Żyd: obrazy współczesne/Tom II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żyd
Podtytuł Obrazy współczesne
Wydawca Jan Konstanty Żupański
Data wyd. 1866
Druk Czcionkami M. Zoerna
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Po kilkoletném pobycie za granicą powracający Jakób, zastał w kraju uderzające zmiany. Wszystko wrzało i kipiało jakąś oszalałą nadzieją, w któréj zapędach nie było miary. Najdziwaczniejsze wieści przyjmowano bez rozbioru, rozchodziły się po zakątkach i rozradowywały serca, oczy zwracały się znowu po tylu doświadczonych zawodach, na zachód ku téj Francyi, któréj serce z piersi wydarto aby niém żyć nie mogła, a uczyniono z mój automat posłuszny woli jednego człowieka co uzdę na nią zarzucić umiał.
Dziwy téż prawiono o Moskwie; tam miały się także gotować wielkie wypadki, jakiś wybuch straszliwy; prądy gwałtowne parły ją ku rewolucyi, która płynęła już w krwi i myśli całego pokolenia. Inni, dobroduszni, przepowiadali dobrowolne przez nią zrzeczenie się Polski!!
Umyślne przycichnienie Rossyi, która się wszystkim tym uczuciom rozżarzać dawała swobodnie, wybuchowi nie stawiając tamy, aby się nim ocalić od katastrofy przewidywanéj u siebie, łudziło lekkomyślniejszych; uważano za bezsilność, co było tylko chytrą rachubą, nikt tak obliczonych nie przypuszczał następstw. Nieprzyjaciel udawał śpiącego, wzięto go za osłabłego... u steru stojący ludzie rachowali na wszystko, na namiętności, na słabości, na podłości ludzkie, na uniesienia i cnoty.
Jeszcze nie zaczęto zohydzać Polski aby od niéj Moskalów ślepych odstręczyć i ideom ich nie dać się szerzyć — czekano, milczano, sposobiono się. Tymczasem wzburzenie rosło w miarę jak go nie hamowano a może podburzano tajemnie; rosło z tém przekonanie, że Polska ma siłę do przeciwstawienia osłabłéj Moskwie, przyczajonemu jéj barbarzyństwu.
Moskwa lenieje, mówiono, zmienia skórę, nie ma siły.
Pozornie dla utrzymania w tym błędzie, czyniono niby jakieś ustępstwa, wiodące do katastrofy żądanéj i przewidywanéj, któraby dozwoliła odwrócić na kraj skazany wszystkie okropności których się u siebie lękano w domu. Przyznać potrzeba, że metoda była niezmiernie zręczną i przebiegłą.
Od Mikołaja już fermentowały na pognojach barbarzyństwa żywioły rewolucyjne podsycane zakazanemi pismami Herzena, Bakunina, Ogarewa, Gołowina, Dołgorukiego. Moskwa z ciężkością mogła się obronić ich wpływom: przyszły wypadki w Polsce na szczęście jéj, poczuto ich ważność, przedsięwzięto zręcznie zużytkować aby grożącą burzę na nieszczęśliwy kraj odwrócić.
Całe postępowanie rządu moskiewskiego aż po dzień dzisiejszy cechuje ta myśl główna, umiejętnie pokryta w początkach, późniéj coraz jaśniéj występująca na jaw.
Rząd miał się podstawić sam na miejsce Herzena, poślubiając rewolucyą i kierując nią.
Lecz w chwili gdy Polska kipiała jeszcze nadziejami, dyszała niemi gorączkowo, nie było człowieka coby tych sieci dopatrzył, coby tę przyszłość wyprorokował, wskazał i głosem potężnym wstrzymał na pochyłości naród nieopatrzny ale szlachetny i pełen młodzieńczego zapału i odwagi. Kierunek sprawy dostał się na ręce najgorętszego wieku, w którym grała latami nagromadzona namiętność, ćmiły mu wzrok złudzenia, a sercem miotała żądza ofiary, śmierci i odkupienia.
Biło to w oczy Jakóbowi, jak dalece społeczność, którą porzucił prawie spokojnie przegryzającą swe więzy trzydziestoletnie, dziś była zmienioną, rozżarzoną, rozgorączkowaną, silną a codzień samoistniejszą. Mówiono, poruszano się, wyrażano, myślano inaczéj; stan istniejący uważano za tymczasowy; przyszłość jakaś niepewna ale jaśniejsza roiła się i zdawała zapewnioną przeczuciami wszystkich... siłą jaką w sobie czuł ogół.
Prawda że ta siła nie obrachowywała naówczas wcale z jakim rozpasanym dzikiem miała stanąć do walki. Znano Rosyą, ale Rosyą szanującą pewne prawa i zobowiązania, lub przynajmniéj ich pozory, usiłującą uchodzić za kraj cywilizowany, europejski; nie znano Rosyi cynicznie wściekłéj, nieprzyjaciółki praw, wiary, traktatów i szydzącéj ze wszystkiego, Rosyi Murawiewów i Katkowów. Znano też Europę nie taką jaką ją kilkadziesiątletni pokój gnuśny wyrobił, Europę dawną co przyklaskiwała Grecyi, sympatyzowała z Włochami, szanowała Węgrów, dźwigała Belgów, czuła się do posłannictwa swobody i postępu; a nie tę zgniłą i strupieszałą która patrzeć miała ziewając, z krwią zimną na męczeństwo Polski świętokradzkie.
Jakóba co chwilę większe ogarniało zdumienie, nie dowierzał oczom ni uszom, ludzie mu się zdali poprzemienianemi do niepoznania, mowa ich inną, myśl zuchwalszą.
Wysiadłszy w Hotelu, pobiegł zaraz nazajutrz rano do opiekuna swego, ale go w domu nie zastał; dowiedział się tylko że był teraz podwójnie zajęty, gdyż liczne projekta nowych przedsiębierstw całkiem go pochłaniały. — Wracając ulicą ze spuszczoną głową, najniespodziewaniéj zetknął się uderzywszy prawie o niego, z panem Henrykiem Segel. — Zostawił go był we Włoszech z projektami długich podróży, zdziwił się spotkawszy na trotuarze krakowskiego przedmieścia. — Od chwili przypadkowego zjechania się z nim na drodze z Genui do Spezyi, w towarzystwie Signory Gigante, Jakób powziął był nieprzezwyciężony wstręt do tego człowieka. Nie lubił go nigdy, ale mógł wprzódy szanować, straciwszy to uczucie, widział w nim chłodnego oprawcę istoty, która mu była najdroższą na ziemi, brzydził się nim teraz.
Posłyszawszy nagle głos jego, zaczerwienił się cały i cofnął prawie ze wstrętem.
