Żyd: obrazy współczesne/Tom II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żyd
Podtytuł Obrazy współczesne
Wydawca Jan Konstanty Żupański
Data wyd. 1866
Druk Czcionkami M. Zoerna
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jeszcze tegoż samego wieczora, Jakób w interesie przyjaciela Iwasia, musiał pójść wyszukać któregoś z jego towarzyszów dawnych uniwersyteckich, człowieka który przeważną grał rolę pomiędzy rówieśnikami swymi, chociaż na oko bardzo podrzędne zajmował stanowisko. Zyskał on był sobie wziętość i uznanie niepospolitemi darami umysłu i szlachetnym charakterem. Niesłychanie czynny, energiczny, a nadewszystko umiejący objąć i wypowiedzieć każdą stronę téj sprawy narodowéj, która wówczas najgorącéj obchodziła wszystkich, był on jeśli nie wybranym wodzem stronnictwa jednego, to czynnym we wszystkich działaczem, i każde z nich niemal na niego rachowało. Stanowczo wszakże nikt oznaczyć nie umiał czy Kruder (było to jego nazwisko), należał do rewolucyonistów gorących, do legalistów i konserwatystów, czy był biały czy czerwony, za ruchem czy przeciwko ruchowi.
Z ludźmi zapaleńszymi mówiąc dorównywał im prawie zapałem, z chłodnymi będąc, prawie się zdawał jak oni chłodnym, rozsądnych prześcigał rozsądkiem; zarówno niemal zaspokoić i pozyskać umiejąc każdego, choć po ścisłym obrachunku nikt z pewnością powiedzieć nie mógł, czy go z sobą pociągnie, czy przeciw sobie mieć będzie.
— A jednak był to znakomity ze wszech względów człowiek, łatwo umiejący się do ludzi i pojęć różnych zastosować; pełen talentów, ożywiony, czynny, niezmordowany. Zdaje się że myślą jego tajemną było utrzymać się w pośrodku aby doczekać chwili w któréjby nie zmarnowała się praca jego, nie zużył nadaremnie talent; w duszy ambitny ale uczciwy oszczędzał siebie do czasu, badał ludzi, chcąc całą swą siłę na wielkie stanowcze wystąpienie zachować. Tymczasem trzymał się na przesmyku robót politycznych z nabitą bronią i czekał.
Nie bardzo widocznym będąc dla niewtajemniczonych w roboty, u ludzi ruchu i u tych co ruch zatamować pragnęli równe posiadał zaufanie, jedne obudzał nadzieje, oba stronnictwa równie go ciągnęły, w obu obozach miał przyjaciół wielu — ale dotąd nie przechylił się widocznie na żadną stronę.
Tak zwani czerwoni mieli mu za złe jego wahanie się, ale przecież dłoń skwapliwie mu podawali, na rozsądniejszą młodzież wpływ miał wielki. Rozległe stosunki dawały mu możność wiedzenia dokładnego o wszystkiém co się działo wkoło, często działania samemu to w jednym to w drugim kierunku, ale z nadzwyczajną ostrożnością, aby się żadnym krokiem nie związać.
W chwili gdy do niego Jakób przybył, Kruder zajmował jeszcze mniéj oznaczone niż późniéj stanowisko, skupiał około siebie młodzież, wpływ swój na nią starał się wzmocnić; hamował nieco zapędy, ale nie wyrażał się nigdy jasno i stanowczo, co w przyszłości uważał za konieczne i zbawienne.
Kruder mieszkał w zakątku, zapewne dla nieściągania na siebie oczów i podejrzeń — do dziesiątéj rano ledwie bywał w domu, przez resztę dnia już go nikt nie zastał, wychodził do bióra, potém do późna był w mieście. Gdy się z kim widzieć potrzebował naznaczał mu schadzkę w cukierni, kawiarni lub najczęściéj w cudzym domu.
Jakób téż musiał go szukać u jednego ze swych współwyznawców, młodego izraelity Bartolda, zwanego poufale Małym. Bartold był właścicielem handlu żelaznego i fabryki, miał dom otwarty i nikogo nie dziwiło że u siebie wiele osób w różnych dnia godzinach musiał przyjmować.
