Żyd: obrazy współczesne/Tom II/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żyd
Podtytuł Obrazy współczesne
Wydawca Jan Konstanty Żupański
Data wyd. 1866
Druk Czcionkami M. Zoerna
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdy się to działo we wspaniałym domu w Alejach u pana Henryka, o kilkadziesiąt kroków ztamtąd, spisek który odgadnięto przy stole, mówiąc o małżeństwie, spisek na serce i swobodę Jakóba... zawiązywał się potajemnie...
Przedzielony dwoma czy trzema ogrodami tylko od pałacyku Segla, stał bardzo ładniutki domek, cały w bluszczach i winnych latoroślach dzikich, z verandą od przodu, z kolorowemi oknami, z ozdobami wymyślnemi z drzewa i kamienia, które choć już nie pierwszéj świeżości i nieco uszkodzone od wilgoci, wszakże go jeszcze dosyć oryginalnie przystrajały.
Dom ten miał właściciela który w nim nigdy nie mieszkał dla tego właśnie, że nadto nań wyłożył; zrujnowawszy się na fantazye dziecinne, poszedł na suchy chleb pokuty. Jakaś administracya najmowała to cacko pierszemu lepszemu na lato, przez zimę stał niezajęty i nieopalany. Patrzyło mu téż z oczów to sieroctwo, ten brak pana któryby go kochał i pieścił, choć niegdyś był kochany i pieszczony. Na ten rok właśnie domek zielony najęła była pani Wtorkowska z córką.
Pani Wtorkowska była wdową po kupcu i spekulancie, któremu interesa poszły jakoś nieszczęśliwie; miał bowiem mnóstwo nałogów nabytych w chwilach szczęśliwych, które go zrujnowały gdy się cokolwiek zachwiał w interesach. Wtorkowski zręczny bardzo i sprytny neofita, dorobił się był z razu fortunki żywo, ale żywiéj jeszcze ją stracił. Skąpy był z początku wściekle, potém nagle stał się rozrzutnym, zachorował na państwo, a umarł niemal żebrakiem... Żona, jak powiadano, wiele temu była winną, bo przykryła coś fartuszkiem od wierzycieli i tak ocaliła dla siebie część majątku, a wielu biednych spadło z należnościami. Żyła ona teraz z tych tajemniczych resztek zawsze jeszcze z elegancyą, ale już nie pierwszéj wody, zawsze w pretensyach do wielkiego świata, z nieustanną francuszczyzną na ustach, nie mogąc się obejść bez kamerdynera, Spa, Ems i Paryża; a troszcząc się bardzo o przyszły los córki, którą wychowała na istne cudo...
Panna Emma była w istocie zachwycającą, ale miała już lat dwadzieścia i dwa, wedle rachuby przyjaciół (matka dotąd przyznawała się tylko do dziewiętnastu i pół), a nikt dotąd jeszcze po to cudo sięgnąć się nie ważył... Matkę to codzień bardziéj niepokoić zaczynało, była najpewniejszą że się o nią dobijać będą, jeśli nie książęta krwi... to choć krewni książęcy.
Widząc że nawet prości obywatele bez mitr nie zgłaszali się po ten skarb, że dla szlachty perła ta była za wytworną, za kosztownéj wymagającą oprawy, pani Wtorkowska (z domu Wejnberg), zbliżać się poczęła do krewnych w Izraelu, niepłonną żywiąc nadzieję, że bogaty jaki panicz jéj narodu, prędzéj się o drogi klejnot spokusi, choćby dla ozdoby salonu.
Przyjęłaby była jakiego hrabiego z ochotą, ale postrzegła téż że hrabiowie w ogóle nie byli posażni, a tyle już ucierpiała walcząc z niedostatkiem który potrzeba było pokrywać wystawą, że zaczynała oceniać zalety bogatego bankiera...
Emma godną była najświetniejszego losu, tak utrzymywała matka, tak ona sama przekonaną była w duszy.
