Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom II/Część pierwsza/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Łatwo każdy odgadnie, że ksiądz margrabia d’Aigrigny był tą osobą, którąśmy już widzieli przy ulicy Ursynów; był to ów przystojny mężczyzna, który stamtąd przed trzema miesiącami odjechał do Rzymu.
Margrabia, w grubej żałobie, ubrany był ze zwykłą sobie starannością. Nie nosił sutanny; czarny, dość obcisły surdut i zesznurowana w pasie kamizelka dodawały proporcjonalności jego figurze; czarne kaszmirowe spodnie spadały na lakierowane ciżmy. Wreszcie tonsura zginęła w malej łysinie, która już zaczynała szerzyć się na wierzchołku głowy. W całem jego ubraniu nie widać było nic takiego, po czem byłoby można poznać księdza, wyjąwszy chyba tylko brak wąsów i faworytów, co wydawało się dosyć osobliwem przy tak okazałej, męskiej twarzy, broda świeżo ogolona, wspierała się na szeroko złożonej czarnej chustce, modnie, elegancko zawiązanej, co wszystko przypominało, że ten sławny kaznodzieja, najczynniejszy wtedy i najwięcej ze swego zgromadzenia mający wpływu, będąc dawniej w wojskach cudzoziemskich, odbył kampanję przeciwko Francji, a potem, za Burbonów. dowodził francuskim pułkiem huzarów.
Margrabia, dopiero rano przybywszy, nie widział księżnej od czasu śmierci swej matki, wdowy, margrabiny d’Aigrigny, zmarłej pod Dunkierką w dobrach księżnej, napróżno na śmiertelnem łożu wzywała syna; wskutek rozkazu, przysłanego z Rzymu, margrabia d’Aigrigny musiał był poświęcić miłość synowską dla powinności, nie bez pewnego wprawdzie wahania, które spostrzegł i zaraz o niem doniósł Rodin.
Po odejściu pani Grivois i lokaja, margrabia żywo zbliżył się do księżnej, podał jej rękę i rzekł wzruszonym głosem:
— Herminjo... nie zataiłaś czego przede mną w swych listach?.. W ostatnich chwilach swego życia, przed skonaniem, matka moja przeklinała?...
— Nie, nie, Fryderyku, bądź spokojny... Pragnęła widzieć cię... Lecz wkrótce straciła przytomność... i w obłędzie... ciebie jeszcze... wzywała.
— Tak — odrzekł pan d’Aigrigny smutnie — jej instynkt macierzyński przemawiał, że moja obecność możeby jeszcze przywróciła jej życie...
— Proszę cię... zapomnij o tem, porzuć tak przykre myśli... Co się stało, nie odstanie, zapomnij...
— Ostatni raz jeszcze powtórz mi... czy doprawdy moja matka nie dręczyła się bardzo moją nieobecnością?... Czy nie domyślała się, że ważniejsze obowiązki wzywają mnie dokądindziej?
— Nie, nie, zapewniam cię... wprzód nim straciła przytomność, wiedziała, że nie miałeś jeszcze dosyć czasu, aby przybyć do niej... Wszystkie smutne szczegóły, tyczące tego zdarzenia, opisałam ci z największą dokładnością i prawdą. Wierz mi więc i nie dręcz się napróżno...
— Tak, tak... sumienie moje powinno być spokojne... posłuszny byłem obowiązkowi, poświęcając dlań matkę, a jednakże, mimowoli nigdy nie mogłem oderwać się zupełnie od rzeczy światowych, jak nam nakazują straszne słowa.[1]
— Bez wątpienia, Fryderyku, trudno wyrzec się tak zupełnie; ale za to ile to wpływu... ile władzy!...
— Prawda — odrzekł margrabia po chwili milczenia — czegóż się to nie poświęciło, byle panować w ciemności, nad mocarzami, którzy panują jawnie? Ta podróż, którą odbyłem do Rzymu... dała mi nowe pojęcie o naszej potężnej władzy.
— Oh! tak, to jest wielka władza, bardzo wielka — rzekła księżna — i tem straszniejsza i tem pewniejsza, że ją wykonywamy pocichu nad umysłami i nad sumieniami.