Znakomicie wykształcony lecz niezepsuty, młody Bartold należał do dawnych i najmilszych Jakóbowi przyjaciół. Mało różniły się ich usposobienia, charaktery i przekonania, tém głównie iż Bartold był chłodniejszy, nie miał wcale religijnych skrupułów i wiarę swą utraciwszy, zachował z niéj jednak moralność rozumowaną, popartą wrodzoną mu szlachetnością charakteru. Nieco starszy od Jakóba, doświadczeńszy od niego, jak on nie przestał być jawnie żydem, chlubił się swém pochodzeniem i mawiał:
— Jeśli arystokracyi europejskiéj wolno się wywodzić od krucyat i chlubić kilkuset latami starożytnego rodu... pozwólcie że i ja téż pochwalić się mogę kilku tysiącami lat przodków moich, pochodzę bowiem z pokolenia Levi... a to mi stanie za herb i pargaminy średniowieczne. Moi przodkowie stali u arki przymierza w świątyni Salomona, excusez du peu.... I ja jestem arystokratą.
Miał w tém najzupełniejszą słuszność. Bartold zmuszony będąc, teraz szczególniéj, gdy ruch umysłów i stan kraju wszystkich do czynności jakiéjś pędziły — przyjmować osób mnóstwo; miał na to wyznaczonych parę pokojów na dole w domu swoim, którego górne piętro zajmowała żona jego i dzieci. Ofiarowywał też często to neutralne miejsce dla narad swoim znajomym, zmuszonym szukać gdzieś bezpiecznego kątka; sam zaś gorący w nich brał udział, bo w duszy czuł się Polakiem i obywatelem kraju, równo jak się czuł Izraelitą. On i jego młoda żona, nie czyniąc popisów z patryotyzmu, mieli go w sercu istotnie, nie chlubili się nim, ale się go nie zapierali.
Bartold był mężczyzną około lat trzydziestu, zdrów, czerstwy, barczysty, z oczów mu bił jasny rozsądek, z czoła uczciwy spokój człowieka, który idzie drogą prawą i czuje że spełnia obowiązki. Wesół, swobodny, Bartold bywał czasem aż do zbytku żartobliwy, ale to udane szyderstwo kryło w nim duszę czułą i wrażliwą, która się tylko nazbyt ze swą słabością wydawać nie chciała...
Na widok Jakóba, o którego powrocie jeszcze nie wiedział, Bartold z okrzykiem wybiegł ku niemu.
— Nigdy, zawołał ściskając go, bardziéj nam w porę przybyć nie mogłeś... bądźże pozdrowiony! Jak się masz? Spojrz na mnie całemi oczyma... niech się w ciebie wpatrzę, czy dosyć silny nam przyjeżdżasz... do roboty.
Oprócz Bartolda i Krudera, był jeszcze jeden młody człowiek, do najgorętszych należący, wszyscy Jakóbowi znani po troszę i witający go z radością.
— Zkądże? zapytał gospodarz.
— Z Jerozolimy... przez Włochy!!
— Nie pytam co słychać w Jeruzalem, ale cóż Włochy?
— Włochy wychodzą na coraz porządniejsze państwo... strzelają powoli do garybaldczyków....
— A! co pleciesz!
— Przekonacie się sami.
— Nie uwierzę by nie mając jeszcze Wenecyi wyjść już mogły na zachowawcze, rzekł Kruder, późniéj nie mówię, bardzo być może.
— I bez Wenecyi już konserwatyzm przemaga, tymczasowo Neapol, Romania, Umbrya, Toskania zaspokoiły głód....
— Myślicie że się tam nic nie ruszy? zapytał uśmiechając się zapalony chłopak.
— Jestem tego pewny....
Młodzieniec szydersko śmiał się i ruszał ramionami.
— A Garibaldi? zapytał.
— Powoli wychodzi téż na porządnego gospodarza, zaokrągla się na Caprerze, kupuje grunta, sieje coraz więcéj pszenicy, poczciwy stary... i widocznie sięga po emeryturę, która mu się należy.
Wszyscy zamilkli.
— Widzę żeś i ty powrócił konserwatystą, przerwał Bartold, gdy my tu właśnie diable zaczynamy być rewolucyjni....
— Dla kuracyi wysłałbym was na wędrówkę po Europie.
— Ale, dodał widząc że Kruder bierze za kapelusz, ja do pana przychodzę, za wami gonię....