Naprzód była w istocie piękną jak tylko na obrazach bywają idealne Zuzanny i Rachele, ciemna blondynka z oczyma czarnemi, biała jak śnieg, rysy miała marmurowe, wejrzenie pełne niezgłębionych eluzyńskich tajemnic, usta które mówiły co chciały i jak chciały. Sztuka zwodnictwa niewieściego do wyższego stopnia w nikim może posuniętą nie została jak w téj kobiecie, która od dziecka już kokietką, od pieluch komedyantką była. Matka, osoba pełna przymiotów światowych, znająca wagę tego co człowieka uzewnętrznia, jeśli się tak wyrazić godzi, chowała ją na artystkę; sama nią będąc w najwyższym stopniu... Do złudzenia umiała udawać literatkę, choć prawie nic nie czytała, muzyki lubowniczkę choć na muzyce nie znała się wcale, kobietę większego świata, choć ten świat widywała tylko w negliżu u wód i w kilku salonach podejrzanéj dystynkcji. Nareście wybornie grała rolę bogatéj i elegantki, choć była ubogą i z natury powiedzieliśmy pluchą, gdyby wyraz nie był za brudny. Rachujmy więc że się tego nie powiedziało.
Pod okiem takiéj matki, czułéj o przyszłość, wychowana Emusia, którą potém dla oryginalności nazywano Musią a naostatku Muzą, zaczęła naukę od francuzczyzny, téj mowy eleganckiego świata, od gamm na fortepianie i lekkich solfegiów. Moralność wielce uproszczona ograniczała się kilku jasnemi ale gruntownemi przepisami... Z tém nieładnie, to śmieszne... tamto szkodliwe... tego mówić nie potrzeba lub nie wypada. Z postępem czasu wtajemniczyła ją matka w wielką sztukę udawania, zręcznego kłamstwa bez zarumienienia i perfumowanego śmiałego fałszu... Uczennica była nader pojętną... natura pod tym względem uposażyła ją instynktem cudownym... dość było lekkich wskazówek... Jak tylko nauczyła się czytać Muza, czytała co chciała — matka postrzegała tylko jednego... aby książka była po francuzku i dobrym stylem...
Przy obfitych darach Bożych, można miarkować jak się wykształciło śliczne dziewczę. Że ją od lat sześciu zaczęto na virtuozkę hodować, mając dwanaście popisywała się publicznie, w ośmnastym zyskała sławę niezrównanéj pianistki, drugiéj Clary Wieck... późniéj już nikt nie wątpił że Chopin nie miał ukochańszéj nad nią uczennicy, że Liszt gdyby nie księżna i księżostwo... byłby może się z nią ożenił (dawano do zrozumienia pod osłoną)...
Muza występowała zawsze wytwornie i oryginalnie ubrana dla ściągnięcia oczów — na to matka nie żałowała. Nie wierzyła ona w teorye fatalistyczne że panna czekać powinna losu w domu, starała się gdzie mogła Muzę wprowadzać, pokazywać w teatrze, produkować ją na koncertach dla dobroczynnych zakładów, czasem starając się nawet — przez trzecie osoby — o pochlebną, zentuzyazmowaną wzmiankę w Kuryerze. Pilnowała wszelkich możliwych expozycyi niewieścich, aby na żadnéj córki jéj nie brakło.
Muza zwracała oczy, pociągała, rozmarzała, ale najzapaleńsi jéj wielbiciele po trzeciéj wizycie jakoś stygli... Matka jakeśmy powiedzieli, zaczynała być niespokojną.
Miała wprawdzie parę naiwnych konkurentów (nazwanie to sama im nadała), jednego szalenie zakochanego ośmnastoletniego młodzika, drugiego poddeptanego dobrze marcowego kawalera — obu ubogich... ale nie szło naturalnie o to by tylko po prostu pójść zamąż jakokolwiek, taki fenomen jak Muza, musiała zrobić partyą świetną...
U wód jak na loteryą stawiąc córkę, jeszcze żadnego nie była w stanie przywabić nawet z tych książąt i hrabiów z łaski atramentu, którzy swe tytuły wywożą za granicę, a ciężar ich zrzucają w domu.
Muza we cztery oczy odzywała się wzdychając, że w ostatku... tak ogromnie płacono artystkom, że teatr... Matkę to niepokoiło; być zmuszoną tak spaść... tak spaść żeby pójść śpiewać za pieniądze!! Emma miała głos prześliczny, metodę doskonałą, dramatyczne usposobienia znakomite... ale na samą myśl takiego upadku pani Wtorkowska płakała. A tu — trzeba już wyznać wszystko — fundusze tak były obrachowane że na życie zbytkowno-elegancko-brudne, jakie prowadzono — ledwie do roku dwudziestego trzeciego Muzy... wystarczyć mogły. Matka sobie powiedziała że ją zamąż wydać musi świetnie i przy niéj zamieszkać.
