeba tylko kilku małoważnych reparacyj.
Ponieważ płynęliśmy z Egiptu, winniśmy byli o milę od miasta odbyć kwarantannę; zastosowałem się do tego tém chętniéj, że państwo Neapolu uważałem za kraj zostający z Francyą w przyjaźni i że nie chciałem być przedmiotem obawy dla ludności kalabryjskiéj.
Zaledwie rzuciliśmy kotwicę, wysiałem patrona okrętu z listem do gubernatora miasta.
Doniósłem w nim, kto jesteśmy i jakie są nasze potrzeby.
Kapitan wrócił w dwie godziny, z odpowiedzią ustną od gubernatora, zaręczając że możemy wysieść na ląd z zupełną ufnością. Jedynym warunkiem było odbycie kwarantanny.
Warunek ten był przewidziany, nikt nie myślał mu się opierać i cieszyliśmy się szczęśliwém ukończeniem naszego przykrego położenia.
Po wnijściu do portu, kazano nam wysiadać jednemu po drugim i przetrząsano nas. Rewizyą tę wykonali czteréj kapitanowie neapolitańscy, których okręty spaliły się przed Aleksandryą, a których z ludzkości jedynie zabrałem z sobą na Belle Maltaise.
Wstęp ten wydawał się nam dziwnym. Jednakże nie powzięliśmy jeszcze żadnych podejrzeń, przypisując je surowości ustaw lekarskich, i nie opieraliśmy się ich wykonaniu.
Po rewizyi wpakowano nas wszystkich bez różnicy, jenerałów, oficerów, podróżnych, majtków, do izby tak ciasnéj, że kładąc się każdy z nas obawiał się zawadzać drugiemu.
Przepędziliśmy tak resztę dnia i noc całą.
Nazajutrz zniesiono na ląd resztę naszych rzeczy i ładunku, zabrano nasze listy, papiery i broń.
Nie przepomniano skonfiskować moich koni, chociaż przez dwa miesiące musiałem płacić za paszę, bo pozostawiano mnie w mniemaniu, że mi będą zwrócone.
Jeszcze upłynęło 48 godzin w naszém ciasnym mieszkaniu. Nareszcie trzeciego dnia na moje reklamacye i za zapłatą, dano nam, t. j. jenerałowi Manicourt, Dolomiemu i mnie, pokój osobny na ukończenie kwarantanny.
Już byliśmy w nowém pomieszczeniu, gdy nam zapowiedziano wizytę następcy tronu neapolitańskiego.
Jego królewska wysokość wprowadzony do nas, zapytał o zdrowie jenerałów Bonapartego i Berthiera i o położenie armii egipskiéj.
I opuścił nas bez pożegnania.
Dziwaczne to obejście, tudzież zła włoszczyzna którą przemawiał, obudziły w nas wątpliwość, czy to rzeczywiście królewicz nas odwiedzinami zaszczycił.
W tydzień potém, członkowie rządu przyszli do nas z oświadczeniem, imieniem księcia Franciszka, że jesteśmy jeńcami wojennymi.
Nie omyliliśmy się w domysłach co do owego mniemanego księcia Franciszka.
Czterech awanturników korsykańskich postanowiło poburzyć ludność do rokoszu na korzyść Burbonów, i działać w imieniu księcia Franciszka.
Jeden z nich miał odgrywać rolę przyszłego monarchy. Byłto Corbara, włóczęga, hultaj, ale odważny.
Nazwiska drugich były: Cesare, Boccheciampe i Colonna. Colonna miał udawać konetabla państwa; Boccheciampe, brata króla Hiszpanii, a Cesare, księcia de Saxe.
A któżto byli ci ludzie, co przybrali tytuły tak wysokie?
Cesare, dawny lokaj.
Boccheciampe, zbieg z artyleryi.
Colonna, włóczęga i hultaj jak jego przyjaciel i rodak Corbaca.
W Montjari, w domu intendenta Girundi, ułożono całą tę komedyą.
Girundi, który jako intendent powinien był znać następcę tronu, miał poprzedzać czterech awanturników i oznajmiać ich pod przybranemi nazwiskami i tytułami.
Dzięki tej ostrożności, podróż samozwańców była tryumfem, i przed nimi, za nimi, w okół nich powstawała cała prowincya.
Fałszywy królewicz Franciszek postępował po dyktatorsku, zrzucał urzędników, mianował gubernatorów miast, wybierał kontrybucye, a to wszystko, wyznać trzeba, dość zręcznie.
Dwa zajścia, które mogły były zgubić naszych awanturników, przyłożyły się owszem do powiększenia ich kredytu. Najprzód arcybiskup Otrantu znał osobiście królewicza Franciszka, ale uprzedzony przez Girundiego, przyjął samozwańca, jakby był przyjmował rzeczywistego następcę tronu, a tyle tylko było potrzeba dla Otrantu.
Daléj, w czasie jego pobytu w Tarencie, dwie podeszłe wiekiem księżnie, ciotki Ludwika XVI, płynąc z Neapolu do Sycylii, schroniły się przed burzą do tutejszego portu. Dowiedziały się, że ich krewny jest w mieście i chciały naturalnie widzieć się z nim. Samozwaniec musiał im się przedstawić; ale panie uprzedzone o tém, w jakim celu Corbara odgrywa rolę królewicza i pragnąc wszelkiego dobra jakie mogło wyniknąć z téj komedyi dla stronnictwa Burbonów, podały rękę intrydze i oświadczeniami swój przychylności i przywiązania dla fałszywego wnuka Ludwika XIV powiększyły jego wziętość u Kalabrezów.[10]
Takim był człowiek, który rozrządzał naszém przeznaczeniem i ogłosił nas za jeńców wojennych.
Donosząc nam o tem w imieniu fałszywego królewicza, przyrzeczono zarazem formalnie, że zaraz po wypuszczeniu na wolność wrócone nam będą wiernie konie, broń i papiery.
Przy zamiarach, jakie miano względem nas, można to nam było przyrzec bezkarnie.
Nalegałem o powtórne posłuchanie u Jego królewskiej wysokości, chcąc zażądać tłumaczenia co do téj niewoli, której nie pojmowałem, nie wiedząc nic o krokach nieprzyjacielskich między Neapolem a Francyą, ale rozumie się, że J. K. W. tak bardzo sobą nie szafował, aby mnie wysłuchać.
W miesiąc po owéj wizycie, i kiedy, nie wiem poco, wzniecono w nas nadzieję prędkiego odesłania do Francyi, nadszedł list od kardynała Buffo, który nam zakomunikowano.
W liście tym wzywano jenerała Monicourt i mnie, abyśmy napisali do jenerałów dowodzących naczelnie armiami Neapolu i Włoch, w celu wymiany nas za signora Boccheciampe, wziętego do niewoli i odprowadzonego do Ankony. List nadmieniał, że królowi Neapolu więcéj chodzi o tego jednego signora Boccheciampe niż o wszystkich innych jenerałów neapolitańskich uwięzionych bądź we Włoszech, bądź we Francyi.
Napisaliśmy téż w skutek tego listy stósowne do kardynała. Ale kardynał dowiedziawszy się, że Boccheciampe zabity, nie prowadził daléj negocyacyj.
Co więcéj, dnia jednego gubernator cywilny i polityczny Tarentu tudzież komendant wojskowy, kazali się do nas zaprowadzić i oświadczyli nam, że mają rozkaz przenieść natychmiast jenerała Monicourt i mnie do zamku. Rozkaz ten bez zwłoki wypełniono.
Nazajutrz na wielkie prośby oddano nam naszych służących.
Tym sposobem rozdzieleni zostaliśmy z Dolomitu, którego niemniej straszna od naszéj czekała niewola.[11]
W zamku dano każdemu z nas pokój osobny.
Zaraz po wprowadzeniu się, zażądaliśmy widzieć się z gubernatorem; opowiedzieliśmy mu propozycyą uczynioną nam przez gabinet i prosiliśmy o radę co począć w naszém położeniu.
Mówił abyśmy nowy list napisali, co téż natychmiast uczyniliśmy, okręt właśnie miał odpłynąć i oddać go jenerałowi d’Anciera, komendantowi Messyny.
I na ten list nie odebraliśmy żadnéj odpowiedzi.
Trzeciego dnia po mém wnijścia do zamku w Brindisi, leżałem właśnie na łóżku, okno było otwarte, kiedy przez nie wrzucono do mego pokoju pakiet.
Powstałem, podniosłem go; był osznurowany; przerznąwszy szpagat wyjąłem z niego — dwie książki.
Tytuł ich był: Lekarz na wsi, Tyssota.
Na kartce papieru, wsadzonej między oprawę a pierwszą stronę dzieła, wypisane były słowa następujące:
„Od patryotdw kalabryjskich. Zobacz pod wyrazem: Trucizna.“
Poszukałem tego wyrazu, był dwa razy podkreślony.
Zrozumiałem — moje życie było w niebezpieczeństwie. Ukryłem jak mogłem obiedwie książki, w obawie aby mi ich nie zabrano. Czytałem i odczytywałem tylekroć artykuł wskazany, że zwolna nauczyłem się na pamięć rozmaitych środków stosownych do rozmaitego otrucia, jakiemby mnie zgładzić chciano.
Wszakże przez pierwszy tydzień położenie nasze było znośne; mogliśmy używać przechadzki przededrzwiami naszego mieszkania, na przestrzeni może 30 łokci. Ale ku końcowi pierwszego tygodnia oświadczył nam gubernator, że z powodu opanowania Neapolu przez Francuzów zakazuje nam odtąd przechadzki, i tegoż dnia ślusarz poprzybijał rygle do naszych drzwi, i podwyższono mury otaczające dziedziniec 12 stóp długi, 8 szeroki, dostarczający nam świeżego powietrza.
Wtenczasto napróżno kładliśmy tę alternatę: albo jesteśmy jeńcami wojennymi, i w takim razie należy nam się traktowanie stosowne do naszego stopnia jeneralskiego — albo też nie jesteśmy jeńcami wojennymi, a zatem należy nas wypuścić na wolność.
Przez ośm miesięcy musieliśmy żyć naszym kosztem, zdzierani przez wszystkich i opłacając za wszystko podwójną cenę.
Po óśmiu miesiącach uwiadomiono nas o rozkazie króla, mocą którego wyznaczono każdemu po 10 karlinów dziennie, co według naszéj monety czyni 4 franki i 10 sous; z tego mieliśmy jeszcze żywić naszych służących.
Mogli przecież podwoić nasz żołd, kiedy postanowili go nie płacić.
Opuściłem Egipt z przyczyny złego stanu mego zdrowia. Przyjaciele moi, poczytując moje cierpienia za prostą tęsknotę do kraju, utrzymywali, żem sobie uroił chorobę. Ja sam tylko wiedziałem, żem chory rzeczywiście i znałem ważność méj słabości.
Paraliż, który naruszył mój lewy policzek, dowiódł nieszczęściem wkrótce po mojém wnijściu do kwarantanny, że mówiłem prawdę. Wtenczas zaledwie doprosić się mogłem, aby mnie lekarz odwiedził, a przyszedłszy przepisał środki tak nicnieznaczące, że złe się utrwaliło. W kilka dni po przeniesieniu do zamku, ten sam lekarz odwiedził mnie niewezwany.
Byłoto 10 cwrwca, o godzinie 10 rano.
Siedziałem w kąpieli; radził mi biszkokty maczane w winie, i ofiarował się przysłać mi takowe. Jakoż przyniesiono je za 10 minut.
Uczyniłem jak radził. Ale około 2éj godziny z południa porwały mnie gwałtowne wymioty, które nietylko że nie pozwoliły mi zjeść obiadu, ale zwolna wzmagając się coraz bardziéj, wnet o krok tylko od śmierci mnie postawiły.
Przypomniałem sobie wtenczas przestrogę patryotów, podkreślony wyraz Trucizna, i żądałem mleka. Koza, którą przywiozłem z sobą z Egiptu i która mnie rozrywała w nudach niewoli, dostarczyła mi go szczęściem z butelkę. Po zupełném wyczerpnięciu kozy, służący mój postarał się o oliwę; połknąłem jéj ze 30 do 40 łyżek.
Jenerał Manicourt, widząc mój stan, kazał uwiadomić gubernatora i prosił o przysłanie natychmiast lekarza; ale gubernator odpowiedział obojętnie, że to niepodobna, gdyż lekarz oddalił się na wieś.
Dopiero około godziny 8 z wieczora, i kiedy prośby mego towarzysza niewoli przybrały charakter groźby, zdecydował się nareszcie przyjść z lekarzem do mego więzienia, mając przy sobie cały orszak członków rządu i straż z 12 żołnierzy.
Z tąto okazałością wojskową, przeciwko któréj Manicourt protestował z całym majestatem odwagi i z całą potęgą prawości, odbyła się lekarska konsultacja.
Lekarz potrzebował bezwątpienia téj siły zbrojnej, aby stanąć przedemną, bo i przy niéj nawet, jak śmierć był bladym kiedy wchodził do mego pokoju.
Teraz ja go wypytywałem, a to z taką żywością, że ledwie zdołał wyjąkać odpowiedzi.
Z pomięszania jego łatwo mi było domyślić się, że jeżeli nie był autorem zbrodni, bo cóżby mu nareszcie przyszło z mej zguby, to był przynajmniéj jéj narzędziem.
Przepisał mi jedno tylko lekarstwo, a tém było pić wodę oziębioną lodem lub nawet rozpuszczać w ustach śnieg.
Pospiech, z jakim dostarczono mi środków do wykonania przepisu nędznika, wzbudził we mnie nieufność, jakoż w kwandrans po zastosowaniu się do niego, stan mój tak się pogorszył, żem zarzucił wodę, a wróciłem do oliwy.
