Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom I/Część druga/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Przezwyciężywszy mimowolne wzruszenie, jakie na nim wywarło nazwisko generała Simon, pryncypał zwrócił się do Rodina:
— Nie otwieraj jeszcze tych listów z Lipska, z Charlestown i Batawji. Bezwątpienia zawarte w nich wiadomości wskażą zaraz, jaki z nich uczynić trzeba użytek.
Sekretarz patrzył ma swego zwierzchnika z pytającą miną.
Ten zaś rzekł:
— Czy skończyłeś notatki, dotyczące medaljonów?
— Oto są...
— Przeczytaj, a w miarę potrzeby dodasz nowe szczegóły, które znajdziesz w tych trzech listach.
— Tak, — odrzekł Rodin, — będzie to dokładniejsze.
— Zobaczę, — podchwycił pan, — czy wiadomości są jasne i czy rzecz należycie przedstawiona, czy nie zapomniałeś, iż osoba, którą ma się tem zająć, nie powinna wiedzieć o wszystkiem.
— Pamiętałem o tem i odpowiednio opracowałem notatki...
— Czytaj.
Rodin czytał, co następuje, z wielką powagą i powoli.
Sto pięćdziesiąt lat temu pewna rodzina francuska, opuściła dobrowolnie kraj, przewidując nastąpić mające odwołanie edyktu Nantejskiego i w zamiarze uniknienia surowych edyktów przeciw hugonotom. Z członków tej rodziny jedni najprzód wynieśli się do Holandji potem do kolonji holenderskich, inni do Polski, inni do Niemiec, do Anglji i do Ameryki.
„Według pewnych wiadomości, siedmiu tylko członków tej rodziny pozostaje dziś przy życiu, która przeszła różne ciężkie koleje losu, gdyż jej przedstawiciele znajdują się dziś prawie na wszystkich szczeblach społecznych, zacząwszy od panującego a kończąc na rzemieślniku.
„Ci potomkowie w prostych lub bocznych linjach są:
„Ród macierzysty:
„Panny Róża i Blanka Simon, małoletnie. Generał Simon zaślubił w Warszawie pannę, pochodzącą z rzeczonej rodziny.
„Franciszek Hardy, przemysłowiec w Plessys, pod Paryżem.
Książę Dżalma, syn Kadja-Singa, króla Mondi, który zaślubił był 1802 roku dziewicę z tejże rodziny, osadłej wtedy w Batawji (wyspa Jawa), posiadłości holenderskiej.
„Ród ojcowski:
„Jakób Rennepont — zwany Leżynago, rzemieślnik.
„Panna Adrjanna de Cardoville, córka hrabiego de Cardoville.
„Gabrjel Rennepont, ksiądz misji zagranicznej.
„Każdy z członków tej rodziny ma, a przynajmniej mieć powinien, medaljon bronzowy, na którym jest następujący napis:
Ofiara |
W Paryżu |
„Innym jednak osobom niezmiernie zależy na tem, aby nikt z potomków tej rodziny nie znajdował się w Paryżu 13 lutego... wyjąwszy Gabrjela Rennepont, księdza misji zagranicznej.
„Trzeba więc bądź cobądź, żeby on tylko jeden znajdował się na tem spotkaniu, wyznaczonem przedstawicielom tejże rodziny przed półtora wiekiem.
„Dla uniemożliwienia sześciu innym osobom przybycia do Paryża na oznaczony dzień, lub dla sparaliżowania ich obecności, jużeśmy wiele przedsięwzięli; ale wiele jeszcze pozostaje uczynić, aby być pewnym powodzenia w tej sprawie, najważniejszej w dzisiejszej epoce, z powodu spodziewanych rezultatów“.
— To aż nadto wielka prawda, — rzekł zwierzchnik Rodina, przerywając mu i kiwając głową — dodaj jeszcze, że osiągnięcie pomyślnych skutków jest konieczne i że ani można myśleć o niepowodzeniu... Słowem, idzie tu niemal o być... lub nie być przez wiele lat. Dla osiągnięcia tego celu, użyć należy wszelkich środków, nie lękać się żadnego... ale działać trzeba tak, ażeby nie ściągnąć na siebie podejrzenia.
— Napisano, — rzekł Rodin, dopisawszy słowa, które mu jego pryncypał podyktował.
— Czytaj dalej...
Rodin czytał.