— Posłuchaj, Herminjo — rzekł margrabia — miałem pod swymi rozkazami wyborny pułk i bardzo często doznawałem głębokiej, męskiej rozkoszy, że nim dowodzę... na mój głos moi jeźdźcy ruszali, brzmiały trąby oficerowie, lśniący złotemi haftami, biegli galopem, aby powtórzyć moje rozkazy: wszyscy ci waleczni, ogniści, bliznami bitew okryci żołnierze, słuchali mego skinienia, czułem dumę i siłę moją, trzymając, iż tak powiem, w mem ręku wszystkie te męstwa, któremi kierowałem, podobnie jak zapędami konia do bitwy... A przecież dziś czuję, że tysiąc razy jestem czynniejszy, więcej mam powagi, więcej mocy, więcej śmiałości na czele tych hufców niemych, co to myślą, chcą, idą machinalnie i posłuszni mej woli!
— Tak, dobrze mówisz, Fryderyku! — odpowiedziała księżna z żywością — kiedy się o tem pomyśli, z jaką pogardą spogląda się na przeszłość! Ja często, podobnie jak ty, porównywam ją z teraźniejszością, i jakże cieszę się wtedy, żem usłuchała rad twoich. Bo w rzeczy samej, bez ciebie jak biedną i śmieszną grałabym rolę... rolę, jaką gra zawsze kobieta będąca na schyłku życia, która kiedyś była piękna i uwielbiana... Cóżbym teraz robiła? napróżno usiłowałabym zatrzymać około siebie tych samolubnych, niewdzięcznych ludzi, tych grubijańskich mężczyzn, którzy dopóty tylko zajmują się kobietami, dopóki one mogą służyć ich namiętnościom, lub pochlebiać ich próżności; albo też pozostałoby mi jedynie... dla innych... dawać bale, to jest przyjmować tłumy obojętne, i nastręczać sposobności spotykania się młodym, miłosnym parom, co to co wieczór ścigają się z salonu do salonu, po to tylko przybywają do ciebie, aby się widzieć, aby być razem; prawdziwie głupia to uciecha przyjmować tę dopiero co rozwijającą się młodzież, wesołą, miłosną, która otaczający ją zabytek i blask uważa za należne ramki dla jej uciech i jej bezwstydnych miłostek.
Tyle było cierpkości w słowach księżnej, a jej fizjognomja wyrażała tak nienawistną zazdrość, iż mimo chęci widocznie przebijał żal w tych uwagach.
— Nie, nie — mówiła dalej — tobie winnam, Frydyreku, że po ostatnim świetnym triumfie, uczyniłam na zawsze rozbrat z tym światem, który wkrótce byłby mnie opuścił, mnie, co tak długo byłam jego bożyszczem i jego królową; zmieniłam królestwo, zamiast ludzi płochych, nad którymi panowałam moją większą jeszcze płochością, ujrzałam się otoczoną przez ludzi znakomitych, poważnych, potężnych, pomiędzy którymi było wielu takich, co rządzili państwem; tyle dla nich się poświęcałam, ile się oni poświęcali dla mnie. Wtedy dopiero doznałam takiego szczęścia, o jakiem wprzód zaledwie mi się marzyło... miałam udział czynny, wielki wpływ na najwyższe w świecie sprawy, przypuszczoną zostałam do największych tajemnic, mogłam śmiało rzucać gromy na każdego, coby ze mnie szydził lub nienawidził mnie; mogłam wynosić nad wszelkie spodziewanie tych, co mi służyli, co szanowali mnie i słuchali.
— A przecież są głupcy, którzy sądzą, że nas już niema, dlatego, że walczyć teraz musimy przeciwko przemijającym złym chwilom — rzekł z pogardą margrabia — jakgdybyśmy nie byli przygotowani do walki... jakgdyby walka nie dodawała nam nowych środków i sił...
Bezwątpienia, czasy są złe.... ale nastaną lepsze... I wiesz, że prawie niezawodnie, za kilka dni, 13 lutego, będziemy mieli do rozporządzenia naszego na chwilę zachwianego wpływu...