— A! za mną? spytał wpatrując się w niego pierwszy.
— Tak jest, mamy kilka słów do pomówienia.
— Jeśli to nie rzecz osobista, mów otwarcie i głośno, jesteśmy między swymi, rzekł Kruder.
— Więc dobrze, znacie Iwasia?...
— Iwasia! doskonale, niegdyś to mój towarzysz uniwersytecki z Kijowa, dobrzem go znał... ale uszedł zagranicę.... Cóż się z nim stało? gdzieście się z nim spotkali?
— Wypadkiem, we Włoszech na drodze. Biedne poczciwe chłopię rady sobie dać nie mogło, tułał się, szukał chleba, znalazł gorzéj niż głód, bo tę zimną obojętność którą zarażona jest cała Europa, zwątpił, upadł na duchu.... Poznałem go bliżéj w drodze... byliśmy długo razem. Zapalony i zrozpaczony Iwaś zatęsknił gwałtownie za krajem, i koniecznie zapragnął doń powrócić. Napróżnom się starał go niebezpieczeństwem odstraszyć, niepodobno było myśl tę wybić mu z głowy....
— Cóż zrobił?
— A! zrobił co chciał, uparł się i powrócił.
— Dokąd? gdzie jest? zapytał przestraszony Kruder.
— Przedemną jeszcze przebył granicę za fałszywym podobno pasportem, ale téż w ślad za nim wysłano wiadomość o nim i jego pasporcie... szczęściem że nie pochwycono go... czasowo potrafiłem ukryć na wsi, o ile sądzę, bezpiecznie. Ale Iwaś z równą gwałtownością jak się napierał do kraju, wyrywa się do Warszawy.... Jak sądzicie, czy nie ma dlań niebezpieczeństwa?
Kruder się zamyślił długo.
— Wątpię żeby go po kilku leciech niebytności poznać miano, rzekł powoli, niewielu téż osobom był bliżéj znanym... w Warszawie łatwoby go teraz, mimo czujności policyi, ukryć było można. Ale należałoby żeby wziął jakikolwiek pasport od wójta gminy, i żeby się trochę zmienił na twarzy.
— Mógłby nam tu teraz być bardzo użytecznym, wtrącił młody człowiek, niech przybywa, my go weźmiemy i ukryjem. Ja już słyszałem o nim.... Młot mi powiadał.... On jest z zabranego kraju i tam go zapewne wysłać wypadnie. Bardzo nam to na rękę... dawajcie go....
— Z jakiemiż usposobieniami przybywa, spytał Kruder, bo my tu, jak pan widzisz ze słów Bartolda i jakeś się sam mógł przekonać, ogniem tchniemy....
— No, i jemu téż na ogniu nie zbywa, odparł Jakób, ale to zły ogień mojém zdaniem, to płomię rozpaczy... to prąd co pcha do nierozważnego czynu....
— Tak! podchwycił blady młody człowiek, tak! a panowie byście wszystko chcieli oprzéć na rachubie, na rozwadze, my na szaleństwie! Heroizm nie jest czém inném jak szałem i szałem tylko można zwyciężyć.
— Nie jestem ja tak bezwzględnie obrońcą chłodnego rozumu, powoli odparł Jakób, przynajmniéj nie tak jakbyś pan mógł sądzić ze słów moich. Rozum tak dobrze myli jak szał zawodzi... ale ani jednym rozumem, ani ostatecznym szałem w rzeczach obchodzących losy kraju powodować się nie godzi. Chybia kto idzie za samym rozumem i kto na sam szał się spuszcza.
— A więc coś pośredniego, jakieś mixtum szału i rozumu!! rozśmiał się szydersko młody człowiek.
— Zgadłeś pan, odpowiedział Jakób, tą mięszaniną jest właśnie natchnienie... instynkt narodowy....
— Wybornie, ależ instynkt narodu chce rewolucyi i czuje w niéj zbawienie.
— Mylisz się pan, o ile ja o kraju z tego co widzę i słyszę sądzić mogę, przerwał Jakób, jest agitacya rewolucyjna, ale w głębi ducha jest przeczucie rozpaczliwości tego kroku i klęsk jakie sprowadzi.
— A! tak pan sądzi!! uśmiechnął się młody człowiek, no — to żegnam pana!
Wymówił te wyrazy zapalczywie, groźno, Jakób go za rękę pochwycił.