„Aby ułatwić lub zapewnić powodzenie w tej sprawie, pożyteczną będzie rzeczą poznać niektóre ważniejsze szczegóły i tajemnice dotyczące siedmiu osób, składających tę rodzinę“.
Ręczyć możemy za prawdziwość tych szczegółów, a w potrzebie uzupełnić je nawet w najmniejszych drobnostkach, gdyby zachodziły jakie sprzeczności.
Kolejno mówić będziemy o osobach, o faktach, już dokonanych.
Nota Nr. 1.
Panny Róża i Blanka Simon.
Siostry, bliźnięta, lat mają około piętnastu. Ładne i tak do siebie podobne, iż obie możnaby uważać za jednę — charakteru łagodnego, bojaźliwego, ale skłonne do uniesień, wychowane w Azji przez Matkę. Jenerał Simon, rozłączywszy się z żoną, zanim jeszcze na świat przyszły, nie wie, że ma dwie córki.
Uznano za najlepszy środek, aby dla przeszkodzenia ich bytności w Paryżu dnia 13 lutego, wysłać ich matkę w dalekie kraje; lecz gdy matka umarła, ludzie, posiadający nasze zaufanie, przez nieszczęsną pomyłkę, mniemając, iż zależało nam tylko na żonie jenerała Simona pozwolili młodym dziewczętom powrócić do Francji, pod przewodnictwem dawnego żołnierza.
Ten żołnierz jest przedsiębiorczy, wierny, śmiały i notowany jako bardzo niebezpieczny.
Panny Simon nie są szkodliwe. Według wszelkiego prawdopodobieństwa sądzić można, że w tej chwili zatrzymane są w Okolicach Lipska.
Zwierzchnik Rodina, przerywając mu, rzekł:
— Czytaj ten list z Lipska, dopiero co odebrany, a będziesz mógł uzupełnić wiadomości.
Rodin czytał i rzekł:
— Wyborna wiadomość; dziewczęta i ich przewodnik zdołały wymknąć się w nocy z oberży pod Białym Sokołem, ale wszyscy troje zostali dopędzeni i pochwyceni o milę od Mockern; przeprowadzono ich do Lipska i uwięziono jako włóczęgi, a nadto żołnierz, który im służył za przewodnika, oskarżony został o opór miejscowej władzy, obelgi czynne i uwięzienie burmistrza.
— A Więc biorąc pod uwagę przewlekłość procedury niemieckiej, niemal z pewnością sądzić można, że te dziewczęta nie będą mogły stanąć na 13 lutego, — rzekł zimno zwierzchnik Rodina. — Połącz tę ostatnią wiadomość z notą przez odsyłacz.
Sekretarz był posłuszny dopisał treść listu Moroka i rzekł:
— Już napisane.
— Czytaj dalej, — rzekł zwierzchnik.
Rodin czytał dalej.
Nota Nr. 2.
Franciszek Hardy, przemysłowiec w Plessys, pod Paryżem.
„Lat czterdzieści. Człowiek stanowczy, bogaty, inteligentny, ruchliwy, prawy, światły, ubóstwiany przez swych robotników, człowiek nader niebezpieczny; lecz łatwo zazdrości i nienawiści, jakie wzbudza w innych fabrykantach, a nadewszystko w panu baronie Trippeaud, jako konkurencie użyć można przeciwko niemu... Gdyby zaszła potrzeba innych środków oddziaływania na niego i przeciw niemu, poradzić się jego akt, które są bardzo grube, gdyż człowiek ten opisany jest, jako jeden z najszkodliwszych.
„Co do sprawy medaljonowej, tak go zręcznie w pole wywiedziono, że dotąd ma zupełnie mylne wyobrażenie o jego ważności; zresztą jest on ciągle na oku, otoczony, i pod władzą pomimo jego wiedzy; jeden z najlepszych jego przyjaciół jest naszym przyjacielem, lecz wiele jeszcze trzeba zrobić, aby sparaliżować lub nie dopuścić skutków jego obecności w Paryżu 13 lutego.
Nota Nr. 3.
Książę Dżalmna.
„Lat osiemnaście, charakter energiczny i szlachetny, umysł wyniosły, niezależny i dziki, ulubieniec generała Simon, który objął dowództwo nad wojskami jego ojca, Kadya-Sing’a w wojnie z anglikami, którą tenże prowadził. Mówi się o Dżalmie tylko dla pamięci, bo jego matka zmarła za młodu, za życia swych rodziców, którzy pozostali w Batawji. I ci również umarli, a o ich skromne dziedzictwo nie upominali się ani Dżalma, ani jego ojciec. Dlatego można być pewnym, iż nie wiedzą oni o tem, że do spadku należy także ów medaljon, ani o tem, jak ważne interesy łączą się z tym medaljonem.