W rozumieniu, żem jest otruty, potwierdziła mnie jedna jeszcze okoliczność oprócz bólu wnętrzności i wymiotów, mających cały charakter zadania arszeniku; okolicznością tą było, że kiedym siedział w kąpieli, spostrzegłem przez wpół otwarte drzwi, jak lekarz, zanim przyszedł do mnie, zbliżył się do jenerała Manicourt, zajętego czytaniem w przyległym pokoju, i mówił mu sekretnie: „jestem pewien, że macie być obrani z wszystkich rzeczy, tak jak wasi towarzysze; ale ufajcie mi, i co macie kosztowniejszego powierzcie moim rękom aż do waszego uwolnienia; wszystko wiernie wam przechowam.“ Aby zrobić tę propozycyą jenerałowi Manicourt, czychał na chwilę nieobecności kanoniera tarentyńskiego, nazwiskiem Sommarone, swego spólnika, ale z którym nie radby się dzielił obłowem.
Nazajutrz moja koza zdechła; ocaliła mi życie, zasłużyła więc na karę.
W trzy dni potem umarł lekarz; nie udał mu się zamach, należało uprzedzić jego niedyskrecyą.
Tegoż dnia, kiedy mnie odwiedził lekarz, przepisał też lekarstwo dla jenerała Manicourt, dotkniętego cierpieniem skorbutyczném, ale ten widząc skutki moich biszkoktów, nie zażył go i to zapewne ocaliło mu życie.
Śmierć jego równie była postanowiona jak moja, tylko, że wzięto się na inny sposób.
Wmięszano do jego tabaki jakiś proszek, a jenerał miewał odtąd gwałtowne bóle głowy, a nawet napady obłąkania. Jenerał Manicourt nie wiedział czemu przypisać swoje cierpienie, aż ja wpadłem na myśl zrewidowania puszki, w któréj miał tabakę. Proszek, który do tabaki wsypano, był tak gryzący, że dno w kilku miejscach było przedziurawione, i że cząsteczki blachy zmięszały się z tabaką może w stosunku 20téj części.
Udałem się po radę do mego Lekarza na wsi; przepisywał puszczenie krwi. Jenerał Manicourt kazał ją sobie upuścić trzy razy w różnym czasie i doznał znacznéj ulgi.
Ja tymczasem wskutek mego otrucia, ogłuchłem, na jedno oko utraciłem władzę wzroku i sparaliżowanie szerzyło się coraz bardziéj.
Najlepszym dowodem jakiegoś czynnika destrukcyjnego było to, że wszystkie symptomy zgrzybiałości zjawiły się u mnie, kiedym miał lat 33 i 9 miesięcy.
Chociaż doświadczenie z pierwszym lekarzem nie kazało mi pokładać ufności w drugim, jednakowoż stan mój wyniszczony zmusił mnie udać się do gubernatora z wezwaniem nanowo pomocy nauki.
Przyszedł. Prosiłem aby mi było wolno poradzić się chirurga francuskiego, przybyłego z Egiptu z nowymi jeńcami. Odmówił, a tak musiałem poprzestać na lekarzu zamkowym.
Lekarz len nazywał się Carlin i mówił doskonale po francuzku.
Już pierwsze jego wystąpienie nic podobało mi się. Wylał się zaraz na zaręczenia przychylności i poświęcenia zbyt przesadzone, aby mogły być prawdziwe. Badał mnie z najściślejszą uwagą, oświadczył, że moje podejrzenia były bezzasadne i że choruję na marazmus.
Zresztą zganił zupełnie postępowanie i leczenie swego poprzednika, nazwał go głupcem i żakiem; przepisał strzykanie w uszy i kazał mi co rano zażyć pół uncyi kremor tartari.
W tydzień głuchota, która już zaczynała ustępować, wróciła, a żołądek mój tak się ciągiem drażnieniem nadwątlił, że wszelkie trawienie stało się niepodobném.
Carlin odwiedzał mnie regularnie, mówił wiele, udawał przesadzony patryotyzm i wielką przychylność dla Francuzów; ale kiedy wszystkie te wynurzenia zamiast obudzić mą ufność, uczyniły mnie przeciwnie oględniejszym, gubernator wymyślił środek skuteczny, t.j. zabronił Carlinowi wchodzić do mego więzienia pod pozorem, że tenże jest pośrednikiem między mną a patryotami włoskimi, i że przez niego z nimi się porozumiewam.
Wyznaję, żem się dał oszukać tym fortelem. Stan mój pogorszał się codzień. Domagałem się Carlina, ale gubernator udawał największą surowość w tej mierze, i trzymając go w ciągłém oddaleniu odemnie, przysłał mi innego lekarza.
Ten, podobnież jak jego poprzednik, zganił zupełnie postępowanie przeszłego, mówiąc, że strzykanie w uszy musi powiększyć tylko głuchotę, drażniąc delikatną błonkę bębenka. Prócz tego sam kazał robić dla mnie trunki, przynosił mi je za każdą wizytą i rzeczywiście doznałem po nich znacznego polepszenia. Nieszczęściem byłem tyle nieroztropny, żem to głośno oświadczył, a ponieważ nie chciano abym wyzdrowiał, oddalono poczciwca po drugiej wizycie. Na wszystkie moje nalegania odpowiadał gubernator, że lekarz żadną miarą widzieć mnie już nie chce.
Trzeba mi więc było obejść się bez lekarza.
Dzięki książce Tyssota, leczyłem się daléj jak mogłem, tylko z okiem coraz było gorzéj. Nareszcie Manicourt przypomniał sobie, że w takich samych warunkach widział kiedyś uleczenie dokonane za pomocą cukru lodowatego sproszkowanego, a wdmuchiwanego w oko 7 lub 8 razy na dzień. Postaraliśmy się o cukier lodowaty i zaczęliśmy kuracyą, która to przynajmniéj miała korzystnego, że nie była trudną. Doznałem wkrótce znacznego polepszenia i dzisiaj mam już na oku lekkie tylko bielmo, które, mam nadzieję, zniknie nareszcie całkiem.
Nieszczęściem głuchota i bóle żołądka coraz się bardziej wzmagały i musiałem nalegać o przysłanie mi Carlina, którego powrócono mi tylko pod warunkiem, iż nie wymówi ani jednego słowa po francuzku, i że przy każdéj wizycie towarzyszyć mu będzie gubernator.
Carlin znalazł mnie tak słabym, że zażądał konsultacji; ja sam pragnąłem jéj oddawna, i napróżno o nią błagałem; nareszcie zezwolono. Składali ją Carlin, jakiś lekarz z miasta, chirurg zamkowy i chirurg francuzki, którego przybycie wyrobiłem sobie u markiza Valvo, ministra neapolitańskiego, przysłanego z jakąś misyą do Tarentu.
U drzwi, w chwili wnijścia, gubernator zatrzymał chirurga francuzkiego.
— Zobaczysz twojego jenerała Dumas, rzecze, ale strzeż się wymówić słówko po francuzku, inaczej zginąłeś.
A odsuwając sześć rygli, które nas zamykały:
— Widzisz te drzwi? otwierają się dla ciebie po raz pierwszy i ostatni.
Teraz weszli wszyscy do pokoju i otoczyli moje łóżko: Szukałem oczami lekarza francuzkiego, bo spieszno mi było zobaczyć rodaka i prawie mimo woli poznać go musiałem w biedaku wychudzonym, wpół nagim i mającym sam postać cierpienia i nędzy.
Odezwałem się do niego, ale na wielkie me zdumienie nic mi nie odpowiedział. Nalegałem. Toż samo milczenie. Zapytałem gubernatora; ten wybełkotał kilka wyrazów bez związku.
Tymczasem lekarz francuzki poszepnął prędko i cicho jenerałowi Manicourt:
— Zakazano mi pod karą śmierci mówić z jeńcem.
Teraz Carlin wyłuszczył swym kolegom rozległość méj choroby, tudzież postępowanie, jakie osądził za stosowne; po lekkiej dyskusji, do któréj lekarz francuzki prawie się wcale nie mieszał, jużto z powodu nieznajomości języka włoskiego, już téż, że był ustraszony groźbami gubernatora, postanowiono, że należy pozostać przy początkowym postępowaniu, do którego dodano tylko jeszcze pigułki i wezykatorye na rece, kark i za uszy.
Poddałem się przepisom; ale w miesiąc tak mnie zruinowały, że je porzucić musiałem; przez ten miesiąc cierpiałem ciągłą bezsenność; zatruto mnie tém powtórnie.
Przywołałem lekarza, wyłożyłem mu symptomy, a wyłuszczyłem je tak jasno, oczywiście, że gubernator obecny przy rozmowie, nie śmiał patrzeć na mnie i odwracał głowę; niezmięszany Carlin nie dał się zbić z terminu, twierdząc, że jedynie takie postępowanie, jakie mi przepisał, maże mnie uratować. Wyżyłem był owe 30 pigułek, kazał je powtórzyć.
Udałem, że się poddaję, przyrzekłem stosować się do rady i nazajutrz dostałem 10 nowych pigułek, które chowam troskliwie, aby je poddać pod rozbiór.
Pigułki te miały zapewne działać skuteczniéj niż poprzednie, ho odchodząc, oświadczył mi, że wyjeżdża na wieś, i pożegnał mnie pod pozorem, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie zastanie mnie już w Tarencie, gdy wróci.
W tydzień polem, chociaż zupełnie porzuciłem fatalną kuracyą, uczułem się nagle jak piorunem rażony i padłem bez przytomności w środku pokoju.
Byłto gwałtowny napad apopleksyi.
Jenerał Manicourt kazał natychmiast zawiadomić o tém gubernatora, żądając pomocy chirurga zamkowego; ale gubernator nie racząc nawet przerwać swego obiadu, odpowiedział spokojnie, że chirurg jest na wsi i że mi go przyśle gdy powróci.
Przeczekałem tym sposobem blizko cztery godziny.
Tymczasem natura, sama sobie pozostawiona, odbyła walkę, i wróciła mi cokolwiek przytomności, chociaż właśnie tyle tylko, abym mógł poznać, że umieram.
Zebrawszy resztę sił, kazałem staréj kobiecie, która zaopatrywała nasze potrzeby, pójść do gubernatora i powiedzieć mu, iż wiem doskonale że chirurg jest w zamku a nie na wsi, i że jeżeli mi go nie przyśle w przeciągu 10 minut, to ja zawlekę się do okna i wołać będę na całe gardło, że jestem otruty; nie zdziwi to zapewne nikogo, ale przynajmniéj całe miasto dowié się o jego nikczemności.
Groźba ta skutkowała: w pięć minut potém otworzyły się moje drzwi i wszedł chirurg, któryto niby był na wsi.
Poradziłem się mego Tyssota, który na taki przypadek, w jakim się znajdowałem, przepisywał jako lekarstwo jedyne, obfite puszczenie krwi. Rozkazałem więc lekarzowi, aby mi otworzył żyłę.
Ten, jak gdyby tu był na to tylko aby słuchać rozkazów zwierzchności, obrócił się do komendanta zamku z zapytaniem czy pozwala, i dopiero odebrawszy pozwolenie, wydobył z kieszeni narządzie chirurgiczne, a nie byłto lancet, ale puszczadło końskie.
Wzdrygnąłem ramionami.
— Czemuż nic sztylet od razu? — powiedziałem mu — byłby prędszy koniec sprawy.
I wyciągnąłem rękę.
Pozwolenie nie musiało być dostateczne, bo dopiéro za trzeciém cieciem nędznik ugodził w żyłę i krew wytrysła.
Za pierwszym tym napadem apopleksyi w trzy dni potém nastąpił drugi. Chirurg znów przywołany, tém samem narzędziem drugi raz krew mi puszczał. Tym razem jednakże puszczał ją z nogi, a wykonał tak niezręcznie, albo téż owszem zręcznie, gdyż ciągle się obawiano abyśmy przy pomocy patryotów nic zdołali się wymknąć z wiezienia — iż skaleczył mi nerw i przez trzy miesiące noga puchła mi zaraz niezmiernie, skoro tylko choć z 10 kroków uszedłem.
Przecież, jak się tego obawiał gubernator, rozeszła się po mieście pogłoska o nikczemném obchodzeniu się z nami. Pewnego dnia wpadł do mego pokoju kamień zawinięty w papier, na którym było napisane:
„Chcą was otruć — aleście dostali książkę w któréj podkreśliliśmy wyraz trucizna. Jeżeli wam potrzeba jakiego lekarstwa, którego nie możecie dostać w waszém więzieniu, wywieście z okna szpagat, a przywiążą wam do niego czego zażądacie.“
Kamień okręcony był długim szpagatem, z wędką na jednym końcu.
Następnéj nocy wywiesiłem szpagat i zażądałem chiny na lekarstwo, czekolady na pożywienie.
Dostałem jedno i drugie.
Dzięki temu lekarstwu i pożywieniu, choroba przestała się szerzyć, napady apopleksji ustały — ale pozostałem kaleką na prawą nogę, głuchym na prawe ucho, sparaliżowanym na lewy policzek i prawie ślepym na prawe oko.
Prócz tego miałem gwałtowne bóle głowy i ciągły szum w uszach.
Miałem sam na sobie okropne widowisko silnéj natury ulegającéj w walce z zaciętym niszczycielem.
Byliśmy już 15 miesięcy blizko więźniami w Tarencie; zajmowano się nami wielce w mieście, a to sprawiło, iż w zamku zaczęto się obawiać rozgłosu i zgorszenia, jakieby śmierć nasza wywołała. Usiłowania otrucia nas gruchnęły pomiędzy mieszkańcami. Patryoci głośno mówili o nikczemności z jaką się nademną pastwiono. Markiz de la Squiave i jego wspólnicy uradzili zatem przenieść nas do zamku nadmorskiego w Brindisi.
Tajemne to rozporządzenie doszło do wiadomości patryotów, i trzech czy czterech z pomiędzy nich, przechodząc przed naszemi oknami, pokazało nam na migi, że będziem przeniesieni do innego więzienia i że w drodze nas zamordują.
Zawiadomiłem o nowinie téj Manicourta. Sądziliśmy przecież, że to płonna pogłoska.