— A! zawołał śmiejąc się Henryk, prawda że niespodzianka! dziwi cię że mnie i tu znowu spotykasz! a może więcéj cię to zdumiewa, niż gdyśmy się ujrzeli na Aqua Sola? Ale cóż chcesz! to są czasy niespodzianek. Tilda jakoś nie smakowała w tych Włoszech, uparła się powrócić do kraju, mnie też to było bardzo na rękę, bo mi dano znać że tu jestem dla interesów potrzebny. Otoż, widziemy się znowu, kochany panie Jakóbie... bardzom rad, rad serdecznie... Idę do domu właśnie... bądź co bądź zabieram cię z sobą, naprzód żebym ci mój nowy dom pokazał jak go sobie urządziłem... Wiesz mam teraz dom w Alejach, zobaczysz! cacko, confort! smak! elegancya! choć Tilda go krytykuje... powtóre, pomożesz mi téż Tildę rozerwać trochę, jest znudzona, smutna, a mnie tém nudzi i smuci... kobieta, któréj doprawdy nie rozumiem — na honor! Ale któż to kiedy zrozumiał kobietę! Ma wszystko czego tylko dusza zapragnąć może, a wiecznie stęskniona i kwaśna... coś w niéj chorobliwego. — Otoż idziemy, nie prawdaż?
— Ale ja... w istocie... ja czasu nie mam... tylko co wysiadłem, tysiące interesów.
— Dajże temu pokój!! przerwał Henryk, interesa jeszcze nie wiedzą że przyjechałeś... Tilda się rozerwie... przecież dawni i dobrzy jesteście znajomi i masz u niéj łaskę... co rzadko! Chodź! proszę.
Jakób byłby się pewnie opierał, ale pokusa była za silną... ją zobaczyć!! Obowiązek kazał unikać, serce zmuszało szukać — na ten raz uległ słabości — Henryk był tém natarczywszy że postrzegł wahanie się; porwał go pod rękę i powiódł gwałtem z sobą, wesół, roztargniony, do niepoznania gadatliwy.
— Nie rozpatrzyłeś się jeszcze w Warszawie? rzekł — ja ogromne znalazłem zmiany.
— Ja je czuję, odpowiedział Jakób, ale sobie jeszcze wytłumaczyć nie umiem.
— Zmiany są ogromne, prąd w umysłach taki, że mu się oprzeć nie będzie podobna — rewolucya śmierdzi w powietrzu...
— Niech nas Bóg od niéj uchowa!
— Zdaje się nieuchronna, lub ja się już na niczém nie znam... proch czuć... Dla nas, dodał cicho pan Henryk sciskając go za rękę — to nic złego. Naturalnie ofiary będą, trzeba się umieć wyśliznąć, aby nas koła téj wielkiéj machiny druzgoczącéj wszystko nie pochwyciły — ale ostatecznie to dla nas wygrana — ktokolwiek z nich wygra...
— Jakto? spytał Jakób, nie rozumiem.
— Zyskamy najzupełniejsze uobywatelenie od jednéj czy od drugiéj strony, to niechybna. — Powtóre my się zawsze najmniéj zrujnujemy, bo choćbyśmy miliony rzucili w tę otchłań, kapitały nasze mniéj są dostępne niżeli mienie szlacheckie; — ocalejem więc zawsze majątkowo — a to już wielka rzecz, to nam da siłę. Naostatek — nie ma wątpliwości że Moskale ostatecznie wygrają, że żywioł ów nienawistny nam szlachecki zostanie zgnębiony... myśmy naówczas arystokracyą, inteligencyą — wszystkiem — kraj ten nasz.
Jakób wzdrygnął się.
— Rachuba może być proroczą, rzekł, ale jest okrutną... Z także zimną krwią patrzycie na te klęski, które w nią wchodzą?
— Ale mogęż ja co na nie poradzić? w mojéjże sile odwrócić? spytał Henryk — a nie jestemże obowiązany korzystać z położenia? Wierzaj mi — przyszłość Polski cała dziś już jest w rękach żydów. — Wczoraj pogardzeni, jutro panami będziemy... Patrz na tę szlachtę, co to jest? — plemię bezsilne, w którem zostały fantazye szlacheckie, buta staréj szlachty, zachcianki, zepsucia, wesołość, wady... a żadnéj starej cnoty. Jest to ród fatalnie naznaczony na zgubę — któż go zastąpi? Społeczność bez jakiejś... niby szlachty ostać się nie może....
— Pozwolisz mi być szczerym, odparł Jakób smutnie, ja jestem téż żydem duszą i sercem całém, ale powiem ci, jeśli tak ma być, nieszczęśliwyż to kraj!
— Dla czego? spytał Henryk.
— Myśmy nie dorośli do ciężaru téj roli jaka na nas spadnie, odpowiedział Jakób — nie zespoliliśmy się z tym krajem tak, abyśmy losami jego rozporządzać potrafili, społeczność nasza, panie Henryku, jeśli mam wypowiedzieć wszystko, przejedzoną jest także i zgniłą.
— Tak, ale jeszcze silniejszą od polsko-szlacheckiéj.
— Ja tego nie widzę, chorujemy inaczéj, aleśmy téż chorzy.
— Myśmy silniejsi, dodał Henryk, bo umiemy wyrobić i zachować tę siłę, któréj oni ani zebrać ani użyć nie potrafili nigdy, a którą w wieku materyalizmu jedynie coś zrobić można — siłę pieniędzy! siłę kapitału, woli cichéj, pracy wytrwałéj i jedności wewnętrznéj!
Jakób się zamyślił.
— Trochę sobie pochlebiasz, rzekł, a może nieco masz słuszności — Bóg jeden wie co będzie. Przed żydami jest, lub być może, w istocie zadanie wielkie. Jedyny to kraj w Europie w którym oni tak przeważną rolę odegrać będą mogli (choć w Niemczech mają też ważną) ale czy ją godnie pojmą i spełnią?
Henryk się rozśmiał.
— Ty jesteś żydowskim pietystą, zawołał — ty mięszasz do wszystkiego ideę Boga, wiary, ducha... a dziś to stare łachmany które w kąt poszły.
— Nad czém ubolewać należy, odezwał się Jakób — zrobiliśmy je łachmanami — ale w nich jest złoto.
— Gruzy to dawnéj epoki, która już nie powróci, przerwał Henryk, nie mówmy o tém... A! otoż dom mój! widzisz? to dom mój! Najprzód ci go pokazać muszę, kosztuje przeszło pół miliona, potém pójdziemy do Tildy.
Spojrzał na zegarek.