— Czytaj ten list z Batawji, aby uzupełnić wiadomość o Dżalmie.
Rodin odrzekł:
— Jeszcze jedna dobra nowina... Pan Josue von Dael przemysłowiec z Batawji (wychowaniec naszego — instytutu w Pondichéry), dowiedział — się ze swych korespondencyj z Kalkuty, że stary król indyjski poległ w ostatniej bitwie, stoczonej z anglikami, a jego syn Dżalma zrzucony z tronu ojcowskiego, wysłany został tymczasowo do fortecy, jako więzień stanu.
— Teraz początek listopada, — rzekł zwierzchnik Rodina. — Przypuśćmy, iż Dżalma wypusczczony został na wolność i że mógł teraz opuścić Indje, to i w takim razie zaledwie przybyłby do Paryża w lutym.
— Pan Josue, — odrzekł Rodin, — żałuje, że nie mógł okazać swej gorliwości w tym wypadku. Jeżeli, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, książę Dżalma został uwolniony, lub gdyby zdołał umknąć, co może być prawdopodobniejszem, to wtedy niezawodnie udałby się do Batawji, aby upominać się o spadek po matce, gdyż nic więcej nie ma na świecie. W takim razie polegać można na poświęceniu ze strony pana Jousego von Dael... Tenże żąda natomiast, przez najpierwszego gońca, szczegółowych i dokładnych wiadomości o stanie majątkowym barona Tripeaud, przemysłowca i bankiera, z którym ma stosunki handlowe.
— Odpowiesz w sposób wymijający gdyż pan Jousue dopiero obiecał gorliwość... Dopełnij wiadomość o Dżalmie temi nowemi doniesianiami.
Rodin napisał.
Po niejakiej chwili zwierzchnik jego rzekł doń, szczególnym tonem:
— Pan Josue nic ci nie pisze o generale Simon, z powodu śmierci ojca Dżalmy i uwięzienia tego ostatniego?
— Pan Josue ani słowa o nim nie nadmienia, — odpowiedział sekretarz, nie przerywając swej pracy.
Zwierzchnik Rodina nic nie odrzekł i przechadzał się zadumany...
Po chwili odezwał się Rodin:
— Już napisałem...
— Czytaj dalej...
Nota Nr. 4.
Jakób Rennepont, przezwany Leżynago.
„Robotnik z fabryki barona Tripeaud, konkurenta Fraciszka Hardy. Jest to pijak, próżniak, kłótliwy i rozrzutny; nie brak mu zdolności, ale lenistwo i rozpusta zupełnie je przytłumiły. Jeden z agentów, pewny i bardzo zręczny do interesów, na którym polegamy zupełnie, wszedł w stosunki z dziewczyną Cefizą Solivean, zwaną królową bachanalji, która jest kochanką tego hultaja. Przy jej pomocy agent zawiązał z nim stosunki i uważać go można odtąd za obcego wszelkim interesom, któreby spowodować mogły jego obecność w Paryżu d. 13 lutego.
Nota Nr. 5.
Gabrjel Rennepont, ksiądz misji zagranicznej.
„Jest on dalekim krewnym poprzedzającego, nie wie jednak ani o tym krewnym, ani o pokrewieństwie... Sierota opuszczony, wzięty został do domu przez Franciszkę Baudoin, żonę żołnierza, przezwanego Dagobertem. Gdyby, wbrew wszelkiemu przewidywaniu, ten żołnierz przybył do Paryża, znalazłby się na niego skuteczny środek działania przez jego żonę, dobrą istotę, prostą, łatwowierną, na którą ma się wpływ i władzę nieograniczoną. Przez, nią to udało mi się skłonić Gabrjela, aby wstąpił do zakonu, pomimo, że miał wstręt do tego stanu.
Gabrjel ma dwadzieścia pięć lat, jego charakter jak i twarz są anielskie; obdarzany jest najrzadszemi, najgruntowniejszemi cnotami; ale, na nieszczęście, wychował się wraz ze swym przybranym bratem Agricolą Baudouin synem Dagoberta. Ten Agricolą to poeta, rzemieślnik, robotnik wyborny, ale pełen najgorszych zasad francuskiej szkoły filozoficznej; ubóstwia swoją matkę, jest prawy i pracowity. Notowany jako bardzo niebezpieczny, i dlatego towarzystwo jego było tak szkodliwe dla Gabrjela.