— Wilku, zawołał Kruder, nie odchódź w gniewie... stój! zaklinam!
— Przepraszam pana, dodał poważnie Jakób, dwa słowa jeszcze. Ja tak sądzę jakem powiedział — ale muszę dorzucić, że gdy naród cały wstanie do śmiertelnéj walki... ja z nim pójdę na bój i śmierć.... Na to, daję panu słowo uczciwego człowieka.
Wilk popatrzał mu w oczy gorąco.
— No, to nie żegnam pana, rzekł rzucając czapkę, mówmy.
— Mówmy otwarcie.
— Siadajcie, zawołał gospodarz, dadzą herbatę, i ty Kruder nie masz się czego spieszyć.
— Ale mam być jeszcze w dziesięciu miejscach.
— No, to natomiast będziesz w pięciu tylko.
Kruder liczył coś na zegarku.
— Otóż masz... posiedzenie u hrabiego! Sesya Towarzystwa, konferencya u pana Tomasza w sprawie uniwersytetu, pomocy naukowéj, wydawnictwa ksiąg ludu.
— Jesteś prawda uniwersalnym człowiekiem, rzekł Bartold, ale gdybym był tobą połowę bym tych narad z karku zrzucił. To są czcze gadaniny, popisy retoryczne, walki miłości własnych lub niezręcznie stawiane wezykatorye na odciągnięcie zapalenia patryotycznego. Ty chcesz wszystkiem kierować, a koniec końcem, ani się opatrzysz jak z ciebie zrobią narzędzie, które się powoli stępi.
Kruder kiwnął głową jakby mówił:
— Jeszcze nie! Ale poczuł że była w tych wyrazach prawda. Po chwilce rozmowy obojętnéj, on i Wilk wyszli razem, wprzódy się jednak umówiwszy gdzie Iwaś miał znaleźć schronienie w Warszawie, do kogo miał się udać przybywszy. Wilk ofiarował się to wszystko urządzić i ręczył za to że nikt Iwasia nie zaczepi.
Kruder z Wilkiem poszli razem i nie tracąc czasu, wzajemnie się usiłowali nawrócić, o ile się to im powiodło nie wiem, to pewna że w końcu Kruder na zasadę rewolucyi się zgodził, ale możliwość jéj zostawiał do chłodniejszego sądu i na odległe termina.
Bartold i Jakób po ich odejściu zostawszy sami, uścisnęli się naprzód serdecznie. Nie mieli dla siebie tajemnic i byli z sobą jak rodzeni bracia. Jakób znowu, po raz już nie wiem który, usłyszał zadane sobie pytanie.
— Z czém powracasz? I znowu odpowiedział na nie z głębi serca snując marzenia o odrodzeniu religijném.
Bartold słuchał go z zajęciem, ze współczuciem, ale smutnie.
— Żal mi cię, rzekł, gdy skończył — wiek głębokich przekonań religijnych minął, epoka nasza jest przeważnie racyonalną, zewsząd walą się te kryształowe gmachy średniowiecznéj budowy, w których skrzydlate mieszkały Cheruby, nawracać dziś na jakąkolwiek wiarę jest szałem, wywracać tylko można. Na budowanie czas jeszcze nie przyszedł, trzeba podobno żeby się wszystko wprzód obaliło, żeby nowi barbarzyńcy zalali Europę, zgasili światło, przemienili kościoły w bałwochwalnie i popiołem posiali pola wycieńczone.
— Ja też nowego gmachu wznosić nie myślę, rzekł Jakób — a gdy mówię w imię prawa Mojżeszowego odzywam się w myśl i duchu wieku. Dla mnie są dwie rzeczy oddzielne, duch prawa Mojżeszowego i tradycye narodowe izraelskie, pierwsze uważam za rzecz przepotężną, nieobaloną, bo i chrześciaństwo zasad tych nie naruszyło choć je rozszerzyło — drugie za rzecz serca, miłości, obowiązku pobożnego dla pamięci, bądź co bądź, wielkiego narodu.
Posłuchaj mnie. Rozważałeś kiedy głębiéj to prawo Mojżeszowie, te księgi zakonu?