Powiedziała sobie że to nastąpić musi, przed fatalnym kresem i zupełną ruiną — a tu nie było nikogo, nikogo!
Muza dawniejszych lat bywała niekiedy i z mamą i z guwernantką w domu ojca Tildy, była niby przyjaciółką, towarzyszką młodości pani Henrykowéj; po ogródku tym pamiętnym chadzała nieraz z Jakóbem, i Jakób się jéj naówczas dosyć podobał, ale cas redhibitoire... ubogi. Naówczas lekko sobie z wysokości swego położenia towarzyskiego i nadziei, postępowała z młodym chłopakiem... późniéj — żałowały obie z matką że nie potrafiły przeczuć nic... Jakóba stracono z oczów, ale nie był dotąd żonaty, pani Wtorkowska dowiadywała się, czatowała, uparcie jęła się myśli wyswatania mu córki. Jéj zdaniem z trochą dobréj woli wspomnienia owe młodzieńcze suche i zimne, można było odgrzać i uczynić płomienistą zorzą...
Matka i córka teraz dla siebie już żadnych nie miały tajemnic, były to dwie dobre przyjaciołki, spiskujące wspólnemi siłami.
Tegoż dnia gdy Jakób powróciwszy zaciągnięty został na ów obiad do państwa Henrykowstwa — do domku w alejach wpadła sama pani Wtorkowska, powracająca z miasta, zadyszana i zastała córkę przy oknie na szezlągu czytającą romansidło Féval’a.
Zatrzymawszy się nieco we drzwiach matka con amore, patrzała na swe dziecię.
— Śliczna mi dziś jesteś! zawołała z radością, a! to dobrze! mam ogromne plany na myśli... coś olbrzymiego i co się udać powinno... Teraz zwyciężyć musimy — lub umrzeć.
— A! cóż się stało? zrywając się, rzucając książkę i oczy kierując ku zwierciadłu, zawołała Muza, co się stało?
— Dowiedziałam się w téj chwili, wystaw sobie, że Jakób, wiesz ten twój dobry znajomy... ten, ten żydziak co to go ojciec Tildy wychował... co mu ten bankier berliński całą fortunę zapisał, powrócił z długiéj podróży... do Warszawy... jest tu....
— Jakób! a! wiem! wiem!
— Mam przeczucie, jestem prawie pewna że on dla ciebie przeznaczony.
— Ale moja mamo....
— Przeczucie! rozumiesz? serce matki! żywo poczęła zdyszana, otyła i łatwo się męcząca pani Wtorkowska — ja wiem... ja chcę... et ce que femme veut....
Le diable le veut aussi! dodała córka po cichu uśmiechając się.
— A! to bardzo dowcipnie!... ale użyj tego kiedy w salonie... to zrobi efekt, nie expensuj się dla mnie....
— O! niech mama będzie spokojna... ja jużem to parę razy rzuciła, zawsze z wielkim skutkiem....
Pocałowała ją w czoło matka.
Vous étes sublime d’esprit.
— Ale słuchajże, dodała, Jakóba potrzeba znać. Trafiło mi się najszczęśliwiej, dostałem o nim wieści... musimy postępować ostrożnie, bacznie, z wyrachowaniem... z godnością....
— Niech mama będzie spokojną... ja choć go bardzo dawno nie widziałam... znam go na wylot... pamiętam doskonale, i mam, nie pochlebiając sobie, szepnęła Muza, instynkt wielki.... — Nie zagram z fałszywego tonu....
— Czekajże, przerwała matka niespokojna, z nim uchowaj Boże być zanadto brillante, za wesołą, za dowcipną, potrzeba powagi, skromności, poezyi... poezyi, ty wiesz... ideału!...
— Wie mama, ja doszłam że on się kochał.
— On, w kim?
— W Tildzie!... albo ona w nim... to wszystko jedno, coś było między nimi.... Nie wiem jeszcze czy to wywietrzało.
— Ale tyle lat! ona bez czasu zwiędła, zbrzydła, zamężna! co to nam ma szkodzić. Owszem to tylko dowód, że się zakochać może, a wiesz, dziś ci obrzydliwi mężczyźni, to wszystko chodzące lody. Żaden się nie zachwyci taką jak ty czarodziejką, te lorety! ten demie-monde pochłonął ich.