Tegoż samego wieczora, około godziny 11éj, leżeliśmy w łóżkach, drzwi nagle się otworzyły z wielkim łoskotem; wszedł markiz dęła Squiave z 50 zbirami i ogłosił nam rozkaz udania się natychmiast do Brindisi. Przypomniałem sobie wiadomość udzieloną w ciągu dnia, a wnosząc ze sprawdzenia się pierwszéj jéj części, tyczącéj się przeniesienia, że i druga część, tycząca się zamordowania, niemniéj prawdziwą będzie, osądziłem że na jedno wyjdzie zaraz umrzeć, że nawet lepiéj jest umrzéć stawiając opór, niż umierać powolnie godzina za godziną, minuta za minutą. Oświadczyłem więc że się krokiem nie ruszę; że wezmą mnie przemocą, ale że się będę bronił do ostatniego tchu.
Na tę odpowiedź markiz dobył pałasza i zbliżył się ku mnie.
Miałem w głowach mego łóżka trzcinę z ciężką gałką wypełnioną zlotem, zostawioną mi dla tego tylko, że gałkę poczytywano za mosiądz. Porwałem moją trzcinę i wyskoczywszy z łóżka uderzyłem na markiza i cały ten motłoch w sposób tak dobitny, że markiz puścił z ręku pałasz i uciekł, zgraja jego, porzuciwszy noże i sztylety, puściła się za nim wrzeszcząc w niebogłosy i izba moja w 10 sekund była z tego paskudztwa omiecioną.
Nie wiem przecież, jaki byłby koniec tego rokoszu z naszej strony, gdyby rozejm zawarty w Poligno nie był położył kresu długiemu męczeństwu, pod którém bylibyśmy nareszcie uledz musieli. Ale rząd neapolitański do samego ostatka musiał się okazać chytrym względem nas i nie uwiadomił nas o końcu niewoli. Owszem z nowemi groźbami, pod silną strażą i jak gdyby nas na to tylko zgromadzono, aby wszystkich razem zgubić, przeniesiono nas do Brindisi tylu ilu było nas Francuzów w Tarencie lub okolicach.
Dopiéro w chwili siadania na statek oznajmiono nam zawieszenie broni i kartel wymiany.
Byliśmy wolni.
Tylko że wolność nasza według wszelkiego prawdopodobieństwa miała nie być długą.
Wysyłano nas z Brindisi do Ankony, a to morzem okrytem żaglami nieprzyjacielskiemi. Anglia więc, jak się zdaje, miała nas odziedziczyć i zmienialiśmy tylko dawną niewolę na nową.
Przełożyłem te uwagi markizowi de la Squiave i protestowałem w mojém i towarzyszy imieniu przeciw téj podróży morskiéj.
Daremnie. Wpakowano nas na felukę i rozwinięto żagle do Ankony.
Rozumie się, że w chwili wsiadania na statek żądałem zwrotu mych papierów, broni, koni, nareszcie wszystkich mych przedmiotów, a szczególniéj szabli, do której wielką przywiązywałem wartość, bo mi ją darował Bonaparte pod Aleksandryą.
Odpowiedziano, że zapytanie w téj mierze pójdzie do króla.
Nie ujrzałem nigdy mojéj własności.
Zawinęliśmy do Ankony, uniknąwszy prawie cudem Anglików i Barbaresków.
W Ankonie zastaliśmy jenerała Watrin, który widząc nas ogołoconych ze wszystkiego — posprzedawaliśmy bowiem wszystko aby mieć z czego żyć — ofiarował nam swoją kieskę.
Z niej kupiliśmy sobie najprzód ubranie, a następnie daliśmy 100 piastrów kapitanowi neapolitańskiemu, który nas przywiózł i nie wstydził się żądać téj summy per sua buona mano.
Oto ścisły opis téj dwudziesto-miesiecznéj niewoli, w czasie któréj po trzykroć próbowano mnie otruć, a raz zabić.
Chociaż życie moje nie będzie już teraz długiem zapewne, dziękuję Bogu że mi je zachował do téj godziny, bo mogę resztek mych sił użyć na ogłoszenie przed światem postępowania, którego doznałem.
Spisano w głównej kwaterze armii obserwacyjnéj Południa, we Florencyi, dnia 15 floreala roku IX republiki.
Ojca mego wymieniono za słynnego jenerała Mack, którego cesarz austryacki pożyczył Neapolitańczykom; za tego samego, który późniéj miał być wzięty po raz trzeci w Ulm. Zrobiono na niego téż następujący czterowiersz:
En loyauté comme en vaillance
Mack est un homilie singulier;
Retenu sur parole, il s’échappe de France,
Librę dans Ulm, il se rend prissonnier.
Bonaparte, nie dokazawszy nic pod Saint-Jean d’Acre i widząc swe olbrzymie zamysły roztrącające się o te nędzną warownię; Bonaparte, który od dziesięciu miesięcy był zupełnie bez wiadomości z Europy, dowiaduje się nagle, z gazety przypadkiem zabłąkanéj, o naszych klęskach we Włoszech: o utracie Mantui, bitwie pod Novi, śmierci Jouberta. Opuszcza Egipt, po 40-dniowéj żegludze na pokładzie okrętu Muiron zawija do Frejus; przybywa do Paryża 10 października 1799, w miesiąc potem obala Dyrektoryat w sławnym dniu 18 brumaira; każe się mianować pierwszym konsulem, wydaje swą siostrę Karolinę za Murata, wyjeżdża do Wioch 6 maja 1800, przebywa z armią górę Bernard 19 i 20, i bije Austryaków pod Marengo dnia 14 czerwca 1800, tegoż samego dnia, w którym Soliman zamordował Klebera w Kairze.
Dnia 12 stycznia 1801 Murat wyszedł z Medyolanu, aby zagarnąć Neapol i wyswobodzić Rzym.
Dnia 18 lutego zawartém zostało zawieszenie broni, któremu ojciec mój winien był koniec niewoli.
Nareszcie, jakeśmy widzieli, ojciec mój przybył 5 kwietnia do głównéj kwatery we Florencyi, zkąd wyprawił wzwyż przytoczony raport do pierwszego konsula, a który przepisałem z własnoręcznego jego rekopismu.
Przybywszy do Ankony 23 germinal roku IX, ojciec mój napisał do konsulów list następujący:
„Mam zaszczyt uwiadomić was, żeśmy przybyli tu wczoraj wraz z 94 jeńcami, tak oficerami, podoficerami, jak żołnierzami i majtkami. W większéj części niewidomymi i kalekami. W téj chwili ograniczamy się tylko na wypowiedzeniu, że obejście, jakiegośmy doznali ze strony gabinetu neapolitańskiego, hańbi go w oczach ludzkości i wszystkich narodów, gdyż aby się nas pozbyć, używał najnikczemniejszych środków, a nawet trucizny.
„Będę miał zresztą zaszczyt przesłać wam z głównéj kwatery Florencyi szczegółowe sprawozdanie o wszystkich niegodziwościach, jakich się tenże względem nas dopuścił rząd.
„Przyjmijcie, obywatele konsulowie, zapewnienie mego uszanowania.“
W lipcu napisał do Murata:
„Żem dotąd nie pisał do ciebie, kochany Muracie, jedyną tego przyczyną jest nędzny stan mego zdrowia, które bezprzestannie przypomina okrutne ze mną postępowanie w Tarencie.
„Pragnąłbym dowiedzieć się coś pewnego o owych 500,000 franków, które jak mi mówiłeś, rząd neapolitański ma wypłacić jako rodzaj wynagrodzenia tym z jeńców wojennych, co przeżyli pobyt w jego więzieniach. Udawałem się do wielu osób w tej mierze, żadna nie mogła mi dać stanowczéj wiadomości. Tobie samemu, kochany Muracie, poruczono zapewne traktowanie w tym względzie z królem Neapolitańskim; nie wątpię, że w takim razie będziesz o mnie myślał, jużto z współczucia jakie okazywałeś dla mych nieszczęść, jużtéż z przyjaźni którą sobie wzajemnie przyrzekliśmy na wieki. Nie zapomnij téż, proszę, reklamować skradzionemi przedmioty, a jeżeli już są w twém ręku, przyspiesz odesłanie mi takowych, mianowicie dwóch koni. Wiesz jak jestem przywiązany do klaczy którą mam od ciebie — wszakże na jedenaście koni wyrzucając w morze 9, ją szczególniéj zachowałem.
„Mówiono mi, że pierwszy konsul był oburzony postępowaniem rządu neapolitańskiego i przyrzekł zwrócenie wszystkich zabranych przedmiotów, a mianowicie szabli danéj mi w Aleksandryi, która teraz jest w nieénem ręku Cesarego.
„Myślę, żeś go w tém uprzedził.
Wszakże reklamacya ta mego ojca, jakkolwiek z początku słuszną się wydawała samemu pierwszemu konsulowi, napotykała mnóstwo zawad; dowodem tego następujący list pisany do Bonapartego:
„Jenerał Lannes oświadczył mi od ciebie, pierwszy konsulu, iż mi nie możesz zatwierdzić wynagrodzenia, dopóki się nie dowiesz, że jenerał Murat rzeczywiście domagał się go od rządu neapolitańskiego. Nikt atoli nie zna lepiéj od ciebie cierpień jakich doznałem, i do jakiego stopnia obdarto mnie ze wszystkiego.
„Jenerał Murat pisze mi, że ministrowi spraw zagranicznych poruczonem jest rozdzielenie summy 500,000 franków, które rząd neapolitański winien zapłacić francuzom, ofiarom jego barbarzyństwa. Ograniczam się obywatelu na prośbie o wydanie rozkazu, aby mnie zamieszczono na rejestrze mających prawo do udziału w téj kwocie.
„Mam nadzieję, że zechcesz uwzględnić tę słuszną prośbę, bo ją podaje człowiek, któremu i ustnie i na piśmie tylekroć wynurzałeś uczucia szacunku i przyjaźni.“
Pokazuje się, że chmury Egiptu, owe chmury, które według wyrażenia Bonapartego trwają tylko sześć godzin, przeszły morze Śródziemne i zbiły się w jeden kłąb gęsty nad głową mojego ojca.
Sam mówił, że nie będzie już żył długo i że wkrótce Napoleon uwolniony będzie od jednego z ostatnich jenerałów republikanckich, co Bonapartemu w drodze zawadzali.
Hoche umarł otruty; Joubert zginął pod Novi; Klebera zamordowano w Kairze; ojciec mój czuł pierwsze napady raka w żołądku.
Nie potrzebujemy powiadać, że ojca mego nie zamieszczono w rzędzie mających prawo do summy 500,000 franków wynagrodzenia jeńcom. Liczył więc przynajmniéj na żołd zaległy przez dwa lata niewoli.
Udał się do Bonapartego; Bonaparte odpowiedział przychylnie. Aż tu nagle ojciec mój dowiedział się, że jego nowe żądanie, jakkolwiek zrazu wydawało się słusznem, napotkało wielkie trudności.
Teraz napisał do Bonapartego list następujący, podobno ostatni. Byłoto w kilka dni po mém urodzeniu.
Sądziłem, bo nawet uczyniłeś mi zaszczyt powiedziawszy mi to sam, że mam prawo liczyć me zaległości od 30 pluviose roku VII. Rachunki wykazały, co należy potrącić z należności za ten czas. Odebrałem żołd za trzy pierwsze kwartały roku IX, ale minister wojny donosi mi w liście z d. 29 fructidora, że nie mogę odebrać w całości co mi się należy za część roku VII i roku VIII, w moc wyroku, który względem mnie wydałeś, a który wyraźnie powiada, że mam być umieszczony na liście tylko z tém, co mi ustawa przyznaje, to jest z żołdem za dwa miesiące czynnej służby.
„Ale jenerale konsulu, znasz nieszczęścia jakich doznałem — wiész, że nie mam majątku, i przypomnisz sobie skarb w Kairze.
„Mam dość nadziei w twej przyjaźni, aby ufać, że raczysz przykazać wypłacenie mi żołdu zalegającego za rok VII i VIII. To wszystko, o co proszę.
Mając lat 36, uczuwam już niedołęztwo, właściwe tylko wiekowi bardzo późnemu. Spodziewam się więc jenerale konsulu, że nie pozwolisz, aby człowiek, który podzielał twoje prace i niebezpieczeństwa, dogorywał w biedzie kiedy możesz uwolnić go od niedostatku zatwierdzeniem objawu wspaniałości narodowej, któréj jesteś organem.
„Mam jeszcze jedną troskę, jenerale konsulu, a ta wyznaję, bardziej mnie jeszcze udręcza niż poprzednio wynurzone. Minister wojny zawiadomił mnie swym listem z dnia 29 fructidora, że na rok X zamieszczony jestem na liście jenerałów nieczynnych. Więc że w moim wieku i z mojém imieniem mam być dotknięty rodzajem reformy. Rozumiałem przecież, że moje przeszłe zasługi zasłonią mnie od tego. W r. 93 dowodziłem naczelnie armiami republiki; jestem najstarszym z jenerałów; mam po sobie czyny wojenne, które przeważnie wpłynęły na wypadki; zawszem obrońców ojczyzny prowadził do zwycięztwa, Powiédz, kto więcéj nademnie pozyskał dowodów twego szacunku. A otóż młodsi odemnie wszędy w urzędzie, a ja zamieszczony na liście bezczynnych! Jenerale konsulu, odzywam się do twego serca, pozwól abym w niém złożył me żale, abym w twoje ręce oddał moją obronę przeciwko nieprzyjaciołom, jakich miéć mogę.“
Na tydzień wcześniéj pisał mój ojciec do ministra wojny:
„Odebrałem twój list z dnia 29 z. m., w którym mi donosisz, że będąc bez przeznaczenia, zamieszczony zostałem na liście jenerałów nieczynnych i że będę pobierał 7500 franków rocznéj płacy, począwszy od 1 vendémiaira r. X.
„Zasługi położone w narodzie, każą mi ufać, iż rząd użyje mnie przy pierwszéj sposobności, skoro mu skreślisz obraz tych zasług.