— Do kata! zawołał, za pół godziny muszę być na giełdzie, ale starczy mi czasu na pobieżne pokazanie ci domu, a potém zostawię cię z Tildą... i musisz na mnie poczekać. — Powrócę jak będę mógł nąjprędzéj.
Dom, po którym natychmiast zaczął oprowadzać pan Henryk Segel gościa swego, był w istocie przepyszny, obszerny, urządzony ze zbyteczną aż może wspaniałością, ale wspaniałością tą powszednią, bogatą, kosztowną, a bez smaku i charakteru, z którą równie dziś po pałacach jak po hotelach spotkać się można. Źwierciadła w bogatych ramach złocistych, meble aksamitem kryte, opony kosztowne, posadzki wytworne, bronzy drogie, kryształy, chińskie porcelany, mnóstwo fraszek na wagę złota kupionych, kolory bijące w oczy... zbytek jedném słowem powszedni i złego smaku, oto co znaleźli w tym domu niedawno zbogaconego człowieka, który nie miał żadnego artystycznego uczucia, i złotem szafując sądził że za nie kupi razem z towarem ten smak którego mu brakło.
Nie rzadko przy pokazywaniu wyrywało mu się słowo — Wiesz! to kosztuje sto dukatów... to zapłaciłem tysiąc rubli!
Dom był pyszny choć króla, zwłaszcza zdetronizowanego, przyjmować, kapał od złota — ale od niego wiało pustką, smutkiem... Pokoje były jakby niezamieszkane, do ścian ich życie nie przylgnęło, zdawało się że w nim ani się swobodnie obrócić, ani przemówić szczerze nie podobna.
Segel oprowadziwszy obojętnego dosyć gościa aż po kuchni, która była przepysznie urządzoną, do któréj sama woda szła, sama z niéj odpływała, która miała sadzawkę na ryby, mnóstwo wygódek i wymysłów; pobiegł go żonie oznajmić.
Jakób padł na sofę znużony i smutny temi oględzinami; na ścianach domu już było wypisane męczeństwo téj kobiety, tém straszniejsze że w atłasy, złoto i erdredony obwinięte.
Po dobrym kwadransie Tilda wyszła blada, powoli, ciągniona prawie przez męża; powitała starego znajomego swego uśmiechem miłym, ale nowo przecierpianych boleści jakichś pełnym. Nastraszył się jéj oczów rozszerzonych, wpadłych, a blaskiem dziwnym iskrzących.
— A! i pan już z Włoch wróciłeś! odezwała się podając mu rękę — jakże to dobrze! Ale i tu i tam — zimno i smutno!!
— Gdzież życie weselsze? odpowiedział Jakób, to natura życia że kto na nie patrzy poważnie, smutném mu ono wydawać się musi...
— Bo téż nie potrzeba na nie tak patrzeć! przerwał Henryk podając kieliszek wódki — w ręce twoje, panie Jakóbie.
Wiecznie zapomniałem o giełdzie! zakąsić mam ledwie czas! Kochana Tildo zatrzymujże mi gościa koniecznie do mojego powrotu... proszę i wymagam... ja na godzinkę wybiedz muszę... oddaję go w ręce twoje...
Zadzwonił. — Są konie?
— Gotowe, proszę Jaśnie Pana — odpowiedział służący.
— A zatém bez pożegnania, nie przepraszam zostawując cię z nią, rzekł w rękę całując żonę... w najgorszym razie, jeśli do rozmowy nie będzie ochoty, to ci coś zagra, posłuchasz. Masz tu gazety wszystkie... ale głupie — może zechcesz przerzucić...
Zakręcił się i wyszedł zostawując ich dwoje.
Przez długą chwilę stali tak naprzeciw siebie, spojrzeć sobie w oczy nie śmiejąc. Naostatek ona westchnęła, wyciągnęła doń rękę powoli i rzekła:
— Jakóbie — wszak staremi tylko będziemy, dobremi przyjaciółmi? nic więcéj?
— Pani, odpowiedział z uszanowaniem młody człowiek — znasz mnie lub domyślasz się... że czas zmienić nie był powinien. Chciéj wierzyć że zaufania nie zawiodę — nigdy.
— Tak, los sam zbliża nas znowu, gdy oddalaćby powinien... To próba, wytrwajmy godni siebie i naszéj jasnéj przeszłości.
Nie rozumiem, dodała po namyśle, co się stało Henrykowi — Henryk jest zwykle, to jest był zazdrosnym, aż do śmieszności, nie lubi mnie w męzkiém towarzystwie zostawiać. Nie rozumiem go dziś. Jest to dowód ufności lub obojętności.
— Nie mówmy o tém — wolę spytać jak się pani czujesz po podróży? dla czego dłużéj nie zostałaś we Włoszech?
— Po co? wszędzie się cierpi, i wszędzie umiera, rzekła powoli, wożę z sobą tęsknotę i boleść od chwili ślubu naszego... wszystko mi jedno na jakiém się one tle odbiją...
— Ale zdrowie?
— Ja chora nie jestem, dusza we mnie cierpi — a wy? spytała podnosząc oczy na niego.
— My? — ja... odparł Jakób mężnie — my nie mamy cierpieć ani prawa ani czasu, mężczyzna musi żyć nie życiem uczuć ale czynu... Dla tego myśmy biedniejsi i szczęśliwsi... W głębi tkwi w nas wiekuiście cierpienie, gdy raz strzała w piersi zawięźnie — ale myśleć o niéj, pieścić się z nią... nie nasza rzecz... My, jak ranny żołnierz, do ostatniego tchu walczyć musimy...
— I tak dobrze jest, zawołała Tilda.
— Ale czemużbyście i wy — panie — na cierpienia tegoż samego nie szukały lekarstwa? — pracy, czynu!
— O mój Jakóbie drogi, rzekła, dla kobiety co nie ma dziecięcia, jakże ograniczoną jest sfera pracy i czynów!! Juściż nie sądzisz żeby mnie poduszka kanwowa lub wyszywanie na siatce nasycić i uspokoić mogło? Duszy czegoś więcéj potrzeba...
— Książka, muzyka, sztuka, poezya, rzekł Jakób żywo — oto są źródła najczystszych roskoszy na ziemi. Wierz mi pani, to jeden zdrój niezmącony, to jedno użycie po którém na dnie duszy nie zostają męty, przesyt, żale i zgryzoty. Kto nie może sam tworzyć, może sobie przyswajać twory umysłów nieśmiertelnych. A! jest to wielką roskoszą... jest to najsilniejszém zajęciem odrywającém od świata. Starożytność zostawiła nam przykład takiéj namiętności nauki w Archimedesie, którego żołdak zabił zgiętego nad rachunkiem... Nie wiedział on nawet że gród jego ojczysty zdobyto...