Ten, pomimo wszelkich przymiotów zawsze wzbudza niepokój.
Wypadało nawet odwlec zupełne wtajemniczenie go, gdyż jeden nieostrożny krok mógłby uczynić go najszkodliwszym człowiekiem; trzeba więc postępować z nim jak najprzezorniej, przynajmniej aż do 13 lutego, gdyż na nim, na jego obecności w Paryżu w tej epoce, polegają wszystkie nasze nadzieje i niezmiernej wagi interesa.
Z tych wszystkich względów musiano, choć z wielkim żalem,, zezwolić mu na wzięcie udziału w misji amerykańskiej, gdyż z anielską łagodnością łączy on spokojną, nieustraszoną odwagę, awanturniczy umysł, który można było zadowolić tylko uczestniczeniem w życiu misjonarzy, pełnem niebezpieczeństw. Na szczęście dano jak najsurowsze instrukcje jego przełożonym w Charlestown, aby nie narażali tak drogiego życia i żeby go wysłali z powrotem do Paryża przynajmniej na jeden lub dwa miesiące przed dniem 13 lutego..
Zwierzchnik Rodina, przerywając mu, znowu rzekł:
Czytaj list z Charlewstown; poślij, czego żądają dla uzupełnienia tych wiadomości.
Rodin, przeczytawszy, odpowiedział:
— Gabrjel, spodziewany jest codziennie z gór Skalistych, dokąd został wysłany, ponieważ koniecznie chciał się tam udać... Co za nieroztropność! Bezwątpienia nie był tam wystawiony na żadne niebzpieczeństwo, sam bowiem zawiadomił o swym powrocie. Skoro tylko przybędzie, co nastąpi prawdopodobnie w połowie tego miesiąca, jak pisze, wyprawię go niezwłocznie do Francji.
— Dodaj to do jego noty, — rzekł zwierzchnik Rodina.
— Już napisałem, — odrzekł tenże po chwili.
— Czytaj dalej, — wyrzekł jego zwierzchnik.
Rodin czytał: Nota Nr. 6.
Panna Adrjanna Rennepont de Cardoville.
Daleka krewna Jakóba Rennepont i misjonarza Gabrjela Rennepont, o czem jednak nie wie. Wkrótce skończy lat dwadzieścia jeden, w najwyższym stopniu ponętna, wyjątkowa piękna, lubo rudawa, wielkie zdolności umysłowe, ogromny majątek; lękać się wszakże trzeba o przyszłość tej młodej osoby, kiedy się zważy niesłychaną śmiałość jej charakteru. Szczęściem opiekun jej, baron Trippeaud, (otrzymał baronostwo w roku 1829, był dawniej pełnomocnikiem nieboszczyka hrabiego, księcia Cardoville), zależy z powodu swych interesów, prawie całkiem od ciotki, panny Cardoville, która jest nam całkiem oddaną; słusznie więc liczyć można na nią i na niego, pod względem poskromienia i zwyciężenia nadzwyczajnej, niesłychanej odwagi i postanowień tej dziewczyny, a z których na nieszczęście nie można korzystać dla osiągnięcia wiadomego celu.
Rodin nie mógł dalej czytać; raz i drugi zadzwoniono do furtki...
Sekretarz wstał, poszedł zobaczyć, kto dzwoni, poczem wrócił, trzymając dwa liisty i mówiąc:
Księżna skorzystała z odchodzącej sztafety i przysłała...
— Daj list księżny, — zawołał zwierzchnik Rodina, nie pozwalając mu dokończyć... — Nareszcie dowiem się o matce!... — dodał.
Ledwie kilka wierszy przeczytał, zbladł; na jego twarzy dało się widzieć natychmiast głębokie zdziwienie i wielki żal.
— Matka, matka! — krzyknął. O! mój Boże! moja droga matka!
— Jakież się stało nieszczęście? — zapytał się Rodin, z miną strwożoną, podnosząc się na głos swojego zwierzchnika.