Co króluje w nich? oto idea prawa. Sam Bóg Izraela był uosobioném, prawem niezmienném. Godzę się zupełnie z tymi co widzą w pierwiastkowéj doktrynie Mojżesza główną ideę prawa niezłomnego tylko, nadanego światu i człowiekowi.
Nieprzebłagane jest to jego prawo; sam Bóg raz je nadawszy, zmienić go już nie może. W téj nauce nie ma cudów, nie ma łaski, nie ma miłosierdzia a pokuta jest w samym już grzechu i od niéj nic uwolnić nie może. Każdy czyn przez naturę swoją prowadzi za sobą karę lub nagrodę, w nim samym jest nasienie przyszłych jego skutków dla duszy gdy z niéj wychodzi, dla ciała gdy ono w nim uczestniczy.
Oto najprostsza treść księgi prawa pierwotnego. W niem żyje tysiącami lat wyprzedzające filozofią prawa późniejszą, nowe teorye — pojęcie istnienia bezwzględnego prawa. Człowiek prawo odkrywa ale nie tworzy. Jako Jehowah jest tym który jest, nie mogącym się zmienić nigdy, tak prawo jego jest nienaruszone. Otóż cała nasza wiara wedle ksiąg Mojżeszowych. Zdaje mi się że nic innego nie podaje nam i dzisiejsza filozofia. Wszystko co dogmat jednobóstwa przyodziewa, aby go uchować, Mojżesz; w co uzbraja swój naród, aby dając mu posłannictwo wielkie głoszenia jednego Boga i jednego prawa, nie dał mu się mięszać z poganami i zatracić wiary; wszystko co ma Izraela oddzielając czystym uchować, zapobiedz jego mięszaniu się z pogany — stanowi okładzinę téj wiary naszéj, szatę zewnętrzną, która dziś gdy nasza wiara i posłannictwo stały się niemal całego świata własnością, może być już mniejszéj wagi. Ale dla nas jest to droga spuścizna, jest to pamiątka z lat tysiąców. Jakże nie spełnić obrzędu który nas z praojcami łączy i do nich przybliża, przypomina ojczyznę i czasy szczęśliwsze? Cóż że się komu wyda śmiesznością i zabobonem praktyka moja, gdy ona mi z oczów łzy wyciska?
Patrzę z pobłażaniem na tych co się uwalniają od ciężkich często wiary obowiązków, ale ze smutkiem razem. Tracąc cechy narodowości naszéj zlewamy się dobrowolnie z tą massą kosmopolityczną, bez przekonań, wiary, charakteru, ojczyzny; dla któréj ubi bene, ibi patria, dla któréj grosz jest Bogiem, interes bodźcem, cnota rachubą, a występek głupotą.
Wierz mi, dodał z zapałem Jakób, pozostańmy sobą; oczyśćmy tę wiarę naszą z tego co w niéj wieki niewiadomości i ciemnoty napruszyły, ale zachowajmy jéj treść, wynieśmy z ruin arkę przymierza. Jesteśmy pierwszym narodem co uczuł Boga jedynego; mamy się czem pochlubić; w dziejach ludzkości starczy to jedno byśmy w nich przeważne zajęli stanowisko. Czemże są inne zdobycze narodów przy téj naszéj? Kto nam zrówna?
Mówił a nie postrzegł Jakób że prawie od chwili gdy poczynał, z cicha się zbliżył ode drzwi wewnętrznych mężczyzna stary, siwy, w dawnym ubiorze żydowskim. Suchy, schylony, blady był i wyżółkły. Miał na sobie czarny żupan obcisły lamowany axamitem i na aftki spięty, pas na biodrach czarny i aksamitną czapeczkę na głowie. Twarz mimo późnéj starości wyrażała umysł żywy i nie uśpiony.
Był to ojciec Bartolda, stary Aron, który się nigdy prawie nie ukazywał u syna, a bawił lat kilkanaście czytaniem talmudu. Tym razem wszedł do syna korzystając z chwili w któréj, zdawało mu się że Bartold sam być musiał, a wypadek, traf uczynił go mimowolnym słuchaczem natchnionego Jakóba.