— Ślicznie to mówisz i wiele jest w tém prawdy, rzekła wzdychając Tilda, ale i do tego potrzeba inicyacyi, wdrożenia, nałogu.
— Nałóg się tworzy!
— Ja już, dzięki Bogu, mam jeden — zawołała śmiejąc się Tilda — jest nim muzyka... Bardzo ją lubię, ona mi słodzi, zajmuje, pożera dnie... Ale, ale muzyka mówi do jakiejś nieokreślonéj, dusznéj strony człowieka, karmi tylko jakąś jedną komórkę serca, jego — nie zaspokaja.
— Więc książka...
— Tak, odpowiedziała po cichu, książka ma znowu tę wadę, że zanadto świat nam i życie odtwarza, przypomina, szczególniéj książka jaką my czytujemy, powieść, romans, dramat, poezya.
— Więc coś oderwańszego, poważniejszego! rzekł Jakób.
— Próbuję, rzekła Tilda patrząc mu w oczy — i próbować będę, ale dosyć już o mnie... Powiedzże mi co pan... ty... Jakóbie... o sobie? Z czém powracasz? co zamyślasz?
— Powracam z głową i sercem przepełnioném, odezwał się Jakób, daleko bardziéj żydem niż wyjechałem może; wracam z marzeniami reform, pracy, poświęceń się dla narodu mojego... jestem aż zuchwały w mych planach, choruję na Bar Majmona... Tyle jest do uczynienia! tyle! tyle!
— Sądzisz? spytała po cichu siadając i wskazując mu miejsce przy sobie — sądzisz pan... sądzisz Jakóbie, poprawiła się — że są jeszcze żydzi, i że z tego rozkładającego się narodu który długo od zepsucia ocet niewoli zachował — jeszcze dziś żywą całość na nowo stworzyć można?
— Tak jest! gdyby tylko siły po temu! zadanie jest trudne, ogromne, przerażające, wołał z zapałem młody człowiek. Naród ten przechował tradycyą, wiarę w jednego Boga czystą, prawo i ideę niezłomności prawa od lat tysiąców... Na te ogromne granitowe podstawy przypadł pył pustyni i mchy a zgnilizny wieków, ale je oczyścić łatwo... jeśli się do odbudowania świątyni przystąpi z czystém sercem i rękami... A! gdybym mógł! gdybym umiał! gdybym miał siłę!
— Niestety, rzekła Tilda, patrzaj co się do koła nas dzieje. Ci co są wierni prawu razem z niém przechowują bałamutne powijacze w które je ludzie niezręcznie skrępowali dla przechowania... Ci odepchną cię jako odszczepieńca, nowatora, reszta nie ma wiary żadnéj, będą cię słuchać jak poety, przyklasną ci, ziewną, ale nie wezmą do serca!
— Alboż to raz jeden — przerwał Jakób, prorocy przychodzili do tłumów obojętnych, alboż ich raz kamionowano? A jednak po każdym z nich zostały ślady na ziemi, i posiane przez nich ziarno powschodziło?
— Masz więc odwagę męczeństwa? spytała rumieniąc się Tilda — i wiesz jakie cię dziś czeka? Jeśli sądzisz że cię namiętnie wśród rynku ukamionują — mylisz się. Będą cię kłuć szyderstwy, ogłoszą za warjata, odsuną się, wyśmieją... Będzie to męczeństwo salonowe, małe, śmieszne a bolące. Niewiele ludzi coby się dali ukamionować, znieść je są zdolni. Tych których nie odstraszą kamienie, odstręczy sarkazm w białych rękawiczkach...
Jakób smutnie na nią spoglądał.
— Masz pani słuszność, rzekł, ale gdy oczy od blasku prawdy świętą ślepotą się zaćmią — naówczas człowiek nie widzi nic już, giną mu pigmeje... mówi do tłumów, świat mu się małym wydaje.
Wstał poruszony i począł się przechadzać.
— Tak pani — dodał — dużo nas poświęca się zbieraniu i frymarczeniu groszem, intrygom drobnym, nasyceniu ambicyi — powinien choć jeden myśleć o narodzie, o jego losach, a nadewszystko o duchowym spadku przeszłości. Czytamy jeszcze księgi Mojżesza, ale już ich nie rozumiemy.
— O! jakże bym rada, nieśmiało ozwała się Tilda, być twoją uczennicą, ale niestety! za wysoka to mądrość dla mnie co wiele zgaduję, przeczuwam, a nic nie umiem. Kiedyś ty napiszesz to co mówisz, a ja gorąco czytać będę... i pójdę z tém do biednych niewiast naszego narodu, nieświadomych, odepchniętych, pozbawionych nauki Bożéj i płynących z niéj pociech... zostanę twoim tłumaczem.
Ale, niestety, ty możesz w sobie czuć natchnienie Baraka, ja nie mam zapału Debory!
Jakóbowi uderzyło serce, zbliżył się, chciał coś wyrzec, gdy w tém hałas się zrobił w sieniach, drzwi przedpokoju otwarły nagle i z okrzykami radośnemi na podziw wpadli razem ojciec Tildy, jéj mąż, Mann i ojciec Symon...
Henryk połapał ich gdzieś w mieście istnym wypadkiem, a wiadomość udzielona o powrocie Jakóba skłoniła ich że wszyscy dali się na obiad zaprosić. Nawet poważny Mann, od którego musiano to uważać za wielki dowód łaski, gdyż zawsze był tak zajęty że na nic czasu nie miał — dał się na ten raz pochwycić.
Dawny opiekun Jakóba podszedł doń pierwszy z otwartemi rękami.
— A witajże! witaj nam, zawołał — proroku... Rabbi Jakóbie!
Mann obawiając się aby go kto nie wyprzedził podsunął się i poklepał go po ramieniu.
— No... jak tam podróż? daj mi rękę! dobrze wyglądasz... cieszę się.
To powiedziawszy i ledwie głową kiwnąwszy gospodyni, padł rozłożyście na kanapę, ale tak jak pada księga na ziemię, bezwładnie, zajmując ją prawie całą i dysząc po trudach porannych.
Ojciec Symon, zawsze drwiarz, począł od uścisku ręki, ale już mu się w przywitaniu zbierało na żarty.
— No? jakże? zapytał — bez obrazy — czy wracasz nam Akibą czy Ateuszem?
— Ani jednym ani drugim, odparł Jakób — takim zupełnie jak wyjechałem, tylko trochę więcéj przestraszonym przyszłością.