— Jej wyzdrowienie było zwodnicze, — odpowiedział mu tenże, — zasłabła znowu, — stan prawie beznadziejny, jednakże lekarz osądził, że moja obecność ocalićby ją mogła, gdyż bezustannie mnie wspomina, chce mnie ostatni raz jeszcze zobaczyć, aby potem mogła umrzeć spokojnie... Ach! to życzenie jest dla mnie święte... Nie jechać byłoby matkobójstwem... O! mój Boże! bylebym tylko mógł na czas przybyć... stąd do Dunkierki nie potrzeba dwóch dni, jadąc dniem i nocą.
— O! Boże! co za nieszczęście!.. — co za nieszczęście! — rzekł Rodin, załamując ręce i wznosząc oczy do nieba...
Zwierzchnik jego żywo zadzwonił i rzekł do starego sługi, otwierającego drzwi:
— Włóż natychmiast do mej walizy w podróżnym powozie wszystko, co mi w drodze może być potrzebne, niech odźwierny weźmie natychmiast dorożkę i niech biegnie co żywo po konie pocztowe... za godzinę muszę koniecznie wyjechać.
Służący pobiegł śpiesztnie.
— Moja matka... moja droga matka... nie widzieć jej.. Ach! okropna myśl — zawołał, rzucając się omdlały na krzesło i zakrywając twarz rękami.
Był to żal szczery gęboki; człowiek ten czule kochał swoją matkę; to boskie uczucie zachował pośród wszystkich kolei swojego życia... często występnego.
Po kilku chwilach Rodin ośmielił się odezwać do swojego zwierzchnika, pokazując mu drugi list:
— I ten także przyniesiono od pana Duplessis... jest bardzo ważny... i bardzo pilny..
— Zobacz, o co chodzi, i powiedz mi... ja nie mam głowy...
— To list poufny... nie mogę rozpieczętować... jak pan widzi ze znaku na kopercie, — rzekł, podając go swemu zwierzchnikowi.
Zwierzchnik, gdy spojrzał na drobniuchny znak, przybrał wyraz przerażenia i uszanowaia, jaki trudno opisać; drżącą ręką otworzył list.
List zawierał tylko te wyrazy;
„Odłożywszy wszystko na bok... nie tracąc ani chwili czasu... wyjeżdżaj... i przybywaj tu.
„Duplessis ciebie zastąpi. Duplessis ma polecenie“.
— O! wielki Boże! — zawołał nieszczęśliwy zwierzchnik Rodina. — Wyjeżdżać w tak długą podróż bez zobaczenia się z matką... A! to okropne!... to niepodobna... jabym ją przez to może dobił.. to byłoby występkiem...
I nagle zerwał się, tupiąc nogami z gniewu i rozpaczy.
Przypadkiem... oczy jego w tej chwili zatrzymały się na ogromnym globusie, poznaczonym czerwonemi kropkami...
Na ten widok zaszła w nim nagła zmiana, jakby się wstydził swego żywego żalu; powoli twarz jego, lubo ciągle smętna, odzyskała spokój i zimną powagę...
Oddał list swemu sekretarzowi, tłumiąc westchnienie, i rzekł doń ozięble:
— Zapisać pod liczbą kolejną.
Rodin wziął list, westchnąwszy głośno z politowania nad zmartwieniem swego zwierzchnika.
Po chwili milczenia tenże rzekł:
— Będziesz odbierał rozkazy od pana Duplessis, z nim będziesz pracował. Jemu oddasz notę, tyczącą się medaljonów, a on wie, komu ją oddać; odpiszesz do Batawji, do Lipska i do Charlewstown w wiadomy ci sposób. Nie pozwalać wszelkiemi sposobami, ażeby córki generała Simon opuściły Lipsk. Przyśpieszyć przybycie Gabrjela do Paryża, a w razie gdyby Dżalma przybyć miał do Jawy, napisać do pana Josuego, że liczy się na jego gorliwość i że go tam powinien zatrzymać.
Obojętność tego człowieka w chwili, kiedy konająca matka, którą kochał, nadaremnie wzywała go do siebie, była niepojęta.
Wydawszy polecenie sekretarzowi, wrócił do swego mieszkania.
Rodin zajął się korespondencjami i napisał je tajemniczemi cyframi.
Po trzech kwadransach dał się słyszeć dzwonek koni pocztowych.
Stary sługa wszedł, zapukawszy wprzód do drzwi.
— Już zaprzężono, — rzekł.
Rodin dał znak skinieniem głowy, sługa wyszedł.
Sekretarz sam poszedł zapukać do drzwi pokoju swego zwierzchnika.
Ten wyszedł z listem w ręku.