— Moja mamo, odparła Muza, oni lgną wszyscy, ja to wiem nąjlepiéj, ale sama myśl ożenienia ich odstrasza.... To w duchu wieku....
— O ile wiem od dobrze poinformowanych osób, powtarzam ci, dodała matka, Jakób jest człowiek poważny, uczuciowy, nawet trochę pietysta żydowski... rozumiesz.... Potrzeba dla niego nosić na czole piętno tysiącoletniéj tęsknicy wygnania, coś o tém mówić, wzdychać, trzeba być poetyczną, bardzo poetyczną i poważną.
— Ale moja mamo, czyż mnie potrzeba uczyć? z urazą odezwała się Muza.
— Dziecko moje, ja to wiem aż nadto że dla ciebie dosyć skazówki, dosyć jednego rysu — ale serce matki! westchnęła... jestem pełną obawy.... Lepszéj partyi dla ciebie znaleść trudno, nużby się nam wymknął!! potrzeba użyć wszelkich środków, wsunąć się tam gdzie on bywa, niby wypadkiem go spotykać.... Musimy go zapraszać... lubi muzykę, to wiem... damy parę wieczorów, zaproszę Kątskiego... przyjdzie Dobrzyński... zrobiemy trio... wystąpię z kollacyą... ty się mi ubierzesz....
Muza ruszała ramionami.
— Mama niech robi ze swojéj strony co należy do mamy... i co uważa za właściwe, a już zresztą proszę się na mnie spuścić.
— Słuchaj, poczęła po cichu zbliżając się do córki zarumieniona Wtorkowska, nie będę przed tobą taić, czegoś się sama domyśleć była zresztą powinna... my jesteśmy prawie zrujnowane, goniemy ostatkami, gramy o śmierć lub życie. Z tego co wiem, co czuję, pewna jestem, Jakób uczciwy człowiek, sumienny... z nim (ale tylko z nim jednym!) moja Emmo... można dojść nawet... do ostatecznych środków, aby go niejako zmusić i związać.... Jest młody, musi być namiętny... obudzić w nim passyą przyjdzie ci łatwo... ty mnie rozumiesz.... Z nim, powtarzam ci — ale tylko z nim, można pójść daleko....
— Moja mamo! mama mnie ma za dziecko! odpowiedziała Muza z urazą, czyż ja tego nie rozumiem?
Ruszyła ramionami niecierpliwie. Powiem mamie, to jest heroiczny środek, ale tylko z bardzo uczciwym człowiekiem uciec się do niego można. Myśl mamy jest istotnie genialna....
Matka się zaczerwieniła cała, bo jéj saméj już téj szkaradnéj myśli genialnéj, wypowiedzianéj przed dziecięciem — wstyd było.
— Emusiu, rzekła smutnie, taką myśl rozpacz tylko poddać mogła.
— Bo mama aż do zbytku się troszczy.... Nie mamyż ostatniego resursu... w teatrze?
— A! nie mów mi o tém! ty w teatrze! na scenie! aktorką!
— Ależ, Malibran, Pasta, Patti, Schröder, Grisi, Sonntag, hrabina!
— Ja tego nie chcę, ja wolę....
— Niech tylko mama będzie spokojną....
— Mam już pierwszy plan, jak wystąpić.... Jakób jest dziś na obiedzie u Henrykowstwa, ty z nią w przyjaźni... to ztąd o trzy kroki... ubierz się, niby nic nie wiedząc, trochę słaba, trochę smutna... pójdź ją odwiedzić... zaraz po obiedzie.... Dla zamaskowania tego kroku idź sama, bezemnie, poufale, weź tylko lokaja za sobą.... Ale trzeba się tak wyrachować abyś przyszła zaraz po obiedzie, bo się oni rozejdą... na deser lub czarną kawę.... Po obiedzie on est un peu monté, zrobisz wrażenie, on będzie śmielszy.... Ubrać się jak najskromniéj.... Gdy zobaczysz gości... bo tam jest Mann, ojciec Symon, jéj ojciec... udawaj że się chcesz cofnąć... naturalnie będą prosić żebyś została... no! a reszta... to twoja rzecz!
Muza zerwała się żywo jak żołnierz ochoczy którego trąba wyzywa do boju, uścisnęła matkę, która pracą i pospiechem wywołany pot ocierała starannie z błyszczących policzków.