„Nie wspominam świeżo doznanych nieszczęść; jako francuz jednakże poniosłem je dla Francyi i z tego względu nieszczęścia te nadawać mi powinny prawo do wdzięczności narodowéj; wiadomo zresztą, że przechodziłem kolejno przez wszystkie stopnie wojskowe, od żołnierza do jenerała głównie dowodzącego, że je wszystkie zdobyłem sobie ostrzem méj szabli; że w każdym mym awansie nie grała roli intryga.
„Góra Cenis, góra Bernard, uporczywa obrona pod Mantuą w dniu 27 nivose roku VI, w któréj dwa konie podemną zabito; przejście przez Lavis, które policzono za zasługę jenerałom Baraguai-d’Hilliers i Delmas, a które jest mojém dziełem; walka na moście w Tyrolu, któréj winien jestem że naczelny wódz Bonaparte przedstawił mnie Dyrektoryatowi wykonawczemu z przydomkiem Horacyusz Kokles że miano mi powierzyć naczelne dowództwo w armii Tyrolu; nareszcie bunt w Kairze, który poskromiłem w niebytności wszystkich innych dowódzców, jak to wiész dobrze obywatelu ministrze: oto moje prawa, prawa nieprzedawnione, do względów mych towarzyszy broni i wdzięczności kraju.
„Od roku 1793, obywatelu ministrze, dowodziłem naczelnie rozmaitemi armiami republiki; w owych czasach nieszczęśliwych i ciężkich, nigdym nie był zwyciężony, owszem zawsze zwycięztwo wieńczyło moje przedsięwzięcia.
„Teraz jestem najstarszym jenerałem w tym stopniu; uczestnik wszystkich prawie bojów we Włoszech i Egipcie, przyłożyłem się więcéj niż ktobądź inny do tryumfów pierwszego konsula i sławy naszego oręża. Listy jego, które posiadam, świadczą o jego szacunku, jeśli nie o przyjaźni; ty sam, obywatelu ministrze, obsypałeś mnie, po mym powrocie z niewoli neapolitańskiéj, oznakami najżywszéj przychylności a teraz mam pójść na reformę!
„Obywatelu ministrze, tego się nie spodziewam i proszę cię, abyś list niniejszy zakomunikował pierwszemu konsulowi i powiedział mu, iż po jego dawnéj przyjaźni oczekuję rozkazów umieszczenia mnie w służbie czynnéj.
„Honor był nieodstępnym towarzyszem mych kroków, otwartość i prawość są podstawami mego charakteru, niesprawiedliwość jest dla mnie najsroższą męczarnią.
Rejestr korespondencyj mego ojca, który mam przed sobą, kończy się tutaj, daléj już tylko białe idą strony.
Dwa listy powyższe, do ministra wojny i do pierwszego konsula, są ostatniemi, które pisał.
Pozostały one niewątpliwie bez odpowiedzi.
Teraz opanowało go zniechęcenie, zajął się w duchu pod ciężarem samego siebie i zagrzebany w ciemni swéj nieczynności, jakoby w owéj izbie umarłych, gdzie potępieni ostatni raz się zatrzymują w pochodzie na rusztowanie, w odrętwiałości, przerywanéj napadami rozpaczy, czekał téj wielkiej chwili, która dla większéj części jego towarzyszów broni, szczęśliwszych od niego, wybiła na polu bitwy.
Urodziłem się, jak to już powiedziałem na początku tych pamiętników, dnia 5 termidora, roku X, — (24 lipca 1802), o pół do piątéj z rana.
Przyszedłem na świat z wielkiemi oznakami siły i energii organicznéj, jeżeli mamy wierzyć temu, co mój ojciec nazajutrz po mojém urodzeniu pisał do swego przyjaciela, jenerała Brune.
Zresztą ktoby nie chciał dowiedzieć się o mnie szczegółów, które mój ojciec podał Brunowi, niech pominie list następujący. My go przyłączamy, taki jaki jest:
„Donoszę ci z radością, że moja żona powiła dziś rano tęgiego chłopca; waży dziewięć funtów, a długi 18 cali. Jeżeli będzie tak rosł zewnątrz, jak rosł dotąd wewnątrz, będzie miał wzrost piękny.
Rachuję na ciebie, że będziesz mu ojcem chrzestnym. Moja córka, która przesyła ci tysiąc całusów końcem swych czarnych paluszków, będzie twoją kumoszką. Przybywaj prędko, chociaż przybysz nie zdaje się chciéć wnet odejść z tego świata. Przybywaj prędko, bo to już tak dawno cię nie widziałem, a bardzo zobaczyć pragnę.
Należy coś wybaczyć miłości wlasnéj mego biednego ojca. Od lat 10 jak miał żonę, tyle pragnął syna, że wierzył iż urodzeniu jego, tak jak urodzeniu Augusta, powinny towarzyszyć przepowiednie godne uwagi świata całego.
Bądź co bądź, wróżby te, tak mego ojca zadowalniające, wydały się Brunowi mniéj pewnemi, bo oto list którym odpowiedział odwrotną pocztą:
„Mój drogi jenerale, przesąd wstrzymuje nie od spełnienia twych życzeń. Byłem pięć razy kumem, i wszyscy pięciu moi synowie chrzestni pomarli. Przy śmierci ostatniego postanowiłem nie trzymać więcéj dzieci do chrztu. Przesąd mój wyda ci się może ubrdaniem, ale wierzaj że bardzoby mi trudno było przezwyciężyć go. Jestem przyjacielem twojéj rodziny, i to upoważnia mnie do ufania w twoje pobłażanie. Wiele mnie kosztowało wyrzeczenie się kumostwa z twoją kochaną żoną i przyjmij zapewnienie szczerego przywiązania.
„P. S. Przesyłam ci kilka pudełek dla małéj matki chrzestnéj i jej mamuni.“
Pomimo téj pierwszéj odmowy i wynurzonych obaw, ojciec mój nalegał. Nie widziałem drugiego listu, ale wróżby musiały nastąpić szczęśliwsze, jeszcze bardziéj przekonywające od pierwszych, bo ojciec mój przynajmniéj do połowy dokazał swego, to jest że Brune nie miał mnie już trzymać osobiście do chrztu, ale że w jego miejscu dopełni tego mój ojciec upoważniony najformalniejszą prokuracyą.
Co do kumoszki, ta daleką była od wstrętu do téj ceremonii, która już jéj nadarzyła mnóstwo karmelków i więcéj przynieść miała.
Tak więc Brune, przez prokuracyą i Aimée Aleksandra Dumas, moja siostra, mająca wtenczas lat dziewięć byli mi rodzicami chrzestnymi.
W chwili wyjazdu do Egiptu stanęła umowa, jak sobie czytelnik przypomni, że jeżeli kiedy bądź matka moja powije syna, rodzicami jego chrzestnymi będą Bonaparte i Józefina.
Od owego czasu jednakże takie zaszły zmiany, że memu ojcu ani przez myśl nie przeszło przypomnieć pierwszemu konsulowi obietnicę naczelnego jenerała.
Pierwsze światełko, które niejako rozwidnia ciemne zaczątki mego życia i wyświeca z nich wspomnienie, odnosi się do roku 1805. Przypominam sobie cząstkowe rozpołożenie zameczku, w którym mieszkaliśmy i który się nazywał Fosse’s.
Ale ta moja topografia ogranicza się na kuchni i pokoju jadalnym; dwóch miejscach, do których bez wątpienia największe miałem upodobanie.
Nie widziałem tego zamku od r. 1805, a jednak umiem powiedzieć, że się schodziło do kuchni po stopniach, że wielki kloc był na przeciwko drzwi, że tuż za nim stał kuchenny stół, że po lewój stronie stołu było ognisko, ogromne ognisko, przy którém ojciec mój prawie zawsze stawiał swoją ulubioną fuzyą, wykładaną srebrem, z poduszką z zielonego safianu u kolby, fuzyą której zakazano mi się dotykać pod najsurowszą karą, któréj jednak wiecznie się dotykałem, a matka, pomimo swego przestrachu za każdym razem, nigdy przecież groźby nie urzeczywistniła.
Nareszcie w bok ogniska były drzwi do pokoju jadalnego, wykładanego drzewem pomalowaném na szaro. Wchodziło się do niego po trzech stopniach.
Domownicy, prócz mego ojca i matki, składali się — uklassyfikuję ich tutaj według ważności, jaką mieli wtenczas u mnie — składali się:
1. Z wielkiego psa czarnego, zwanego Truff, mego zwykłego wierzchowca, i któremu dla tego wszędzie było wolno chodzić.
2. Z ogrodnika imieniem Piotr, który przysposabiał dla mnie w ogrodzie zapas żabek i węży, rodzaj zwierząt bardzo dla mnie ciekawych.
3. Z murzyna, kamerdynera mego ojca, imieniem Hipolit, rodzaju czarnego Zokrysa, którego prostoduszność poszła w przysłowie; ojciec mój trzymał go pewnie tylko dla skompletowania szeregu anegdot, któremi zwalczał żannoterie Bruna.
4. Ze stróża, nazwiskiem Mocquet, dla którego miałem wielkie uwielbienie, bo nam co wieczór opowiadał prześliczne historye o swéj zręczności, historye, które natychmiast przerywał ilekroć się ukazał jenerał, gdyż jenerał nie miał téj zręczności równie wielkiego wyobrażenia jak opowiadacz.
5. Nareszcie z dziewczyny kuchennej, imieniem Marja.
Ta ostatnia niknie dla mnie zupełnie w mgłach pomrocznych mego życia. Imie to nadawano postaci, która nie pozostawiła w mój duszy zarysów, i która, ile pomnę, nie miała też w sobie nic poetycznego.
Truff zdechł ze starości przy końcu r. 1805. Mocquet i Piotr pochowali go w kącie ogrodu.
Było to pierwsze pogrzebanie, któremu byłem obecny i płakałem szczerze starego przyjaciela méj pierwszéj młodości.
Teraz inne wspomnienia rozproszone świecą wpół zmroku bez porządku i chronologii.
Raz kiedym się bawił w ogrodzie, zawołał mnie Piotr. Przybiegłem. Ilekroć Piotr mnie wołał, miał zawsze coś do pokazania godnego méj uwagi. Jakoż z łączki wychylił się na drogę wąż, mający wielki guz na brzuchu. Piotr rydlem przeciął na dwoje węża, a z niego wyszła żabka, z razu trochę odrętwiona rozpoczętym trawieniem, którego była przedmiotem, ale wkrótce przyszła do siebie, wyciągnęła nogi jedną po drugiéj, ziewnęła potężnie i puściła się w skoki, zrazu powolnie, potém żywiéj, nareszcie jak gdyby ją nigdy nic nie spotkało.
Zjawisko to, którego nigdy już później widzieć nie miałem sposobności, uderzyło mnie szczególniej i tak mi jest przytomne w pamięci, że zamknąwszy oczy widzę w chwili, kiedy to piszę, dwie drgające części węża, żabę jeszcze nieruchomą i Piotra opartego na swym rydlu, uśmiechającego się nad mém zdumieniem, jak gdyby Piotr, żaba i wąż byli jeszcze przedemną.
Tylko że twarz Piotra czas na wpół wymazał, jak na wypłowiałym dagerotypie. Pamiętam jeszcze, że koło połowy r. 1805 ojciec mój cierpiący, i dla tego wszędzie znajdujący niedogodności, opuścił nasz zamek Fosse’s dla domu, czy tam zamku w Antilly. Moja przeprowadzka odbyła się na grzbiecie Piotra. Dwa dni wprzód duże spadły deszcze i dziwiłem się bardzo, że Piotr bez namysłu przebywał ze mną kałuże przerzynające drogę.
— Więc ty umiesz pływać Piotrze? zapytałem go.
Wrażenie, jakie na mnie sprawiła odwaga Piotra brodzącego przez kałuże, musiało być bardzo żywe, kiedy te wyrazy są pierwsze które pamiętam że je wymówiłem, i jak słowa pana Crac, co to zamarzły zimą a odtajały na wiosnę, brzmią one w mojém uchu dźwiękiem odległym i prawie niknącym dziecięcego głosu.
Zapytanie to: więc ty umiesz pływać Piotrze? było następstwem przypadku, który się u nas wydarzył i głęboko wyrył w mojéj młodéj wyobraźni. Trzech młodzieńców, — jednego z nich nazwiskiem Dupuis widziałem później w Paryżu złotnikiem — trzech młodzieńców z Villers-Cotterets przyszło do zamku Fosse’s, z prośbą o pozwolenie wykąpania się w kanale otaczającym. Mój ojciec dając to pozwolenie, zapytał, czy umieją pływać i na ich odpowiedź przeczącą, wskazał im miejsce płytkie i bezpieczne.
Z początku trzymali się tego miejsca ale zwolna ośmielili się, posunęli się daléj, aż nagle usłyszeliśmy krzyk okropny: wszyscy trzéj kąpiący się tonęli.
Szczęściem Hipolit był blisko, a Hipolit pływał jak ryba. W mgnieniu oka rzucił się dowody i gdy mój ojciec przybiegł do kanału, on już ratował pierwszego. Ojciec mój, wyborny pływak osad, skoczył także do wody i wydobył drugiego. Hipolit ocalił trzeciego.
Wszystko to nie trwało pięciu minut, a jednak jeden z trzech kąpiących się stracił przytomność, tak, że widząc go na ziemi z zamkniętemi oczami i bez odetchnienia, sądziłem że nie żyje. Moja matka wiedziała że tylko zemdlał, bo ojciec zapewnił ją że nie ma żadnego niebezpieczeństwa; korzystając z tego widowiska, które na mnie tak głębokie sprawiło wrażenie, wystawiała mi wymownie niebezpieczeństwo bawienia się nad brzegami kanału. — Nigdy żadna mowa nie miała uważniejszych słuchaczy, nigdy kaznodzieja nie miał żarliwszego prozelity.
Odtéj chwili nie byłbym zerwał kwiatu na brzegach kanału za żadne skarby świata dziecinnego, za żadne konie cwałujące, owce beczące, psy szczekające.
