Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom I/Część trzecia/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
PRZEMYTNIK.

Burza oddawna przeminęła, słońce już na zachodzie; około sześciu godzin upłynęło, odkąd dusiciel, zakradłszy się do namiotu Dżalmy, utatuował go, pomimo jego wiedzy, tajemnymi znaki.
Jeździec jakiś szybko pędził długą aleją.
Był to młody Indjanin, nie wiedzący o tem, że, gdy spał, na ręce jego napisane zostały niezatarte znaki.
Jego jawańska klacz jest miernego wzrostu, dzielna i pełna ognia, maści karej jak smoła, a wąski czerwony kobierzec zastępuje siodło.
Żaden z owych przedziwnych, tak mistrzowsko odtworzonych w rzeźbie na fryzie Partenonu jeźdźców, nie wygląda ani tak wdzięcznie, ani tak śmiało, jak ten młody Indjanin, na którego pięknej, zachodzącem słońcem oświetlonej twarzy jaśnieje pogoda szczęścia; jego oczy błyszczą radością, rozszerzone nozdrza, wpół otwarte usta napawają się rozkoszną wonią kwiatów i balsamicznym zapachem drzew, które po niedawnym deszczu, spadłym po burzy, jeszcze nie obeschły.
Przy wiśniowego koloru czapce, bardzo podobnej do greckiego ubioru głowy, osadzonej na czarnych włosach Dżalmy, złocisto-żółtawa cera jego twarzy odbijała jeszcze mocniej; szyja jego była obnażona; odziany w kaftan z białego muślinu, z szerokiemi rękawami, przepasamy był czerwonym pasem; bardzo szerokie z białej bawełnianej tkaniny spodnie pozwalały widzieć do połowy obnażone, śniadego koloru lśniące nogi, których kształty dokładnie uwydatniały się na karych bokach klaczy, którą Dżalma zlekka przyciskał łydkami; stopy odziane były w zgrabne sandały z czerwonego safjanu.
Polot jego myśli, to gwałtownych, to znów powściąganych malował się, iż tak powiem, w chodzie, jaki nadawał swej klaczy; chód ten był to śmiały, przyśpieszony, jak wyobraźnia, która unosi się bez hamulca, to znów spokojny, miarowy, jak rozwaga, następująca po nierozsądnej nadziei.
W tak rozmaitym biegu, najmniejsze poruszenia Dżalmy były pełne powabnego, wyniosłego, swobodnego, nieco dzikiego wdzięku.
Myślał właśnie w tej chwili o Paryżu, owem czarownem mieście, o którem nawet w Azji, również czarownej części świata, tyle dziwnych krążyło powieści, myślał o tych pięknych kobietach, które przewyższały jeszcze pięknością swą cuda wielkiej stolicy całego świata, jak to słyszał często od jenerała Simon.
Nic dziwnego więc, że młody Indjanin był teraz obojętnym na otaczające go piękności świetnej natury.
A tymczasem wśród wspaniałej okolicy, kędy przejeżdżał, tysiące ptaków świergotaniem i igraszkami, witało ten piękny wieczór; zielone i czerwone papugi wyłaziły na wierzchołki akacyj, majna-majna, wielki, śliczny, błękitny ptak, którego szyja i długi ogon połyskują złotem, ścigał czarną jak aksamit wilgę; fijołkowo-tęczowych kolorów gołąb Kolo odzywał się wdzięcznem gruchaniem obok rajskiego ptaka, którego jaskrawa barwa łączyła w sobie pryzmatyczny blask szmaragdu i rubinu, topazu i szafiru.
Niepodobna opisać widoku tej przyrody, tak zbytkownie bogatej, czarującej kolorami, zapachami i całym układem.
Dżalmie, nie mogącemu pozostać nieczułym na widok takich wspaniałych bogactw natury, zdawało się, że wśród bujnej zieloności i cudnych kwiatów przesuwają się zachwycające postacie kobiet francuskich, nadewszystko Paryżanek, które sobie wyobrażał z całą bujnością dziewiczej ognistej fantazji.
Nie mogąc już dłużej powściągnąć gorących wzruszeń, które niepokoiły go od kilku minut, uniesiony ich nadzwyczajnym szałem, krzyknął nagle męskim, dźwięcznym głosem i, wspiąwszy klacz, poskoczył, jakby w uniesieniu nadzwyczajnej radości...
Jasny promień słońca, przebiwszy się przez gęste sklepienie drzew, oświecił go całego.
Dżalma, wyzuty z dziedzictwa i ojcowskiego kraju przez Anglików, uwięziony jako jeniec stanu po śmierci ojca, który poległ z orężem w ręku, został następnie uwolniony.
Jenerał Simon, przez cały czas uwięzienia Dżalmy, mieszkał w okolicy fortecy, w której trzymano księcia; potem obaj udali się do Batawji, gdzie syn Kadyi-Singa zamierzał objąć skromną spuściznę po matce.
Między temi szczątkami, o które ojciec nie dbał, znalazły się ważne papiery i medaljon zupełnie taki, jaki był w posiadaniu Róży i Blanki.