— Na Boga tylko — Emusiu, kochanie — nie bierz już téj poudre de ris, to niepotrzebne tobie, a daje się domyślać braku świeżości.... Ty często w niéj przesadzasz.... I powiedz mi jeszcze jak się ubierzesz?
— Ale czarno, czarno, skromnie, poetycznie, włosy gładko.... Już mi to proszę zostawić... i książkę jaką wezmę w rękę....
— A! to będzie może jakoś zbyt wymuszone, zużyte....
— Mama słusznie to mówi... wezmę robotę, c’est plus simple.
— A! niech Bóg broni! prozaiczne! niemieckie! pończocha!
— O!, to nie, pójdę tak sama z sobą! bądź spokojną...
Wyszła Muza, matka padła na kanapę w głębokiem zamyśleniu.... Niedopowiedziana myśl owa genialna trapiła ją, gryzła, zdawało się jéj że wygadała się nadto, wyrzucała to sobie... możnaż było przewidzieć następstwa....
— Ale nie! nie! zawołała uspokajając się, Emma jest nadto rozumną, ona nie skorzysta z tego nierozważnie....
Przestrach ją jednak ogarniał, zabobonna jak zwykle ci co w nic nie wierzą, zobaczyła w téj chwili pająka i wzdrygnęła się.... Ale zegar wskazywał już więcéj niż dwunastą....
W pół godziny późniéj pani Wtorkowska z okna swojego dojrzała niesione z kuchni do pałacyku Henryka... wedle wszelkiego prawdopodobieństwa... pieczyste... potém poznała lody po wysokiéj pyramidalnéj ich pokrywie.... Pobiegła do córki.
— Musisz iść!.... bo wielki czas... mogą się rozejść... deser... lody ponieśli.... Jakób ma pewnie interesa, pilno mu....
Spojrzała chciwie na córkę... Muza mogła służyć za wzór dla malarza do elegii współczesnéj. Wesołe jéj rozbudzone zwykle rysy twarzy jakoś dziwnie stężały; przed zwierciadłem studiując nabrała, wyuczyła się wyrazu jaki mieć chciała.
A była prześliczną... z nieporównaną sztuką umiała pokryć sztukę samą, wydawała się naturalną, była sobą, niktby jéj o odegrywanie roli głęboko obrachowanéj nie posądził... była młodą, smętną, ale świeżą... a już rozmarzoną, roztęsknioną, pociągającą urokiem niezbadanych tajemnic dziewiczego łona....
Dwoma wdziękami najmocniéj pociągają kobiety ku sobie, wesołością i dowcipem na którym wiele budować nie można i tajemniczością. Człowiek niczém się tak pochwycić i usidlić nie daje jak urokiem zagadki. Gdy z téj księgi która jest kobieta, ostatnią kartkę przeczyta, musi być arcydziełem chyba nowa księga, aby ją znowu od początku chciał studyować. Muza była żywym Sfinksem... a tak cudownie pięknym, tak skończenie doskonałym, tak pewnym arcydzielności swojéj, że nawet oko sceptyka wady w niéj odkryć nie mogło.
Strój miała prawie zaniedbany, czarną, lekką, skromną sukienkę, bransoletę z koralem i broszę podobną, w ręku zmiętą chusteczkę białą i kwiatek.... Była niezrównanie piękną... matka załamała ręce z podziwu... pod tą formą jeszcze córki nie znała.... Ofelia!!
— Nigdym cię jeszcze taką nie widziała! zawołała, byłaś może nieraz świetniéj piękną, wspanialéj cudowną... ale taką jak dziś! tak nową! tak inną! A! ty kochany mój kameleonie!
Tyś czarownica!
Dumnie uśmiechnęła się Muza, skłoniła się matce, nie zmieniając wyrazu twarzy... wyszła spokojna... jak gdyby na przechadzkę nie na tę walkę, nie na ten bój w którym idzie o zdobycie serca ludzkiego.
Serce jéj jeszcze nigdy nie kochało; dziwiła się mężczyznom że niezdolni byli nawet do szalonéj namiętności, ale i ona również nie rozumiała czém jest miłość, czém namiętność. Żyła głową, w głowie paliło się czasem... ale pożar ten nigdy do piersi nie schodził. Gdy marzyła o miłości zawsze ją sobie wyobrażała w atłasach, brylantach, w salonie pańskim, na dworze królów....