Ostatnich słów domawiał on, gdy Aron który pierwszy raz widział go w życiu, z lekka uderzył po ramieniu:
— Nie wiem ktoś ty jest, rzekł, ale mówię do ciebie jako do syna Izraela, niech błogosławieństwo patryarchów będzie z tobą. Lepsze jest to coś ty mówił, niż to co oni dzisiaj mówią, ale i to coś rzekł nie jest dobre. Chcecie odrzucić z prawa choćby jednę pruszynkę? ażali wiecie co jest ziarnem, a co plewą i co prochem? ażali wiecie czy ten proch nie jest ojców waszych popiołem? Kto z was przeniknął znaczenie obrzędów i może osądzić że w téj łupinie owocu nie ma? A rzuciwszy skarb o ziemię jak powrócić do miejsca, kędy go wielbłądowie nogami stratowali i w błoto wmięsili?
Jakób milczał zdziwiony trochę tém zjawiskiem niezwyczajném, tém bardziéj że starzec wyrażał się nie łamanym językiem ale czystą trochę staroświecką polszczyzną, co w ludziach jego wieku i przekonań było rzeczą nadzwyczaj rzadką.
— To mój ojciec, rzekł z cicha Bartold.
Stary nie spytał nawet o imię nieznajomego, ani go obchodziło z kim mówił.
— Błądzisz, dodał, ale błąd twój popełniony w dobréj wierze, przebaczonym ci być może. Co ty chcesz odrzucać? Talmud? a czytałeś ty talmud cały i myślałeś ty w ciszy nocy długo, nad tą księgą figur i tajemnic?
— Nie będę się z wami o nie spierał, zawołał Jakób, jedno mi tylko pozwolicie sobie powiedzieć. Talmud, może w celu aby naród izraelski od pogaństwa uchować, jest nietolerującym... a w dzisiejszym wieku nietolerancya...
— Któż ci to powiedział? spytał stary uśmiechając się — ci w nim znajdują nietolerancyą, którzy jéj tam sercem nietolerującém szukają. Słuchajże co powiedziano w księdze Nabboth:
„Sprawiedliwość nie jest dziedzictwem wyłączném niczyjem, nie należy ona do żadnego rodu. Tylko duchowni kapłanami być mogą, tylko lewici są lewitami — ktoby kapłanem lub lewitą chciał zostać (nie pochodząc z ich rodu) — nie może tego dokazać, ale wszyscy co chcą sprawiedliwymi być mogą — nawet poganie.“
Takich miejsc, dodał, znajdziesz w Talmudzie bardzo wiele.
Patrz co stoi w Talmud Sanhedrin (105. a.) jaką odpowiedź dał Rabbi Josua tym co psalm dziewiąty wykładali fałszywie, gdzie napisano:
„Niech się grzesznicy obrócą do piekła, wszyscy narodowie którzy zapominają Boga.“
Josua powiada: „Źle tłumaczycie mówiąc że wszyscy narodowie obróceni będą do piekła, ale ci tylko co zapominają Boga; ci którzy Boga znają a prawo jego szanują, choćby poganami byli, część należną nagrody otrzymają.“
Stary byłby mówił jeszcze, gdyby szmer u drzwi go nie powstrzymał, nie lubił on narzucić się synowi ze swą żydowską postacią, zwłaszcza gdy do niego obcy przychodzili; obejrzał się niespokojny. Szczęściem był to dobrze mu znany Mann, który przez jakąś osobliwszą łaską czy dla interesu, wpadł niespodzianie do Bartolda.
— No! patrzcie! rzekł naprzód witając starego, już Jakób tu jest. A! zwąchał swój swego! Zeszli się Talmudyści.
— A tyś to nie Talmudysta! przewrotniku! rzekł stary uśmiechając się, nie chodzisz to do szkoły? nie odprawiasz Szabbasu? hę?
— No, no! jednakże nie tak zapalczywy jak wy oba.
— Tak, tak i dla pięknych Madyanitek coś jesteś gotów z prawa ustąpić, dodał staruszek śmiejąc się. No — ale dość, jam tu już wam niepotrzebny, chowam się do mojéj nory, rzekł zwracając się do Jakóba.
— Jak kiedy zechcesz odwiedź mnie....
Jakób się skłonił z poszanowaniem. Bartold ojca przeprowadził do drzwi i zjawisko to znikło.