Jedno mnie jeszcze uderzyło, a tém była cudna posiać na któréj utworzenie jakby stopiono w jednéj formie posągi Herkulesa i Antinousa, tak odbijała przy wątłéj i nędznéj postaci Hipolita.
Ztąd to pochodzi, że ilekroć ojciec mój przedstawia się oczom méj pamięci, widzę go zawsze nagim, mokrym i z boskim uśmiechem na ustach, bo z uśmiechem człowieka który dopełnił dzieła co go zbliża do Boga, człowieka który uratował swego bliźniego.
Oto dla czego pytałem Piotra, czy umie pływać? bo widząc go zapuszczającego się w kałuże dwa cale głębokie, wystawiałem sobie owego młodzieńca zemdlonego na trawniku przy kanale, a nie widziałem przy nas ani mego ojca, ani Hipolita, coby mogli przybyć na ratunek.
Hipolit, wyborny pływak biegacz doskonały, niezły jeździec, nie posiadał jakto już podobno powiedziałem, zdolności intellektualnych odpowiednich przymiotom fizycznym. Dwa przykłady dadzą wyobrażenie o jego rozumie.
Jednego wieczora matka moja obawiając się przymrozku nocnego dla niektórych kwiatów jesiennych umieszczonych na małéj wystawce przed oknami jadalni, zawołała Hipolita.
Hipolit przybiegł i słuchał rozkazu z wytrzeszczonemi oczami i otwartą gębą.
— Hipolicie, powiedziała mu matka, na wieczór zbierzesz te doniczki i postawisz je w kuchni.
— Dobrze pani, — odpowiedział Hipolit.
Na wieczór moja matka ujrzała rzeczywiście doniczki w kuchni, ale powkładane jedne w drugie, aby jak najmniéj miejsca zabrały w państwie kucharki.
Zimny pot oblał czoło mój biednéj matki.
Hipolit usłuchał dosłownie. Powyrzucał kwiaty, pownosił doniczki.
Nazajutrz znaleziono pod murem kwiaty połamane, zwalone na jednę kupę i świecące szronem.
Przywołano Piotra, ich lekarza. Piotr uratował kilka, ale większa część zginęła.
Drugi wypadek ważniejszy. Ofiarowałem go Alcydowi Toussez, aby go zamieścił w Siostrze Zokryssa; nie śmiał go użyć.
Miałem wróbelka, którego złapał Piotr. Biedne pisklę, nie umiejąc jeszcze latać, chciało jak Ikar puścić się za swym ojcem i z gniazdka dostało się do klatki, w któréj podrosło i gdzie jego skrzydła nabrały należytéj wielkości.
Hipolit miał obowiązek dodawać mu ziarna i czyścić klatkę.
Raz zastałem klatkę otwartą, wróbla ani znaku.
Zanosiłem się od krzyku, boleści i łez; nareszcie matka wdała się w sprawę.
— Kto otworzył drzwiczki? zapytała.
— Ja, pani — odpowiedział Hipolit, kontent jakby zrobił coś najlepszego.
— A to na co?
— Biedne stworzenie, miało zaduch w klatce.
Nie było co na to odpowiedzieć. Wszakże moja matka sama otwierała drzwi i okna pokojów w których był zaduch i zalecała domownikom, aby to ż samo czynili w podobnym razie.
Dano mi innego wróbla i przykazano Hipolitowi, aby odtąd częściéj oczyszczał klatkę, to nie będzie w niéj zaduchu.
Nie pamiętam czy się do tego ściśle zastosował. Zresztą inny wypadek zajął dom cały: stróża Mocquet dusiła zmora.
Wiecież co to jest zmora? wiecie, boście widzieli tę poczwarę z ogromnemi oczami, siedzącą na piersi człowieka sennego i ledwie dyszącego.
Nie pomnę, kto jest twórcą téj litografii, alem ją widział tak jak wy. Tylko że zmorą Mocqueta nic była małpa z wielkiemi oczami, poczwara fantastyczna wyrojona w imaginacyi Hugona, a przedstawiona pędzlem De Lacroix, ołówkiem Boulanger’a lub dłutem Foucher’a; ale babina ze wsi Haramont leżącéj ćwierć mili za naszym zamkiem Fosse’s, którą Mocquet poczytywał za swoją osobistą nieprzyjaciółkę.
Jednego rana wszedł Mocquet do pokoju mego ojca, który jeszcze leżał, i stanął przed łóżkiem.
— Co powiesz Mocquet — zapytał mój ojciec. Czemu masz taką pogrzebową minę?
— Oto jenerale — odrzekł poważnie Mocquet — zmora mnie dusiła.
— Zmora cię dusiła! no! no! rzecze mój ojciec podpierając się na łokciu.
— Tak jest, jenerale.
I Mocquet wyjął z ust swą króciótką gipsówkę, co tylko czynił rzadko i w ważnych okolicznościach.
Ta wiecznie tuż prawie pod nosem dymiąca gipsówka stała się nie przydatkiem do Mocqueta, ale jego składową częścią.
Nikt nie mógł powiedzieć, aby kiedy widział Mocqueta bez jego gipsówki. Jeżeli jéj przypadkiem nie miał w ustach, to ją pewno trzymał w ręku.
Gipsówka ta, jako towarzyszka nieodstępna Mocqueta wśród najgęstszych zarośli, musiała być tak krótką, iżby jak najmniéj wystawioną była na zawadzenie o ciała stałe, coby ją mogły skruszyć.
Skruszenie gipsówki dobrze nałożonéj było dla Mocqueta stratą, którą zaledwie za lat kilka zdołałby powetować i kto to wie!
To też rurka gipsówki Moequeta nie przechodziła nigdy sześciu linii, połowa jeszcze była z pióra.
Nałóg nierozstawania się z fajką, która wyżłobiła sobie rodzaj kleszczy pomiędzy siekaczami a kłami Mocqueta, spowodował u niego drugi nałóg, a tym było: że mówił z zaciśniętemi zębami, co nadawało szczególny charakter uporczywości wszystkiemu co mówił.
— I od jakiegoż to czasu nawiedzony jesteś od zmory, mój biedny Mocquecie! zapytał mój ojciec.
— Od tygodnia jenerale.
— I kto to jest ową zmorą?
— Wiem ci ja kto — odrzekł Mocquet z zębami jeszcze bardziéj zaciętemi.
— No, czy wolno wiedzieć?
— To ta stara ciota Durand, jenerale.
— Stara Durand z Haramont?
— Tak jest, ona.
— Tam do kata, Mocquet! toż trzeba się mieć na baczności.
— Ja się też mam na baczności — ona mi to przypłaci, ta stara ropucha, ten stary kret.
Stara ropucha, lub stary kret, to były wyrazy nienawiści, których Mocquet pożyczył od Piotra, bo ten niemając większych nieprzyjaciół nad ropuchy i krety, nazywał tak wszystko czego niecierpiał.
— Trzeba się mieć na baczności, Mocquet, — powiedział mój ojciec, a powiedział to nie dla tego aby miał wierzyć w zmory, aby przypuszczając nawet istnienie zmory, wierzył że stara Durand w nią się przedzierzgała, ale dla togo, bo znał zabobony wieśniaków, dla tego bo wiedział iż wiara w czary jest jeszcze bardzo upowszechnioną między niemi. Słyszał o kilku przykładach straszliwéj zemsty ze strony oczarowanych, którzy myśleli że skruszą urok zabijając tego co go na nich rzucił, a Mocquet denuncyując starę Durand memu ojcu uczynił to z przyciskiem tak groźnym, ścisnął kolbę swéj fuzyi w sposób taki, że ojciec mój poczytał za stosowne wnijść w myśl Mocqueta, i pozyskać jego ufność do tego stopnia, aby nic bez niego nie przedsiębrał.
— Ależ zanim się zemścisz, biedny Mocquet, — rzecze mój ojciec, trzebaby się zapewnić, że cię nie można uleczyć od zmory.
— Nic można, jenerale.
— Jakto, nie można?
— Nie, probowalem już wszystkiego.
— I cóżeś robił?
— Najprzód wypiłem wielką waze gorącego wina przed pójściem do łóżka.
— Ktoż ci poradził to lekarstwo? Czy P. Lecosse.
Lecosse był to lekarz mający wziętość w Villers-Cotterets.
— P. Lecosse! alboż on się zna na urokach? oh nie, nie pan Lecosse.
— Któż więc?
— Owczarz z Longpré.
— Ależ waza gorącego wina, bawole! musiałeś się spić jak bela.
— Owczarz wypił połowę.
— Teraz pojmuje receptę. No cóż, nie pomogło wino?
— Jenerale, tak mi deptała po piersiach owéj nocy, jak gdybym nic nie był zażył.
— Cóżeś jeszcze robił?
— Zrobiłem, co robię, kiedy chcę z łapać zwietrzynę.
Mocąuet miał swój osobny słownik, właściwą sobie frazeologią. Nigdy nie mówił: zwierzyna. Ilekroć mój ojciec wymówił wyraz zwierzyna, Mocquet zaraz dodawał: Tak jest, jenerale zwietrzyna, bo jenerale, z przeproszeniem, źle mówisz.
— Jak to, co źle mówię?
— Tak jest, nie mówi się zwierzyna, ale zwietrzyna.
— A to dla czego?
— Bo zwierzyna, to nic nie jest.
— A co jest zwietrzyna?
— To jest stworzenie, którego cały rozum w wietrzeniu, które sobie zwietrzy pożywienie, to jest zwietrzyna.
Definicya tak była logiczna iż nie było co na nią odpowiedzieć. To też ojciec mój nic na nią nie odpowiedział i tryumfujący Mocquet nie przestawał zwierzyny nazywać zwietrzy ną.
Otóż dlaczego zapytanie mego ojca.
— Cóżeś jeszcze zrobił?
Odpowiedział Mocquet:
— Zrobiłem, co robię kiedy chcę złapać zwietrzynę.
— I cóżeś zrobił Mocquet?
— Zastawiłem strzelazo.
Tak Mocquet wymawiał wyraz żelazo.
— Zastawiłeś żelazo, aby złapać starą Durand?
Mocquet nie lubił aby wymawiano wyrazy inaczéj jak on. Powtórzył więc:
— Zastawiłem strzelazo na starą Durand.
— I gdzieżeś je postawił, u drzwi?
— Ale ba! u drzwi; a czy to ona drzwiami wchodzi, ta ciota? Wchodzi ona do méj izby gdzie śpię, sam nie wiem kędy.
— Może kominem?
— Nie ma komina. Zresztą widzę ją tylko kiedy czuję że mi tratuje piersi: Tą! tą! tą!
— Gdzieżeś więc postawił żelazo?
— Strzelazo? Postawiłem je sobie na brzuchu.
— Jakież to było żelazo?
— Oh! doskonałe strzelazo, z łańcuchem który obwinąłem sobie koło ręki. Ważyło z dziesięć funtów. O tak! z dziesięć lub dwanaście funtów.
— No i jakże było tej nocy?
— O téj nocy było jeszcze gorzéj. Zwyczajnie młóci mi po piersiach tylko swemi bamboszami, a wtenczas przyszła w sabotach.
— A teraz?
— A teraz przychodzi tak samo w każdą bożą noc. To też chodzę tak, że nie długo suchot dostanę; ale dziś rano powiedziałem sobie: musi być temu koniec.
— I cóżeś postanowił, Mocquet?
— Postanowiłem wpakować jéj w bok nabój z téj fuzyi.
— Mądrze. I kiedyż myślisz wykonać?
— Dziś wieczór albo jutro, jenerale.
— Tam do kata! a ja chciałem cię posłać do Villers-Hellon.
— To nic nie szkodzi, jenerale. Czy to co spiesznego?
— I bardzo.
— No, to mogę iść do Villers-Hellon, wszak to tylko cztery mile, i wrócić na wieczór. Ośm mil na dzień, to igraszka — robiliśmy ich jenerale więcéj na polowaniu.
— A zatém dam ci list do pana Collard i pójdziesz.
— I pójdę. Dobrze, jenerale.
Ojciec mój wstał i napisał list do pana Collard.
Powiemy później kto to był ten p. Collard, tymczasem nadmienimy tylko że należał do dobrych przyjaciół mego ojca.
W liście tym było co następuje:
„Przysyłam ci mego głupiego stróża, którego znasz. Uroił sobie, że stara baba nasyła go co noc zmorą, i aby raz pozbyć się swego upiora, chce ją po prostu zabić. Sądy mogłyby się gniewać za takie samowolne wyleczenie się z nocnego duszenia, i dla tego przysyłam ci go pod błahym pozorem. Poślij go do Dauré do Vouty, który pośle go pod innym pretekstem do Dulaulaya, a ten za sprawunkiem jakim lub nie, pośle go do diabła jeżeli mu się tak spodoba.
„W ogóle trzeba aby jego wędrówka trwała z piętnaście dni. Za dni piętnaście przeniesiemy się do Antilly, a wtenczas, ponieważ Haramont nie będzie już w sąsiedztwie, i zmora także odstąpi go zapewne w drodze, stara Durand będzie mogła spać spokojnie, czegobym jéj nie radził, gdyby Mocquet pozostał w okolicy.
„Przynosi ci tuzin bekasów i zająca — to zdobycz z wczorajszego polowania na błotach pod Wualue.
„Najpiękniejsze ukłony twéj pięknéj Herminii i tysiąc całunków dla Karolinki.
„Twój przyjaciel. Alexander Dumas.“
„P. S. Mieliśmy wczoraj wiadomości o twojéj córce chrzestnéj Aimée; zdrowa i wesoła co do Berlika, ten co miesiąc na cal przyrasta i biega zawsze na końcu palcy.
„Nie pomogły nic saboty.“
Mocquet wyruszył w godzinę po napisaniu listu, i wrócił do nas, już do Antilly, w trzy tygodnie.
— No cóż? zapytał mój ojciec, widząc go zdrowym i rześkim — jakże z starą Durand?
— Eh! jenerale! odstąpiła mnie ta stara ropucha. Pokazuje się że jéj władza nie sięga poza najbliższą okolicę.