Czy biło jéj serce w drodze... wiedziała tylko czarna sukienka, ale na twarzy nie postała najmniejsza niepokoju oznaka..... Rachunek chronologiczny matki był tak szczęśliwy iż Muza trafiła właśnie na czarną kawę w salonie, a że drzwi wchodowe były naprzeciw fortepianu.... Tilda postrzegła ją gdy się ukazała i chciała niby wycofać; wstała, pobiegła i wejść zmusiła. Jakób stał tuż... Muza udała że go z razu nie poznaje....
— Wszakże to dawny znajomy! odezwała się Tilda, pan Jakób.
— A! doprawdy! jakto? Powrócił?? Ale jakże się... zmienił... nie byłabym może poznała.... A! jakże mi miło!
Szło jéj nadewszystko o zamaskowanie zupełne pierwszego kroku... Wypadało okazać się z początku obojętną,... odegrała tę rolę dobrze.... Na Jakóbie nie zrobiła najmniejszego wrażenia, stała obok Tildy... a potém... są instynkta serca w człowieku i póki nie rozchodzi się brzydka zwierzęca namiętność, coś go ostrzega o niebezpieczeństwie. Wydawała mu się bardzo piękną, ale jakby nieżywą....
Panowie pijący czarną kawę w salonie, zdala wcale inaczéj poglądali na czarodziejkę — tam ona po szampanie i likworze obudzała nadzwyczajne zachwyty i uwielbienia....
— To jest cudownie piękna dziewczyna, rzekł Mann, kąsek królewski... co za ramiona! kąsek królewski!
Henryk także był zachwycony, ale przy ojcu Tildy, nie śmiał się z tém odzywać.
— Kąsek królewski, mówił ojciec Symon, tylko nań złotych zębów potrzeba, inaczéj nie ukąsi....
Ojciec Tildy wielki miłośnik płci pięknéj cmokał.
— Warta — mówił po cichu — słowo daję... warta... tysiąc dukatów!!
— To mało, rzekł Mann.
— Nie licytujcież jéj dopóki przynajmniéj zamąż nie pójdzie, przerwał Symon, potém....
— Oj to kute baby, dodał Mann, kute baby... Wtorkowska nie ma złamanego szeląga a żyje, jak... pójdź zobacz... jak mieszka, jak się ubiera, jakie apartamenta... jak u nas!
— Żeby ona tylko nie myślała na Jakóba polować! rzekł Symon, cóś mi już ta wizyta nawet widzi się podejrzaną....
— Ale mieszkają o trzy kroki! przerwał Henryk.
— Tém bardziéj, a szkodaby tym Harpijom Jakóba, dorzucił Symon.
Gdy ci panowie tak szepczą, Muza obojętnie przystąpiła do fortepianu przeglądając nuty z których Tilda grała przed chwilą. Było to coś Schumanna. Zaczepiła z lekka Jakóba aby mu się nie dać zaraz oddalić, jakiś smutek zimny, znudzenie wiało od niéj; niby chłodno ale ciekawie przypatrywała mu się, niby mimowolnie wlepiała weń oczy dziecinnie, naiwnie szukające... czegoś upragnionego.
Jakób w głębi nie poczuł nawet wzruszenia jakie rodzi wspomnienie lat młodszych.
— Pamiętasz pan nasze z Tildą przechadzki, spytała po chwili Muza. Czy pan zawsze jesteś tak poważnym jak byłeś w młodości?
— Zawsze tak nudny jak byłem, rzekł Jakób, z tą różnicą może iż z wiekiem przymiot ten jeszcze wzrósł we mnie....
Tilda słuchając rozmowy, sama nie wiedziała czemu serce jéj biło gwałtownie. Zdala patrząc ojciec Symon kręcił głową, miał przyjacielskie dla Jakóba serce, odwiedziny te go niepokoiły. Począł przechadzać się, lawirować, stanął przy fortepianie; kobieta instynktem poczuła w nim nieprzyjaciela, dywersyą jakąś zrobiło to, że ją zaraz gwałtownie napadnięto aby grała.
— A! ja tak lubię muzykę, że mnie nie potrzeba prosić! zawołała rozrachowując że dać się długo błagać byłoby zbyt pospolitém. Usiadła do fortepianu.
— A! to mój ukochany Schumann!
I poczęła jednę z tych dziwnych fantazyi marzyciela, z których nut jak krwi strugi boleść płynie... i tryska....