Istotnie mogło się ono nazwać zjawiskiem, bo mało kto wiedział o starym Aronie, a mniéj go jeszcze kto widywał, siedział zamknięty w swéj izdebce na czytaniu, a księgi, nietylko hebrajskie, były jego jedynem zajęciem. Poważano go téż dla nauki, która miała to w sobie szczególnego iż była łagodną i pobłażającą, co się rzadko religijnym a podeszłym w wieku ludziom zdarza. Aron sam przywiązany do prawa ściśle, nawet do drobnostek, nadto napatrzył się świata, by po drugich wymagać ścisłéj jego obserwancyi.
Mann padł na kanapę, zapalił cygaro, założył nogę pod siebie, rozrzucił się wygodnie tak że zajął całe siedzenie, zapewne aby się kto przy nim usiąść nie ważył, i rzekł do Bartolda:
— No — cóż? ty spiskujesz?
— Ja? spytał gospodarz, dla czego?
— O! o! u ciebie się tu schodzą....
— Mam tylu znajomych.
— No — nie bałamuć — co słychać?
— Gorąco, rzekł Bartold, nic więcéj.
— A z tego upału będzie burza czy nie? jak ci się zda?
— Sądziłbym że to się może tak rozejdzie.
— A ja — nie, odparł Mann, rząd od początku baczną na to zwraca uwagę, sprzykrzyło mu się czuwać; napędzi sam do wybuchu i krwią pożar zagasi.
— Wszystko jest możliwe, odezwał się Bartold.
— No, a nam o sobie myśleć potrzeba, dodał Mann. Są tam nasi między gorączkowymi?
— Znajdzie się ich dosyć.
Mann dumał. — To dobrze, rzekł, niech i tak będzie, na ten raz potrzeba i nam należeć, odstać nie można. Głupstwo, będą ofiary, ale oni mogą przepaść, my nie. My swoich wyratujemy, a w tych co padną będziemy mieli najlepszych patronów.... Kraj bądź co bądź, będzie naszym.... Co WPan na to panie Jakóbie?
— Ja się pytam gdzie my? rzekł Jakób.
— Nie rozumiem, ofuknął Mann.
— Nie widzę nas, rzekł młody człowiek, przed stu laty my byliśmy spójną całością, dziś... nie ma nas prawie.... Z obozu naszego codzień ktoś ucieka, jedni przyjmują obcą wiarę, drudzy się swojéj wstydzą i kryją z nią, inni żadnéj nie mają. Z tych których kraj żydami nazywa, część neofitów, część ateuszów, szarpiemy się, walczym, rozbijamy.
— Nie bój się, rzekł Mann, człeku małego serca, w chwili niebezpieczeństwa potrafimy się znaleść.... Ty widzę doprawdy chorujesz na żyda?
— Choroba nieuleczona, rzekł Jakób, jest we krwi....
— No, widzisz, obracając rzecz w śmiech, bo jéj poważnie długo nie mógł utrzymać Mann, żyda udajesz a prawo łamiesz? czemu się nie żenisz?
Jakób ramionami ruszył.
— Widziałeś tę piękną Muzę?
— Wszak ci to nie Izraelitka? spytał Jakób.
— Niewiadomo, odpowiedział Mann, jak się z nią zechce ożenić Izraelita a bogaty... będzie ona czém wypadnie. Mnie się zdaje że to dla niéj i dla matki wszystko jedno....
— O kim mowa? spytał Bartold.
— A! przecież znasz Muzę! musisz ją znać choć oddawna jesteś żonaty. Śliczna to panna niebezpieczna.... Mówię o... Wtorkowskiéj....
— A, rzekł Bartold, widziałem ją na koncercie dla ubogich.... wydała mi się — straszną!
— Co? straszna? spytał Mann śmiejąc się, bałbyś się jéj?
— Uciekłbym od niéj, bo podobnych kobiet nie lubię.
— Zgadzam się zupełnie z wami, dodał Jakób.
— Szkoda mi jéj! zdaje mi się że ma na was parol zagięty....
— Przegrała!
— No! nie ręczcie jeszcze... kobiety umieją wiele, a tyś mężczyzna i młody.
— Właśnie to mnie zabezpiecza żem młodszy, odezwał się Jakób uśmiechając. Wy, panowie starsi, daleko jesteście mniéj od nas wybredni... a — daruj panie — może rozpustniejsi....
— O! co za filozof! patrzajcie! napuszając się rzekł Mann, wziął za kapelusz i mrucząc wyszedł urażony, prawie nie pożegnawszy Jakóba.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.