Teraz czytelnik ma prawo żądać wytłumaczenia przypisku mego ojca i domagać się abym mu powiedział co to ów Berlik który przyrastał o cal na miesiąc i biegał zawsze na końcu palcy, na co saboty nic nie pomagały.
Berlik, — to ja.
Oto okoliczność, któréj zawdzięczałem ten ładny przydomek..
Podczas brzemienności méj matki odbyła się w Villers-Cotterets jak zwykle uroczystość Zielonych świątek.
Śliczna ta uroczystość, święcona wśród świeżych liści, wśród rozwijających się kwiatów, polatujących motyli, kwilących ptaszyn, miała kiedyś swoją sławę, przywabiała do VillersColterets uczestników, na dwadzieścia mil w koło; dzisiaj, tak jak wszystkie święta, począwszy od święta Bożego Ciała, istnieje już tylko w kalendarzu.
Na tę uroczystość więc, na którą tyle przybywało ludzi, przybył też człowiek niosący na grzbiecie szopkę, tak jak ślimak skorupę.
Szopka ta zawierała w sobie arcy narodowe widowisko Poliszynela, widowisko, od którego Goethe pożyczył swój wielki dramat: Faust.
Któż to bowiem jest Poliszynel? libertyn zużyty, spłowiały, przebiegły, który wykrada kobiety, szydzi z braci, drwi z mężów, bije policjantów i kończy na tém, że go diabeł bierze.
A cóż Faust? wszakże to też libertyn zużyty, spłowiały, choć prawda mało przebiegły, który uwodzi Małgorzatę, zabija jéj brata, rozbija burmistrzów i kończy na tém, że go porywa Mefistofel.
Nie pozwolę sobie powiedzieć, że Poliszynel jest poetyczniejszym od Fausta, ale śmiem twierdzić, że jest również filozofem a z pewnością zabawniejszym.
Nasz tedy człowiek z szopką założył swe widowisko na trawniku i dawał na dzień trzydzieści lub czterdzieści reprezentacyi owéj szczytnéj farsy, nad którą tyleśmy się uśmiali będąc dziećmi, a rozmyślali dorosłszy.
Moja matka, będąc od siedmiu miesięcy w ciąży, poszła także przypatrzyć się Poliszynelowi. Nasz człowiek z szopką miał wiele imaginacyi. Miasto diabła nazwać po prostu diabłem, nadał mu imię.
Imie to było Berlik.
Zjawienie się Berlika szczególnie uderzyło moją matkę.
Berlik był czarny jak diabeł. Berlik miał język i ogon szkarłatny. Berlik mówił rodzajem warczenia, podobném do głosu jaki wydaje syfon wody salcerskiej w chwili gdy się wypróżnia, głosem nieznanym w owéj epoce, bo syfony nie były jeszcze wynalezione, ale właśnie dla tego tém mocniéj przerażającym.
Figura ta fantastyczna do tego stopnia przejęła moją matkę, że wychodząc oparła się na swéj sąsiadce mówiąc:
— Ah! moja kochana, zginęłam; powiję Berlika.
Sąsiadka jéj, również brzemienna, nazwiskiem pani Duez, odpowiedziała:
— Moja droga, jeżeli ty urodzisz Berlika, to ja która byłam z tobą, urodzę Berloka.
Obiedwie przyjaciółki wróciły do domu śmiejąc się, ale śmiech mojéj matki nie był szczery i była przekonaną że wyda na świat dziecię z czarną twarzą, z ogonem szkarłatnym i ognistym jeżykiem.
Nadchodził dzień połogu.
Im bardziej dzień ten się zbliżał, tém większej mocy nabierała wiara mojéj matki. Utrzymywała, że wyprawiam skoki do jakich tylko diabeł jest zdolny i że kiedy ją uderzałem nogami, czuła że są u nich szpony.
Nareszcie zabłysnął 24 lipca. Wybiło pół po godzinie czwartéj i przyszedłem na świat.
Ale przychodząc tyle się obracałem i kręciłem, że skutkiem ściśnienia szyi ukazałem się fioletowy i na w pół uduszony. Akuszerka krzykła.
— Ali! mój Boże! szepła matka — czarny, pewno czarny!
Akuszerka nie śmiała odpowiedzieć. Między fioletem a czarnością różnica nie zbyt wielka, nie było więc co zaprzeczać.
W téj chwili chciałem krzyczeć, jak każde stworzenie zwane człowiekiem, kiedy przychodzi na ten świat pełen boleści.
Sznurek zaciskał mi szyję i wydałem tylko rodzaj warczenia podobny do owego, co pozostało w uchu méj matki od Zielonych świątek.
— Berlik! krzyknęła z rozpaczą — Berlik!
Na szczęście przybiegł lekarz, uspokoił matkę, oswobodził mi szyję, twarz przybrała kolor naturalny, a krzyk mój z warczenia diabelskiego stał się kwileniem dziecięcia.
Dla tego jednak pozostało mi imie Berlik.
Co do drugiéj części Post-skryptu:
„Biega zawsze na końcu palcy. Saboty nic nie pomagają. “
Odnosiło się to do szczególności w méj organizacyi, skutkiem któréj aż, do lat czterech, chodziłem albo raczej biegałem, — bo nigdy nie chodziłem a zawsze biegałem — tylko na końcu palcy.
Obok mnie zdawałoby się, że Eisler na piętach tańczy.
Skutkiem tego szczególnego sposobu poruszania się, chociaż nie wywracałem się częściéj od innych dzieci, matka moja bardziéj niż inne matki obawiała się abym nie upadł, i pytała wszystkich o radę, jakby mnie przywieśdź do chodu jakim chodzą chrześcianie.
Podobno to P. Collard poradził mojéj matce, aby mi dała saboty, rodzaj obuwia, który powinien był niemal niepodobnym uczynić mi chodzenie, gdybym nie zmienił systemu.
Zdaje się przecież, że i w sabotach biegałem po dawnemu, jak pisze mój ojciec — ale wywracałem się częściéj.
Zaniechano więc sabotów.
Jednego dnia, nagle, porzuciłem mój sposób chodzenia na końcu palcy i zacząłem chodzić jak wszyscy. Rozumie się, że nie dałem nigdy i nikomu sprawy ani z powodu, ani z urojenia, które mnie do tego skłoniły.
Co to była za radość w domu! Uwiadomiono o tym szczęśliwym wypadku i przyjaciół i znajomych, a najprzód pana Collard.
Tymczasem zdrowie mego ojca coraz się bardziéj pogarszało. Poradzono mu lekarza w Senlis, który miał wielką wziętość w całéj okolicy, a nazywał się Duval; pojechaliśmy do Senlis.
Podróż ta nie pozostawiła żadnego wspomnienia w méj duszy, i jedyny jéj ślad mam w liście méj matki, która na czas swéj nieobecności poleca adwokatowi swemu jakiś proces.
P. Duval podał ojcu memu myśl jechania do Paryża i poradzenia się Corvisarta. Ojciec mój od dawna układał sobie tę podróż. Chciał się widzieć z Brunem, chciał mówić z Muratem; spodziewał się uzyskać przez nich wynagrodzenie należne mu jako jeńcowi z Brindisi, a nadto wyrobić sobie rozkaz wypłaty żołdu zaległego za rok VII i VIII.
Wyjechaliśmy do Paryża.
Oh! ta podróż, to całkiem co innego. Przypominam jéj sobie doskonale — lubo nie w części właściwéj, t. j. lokomocyjnéj, bo widzę się do razu w Paryżu. Przypadła około sierpnia lub września r. 1805. Wysiedliśmy przy ulicy Thiroux, u jakiegoś pana Dollé przyjaciela mego ojca. Był to staruszek, ubrany w surdut szaraczkowy, spodnie aksamitne, pończochy bawełniane, trzewiki ze sprzączkami; ufryzowany był en ailes de pigeon i miał mały horcapik obwiniony czarną wstęgą, a zakończony białym kosmem. Harcapik ten party kołnierzem surduta sterczał ku niebu w sposób arcy groźny.
Zona jego musiała być bardzo ładna i podejrzywam mego ojca, że był przyjacielem żony zanim został przyjacielem męża.
Nazywano ją Manette.
Przytaczam wszystkie te szczegóły na dowód, jak pewną jest moja pamięć i ile jéj mogę ufać.
Odwiedziliśmy najprzód moją siostrę. Była na wzorowéj pensji utrzymywanéj przez panią de Mauclerc i pannę de Byan, angielkę, która nam zabrała majątek mający spaść na nas. Pensya ta była przy ulicy Harlay, w dzielnicy Marais, a jeden z naszych krewnych, abbé Conseil, były ochmistrz paziów Ludwika XVI, umieścił w niéj naszą siostrę.
Pomówię jeszcze słówko o tym kuzynie, który późniéj cały swój majątek zapisał owéj pannie de Byan.
Przybyłem w chwili rekreacji. Wszystkie młode panienki wysypały się z domu, przechadzać się, szczebiotać, swawolić na dziedzińcu. Zaledwie mnie ujrzały z memi długiemi plowemi włosami, które w owym czasie zwijały się w loki zamiast się jak dzisiaj kędzierzyć, zaledwie się dowiedziały że jestem bratem ich przyjaciółki, a już; jak chmara gołębi cała pensya zleciała się wokół mnie. Nieszczęściem towarzystwo Piotra i Mocqueta mało mnie ucywilizowało. W Fosse’s i Antilly rzadko kogo widywałem. Wszystkie te chęci przyjazne ale hałaśliwe podwoiły moją zwyczajną dzikość i w zamian za pieszczoty, któremi mnie obsypały powabne sylfidy, rozdawałem kopania i kułaki każdéj, co miała nieroztropność zbliżyć się do mnie. Najszczodrzej niemi obdarzyłem pannę Paulinę Masseron, która potém poszła za hrabiego d’Houtetot, para Francyi i pannę Destilléres, któréj pałac znany pod nazwiskiem pałacu d’Osmond, obudzą zazdrość we wszystkich przechodniach bulwaru des Capucines.
Być może, że naturalny mój niedostatek galanteryi powiększała jeszcze myśl, że po wyjściu z pensyi czeka mnie operacya, którą poczytywałem za bardzo nieprzyjemną.
Panowała wówczas moda zauszniczek; rodzice chcieli korzystać z bytności na bulwarze by moje słuchowe muszelki ozdobić kolczykami. Gdy przyszło do przekłuwania, broniłem się rękami i nogami; dopiero jak mój ojciec przyniósł ogromną brzoskwinię, poddałem się operacyi i wnet świeciłem na mieście nową ozdobą.
W ulicy Mont-Blanc rozłączył się ojciec mój z matką, wziął mnie z sobą i zaprowadził do wielkiego pałacu, w którym się uwijało mnóstwo służby w czerwonej liberji. Oznajmiono ojca; po krótkiéj chwili wprowadzono nas przez apartamenta nader wystawne do pokoju sypialnego, gdzie na szezlongu siedziała dama w wieku. Wyciągnęła rękę do ojca z poruszeniem pełném godności. Ojciec mój pocałował tę rękę z uszanowaniem i usiadł obok damy.
Zkądżeto, że ja który dopiero co tak szczodry obdzielałem kułakami i słowy grubiańskiemi śliczne panny chcące mnie całować, nadstawiłem z pośpiechem oba policzki, kiedy mnie przywołała do siebie ta dama w wieku? Bo dama ta miała coś takiego w sobie, co pociągało i rozkazywało zarazem.
Mój ojciec zabawił u niéj z pół godziny, a przez ten czas siedziałem nieruchomy u jéj nóg. Nareszcie pożegnaliśmy się i pani ta powzięła zapewne o mnie wyobrażenie, żem jest dzieckiem wychowanym najlepiéj w świecie.
Przy drzwiach zatrzymał się mój ojciec i podniósłszy mnie w górę, tak, żem był równo z jego twarzą — a czynił to zawsze, ilekroć miał mi coś serjo powiedzieć.
— Moje dziecię, rzecze, będąc we Florencyi czytałem historyą pewnego rzeźbiarza, który opowiada, że kiedy miał twoje lata, ukazał ojcu salamandrę igrającą w ogniu, a ojciec wyciął mu mocny policzek mówiąc: — Synu mój, daję ci ten policzek nie za karę, ale abyś spamiętał to, co niewielu ludzi naszego pokolenia widziało, a co widzieć będzie bardzo mało ludzi twojego pokolenia, to jest salamandrę. — I ja postąpię jak ojciec rzeźbiarza florentyńskiego, tylko że nie dam ci policzka, ale tę sztukę złota, abyś pamiętał, że dzisiaj pocałowała cię jedna z najlepszych i z największych pań pod słońcem, pani margrabina de Montesson, wdowa po Ludwiku Filipie Orleańskim, zmarłym przed 20 laty.
Nie wiem jakby był działał na moją pamięć policzek z ręki mego ojca, ale to pewna że łagodne jego przemówienie połączone z podarkiem sztuki złota, tak mocno całą tę scenę wyryło w mój duszy, że dziś jeszcze widzę się u nóg téj dostojnéj damy, a ją bawiącą się z memi włosami.
Pani margrabina de Monlesson umarła 6 lutego, a mój ojciec 26 lutego 1806.
Tak więc ja, który piszę te wyrazy w r. 1850 — bo blisko trzy lata upłynęły od czasu jak zacząłem pisać te pamiętniki po kilkakroć zaniechane, — widziałem własnemi oczami panią Charlotte-Jeanne-Berraud de la Haie de Rion, margrabinę de Montesson, wdowę po wnuku rejenta.
A mój ojciec znał pana de Richelieu, którego Ludwik XIV. wtrącił do Bastylii za to, że go znaleziono pod łóżkiem księżnéj Burgundzkiej.
Połączcie wspomnienia dwóch pokoleń, a wypadki całego wieku wydadzą się wam jakby dopiero wczorajsze.