Jenerał Simon, zdziwiony i uradowany tem odkryciem, które przekonywało, że matka Dżalmy była spokrewniona z jego żoną, a zarazem zapewniało księciu niemałe korzyści na przyszłość, pozostawił Dżalmę w Batawji, dla ukończenia interesów, a sam udał się na wyspę Sumatrę; mówiono mu, że jest tam okręt, który wkrótce popłynie wprost do Europy, a młodemu Indjaninowi również wypadało śpieszyć co prędzej do Paryża na dzień trzynastego lutego 1832 roku.
Skoroby jenerał Simon znalazł okręt, odpływający wprost do Europy, natychmiast miał powrócić po Dżalmę; i dlatego ten jeździł do portu, spodziewając się, iż ojciec Róży i Blanki przybędzie ze statkiem z Sumatry.
Dżalma bardzo wcześnie utracił matkę; dzieckiem jeszcze będąc, towarzyszył ojcu w wielkich łowach na tygrysy; zaledwo był młodzieńcem, szedł już z ojcem w obronie kraju, na wojnę... ciężką i krwawą.
Od śmierci matki pędził życie wśród lasów i gór ojczystych, a w nieustannych walkach przechował szlachetną naturę w dzielnym stanie dziewiczej czystości, nazywano go wspaniałym i nikt też nie był godniejszym tego przydomku.
Jako książę, okazywał się zawsze prawdziwym księciem, a w niewoli nakazywał swym dozorcom poszanowanie, milczeniem utrzymując swoją godność.
Nigdy nie usłyszano z ust jego skargi, na nic się nie żalił, zawsze poważny i melancholijnie spokojny... pomimo brutalnego obejścia, które go nieraz spotykało.
Aż dotąd przyzwyczajony do patrjarchalnego życia góralskiego w swym kraju, które przerwała tylko kilkomiesięczna niewola u Anglików, Dżalma nie znał, iż tak powiem, ucywilizowanego życia.
Nie mając rzeczywistych wad, Dżalma posuwał aż do ostateczności zalety charakteru: niezachwiany w dotrzymywaniu zaprzysiężonej wiary, poświęcający się choćby kosztem własnego życia, ufny bez granic, dobry aż do zupełnego zapomnienia o sobie samym, nieubłaganym był dla każdego, ktoby się okazał niewdzięcznym, kłamcą lub wiarołomnym.
Był to człowiek uczuciowy i bezwzględny. A taki człowiek w walce z temperamentem, wyrachowaniem, obłudą, oszustwem, podejściami, nieszczerością wyrafinowanego, jak np. paryskiego towarzystwa, przedstawiałby obraz bardzo ciekawy dla badacza...
Od kilku już chwil jakiś człowiek zbliżał się szybko ścieżką, która prowadziła prosto do alei, kędy przejeżdżał Dżalma:
Człowiek ten stanął na chwilę w cieniu drzew, z zadowoleniem przypatrując się Dżalmie.
W rzeczy samej pięknie wyglądał przy żywo-złocistem świetle młodzieniec o miedzianej cerze, pełen zapału, ubrany w obszerny strój, jadąc, na dzielnej, karej klaczy, która pianą okryła czerwone cugle i której długi ogon i gęsta grzywa falowały od powiewu wiatru.
Jak to się zdarza w następstwie zbyt żywej radości, Dżalma uczuł napad niezwykłej, ale miłej melancholji; sięgnął ręką do oczu, zroszonych łzami, i puścił wolno cugle posłusznej klaczy, która stanęła natychmiast, wyciągnęła łabędzią szyję i zwróciła głowę ku człowiekowi, którego spostrzegła w krzakach.
Człowiek ten, nazwiskiem Mahal, kontrabandzista z zajęcia, odziany był prawie tak, jak majtkowie europejscy.
Miał na sobie bluzę i spodnie z białego płótna, przepasany szerokim czerwonym pasem, na głowie obszerny kapelusz słomiany.
Mahal śpiesznie zbliżył się do młodego Indjanina.
— Wszak książę Dżalma... — zagadnął niezłą francuszczyzną, podnosząc z uszanowaniem rękę do kapelusza.
— Czego chcesz? — odparł tenże.
— Jesteś pan... — synem Kadży-Singa?
— Tak, więc czego chcesz?
— Przyjacielem jenerała Simon...
— Tak, jenerała Simon... — zawołał Dżalma.
— Jeździsz pan na jego spotkanie codziennie, od czasu, jak spodziewasz się pan przybycia jego z Sumatry.
— Tak... skądże o tem wiesz? — rzekł Indjanin, patrząc na kontrabandzistę ciekawie i ze zdziwieniem.
— Wylądować ma on w Dinao... a nie w Batawji.
— To... może od niego przychodzisz?
— Może — rzekł kontrabandzista z wahaniem... Ale czy jesteś pan synem Kadży-Singa?
— Jestem... mówię ci... ale gdzieżeś widział jenerała Simon?