— Nie było po co jeździć! zawołał ojciec Symon — strachu byłbyś dosyć i w domu napytał... Ale przybywasz w porę właśnie, my tu rewolucyą robiemy...
— O! o! z tém nie żartuj ojcze Symonie! rzekł Henryk.
— Ale ba! ja nic a nic nie żartuję — dodał szyderca — ja pierwszy sztyftuję pułk z bachurów i dowodzić nim będę sam... w lektyce... Jest tylko kwestya, zamiast broni, co wziąść w rękę, czy parasol którym wywijać umiem, czy kawałek kredy — tradycyonalnéj.
— Żart żartem, rzekł ojciec Tildy, wiesz panie Jakóbie, że tu istotnie na coś się zanosi.
— Niestety! szepnął przybyły, codzień się bardziéj o tém przekonywam.
— Widzę że nie aprobujesz, z twojego wykrzykniku — i cieszę się.
— Któżby to mógł pochwalać.
— Ale co pomoże się opierać, cierpko zawołał Mann, to są, z pozwoleniem, wartogłowy, szaleńcy, z nimi gadać, jak do ściany... Trzeba o sobie myśleć i swoje ratować manatki.
— Tak, poły w garść i — znowu wedle tradycyi — w nogi, rzekł ojciec Symon, do dziury, to bezpieczniéj. My będziemy Mojżeszowi ręce podnosić... a oni niech się biją i tłuką.
— Juściż my razem z nimi bić się nie pójdziemy — zawołał Mann — na co? za co? po co?
— Jeśli na seryo o tém mówić mamy, odezwał się Jakób, toby może inaczéj rzecz tę rozważyć potrzeba.
— Ależ do katastrofy może jeszcze przyjść, a może nie przyjść, rzekł Henryk... zdaje mi się że przecie są tam ludzie rozsądni...
— Pochlebca! zawołał Symon... mów otwarcie... sami jesteśmy.
Mann porwał się z kanapy w ten sposób jak chrząszcz przewrócony na grzbiet, podnosi się czasem z wielkim wysiłkiem.
— Właśnie dla tego, że to głupstwo niezawodnie przyjdzie do skutku, odezwał się stanowczo, to jest plemię skarlałe a dumne, a zarozumiałe, powodujące się namiętnościami zawsze, rozumem nigdy.
— Kochany Mannie, spytał Symon, a my? my nie dumni? i olbrzymy? hę?
— Więcéj bez porównania jesteśmy warci niż oni....
— Tak, odparł Symon seryo, oni są ślepi a my tylko kulawi.... Wart Pac pałaca, a pałac Paca, mówi ich przysłowie. Żydzi są doskonali do spokojnéj szachrajki i handelku, ale gdy na ulicy tertes, wolą sklepy pozamykać.
— A mają słuszność! rzekł Mann.
— Tak mówił i nieboszczyk papa, dodał Symon, i ja!
— Ty zawsze żartujesz....
— Gdybyście wy choć raz popróbowali żartować, jabym przestał.... Trzeba przecie żeby ktoś za cały naród miał trochę dowcipu, bo powiedzą, że Heine nam zjadł wszystek.... kochany Mannie, nie uwierzysz co to za ciężka pańszczyzna, mieć spryt za was wszystkich... za ciebie jednego co to ja się nawysilam!
Mann zrozumiał ukąszenie, nadął się chodząc i mruczał pod nosem.
— Jakże ci się kraj po powrocie wydał? spytał ojciec Tildy Jakóba.
— Bardzo zmieniony... a jakże idzie z nami?
— Co to z nami? podchwycił Symon, co to z nami? cicho! sza! połowa nas już się do naszych nie przyznaje....
— Nie żartujcie... ale ta sprawa draźliwa z gazetą... dziennikarska....
— Ubita... opinia ogólna za nami.
— Tak, pozornie, zawołał Mann, muszą się okazać niby liberalnymi, ale w gruncie feudały to niepoprawne, nadęte szlachciury....
— Słuchaj, przerwał Symon, gdy mówisz o nadętych, proś kogo żeby cię zastąpił, tobie to nie przystoi....
Mann się ofuknął.
— E! ty stary trutniu!!
— Truteń! zgoda! rzekł Symon spokojnie, ale ty wyrzucasz im że się dmą, spojrzyjże się w lustro? chybaś się nigdy nie widział! Czy u ciebie kochanie tak samo jak u tych feudałów w przedpokoju nie potrzeba odbywać popasu nim się do salonu zajedzie, żeby w nim twoje fumy połykać? Czyś ty potulniejszy, przystępniejszy, bardziéj ludzki od X. Y. Z. hrabiów i baronów? Ich mitry a twoje miliony skutek jeden... jak tranu rybiego i syropu z chrzanu z jodem....
— Nieznośny jesteś... milcz! ofuknął znowu Mann.
Henryk i ojciec Tildy śmieli się, Mann na seryo się gniewał i przez zęby cedził.
— Trefniś! błazen!
— Kochany bracie w Izraelu, rzekł Symon, ile razy ci szlachta zaśmierdzi, powąchaj siebie.... tyś taki szlachetka bez szlachectwa... aż strach....
— Ale dośćże mi tego! zakrzyknął Mann.
— Nie, nie dosyć, muszę dokończyć bo się udławię, a szkoda mnie będzie, rzekł Symon, i prócz tego możecie mieć kłopot z mojemi długami. Otóż my na wymówkę dumy, a raczéj pychy, nie mamy ani ich tradycyi o jelenich rogach, ani trzysta lat rzeczypospolitéj szlacheckiéj... ale...
— Ale dość.
— No — dość! Symon się usunął, Mann dąsał.
— Panie Jakóbie, zawołał pierwszy, co nam przywozisz z Jerozolimy? jak to tam wygląda?
— Przywożę wam smutny jęk niewoli i niedoli, mówił Jakób poważnie, i wołanie narodu, abyśmy my choć wygnańcy a silniejsi, skupili całą moc dla dźwignienia...
Mann ręką machnął.
— Daj ty sobie pokój, rzekł, co ty chcesz świat uczyć!!!
— Wcale nie mam pretensyi téj, odezwał się Jakób, ależ wiecie że i Akiba wprzódy był pastuchem nim mędrcem został, więc może i ja...
— Słuchaj, przerwał mu Symon, tobie nic nie pozostaje jak zrobić na wywrot, on z pastucha został mędrcem, ty możesz z mędrca zostać pastuchem jeźli tak pójdziesz daléj.
Opiekun się rozśmiał.
— To prawda, rzekł, co ty chcesz świat naprawiać, weź się do jednéj roboty, do handlu, do fabryki, do przemysłu, pracuj, a trud reform zostaw Panu Bogu.