Nazajutrz Murat i Brune byli u nas na śniadaniu. Z okna pokoju w którym jedli, widać było Montmartre, i pamiętam że śledziłem okiem ogromnego latawca pławiącego się w powietrzu wysoko po nad wiatrakami, kiedy mnie ojciec przywołał, wsadził mi między nogi szablę Bruna, na głowę kapelusz Murata, kazał obiedz jak na koniu w okół stołu i powiedział:
— Moje dziecię, tak jak niezapomnisz nigdy, że cię wczoraj pocałowała pani de Montesson, wdowa po księciu Orleańskim, wnuku rejenta, tak też pamiętaj wiecznie żeś objechał na około stołu na szabli Bruna i w kapeluszu Murata.
Widzisz mój ojcze, żem nie uronił żadnego ze wspomnień, które mi dochować kazałeś. Bo odkąd przyszedłem do rozumu, twoja ojcze pamięć żyje we mnie jak lampa święta i wciąż oświetla wszystkie rzeczy, wszystkich ludzi, których pokazując mi, dotknąłeś palcem, pomimo że czas rzeczy te zniszczył, że śmierć tych ludzi zabrała.
Zresztą, dwom tym mężom, obu zamordowanym w dwa miesiące jeden po drugim, złożyłem hołd mój pamięci, jednemu w Avignon, drugiemu w Pizzo.
Ktoby im to powiedział, że dziecię trzyletnie wesoło w około nich biegające, opowie kiedyś światu ich zgon i w miejscu zabójstwa dotknie się palcem dziur wybitych kulami, co przeszyły ich ciało?
Przyszłości tajemnicza, prawie zawsze ponura, a nieraz krwawa w miarę jak się rozwijasz, powiedzże ludziom, że to z litości Bóg pozwolił, abyś dla nich pozostała zakrytą!
Jeszcze słówko o tém śniadaniu. Ojciec mój radził się Corvisart’a, a chociaż Corvisart starał się go uspokoić, ojciec czuł jednak że umiera. Usiłował widzieć się z cesarzem, — bo jenerał armii wewnętrznej Bonaparte był już wtenczas cesarzem Napoleonem; — lecz cesarz nie chciał widzieć mego ojca. Ojciec mój wrócił się więc do Bruna i Murata, swych dwóch przyjaciół, świeżo mianowanych marszałkami cesarstwa. Brune pozostał zawsze tym samym, ale Murat ostygł zupełnie. Owo śniadanie miało na celu polecić nas, matkę i mnie, Brunowi i Muratowi, matkę co wkrótce miała zostać wdową, mnie, com miał zostać sierotą. Bo z śmiercią mego ojca, umierała i pensya, a nie było majątku.
Oba przyrzekli wszystko co będzie w ich mocy.
Ojciec mój uścisnął Bruna, dał rękę Muratowi i wyjechał nazajutrz z Paryża z śmiercią w duszy i sercu.
Powrotu tego również nie pamiętam jak podróży; i wracałem z trzema lub czterema wspomnieniami, które przygasłszy w niej młodości buchły płomieniem dopiero w wieku męzkim.
Dokąd wróciliśmy? nie wiem, ale myślę że do Villers-Cotterets. Widzę się pamięcią około 3 października przy ulicy Soissons, w hotelu pod Talarem, własności mego dziadka. Wszakże ponieważ na talarze tym był herb Francyi, a w nim trzy lilije, ponieważ lilije wyszły z mody od r. 1792, więc hotel zmienił godło i zaczął się nazywać pod Szpadą, a utrzymujący go pan Picot, Picotem de l’Epée, dla rozróżnienia go od dwóch innych Picotów, z których jednego nazywano Picot de Noue, drugiego Picot adwokat.
Będę jeszcze mówił o tych dwóch ostatnich, bo są bardzo blisko zaplątani w historję méj młodości.
W końcu października zajechał przed główne drzwi kabriolet; wsiedliśmy do niego, mój ojciec i ja, i pojechaliśmy.
Cieszyłem się zawsze, kiedy mnie ojciec zabierał z sobą na przejażdżkę.
Tym razem jechaliśmy parkiem. Było to w końcu października, bo pamiętam że liście opadające latały jak stada ptaków.
Zatrzymał nas szlaban. Ojciec mój zapomniał klucza, a do domu trzy ćwierci mili, zadaleko aby wracać. Ojciec wysiadł z kabryoletu, schwycił belkę oburącz, wstrząsnął nią gwałtownie, i ze słupa, w który była założoną, wywalił kamień wraz zosadzonym weń zamkiem.
Ruszyliśmy daléj:
W pół godziny stanęliśmy w zamku Montgobert. Tutaj liberya była zielona, nie czerwona jak u pani de Montesson.
Przeprowadzono nas przez szereg pokoi, aż weszliśmy do buduaru wybitego kaszmirami.
Na sofie leżała kobieta.
A ta kobieta była młoda i piękna, nawet bardzo piękna, tak piękna, że mnie, dziecię, piękność jéj uderzyła.
Tą kobietą była Paulina Bonaparte, urodzona w Ajaccio w r. 1790, owdowiała w r. 1802 po jenerale Leclerc, zamężna w r. 1803 księciu Aldobrandini Borghese i od separowana od niego w r. 1804.
Prześliczny twór Boga, pełna wdzięków, czystości — miała na swych drobnych nóżkach pantofelki haftowane, które jéj niezawodnie dała wróżka, chrzestna Kopciuszka. Nie wstała gdy wszedł mój ojciec, tylko wyciągnęła rękę i podniosła głowę.
Ojciec mój chciał usiąść obok niéj na krześle, kazała mu usiąść przy swych nogach, które złożyła na jego kolanach igrając końcem pantofelka z guzikami fraka.
Ta ręka, ta noga, zachwycająca kobieta biała i pulchna, obok tego herkulesowego mulata, pięknego i potężnego pomimo swych cierpień, był to obraz piękny jak rzadko.
Patrzałem się z uśmiechem. Księżna przywałała mnie i obdarzyła bonbonierką szyldkretową nasadzoną złotem.
Zdziwiło mnie, że dojąc szkatułkę wysypała z niéj karmelki. Mój ojciec także zrobił jéj te uwagę. Ale ona nachyliła się do jego ucha, powiedziała po cichu kilka wyrazów i oboje zaśmiali się.
W téj chwili białe i różane lice księżnej, musnęło ogorzałe lica mego ojca; on wydał się brunatniejszym, ona bielszą. Oboje byli cudni.
Może patrzyłem się na to oczami dziecka, oczami podziwiającemi wszystko — ale gdybym był malarzem, utworzyłbym niezawodnie obraz z dwóch tych osób.
Nagle rozległy się po parku dźwięki rogu.
— Co to? zapytał mój ojciec.
— Oh! odrzekła księżna — to Montbretony polują.
— Oto polowanie się zbliża, zwierz mijać będzie tę ulicę, pojdźże przypatrzeć się księżno.
— Eh nie, kochany jenerale, dobrze mi tu i nie ruszę się; męczy mnie chodzenie; chcesz, to mnie zanieś.
Ojciec mój wziął ją na dwie ręce jak piastunka dziecię, i zaniósł do okna.
Trzymał ją tak z dziesięć minut. Zwierz nie chciał się ukazać. Nareszcie przebiegł ulicę, wkrótce za nim psy, a za temi myśliwi.
Księżna dała znak myśliwym chustką, którą trzymała w ręku.
Myśliwi oddali pokłon kapeluszami.
Poczém ojciec mój złożył ją na kanapie i zajął dawne miejsce.
Nie wiem co się działo za mną; całą uwagę wytężyłem na polowanie, na jelenia co przebiegł ulicę, na psy, na myśliwych; wszystko to o wiele mnie więcéj zajmowało niż księżna.
Pamięć o niéj kończy się u mnie zupełnie z owym pokłonem przesłanym chustką białą z bielszéj jeszcze ręki.
Nie widziałem jéj późniéj, ale tak ją dobrze widziałem owego dnia, że ją dzisiaj jeszcze widzę.
Nie wiem, czyśmy zostali do jutra w Montgobert, czy też wrócili; to tylko wiem że wkrótce potem ojciec mój osłabł bardziéj, mniéj często wychodził, rzadziej dosiadał konia, dłużéj bawił w pokoju i brał mnie smutniejszy na kolana.
I to wszystko późniéj dopiero ukazało się w mój pamięci, nagłemi rozblaskami jak rzeczy widziane w ciemnéj nocy przy świetle błyskawic.
Na kilka dni przed śmiercią, ojciec mój dostał pozwolenie polowania. Przysłał mu je marszałek cesarstwa, Aleksander Berthier, wielki łowczy koronny. Aleksander Berthier był zdawna nieprzyjacielem mego ojca, — on to, jak sądzę, w raporcie z oblężenia Mantui, zamieścił go w obserwacyi. Dla tego też kazał mu tak długo czekać na to pozwolenie, ważne od 1° vendemiaire do 15 ventose, to jest od 23 września do 6 marca.
Ojciec mój odebrał je 24 lutego.
Miał umrzeć 26.
Przytaczamy tu list pana Deviolaine, nadzorcy lasów; przesyłającego to pozwolenie:
„W chwili wyruszenia do lasu odbieram pozwolenie do polowania z fuzyą dla jenerała Dumas; spieszę z przesłaniem takowego, pragnąc szczerze aby jego zdrowie pozwoliło mu z niego korzystać jak najrychléj.
Przypuściwszy nawet, że ojciec mój zdrów, to przysłano mu je tak, iż mógł dopiero odebrać w dniu 24ym lutego pozwolenie ważne do 6 marca czyli na dni 12.
Ojciec mój rzucił na stół list i pozwolenie. Moja matka zamknęła je w pugilaresie, a ja znajduję w nim w 44 lat potem.
W wigilią ojciec mój chcąc pokonać boleść, siadł na konia. Ale tym razem zwycięzca uległ, — musiał wrócić po pół godziny.
Od téj chwili położył się do łóżka i już więcéj nie wstał.
Matka wyszła wezwać lekarza.
Teraz ojciec mój zaczął odchodzić od przytomności i wpadał w rozpacz.
— Więc ja, — wołał — ja, jenerał, który dowodziłem trzema armiami mając łat trzydzieści pięć, ja mam umrzeć na łożu, jakby jaki piecuch! — O mój Boże! mój Boże! czemże ci tak zgrzeszyłem, że mnie tak młodo wskazujesz na rozstanie się z żoną i dziećmi!
Potém po kilku minutach głębokiego osłabienia;
— Kochana pani Darcourt, powiedział, daje ci moją trzcinę, która mi ocaliła życie w więzieniu w Brindisi, kiedy neapolitańscy zbóje chcieli mnie zamordować. Czuwaj nad tém aby mnie nie opuściła, aby ją ze mną pochowano; mój syn nie wie jaką wartość ma ona dla mnie i poszłaby w poniewierkę, zanimby mógł jéj używać.
Pani Darcourt, widząc że w tém co mówi jest pewien rodzaj szału, odpowiedziała mu, aby się nie sprzeciwiać, że stanie się jako żąda.
— Zaczekaj, rzecze ojciec, gałka jest ze złota.
— A tak.
-— Nie zostawiam moim dzieciom tyle majątku, abym mógł je pozbawiać i téj trochy złota. Chciéj zanieść moją trzcinę do Duqueta, złotnika, zaraz na przeciwko, niech stopi tę gałkę, i niech mi przyniesie sztabkę złota zaraz po stopieniu.
Wróciła za chwilę.
— Jakże? zapytał mój ojciec.
— Będziesz miał twoją sztabkę jutro o godzinie szóstéj wieczorem, jenerale.
— Jutro o 6éj na wieczór, — powtórzył zwolna mój ojciec, — niech i tak będzie; prawdopodobnie jeszcze będę przy życiu.
Nazajutrz przyniósł ją Duquet. Umierający wręczył sztabkę matce. Był już bardzo słaby, miał jednak zupełną przytomność, i słyszał co mówiono i sam jeszcze mówił.
O godzinie 10éj wieczorem, czując bliskość zgonu, zażądał księdza Gregoire; ksiądz Gregoire był przykładnym kapłanem, a co więcéj szczerym przyjacielem.
W całém swem życiu ojciec mój nie miał sobie do wyrzucenia złego czynu. W gruncie jego serca było może nieco nienawiści do Berthiera i Napoleona, ale czemże były dla tych ludzi stojących u szczytu bogactw i potęgi, ostatnie skargi umierającego! Wszakże i tak ojciec mój wyrzekł się wszelkiéj nienawiści, w ciągu dwóch godzin ostatnich przed zgonem, i schodzący z tego świata usiłował pocieszać tych których na nim pozostawiał.
Raz zażądał mnie widzieć; chciano posłać do krewnéj, do której mnie zaniesiono.
— Eh nie! odpowiedział, śpi mój dzieciaczek; nie budźcie go.
Nareszcie pożegnawszy panią Darcourt i księdza, obrócił się do mojej matki i dla niéj chowając ostatnie tchnienie, skonał na jéj ręku, o samej północy.
Téj nocy, kiedy mój ojciec umarł, wyniesiono mnie, jak to już powiedziałem, z domu do méj kuzyny Marjanny, mieszkającéj u swego ojca, przy ulicy Soissons. Czy nie chciano mych lat dziecinnych zamroczyć stycznością z trumną, bo śmierć była przewidziana, czy téż obawiano się, że mógłbym im w pierwszych chwilach zamieszania zawadzać, dosyć mama Zine oddaliła się ze mną z domu około godziny 5éj z wieczora, a potém wróciła, bo moja biedna matka potrzebowała na tę noc pomocy.
Uwielbiałem ojca; być może, iż uczucie, które dzisiaj nazywam miłością, było w wieku tak młodym tylko naiwném podziwianiem owéj herkulesowej budowy i siły olbrzymiéj, co się w tylu okolicznościach objawiała mym oczom; może było ono tylko dziecinnym i dumném unoszeniem się nad jego haftowanym mundurem, pióropuszem trójbarwnym i ogromną szablą, którą zaledwie dźwignąć zdołałem; dlatego jednakże pamięć ojca mego dziś jeszcze tak jest duszy mój obecną, tak mi w niéj utkwiła każda forma jego ciała, każdy rys jego twarzy, jakbym go wczoraj dopiero utracił; dlatego jednakże kocham go dzisiaj, a kocham go miłością tak czułą, tak głęboką, tak rzeczywistą, jak gdyby był czuwał nad moją młodością, jak gdybym był miał szczęście przejść z lat dziecinnych do młodzieńczych, wsparty na jego potężnem ramieniu.