Grała cudownie, z wyrazem wielkim, komedya w niéj obejmowała nawet muzykę, umiała odegrać czucie wybornie, choć go w sobie nie miała.
Oklaskami żywemi okryto virtuozkę a Tilda która sama grała doskonale, znalazłszy w pojęciu znanego utworu, myśli nowe, nie mogła się nią nacieszyć.
Jakób chwalił, ale był zimnym.
Ojciec Symon ująwszy go za rękę powoli odprowadził na bok.
— Znasz Muzę?
— Widywałem ją dawniéj.
— A znasz matkę Muzy?
— Bardzo mało.
— Więc trzeba żebyś wiedział na wszelki wypadek że to jest najniebezpieczniejsza z kobiet.... Córka wychowana na dziedziczkę milionów, bez grosza, poluje na bardzo bogatego męża.... Strzeż się... mam jakieś przeczucie że one cię tu poczuły i rozstawiają sieci.
Ścisnął go za rękę; Jakób się rozśmiał.
— Wczoraj dopiero przyjechałem.
— Matki tego rodzaju, są to republikanie de la veille, one czują przybycie młodych ludzi wprzódy jeszcze nim przyjechali.... Powiadam ci, strzeż się, jest cudownie piękną i wystylizowaną doskonale....
— Ja nie lubię kobiet zbyt pięknych....
— Umie ona i potrafi być taką jaką zechcesz... a odgadnie nawet myśl twoją....
W téj chwili siedząca przy fortepianie z gospodynią domu Muza spojrzała tylko i odgadła co Symon mówił... zdało jéj się że słyszy rady Mentora, nie mogła dopuścić aby ją z uroku odzierał i zawołała sama ojca Symona.
— A! mam do pana prośbę, rzekła żywo, jak to dobrze żeśmy się spotkali....
— Do mnie? spytał zdziwiony stary.
— Ale tak... prośbę bardzo nieśmiałą, rzekła Muza, moja mama tak jest rozkochana w panu i w jego niezrównanym dowcipie, tak stęsknioną za nim... a pan nigdy nie raczysz nas odwiedzić nawet....
Sądziła trochę za gorąco że go weźmie na to grube kadzidło, ale ojciec Symon się skłonił, uśmiechnął, coś pomruczał i odszedł żywo.
— Palnęła mi w nos trybularzem, rzekł do Jakóba, ręczę że na twój rachunek, czuła żem o niéj mówił. A zatém, dodam ci tylko jedno, kochany Jakóbie... to Syrena, uszy pozatykaj bawełną, oczy zamknij i — w nogi... to jedyny sposób.
— Nie ma dla mnie Syren i czarownic! rzekł Jakób wzdychając.
Symon popatrzał nań długo i znowu ścisnął mu dłoń milczący.
— A! rzekł, to trwa!
I odszedł.
Nie wypadało Jakóba wabić jéj saméj, więc zręcznie Muza nastawiła na to Tildę, udając ciekawą. Jakób przyszedł posłuszny, sparł się na fortepianie, rozmowa poczęła się żywa, ale niestety ta marmurowa lalka gasła przy bladéj, smutnéj ukochanéj twarzyczce, biednéj męczennicy. Muza czuła że nie czyni wrażenia, nie chciała się wyczerpywać napróżno, wstała by odejść, odchodząc tylko odezwała się z prośbą aby Jakób kiedy je odwiedził. Uczyniła to obojętnie, zimno, wskazując mu bliski dom w którym mieszkały.
— Nadaremnie ty mi się srożysz! rzekła w duchu, wezmę cię ja, zimny człowiecze! i musisz być moim... a o tę chwilę upokorzenia porachujemy się późniéj.
Skromnie, cicho, bojaźliwie się prawie wysunęła. Tilda przeprowadziła ją i wróciwszy poczęła głosić jéj pochwały, ale te echa nie znalazły.
— A pan, spytała Jakóba, jak ją znajdujesz?
— Cudownie piękną, rzekł Jakób, ale niesłychanie odstręczającą i niemiłą.
Wszyscy zakrzyknęli.
— Nie znam kobiety, któraby na mnie robiła wrażenie sztuczniejszéj istoty, a kobieta, dodał, jako ideał musi być samą prawdą i szczerością.
Symon przyklasnął.
— To ślicznieś rzekł, ale mało ci się kobiet podoba.
Tilda zamyśliła się.