— Bez Boga nic, odparł Jakób, ale myśmy powinni być posłusznemi narzędziami jego.... Do robienia grosza nie czuję powołania, mam go dosyć.
— Kiedy mu się zachciało być Akibą, na to nie ma rady, rzekł Symon, ale czy ty wiesz, że dziś gdyby w istocie kto i zasiał Akibę, taki grunt że się albo Börne lub Heine urodzi; a być Heinem w książce... ładnie, na świecie... niewygodnie.
— Ja nie cierpię Heinego! zawołał Jakób.
Wszyscy okrzyknęli ze zgrozą i oburzeniem przeciw świętokradzcy.
— Dla czego ty go nie cierpisz, odparł Symon, on z Kladderadatschem najlepiéj przedstawiają dzisiejszego ducha żydowskiego.
— I dla tego go nie cierpię, dodał Jakób, bo ten duch jest mi antypatycznym. Jakiż to duch? duch zniszczenia, rozpusta słowa, rozpusta myśli, zwątpienie, sceptycyzm, szyderstwo, chłód, dobrowolne upodlenie. Choć ubrane w perły i dyamenty dowcipu i talentu są one chorobą i zgnilizną. — Z tego to stanu właśnie radbym was wywieść, bo jest przepowiednią śmierci, bo jest konania chrypką.
Symon stanął naprzeciw niego i głową kiwał.
A zatém Finis Judaeorum.
— Tak, mówił Jakób, Finis Judaeorum et Judaismi finis. Ale nie na pobojowisku chwalebném rozwiążą się losy nasze, na śmieciskach cywilizacyi. Naród nasz podobny jest temu, co tysiąc mil niósł skarb do domu, uratował go od rozbójników i złodziei, a do progu nie dodźwigawszy go, rozsypał w kałużę. Jeźli kiedy to dziś nasza wiara i moralność...
— Ale kochanie moje, rzekł Symon, co ty gadasz o przedwiecznych rzeczach, o wierze i moralności, czy myślisz że one jeszcze gdziekolwiek są?
— Trzeba je wskrzesić!
— Dostał bzika, szepnął Mann machając ręką. Słuchaj, dodał zbliżając się, idź ty do Mejzelsa, siadaj nad biblią i kiwaj się czytając, a nam daj pokój, zostaniesz podrabinem.
— Gdybym był istotnie godzien nim zostać, odparł Jakób, byłbym z tego bardzo dumny.
— A ja ci radzę, dodał Symon, poświęć się ty ważnemu przedmiotowi, badaj zakazane potrawy żołądkom Izraela. Majmonides liczy ich tylko dwadzieścia cztery, to mało... mógłbyś podłubawszy się w Talmudzie, dojechać do trzydziestu! Zawsze to rzecz piękna!
— Ojcze Symonie, bronił się Jakób, możeby to wielu... choć od obżarstwa uratowało....
— Kochanie, rzekł Symon wzdychając, gdybyś ty wiedział jak kiełbasa jest smaczną! Wiesz że hrabia wołyński Gr....i, który z naszych pochodził, ile razy się jéj objadł, zawsze się tłumaczył tem, iż za wszystkie pokolenia antenatów izraelskich, które jéj nie kosztowały, odjadać musiał.
— Otóż rozmowa, dzięki wam i kiełbasie, odezwał się Henryk, poszła na lepszą jakoś drogę.
— Pozwólcie mi tylko powozić, podchwycił Symon, a zobaczycie jak z nudnego prostego gościńca powagi natychmiast zboczę.
Mann, któremu się już niezmiernie uprzykrzyły uwagi Jakóba, a może i dowcipy Symona, przerwał.
— Uważaliście tego... wróbla... jaki sobie sprawił powóz i konie?
— Naturalnie, wyrwał się niezmordowany Symon, myśląc zbankrutować trzeba mieć wcześnie czém uciekać.
— Jak stoi z giełdą?
— To co zawsze....
— Byłeś u hrabiego?
— Byłem....
— Przyjął cię?
— Spodziewam się!
— Cóż mówi?
— To co zawsze, i nie wiele i nie nowe. Ich teoryą znamy, chcą ażeby żydzi dosługiwali się obywatelstwa jak czeladnik wyzwolenia.
— Do pewnego stopnia mają słuszność, zawołał Jakób.
— Jak to słuszność! oburzył się Mann. Nie mamyż my jako ludzie na téj ziemi zrodzeni tych praw z natury co i oni? Czém ci trutnie lepsi od nas? Alboż upokorzeniami bez liczby znoszonemi przez wieki jeszcześmy się nic nie dosłużyli?
— Za pozwoleniem, przerwał Jakób, z prawa natury wszyscyśmy równi, to prawda, ale przy prawach stoją tuż — obowiązki... Jeśli wspólnych z całem społeczeństwem nie ponosimy ciężarów... sami się praw wyrzekamy...
— Jakto nie ponosimy — ofuknął Mann, my się nie uchylamy od niczego. Wieszże ty, że szlachta nas od towarzystwa rolniczego odpycha i przyjmować nie chce?
— Ależ my dotąd z rolnictwem nie wieleśmy mieli wspólnego, odezwał się Jakób. Zresztą szlachta źle robi.
— Spodziewam się że źle! zawołał Mann. A co znaczą domy Spółki? chcą nam odebrać handel...
— Może nam tém wielką wyrządzą przysługę, oparł się znowu Jakób, bośmy przy tym handlu jednym, który nas w niewoli trzyma — zmaleli, znikczemnieli... Jeśli zmuszą nas z niego wyjść i szukać innéj pracy, tém lepiéj. Zresztą jeśliśmy wprawniejsi, zdatniejsi, dla czegoż się ich konkurencyi obawiać mamy?
— Ale handel stanie się ich monopolem?
— Tak! tak! to są straszni ludzie, przerwał Symon, nadewszystko w handlu!! Dowodem przysłowie ich... zamienił stryjek, siekierkę na kijek, wyszedł jak Zabłocki na mydle... Że ten stryjek nie nasz był, na to ofiaruję Szebuoss haddajunin... (przysięgę sądową) lub i — hesses...
— Cichoż bo ty z tém żydowstwem! począł gniewnie ojciec Tildy zniecierpliwiony.
— A! prawda! przepraszam, zapomniałem że już oddawna nie jestem żydem... więc... słowo honoru!!
— I przerwałeś rozmowę, co gorzéj, dodał Mann, te domy spółki są wymierzone przeciwko biednym żydom, to towarzystwo rolnicze jest także konspiracyą szlachecką na nas.... Stara ich nienawiść trwa w najlepsze.
— Nie widzę, przerwał Jakób, żebyśmy i my ich bardzo kochali....