— Ponieważ jesteś pan synem Kadży-Singa, — rzekł Mahal, patrząc ciągle na Dżalmę podejrzliwem okiem, — jakiż jest pański przydomek?...
— Nazywano mego ojca „ojcem wspaniałego“, odpowiedział młody Indjanin, a chmura smutku zasępiła jego piękną twarz.
Można było widzieć, że te słowa zaczynały przekonywać Mohala o tożsamości Dżalmy, jednakże, chcąc, jak się zdaje, lepiej się upewnić, mówił dalej:
— Odebrałeś pan zapewne przed dwoma dniami list od jenerała Simon... pisany z Sumatry.
— Tak... ale czemu o to pytasz?
— Abym był pewny, iż rzeczywiście jesteś wspaniały... i abym wypełnił dane mi rozkazy...
— Od kogo?
— Od jenerała Simon...
— A gdzież on jest?
— Gdy będę miał dowód, że jesteś pan synem Kadży-Sigan, to powiem ci; oznajmiono mi, że jeździsz pan na karej klaczy mającej czerwoną uzdeczkę... ale...
— Powiedz-że mi, zaklinam cię na krew mojej matki!
— Wszystko panu powiem... jeżeli będziesz mógł oświadczyć mi, jaka drukowana kartka znajdowała się w liście jenerała Simon, przesłanym z Sumatry.
— Wycinek z dziennika francuskiego.
— A co było w tym dzienniku? pomyślna, czy nieprzyjemna wiadomość dla jenerała?
— Pomyślna, donoszono nam, że podczas nieobecności jenerała rząd francuski uznał ostatnią jego rangę i tytuł... nadane przez cesarza, podobnie, jak to uczynił dla innych jego towarzyszy, również wygnańców.
— A więc to pan jesteś, rzekł kontrabandzista, — mogę mówić... jenerał Simon wylądował na wyspie Jawie... tej nocy....
— Tej nocy.
— Bo musi się ukrywać...
— On... a to dlaczego?
— Nie wiem...
— Ale gdzież on jest? — zawołał Dżalma niespokojny.
— O trzy mile stąd... niedaleko od morza... w zwaliskach Tchandi...
— On... zmuszony ukrywać się... — powtórzył Dżalma, a na jego twarzy malowało się zadziwienie i niepokój.
— Wiesz pan, gdzie są zwaliska Tchandi? — rzekł kontrabandzista.
— Wiem... i jenerał Simon na mnie tam oczekuje?...
— Tak jest, oczekuje na pana...
Dżalma prędko poruszył się, chcąc puścić się galopem, ale kontrabandzista zatrzymał go i rzekł:
— Zaklinam pana na krew twojej matki... nie puszczaj się tam za dnia, zaczekaj nocy... uwaga zwrócona jest na pana... przez to odkryłbyś schronienie jenerała Simon... Nie wracaj do Batawji, ale, gdy się dobrze zciemni, udaj się sam do zwalisk Tchandi... To rozkazał powiedzieć panu jenerał Simon... oczekuje cię...
— Więc ty z nim przybyłeś z Sumatry?
— Byłem sternikiem małego nadbrzeżnego statku kontrabandzistów, który go wysadził na ląd... Jenerał prosił pana, abyś przybył około zachodu słońca na jego spotkanie do Amor-Fikin, pewny będąc, że cię spotkam na drodze... udzielił mi wiadomości z listu, któryś pan odebrał, abym cię przekonał, że od niego przychodzę; gdyby mógł, byłby do ciebie napisał.
— A nie powiedział ci, dlaczego zmuszony jest ukrywać się?...
— Nic mi nie mówił.
— Może szukają go Anglicy, dlatego, że się przyczynił do mojej ucieczki, — pomyślał sobie Dżalma, a ponieważ to przypuszczenie było prawdopodobnem, tej okoliczności przypisał potrzebę ukrywania się jenerała Simon.
Po chwili milczenia rzekł do kontrabandzisty:
— Czy wracasz do Batawji?
— Tak jest... i to bardzo spiesznie... Już długo z panem gawędzę... a obawiam się, aby mnie nie śledzono...
— Czy podejmiesz się odprowadzić mego konia do miasta?...
— Ale jak mnie zobaczą...
— Mój dom jest za miastem, między drzewami, obok nowego meczetu...
— Wiem, wiem, rozpowiedział mi jenerał Simon o pańskiem mieszkaniu; udałbym się tam, gdybym pana nie spotkał tu... to niech mi pan da konia...
Dżalma zeskoczył lekko na ziemię, rzucił cugle kontrabandziście, odwiązał swego pasa, wyjął z niego mały jedwabny woreczek i dał go, mówiąc:
— Byłeś wierny i usłużny... Masz. To niewiele... ale nie mam więcej.
— Słusznie Kadża-Sing przezwany był „ojcem wspaniałego“, — rzekł kontrabandzista, kłaniając się z uszanowaniem i wdzięcznością.
I puścił się drogą, wiodącą od Batawji, prowadząc za sobą klacz Dżalmy.
Młody Indjanin udał się w zarośla, idąc śpiesznie ku zwaliskom Tchandi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.