— Do mojej matki... — rzekł do Rodina, — wyślesz natychmiast gońca...
— Niech-że trzy listy do Lipska, Batawji i Charlestown odejdą dziś nawet, zwykłą drogą, bo to rzecz największej wagi. Wiesz o tem.
Takie były ostatnie słowa tego człowieka...
Wykonując z uległością nielitościwe rozkazy, odjechał bez widzenia umierającej matki.
Rodin z uszanowaniem przeprowadził go do powozu.
— Jaką drogą jechać? zapytał pocztyljon.
— Do Włoch, — odpowiedział zwierzchnik Rodina, ale nie mógł stłumić westchnienia, podobnego do łkania.
Kareta ruszyła w drogę.
Rodin ukłonił się z pokorą i wrócił do pokoju.
Postawa, fizjognomja, ruchy tego człowieka nagle się zmieniły.
Zdawało się, że urósł, nie był to już automat, którym kierowała pokorna uległość; zimna dotąd jego twarza, jego dotychczas ciągle przysłonięty wzrok prędko ożywiły się i odkryły sztańską chytrość; cieniutkie, blade usta ściągnęły się szyderczym, piekielnym uśmiechem, złowroga radość wygładziła trupiowatą twarz. I on też stanął przed ogromnym globusem, i on też przypatrywał się w milczeniu, ściskając go, iż tak powiem, w swojem objęciu, wlepił przez chwilę, jak bazyliszek, swoje jaszczurcze oczy w jego powierzchnię, potem, wodząc po wypolerowanej powierzchni tego obrazu świata sękaty palec, uderzał kolejno płaskim, brudnym paznogciem w trzy miejsca, w których widać było czerwone kropki, i w miarę oznaczania miast, leżących w tak odległych krajach, mówił do siebie:
— Lipsk... Charlestown... Batawja...
Potem dodał z ironicznym uśmiechem:
— W każdym z tych, tak odległych od siebie miast znajdują się osoby, nie wiedzące o tem, że stąd, z tej zakątnej uliczki, z tej izby, patrzy się na nie, że się uważa na wszystkie ich poruszenia... że się wie o wszelkich ich postępkach... i że stąd wychodzą nowe rozkazy dotyczące ich, które wykonane zostaną bez najmniejszej litości... gdyż idzie tu o sprawę mającą potężny wpływ na całą Europę... na cały świat!... Lecz szczęściem, mamy przyjaciół w Lipsku, w Charlestown i Batawji.
Ten staruszek, brudny, nędznie ubrany, jak wybladła martwa maska, który dopiero co, iż tak powiem, czołgał się po globusie, wydawał się bardziej jeszcze, niż jego zwierzchnik przerażającym... gdy tamten o wyniosłej postawie, z miną rozkazującą, położył rękę na globusie, który jakby owładnąć chciał zuchwałą pychą.
Jeden podobny był do orła, unoszącego się nad upatrzoną zdobyczą... drugi do płazu, ściskającego ofiarę swemi zwojami...
Potem Rodin przystąpił do biurka, żywo zacierając ręce, i napisał następujący list cyframi, których znaczenia nie znał nawet jego zwierzchnik.
Paryż o 9 min 45 rano.
Odjechał... ale wahał się. Gdy otrzymał rozkaz wyjazdu, matka jego umierała i wzywała go do siebie; wiedział, iż możeby ją uratował swoją obecnością... bo zawołał: Nie udać się do matki... byłoby tem samem, co być jej zabójcą.
A jednakże... pojechał! lecz wahał się.
Mam go na oku...
List ten otrzymasz w Rzymie, w tym samym czasie, kiedy on tam przyjedzie.
P. S. Powiedz księciu kardynałowi, że może polegać na mnie; ale z warunkiem, żeby czynnie się zajmował moimi interesami.
Złożywszy i zapieczętowawsszy ten list, Rodin schował go do kieszeni.
Godzina dziesiąta wybiła.
Była to dla Rodina godzina śniadania. Poukładał i zamknął papiery w szufladzie, od których kluczyk wziął z sobą, otarł łokciem stary zatłuszczony kapelusz, wziął w rękę połatany parasol i wyszedł.
Kiedy ci dwaj ludzie w głębi owego ponurego zakątka knuli spisek, w który miały być wplątane cztery osoby wygnanej niegdyś rodziny... jednocześnie nadzwyczajny, tajemny opiekun przemyśliwał nad obroną tejże rodziny, jako swojej.