Gdy w salonie tak rozmawiają, mąż jśj, pan Henryk jako gospodarz kilka kroków daléj jeszcze odprowadził Muzę; z oczów jego rozpłomienionych znać było że mu się ta perła lepiéj jeszcze podobała niż Signora Gigante. Ale Muza potrzebowała gwałtownie iść za mąż i choć jéj się téż pan Henryk bardzo podobał, choć sympatyzowały z sobą dwa duchy, dwie dusze dla siebie stworzone, nie mogła się kompromitować z człowiekiem żonatym. Henryk pożegnał ją u furtki takiém wejrzeniem znaczącém, że prawie jéj ono za obojętność Jakóba zapłaciło.
Matka oczekiwała na nią w progu, ale po twarzyczce zamyślonéj, poważnéj, odgadła niepowodzenie.
— No cóż? spytała, zastałaś go?
— Zastałam.
— I jakże?
— Ale, moja mamo, preludja zawsze, jak sama mama mówi, są nudne. Odegrałam mu Schumanna fantazyą prześlicznie, byłam natchnioną, starałam się być ponętną i obojętną razem, zaczepiałam wzrokiem badawczym, ni nadto chłodno, ni nazbyt gorąco, z wyrachowaniem największém starałam się go osnuć... usidlić....
— Ale jakże ci się zdaje, będzie to skuteczném?
— Wie mama co, otóż mi się zdaje że z tego nic nie będzie.... Tam u niego w sercu już coś jest... ja to czuję....
— Ależ... ty mała moja czarodziejko, czyżbyś nie potrafiła wyrugować z tego serca... to co je zajęło...?
— Sprobujemy, mówiła Muza rzucając kapelusik na kanapę i przypatrując się sobie w zwierciedle.... Tego człowieka żadnym wdziękiem nikt nie weźmie, tylko sercem... a serce odegrywać!... o! to najtrudniéj....
Westchnęła powtarzając.
— Sprobujemy!
— To tylko źle, łamiąc ręce dodała matka, że ty, ty od razu zdajesz się wątpić.
— O! jeśli zechcę, potrafię go pochwycić... ale będę się musiała skompromitować. Nie w ten sposób jak mama z rana mówiła — dodała chłodno — ale w oczach ludzi, afiszując się.
— Toby go może związało....
— Ale nie... nie.... Zresztą, moja mamo, to tak jak hrabia Alfred powiada o polowaniu; nigdy z góry planów osnuwać nie potrzeba, wśród saméj walki plan się rozwinie... zobaczemy.... Powiem téż mamci, dla rozrywki co innego.... Henryk jest we mnie zakochany... szaleje....
— Jaki Henryk?
— Przecież... sąsiad nasz... Segel....
— On! Cóż to znowu! śmiałby!
— Mówię mamie! postrzegam to oddawna... jest aż śmieszny... bo co on sobie myśli? Teraz odprowadzając mnie do furtki tak ściskał rękę moją, tak się patrzał... tak wzdychał....
— Do czegoż się to zdało! żonaty!
— Tak! żonaty... ale Tilda... Tilda bardzo kaszle.... Mówią że z piersiami jéj źle, wcale źle.... Nie ma jeszcze lat 25... w tym wieku, suchoty.... Broń Boże nieszczęścia....
— W istocie, cichuteńko szepnęła matka, ty jesteś genialna i przewidująca!!... Jeśli go można trzymać w odwodzie... zapewne.... Wolałabym wszakże Jakóba.... Tacy ludzie jak Henryk nie kochają się... to co innego jest.... Wiesz że on co rok prawie ma inną kochankę w teatrze.
— A! moja mamo! to są zwykłe fantazye męskie, odpowiedziała panna spokojnie.
— Lepiéj się trzymaj Jakóba... to coś okropnego być zmuszoną na grób rachować....
— Zrobię co tylko będzie w méj mocy, odpowiedziała Muza, mnie tak żal by było Tildy! Ale jéj z oczów śmierć patrzy....
— Cichoż, przerwała matka, myśl lepiéj o Jakóbie.
— Zrobię co tylko będzie możebne, ale doprawdy, za skutek ręczyć nie mogę.
— Emusiu, bylebyś ty chciała, to ja ręczę.
— Zobaczemy! szepnęła córka rzucając się na sofę zamyślona, co do mnie wolałabym Henryka...
Matka w milczeniu ruszyła ramionami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.