— Dalipan bo nie ma za co, odezwał się Henryk, pomimo grzeczności, uprzejmości ich, zbliż się do nich nieco, choćbyś był najlepiéj wychowanym, nie dopuszczą cię do ściśniętego koła swego; nie dozwolą zawiązać poufalszego stosunku... nie dowiesz się od nich prawdy, nie doznasz przyjaźni.
— A my? a my? spytał Jakób.
— Co my! co my? rzekł Mann, my mamy prawo być takimi jakimi jesteśmy... mamy powody do nienawidzenia ich....
— O tak! dodał Symon, my mamy prawo ich nienawidzieć, a oni za to powinni nas kochać serdecznie, na to oni goimy... toć to przecie ich nauka i prawo.... Damy im w pysk, muszą nastawić drugi policzek....
Spojrzeli po sobie wszyscy w milczeniu, Symon był poważny.
— No, ale z tego wszystkiego cóż wyrośnie? zapytał ojciec Tildy.
— Spytaj raczéj co się wywróci? poprawił Symon.
— Waryaty są, a zatém rzeczy rozumnéj zrobić nie mogą, mruknął Mann. Klęski, nieszczęścia, krew, pożoga, nic więcéj. Wystawcie sobie że oni wierzą w cesarza Napoleona, w Anglią, we Włochy, w Węgrów, w Turcyą, w Szwecyą, niektórzy nawet w jakąś rewolucyą niemiecką... kartoflaną... a ostatnio w moskiewską... na tém wszystkiém budują coś dla siebie.... Widział kto podobną głupotę!!
Symon się uśmiechnął.
— Szczególniéj dobrze sobie wybrali cesarza Napoleona, to człek fundamentalny, bo i nigdy nie zmienia opinii i zawsze kieruje się uczuciem.
Wszyscy spojrzeli po sobie, zdawał się mówić serio.
— Ale co będzie to będzie, a myśmy, dodał ojciec, w bardzo przykrém położeniu, iść z nimi czy przeciwko nim równie niebezpiecznie. Wygrana będzie przy Moskwie, to nie ulega wątpliwości, ale w chwili nieładu oni nas mogą zgnieść i nasze uobywatelenie na długo odsunąć.
— Mylisz się, rzekł Henryk.
— Mylisz się, powtórzył Symon, siądziemy na dwóch stołkach, jeźli się jeden usunie, drugi zostanie.
— Nie ma wątpliwości, potwierdził pierwszy.
— Dla mnie, odezwał się Jakób, jedna tylko rzecz jasna. Jakkolwiek przewidziana jest klęska, potrzeba szczerze iść i podzielić losy narodu; ofiara to najlepszy środek nabycia praw obywatelstwa. Cokolwiek wypadnie, zasługa nasza musi być uznaną.... Chwalimy się dziś jednym pułkownikiem Berkiem....
— W tém trochę ma Jakób słuszności, przerwał Mann, do pewnego stopnia rozumuje nie głupio. Nie jedna z wielkich rodzin ich zawsze w stanowczych chwilach dzieliła się tak, że niektórzy jéj członkowie szli z królem, drudzy przeciw królowi, jedni z rewolucyą, drudzy z rządem trzymali. Mieli w ten sposób w obu obozach swoich popleczników, a ktokolwiek wygrywał, oni zawsze ocaleli.... To przykład dla nas jak zrobić powinniśmy. Nie możemy ginąć dla nich, ale niepodobna wystąpić przeciw nim. O tém wartoby obszerniéj pomówić jeszcze.
— Szczerze, szczerze, otwarcie, przerwał Jakób, iść z krajem i dzielić jego losy!
Mann głową pokiwał i klapnął go po ramieniu.
— Jesteś młody, rzekł, poczekaj....
— Tak, jesteś młody, wyrwał się znowu Symon, będziesz radził gdy wystygniesz, bo do rady trzeba chytrości... poczciwości nie... przeszkadza ona. My stare łajdaki naradzim się, a wy młodzi poczciwcy wykonacie....
Otwarto podwoje, służący w białych rękawiczkach oznajmił że dano do stołu. Tilda która była odeszła, ukazała się w progu. Ojciec poprowadził ją do stołu, Mann pochwycił drugą rękę niby żartem, ale w istocie obawiając się pozostać w tyle, reszta poszła za nimi.
Zbyteczném byłoby rozwodzić się nad wspaniałością stołu, nad wytwornością kuchni pana Henryka. Umiał on obejść się kawałkiem chleba i kieliszkiem wódki, mimo swojego państwa, ale gdy potrzeba było wystąpić, a miłość własna w grze była, nie znał rzeczy za drogich i niedostępnych. Obiad za który wcześnie przepraszał że miał być improwizowany, o którym mówił iż prawdziwie nie wie jaki będzie, za który z góry gospodynią obwiniał (zupełnie obcą kuchni) okazał się dyplomatycznym obiadem. Wyspieszono nawet cetle na różowym papierze w srebrnych ramkach.
Tyle razy mówił gospodarz o téj improwizacyi swego obiadu, że Symon w końcu zmuszony był powiedzieć:
— Wiesz co, kochanie, ty tak improwizujesz, że i Deotyma lepiéj nie potrafi....
Mann który udawał że nie wiele stał o przepych i umyślnie przybierał grubiańskie maniery, aby w nim braku wychowania istotnego znać nie było, zatknął serwetę pod brodę i zabrał się jeść milczący. Rozmowa ślizgała się po najrozmaitszych przedmiotach, zabawach, plotkach miejskich i wiejskich wypadkach.
— Na, mospan Jakób, odezwał się po polsku Mann zjadłszy sztukamięsę, jeżeli już jesteś takim prawowiernym żydem, to powinieneś wiedzieć, że jedno bardzo ważne prawo złamałeś i jesteś w wielkim grzechu....
— A! tylkobyście państwo temu żydowstwu dali już raz pokój! zawołał przestraszony gospodarz po francuzku, wstrzymajcie się od tego choćby dla lokajów którzy posługują.
— Mój kochany, rzekł Symon, bądź pewien że gdy ty otwarcie o tém mówić nie będziesz, oni tém więcéj po cichu się z tego naśmiewać muszą.
— Ale o czémże mowa? przerwał Jakób, żadnegobym prawa łamać nie chciał!
— A łamiesz, szkaradnie łamiesz, bezwstydnie, zuchwale, rzekł Mann, naigrawasz się z niego... nie możesz się nazwać człowiekiem na którym spoczywa błogosławieństwo Boskie.
— Cóż to jest?
— No — masz lat... ile? spytał Mann.
— Dwadzieścia i...