Ojciec mój kochał mnie także bardzo, powiedziałem to już i nie mogę się dosyć napowtarzać, zwłaszcza jeżeli pozostaje między nami coś po umarłych, które słyszy co o nich mówią; a chociaż w ostatkach życia doznawane cierpienia do tyle zjątrzyły usposobienie jego, iż nie mógł cierpieć żadnego hałasu, żadnego poruszenia, dla mnie był pod tym względem wyjątek.
Nie przypominam sobie, czy przy wyjściu z domu, pozwolono mi uścisnąć ojca; to co się wydarzyło w nocy, a co wam teraz opowiem, każe mi sądzić, że przepomniano tego obowiązku. Całe moje wyobrażenie o śmierci ograniczało się tém, które powziąłem z starego Truffa i zemdlonego młodzieńca wydobytego z kanału; trudno mi więc było przewidywać śmierć mego ojca, którego trzema dniami wprzód widziałem na koniu. Nie opierałem się więc wcale wyniesieniu z domu. Od téj chwili jest jakaś zasłona między memi oczami a ostatnim dniem jego życia, tylko fakt następujący przypominam sobie wyraźnie, i ten we wszystkich swych szczegółach jest przytomnym w méj myśli.
Zaniesiono mnie do ojca moich dwóch kuzynek.
Poczciwy ten człowiek był ślusarzem; nazywał się Portier; miał brata plebanem na wsi. Pomówię późniéj o tym bracie, bo to typ dość ciekawy.
Powierzono mnie staraniom kuzynki Maryanny.
Dom, w którym mnie zostawiono — nie widziałem go od lat 40, a jednak tak go pamiętam, jak gdybym z niego dopiero co wyszedł, dom ten byłto długi czworobok, otoczony wkoło murem; na przodzie, od ulicy Soissons była kuźnia; za nią dziedziniec wewnętrzny, daléj mieszkanie, składające się z izby sypialnéj, w któréj stało wielkie łóżko z kotarą z szarszy zielonéj, wielka szafa orzechowa, stół, kilka krzeseł, a na tę noc, obok wielkiego łóżka, zaimprowizowano dla mnie małe z zestawionych do siebie krzeseł. Za sypialnią była kuchnia, a w niéj ogromny kot, nazywany Doktór, który mi później o mało nie wydrapał oka. Za kuchnią nareszcie był mały ogród, ocieniony kilku drzewami, zawalony gruzem, porosły pokrzywami i chwastem. Ogród ten wychodził na plac zamkowy.
Z tego rozkładu pokazuje się, że po zamknięciu drzwi do kuźni, wychodzącéj na ulicę Soissons, i furtki do ogrodu od placu zamkowego, nikt nie mógł się dostać do mieszkania, chybaby chciał przeléźć przez mur.
Pozostałem więc u kuzynki Maryanny bez niechęci. Lubiłem chodzić do kuźni, gdzie chłopak Picard bardzo się mną zajmował. Robiłem w niéj ognie sztuczne z opiłków żelaza, a robotnicy, szczególniej Picard, opowiadali mi powiastki nader dla mnie ciekawe.
Zabawiłem w kuźni późno w wieczór; o téj porze kuźnia ma odblaski fantastyczne i rzuty światła i cienie, które mi się nieskończenie podobały. Koło godziny 8éj wzięła mnie z niéj kuzynka Maryanna, położyła do łóżka z krzesełek obok wielkiego łoża i usnąłem tym dobrym snem, którym Bóg darzy dzieci, jak rosą kwiaty.
O północy zbudziłem się, albo raczéj ogromne stuknięcie we drzwi zbudziło mnie i moją kuzynkę; przy blasku lampy nocnéj ujrzałem, jak przelękniona podniosła się na łóżku nic nie mówiąc.
Nikt nie mógł pukać do tych drzwi wewnętrznych, bo dwoje zewnętrznych były zamknięte.
Ja, którego prawie dreszcz przechodzi, kiedy to piszę, ja nie doznałem wtenczas wcale przestrachu, wyszedłem z krzesełek i zbliżyłem się ku drzwiom.
— Gdzie idziesz Aleksandrze! — krzykła kuzynka — gdzie idziesz?
— Idę otworzyć tacie, — odpowiedziałem spokojnie — bo przychodzi pożegnać się ze mną.
Biedna dziewczyna wyskoczyła z łóżka cała przerażona, schwyciła mnie w chwili, gdym kładł rękę na klamkę i zaniosła mnie gwałtem do łóżka.
Broniłem się jak mogłem, krzycząc: adieu tato! adieu tato!
Coś, jakby oddech konającego wionęło po mój twarzy i uspokoiło mnie.
Usnąłem z oczami pełnemi łez, z piersią zapartą łkaniem.
Nazajutrz zbudzono nas ze świtem.
Ojciec mój umarł właśnie w chwili, kiedy usłyszałem owe mocne uderzenie we drzwi.
Wtenczas to uderzyły mi w ucho wyrazy nie mające dla mnie zupełnego znaczenia.
— Biedne dziecię! umarł ci ojciec i który cię tak bardzo kochał!
Kto wymówił nademną te wyrazy, kto pierwszy użalił się trzyletniéj sieroty? Kto mi oznajmił największe w życiu nieszczęście?
Nie wiem tego.
— Mój tata umarł.... co to ma znaczyć? zapytałem.
— To znaczy, że już go więcéj nic zobaczysz.
— Jak to, nie będę już widział mego taty?
— Nie.
— A czemuż ja nie będę go już widział?
— Bo ci go Pan Bóg zabrał.
— Na zawsze?
— Na zawsze.
— I mówisz, że nie będę go już widział?
— Nigdy.
— Nigdy anigdy?
— Nigdy.
— A gdzież Pan Bóg mieszka?
— Bóg mieszka w niebie.
Zamyśliłem się głęboko. Jakkolwiek dziecię, jakkolwiek mało posiadałem jeszcze rozumu, zrozumiałem przecież, że zaszło coś bardzo złowrogiego w mem życiu. Korzystając z pierwszéj chwili w któréj mniéj na mnie uważano, wymknąłem się od wuja i pobiegłem prosto do méj matki.
Wszystkie drzwi stały otworem, na wszystkich twarzach było przerażenie, widocznie śmierć przeszła między niemi.
Nikt mnie też nie uważał ani widział, kiedy wszedłem. Dostałem się do pokoiku w którym zamykano broń, i wziąłem fuzyę jednorurnę mego ojca, którą mi dać obiecano skoro dorosnę.
Uzbrojony tą fuzyą szedłem na wschody.
Na pierwszém piętrze spotkałem w sieni moją matkę.
Wychodziła z pokoju umarłego cała zalana łzami.
— Gdzież ty idziesz? zapytała zdumiona, iż mnie tu widzi, kiedy sądziła, że jestem u wuja.
— Idę do nieba, odpowiedziałem.
— Gdzie, do nieba idziesz?
— Tak jest, puszczaj mnie.
— I cóż ty chcesz robić w niebie, moje biedne dziecię?
— Chcę zabić Pana Boga, który zabił tatę.
Matka schwyciła mnie w swoje objęcia, i ściskając jakby mnie chciała udusić.
— Oh! nie mów takich rzeczy moje dziecię, krzykła ze łkaniem, my już i tak dosyć nieszczęśliwi.
I rzeczywiście ojciec, który miał tylko 4000 franków pensyi emerytalnéj, zostawił nas bez majątku, prócz 30 mórg ziemi, które we wsi Soney posiadał dziadek méj z matki, żyjący jeszcze wówczas.
Należało się wprawdzie memu ojcu, jak to już powiedziałem, zaległości 28, 500 franków z żołdu za rok VII i VIII.
Ale od czasu naszéj podróży do Paryża, wyszła ustawa stanowiąca, że zaległości żołdowe płacić się mają tylko począwszy od r. IX.
Co do wynagrodzenia w ilości 500,000 franków, należnéj jeńcom francuzkim od rządu Neapolitańskiego, a wymaganej przez Bonapartego, o téj już nie było mowy, bo Francuzi zagarnęli królestwo Neapolu.
Prawda, że miał spaść kiedyś na nas dom i piękny ogród, położony przy placu de la Fontaine, teraz wszakże płacono z niego dochód dożywotni już od lat 20 blisko jakiemuś panu Harlas. Zresztą zacny ten człowiek sprawdził przysłowie, że dożywocie jest patentem długiego życia dla posiadającego je, gdyż umarł w r. 1817 mając lat 92 czy 93.
Do owego czasu zapłaciliśmy w czwórnasób wartość domu i ogrodu. Tak prócz téj ogromnéj straty, którą ponieśliśmy: ja tracąc ojca, matka moja tracąc męża; utraciliśmy nadto, moja matka wszystkie zasoby i środki utrzymania, ja ową przeszłość, którą ojciec tylko stworzyć może synowi.
Teraz Brune i Murat, Brune z gorliwością, Murat z pewném wahaniem, przystąpili do spełnienia względem matki mojéj i mnie, przyrzeczeń danych ojcu. Ale daremnie. Napoleon nie zapomniał nigdy owego zgromadzenia pod namiotem ojca w marszu z Aleksandryi do Kairu, i matka moja wdowa po jenerale, który dowodził naczelnie trzema armiami, nie mogła uzyskać i najmniejszéj pensyi od tego, który się ofiarował na mojego ojca chrzestnego zanim byłem na świecie.
Nie dosyć na tém; nienawiść Napoleona zadawszy cios memu ojcu na majątku, rzuciła się jeszcze na jego sławę. W obrazie zamówionym przez rząd, a przedstawiającym wkroczenie mego ojca do wielkiego meczetu w Kairze, w czasie buntu, który on poskromnił 10 niebytności ich wszystkich, jak im to sam napisał; w obrazie tym w miejsce mojego ojca, wystawiono wielkiego huzara blondyna, który jest postawą zmyśloną i który nie powiedziawszy nic oczom współczesnych, nie powie też nic oczom potomności.
Pokaże się późniéj, że nienawiść ta przeszła i na mnie, gdyż pomimo wstawienia się gorliwego dawnych przyjaciół mego ojca, nie mogłem żadną miarą uzyskać pomieszczenia w żadnéj szkole wojskowéj, w żadném liceum cywilném.
Zresztą ojciec mój, uczestnik obozu pod Maulde, obozu de la Madelaine, bohater z pod góry Cenis, z oblężenia Mantui, z mostu pod Briksen, z buntu w Kairze; człowiek, którego Bonaparte zrobił gubernatorem Trevizanu, którego przedstawił dyrektoryatowi jako Horacyusza Koklesa Tyrolu, ojciec mój umarł nie zostawszy prostym członkiem legii honorowéj.
Nie masz się więc czemu dziwić, że dusza mego ojca wznosząc się do nieba, zatrzymała się chwilę u swego biednego dziecka, które pozostawiała tak pozbawione przyszłości na ziemi.
- ↑ Na cztery dni przed bitwą pod Rivoli.
- ↑ Byłto dzień bitwy pod Rivoli, która się właśnie w téj chwili rozpoczęła; pokazuje się, że poruszenia obu jenerałów dobrze były skombinowane.
- ↑ Dallemagne był od strony przeciwnej Montauarze na drodze do Medyolanu.
- ↑ Na czele tych to dragonów ojciec mój wyruszyłjeszcze w obecności naczelnego wodza: ale Bonaparte pragnął, aby wszystko co się dziale, działo się jedynie lub aby przynajmniej zdawało się dziać na jego rozkaz, z jego natchnienia. Zobaczymy coś równie ciekawego w tym rodzaju z okoliczności bitwy pod Piramidami. Bonaparte zręczny był w urządzaniu sceny, ale niech nam będzie wolno wierzyć, że Opatrzność, która ludzi geniuszu używa za swe narzędzie, była także czemsiś w sztukach które on odegrał.
- ↑ Rozkaz ten, jakeśmy widzieli, odebrał mój ojciec w ciągu dnia i dużo przed przybyciem Bonapartego.
- ↑ Malarz Lethiers zrobił dla mego ojca obraz, przedstawiający tę scenę.
- ↑ Miejsce zebrania i główna kwatera Bonapartego.
- ↑ Ów oficer Belgijczyk.
- ↑ 14 termidora, — 1-go sierpnia.
- ↑ Niktby nie uwierzył temu, gdyby jenerał Coletta nie był zapisał tego faktu w swej Historyi państwa Neopolitańskiego od roku 1734 do 1825. Czytamy w niéj:
„Szalbierze ci udali się ku miastu Tarentowi. Przybywszy tu ujrzeli przybijający do lądu okręt, na którym stare księżne Francyi płynęły z Neapolu do Sycylii. Awanturnicy nasi nie stracili przytomności, i Corbara, wysławszy przodem z uwiadomieniem do księżniczek o cudownych skutkach łatwowierności motłochu, stawił się z pompą królewską i pewnością krewnego przed damami. Księżne, pomimo dumy naturalnej rodowi Burbonów, przyjęły awanturnika jak swego wnuka, a sądząc że usłużą tem sprawie króla, tytułowały go: Altesse i obsypały oświadczeniami przywiązania i szacunku. - ↑ Osadzony w lochach Neapolu, Dolomieu domagał się od swego dozorcy więziennego jakiejś ulgi w położeniu.
Dozorca odmówił żądaniu znakomitego uczonego.
— Pamiętaj, rzecze mu tenże, że przy takiem obchodzeniu się umrzeć muszę za kilka dni.
— A mnie co to szkodzi! odrzekł dozorca, ja tylko z kości twoich potrzebuję zdać rachunek. Dolomieu umarł w dwa lata po wyjściu i więziehia.