— Widzisz, i kilka!! Więc, co najmniéj od ośmnastego roku życia jesteś w grzechu, boś się zapomniał ożenić.... Jako Izraelita prawowierny powinieneś co najprędzéj pomyśleć o żonie, obowiązek to jest, bo cię Dumah za kark w ogień wrzuci.
— Nie przeczę że to jest obowiązkiem, odparł Jakób, ale sądzę że prawo w tym względzie cierpi niektóre wyjątki.... Nie mam najmniejszéj do ożenienia ochoty.
— Radzibyście mu co najprędzéj chomąto włożyć na szyję, przerwał Symon, wy co w niém chodzicie. Czuła troskliwość!! Ale przekonywam się że Jakób choć hussyt, mądry przecie.
— Gdy się zakocham to się ożenię, odpowiedział Jakób rumieniąc się i mimowolnie wejrzenie jego poszło ku Tildzie, która siedziała z głową spuszczoną.
— Otóż w tém jest właśnie grzech, zawołał Symon poważnie, że wam tego cukru kochania potrzeba teraz koniecznie do małżeńskiej potrawy... w tém jest rozpusta! Chcecie tam szczęścia, delikatesów, przysmaków, gdzie jest obowiązek i brzemię — rozkaz i ofiara.
Jakób się zmięszał i obrócił do niego.
— Tak przywykliśmy do twych żartów, ojcze Symonie, rzekł, że i to coś teraz powiedział za żart by ujść mogło... chociaż wypowiedzieliście prawdę wielką! Tak, macie słuszność, człowiek jest rozpieszczony, rozmarzony.... Ale nie wolnoż mu na ziemi szukać choć jednego błysku, jednéj chwili szczęścia — nie jestże godziwą miłość i możliwém szczęście?
— Nie — romanse was popsuły, odpowiedział Symon, małżeństwo chcecie sobie zrobić taką ucztą jaką naprzykład zrobiliście stół i jadło wasze. Jedzenie jest poważném zaspokojeniem potrzeby ciała, bywała uczta prawie obrzędem ale skromnym, rozpoczynała się modlitwą, nią i błogosławieństwem kończyła, dziś jest smakoszowstwem, rozpustą.... Tak samo małżeństwo....
— Słowo honoru, przerwał Mann, ten Symon, Kapcan ma czasem pomysły oryginalne.
Jakób milczał zamyślony.
— Ojcze Symonie, rzekł, darujcie człowiekowi, że wszędzie w tém życiu smutném szuka poezyi i poezyą sieje. Wystawcie sobie to życie surowe, zwierzęce niemal, pierwotne, czyżbyśmy niém dziś zaspokoić mogli? Obudziły się z cywilizacyą w człowieku pragnienia nowe.
— Których nigdy zaspokoić nie potrafi, dodał Symon.
— Ale one same są rozkoszą, rzekł Jakób.
— Żyd, mój kochany, odparł Symon, nigdy o poezyi mówić nie powinien. Naszą sprawą, rachunek... dwa a dwa... pięć, jak mówił E... miał słuszność, gdyby było tylko cztery, oczywista strata procentu.... Ale wracam do ożenienia.
— Lepiéj może nie wracajmy do niego, szepnął Jakób.
— Ja cię będę nudził aż się musisz ożenić, rzekł Mann, nie mam już córki na wydaniu, ostatnia zaręczona, ale ci znajdę fein dziewczynę i sto tysięcy rubli posagu.
— Pomyśl tylko, dodał Symon, dziewczyna jak sobie chce, ale sto tysięcy rubli, to piechotą nie chodzi! to jeździ karetą.... i z liberyą....
— Dziękuję za karetę i za ożenienie, bronił się Jakób.
— A zatém nie masz prawa nazywać się uczciwym żydem, jesteś Meszumat, póki pod Szuppe nie pójdziesz!
Zaczęto się serdecznie śmiać.
— Ale doprawdy, kuzyn ma słuszność, wmięszała się Tilda, spoglądając czarnemi oczyma na zmięszanego Jakóba, trzeba pana koniecznie ożenić.
— I pani chcesz więc do tego spisku należeć? spytał smutnie Jakób.
— Tak, bo chcę żebyś pan był spokojny i szczęśliwy....
— Doskonałe lekarstwo! szepnął Symon.
— Pozwólcie mi zostać jak jestem....
— Tak! tak! dajcie mu asaństwo pokój, dokończył Symon, zrobi się to i bez was, niech-no się matki dowiedzą, panny rozpatrzą, dadzą mu one rady bez pomocy niczyjéj.... To nie nasza rzecz, gotów późniéj proces wytoczyć nam, broń Boże jakiego nieszczęścia, o ubytki... lub o przybytki, dodał ciszéj.
Jakób był bohaterem dnia, rozpytywano go, badano: mógłby się był domyślać, gdyby w naturze jego było więcéj podejrzliwości, że go chciano wybadać i poznać lepiéj. To ten, to ów zadawał mu pytania, jakby pragnął wyświecić jego sposób myślenia w różnych przedmiotach.
Mann przy deserze, który był niemniéj wspaniały od całego obiadu, odezwał się do Jakóba.
— No, cóż teraz myślisz robić?
— Zdaje mi się żem to już mówił, chcę się poświęcić głębszéj nauce naszego prawa i naszéj wiary.
— No! no! to choroba młodości i nie starczy na życie... ale to przejdzie. Jakób zamilkł, zaczął mówić o muzyce, ruszono się od stołu, przy czarnéj kawie wszyscy, prócz przybyłego, skupili się w kątku, a ojciec Tildy spytał Manna.
— No! cóż o nim myślicie?
— Człowiek niepospolity, mógłby nam być bardzo użytecznym, ale ćwieka ma we łbie, tę religią... Ja sam, dodał, uznaję że ona potrzebną jest dla gminu, ale oświeceni ludzie krępować się tém nie powinni.
— Tak, po staremu, odparł Symon, masz religią za zupę rumfordską... karmisz nią ubogich, sam jednak wolisz turtle...
— No, tak jest, rzekł Mann, to nie nowina.
— Mnie się zdaje że jemu to bałamuctwo religijne odejdzie, rzekł Henryk, to młodość, poezya i pietyzm razem... trzeba go tylko wprządz do pracy, bardzo się przydać może.
— Przyda się niewątpliwie... to jest dobre że choć się żydem głosi, żyda w nim nie znać... gdyby tylko tak często o tém nie wspominał!
Tego się oduczy!
Podano cygara, przybyli nowi goście poobiedni, Jakób zasłuchał się przy fortepianie Tildy... Szumiało mu w głowie tą długą a dziwną rozmową...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.