— O! bezwątpietnia! sprawa medaljonów jest bardzo ważną!
— Dlatego tak się śpieszyłem z powrotem, abym mógł być obecnym wypadkowi, który jest dla nas tak niezmiernie ważnym.
— Dowiedziałeś się... o zdarzeniu które raz jeszcze o mało co nie obaliło tylu i tak pracowicie ułożonych projektów?
— Tak, zaraz po mem przybyciu widziałem się z Rodinem...
— Powiedział ci...
— O niepojętem przybyciu Indjanina i córek generała Simon do zamku Cardoville po dwukrotnem rozbiciu przez burzę, która wyrzuciła ich na brzegi... Pikardji... A sądzono, że dziewczęta są w Lipsku... Indjanin na wyspie Jawie... Środki ostrożności, tak dobrze były przedsięwzięte... Prawdziwie — dodał ze złością margrabia — powiedziałby kto, że niewidzialna moc opiekuje się tą rodziną!
— Szczęściem, że Rodin jest człowiekiem obrotnym i czynnym — rzekła księżna — przybył do mnie wczoraj wieczorem... długo rozmawialiśmy z sobą.
— I wyborny jest skutek waszej rozmowy. Żołnierz oddalony będzie za dwa dni... spowiednik jego żony został uprzedzony, reszta pójdzie sama przez się... jutro nie będziemy już mieli potrzeby obawiać się dziewcząt... Pozostaje jeszcze Indjanin... przebywający w Cardoville, dość niebezpiecznie raniony; będziemy więc mieli jeszcze czas do działania...
— Ale to nie wszystko jeszcze — rzekła księżna — pozostają jeszcze, nie licząc mej siostrzenicy, dwie osoby, które dla dobra naszego interesu nie powinny znajdować się w Paryżu dnia 13 lutego...
— Tak, Hardy... ale jego najlepszy, najwierniejszy przyjaciel zdradza go; i za jego pomocą wyciągnięto pana Hardy do południowych departamentów; skąd niepodobna mu będzie przybyć przed upływem miesiąca. Co zaś do tego nędznego włóczęgi rzemieślnika, nazwanego Leżynago...
— A! — zawołała księżna, udając obrażoną skromność.
— Tego człowieka niema potrzeby lękać się... A po nich wszystkich Gabrjel, nasza największa i pewna nadzieja pozostanie pod bacznem okiem, aż do wielkiego dnia... wszystko więc zdaje się obiecywać nam pewny skutek... i bardziej, niż kiedykolwiek... starać się trzeba, aby go dopiąć wszelkimi środkami. idzie tu dla nas o życie lub śmierć... w powrocie z podróży zatrzymałem się w Torli... i widziałem się z księciem Orbano; jego wpływ na umysł jego pana jest wszechwładny... nieograniczony... zawładnął zupełnie jego umysłem, traktować więc można tylko z samym księciem...
— Czy tak?
— Orbano wyrobił sobie wpływ prawie nieograniczony, i wiem, że może nam zapewnić pobyt prawny pod wysoką opieką w krajach swego władcy, z wyłącznym przywilejem wychowywania młodzieży... Przy takich dobrodziejstwach w tym kraju, dosyć dla nas będzie dwóch lub trzech lat, aby się tam tak zakorzenić, iż sam książę Orbano musiałby nawzajem prosić nas wtedy o protekcję; dziś jednak on może uczynić wszystko, i stawia nieodzowny warunek za swe przysługi.
— Jakiż to warunek?
— Aby mu wyliczyć pięć miljonów i zapewnić sto tysięcy franków rocznej pensji.
— To za wiele!
— To za mało, gdy się zważy, że skoro tylko staniemy w tym kraju, prędko odzyskamy tę sumę, która zresztą wynosi ledwie ósmą część tego, co może nam przynieść pomyślnie zakończona sprawa medaljonów.
— Tak... blisko czterdzieści miljonów... — zauważyła księżna zamyślona.
— A przytem, żądane przez Orbano pięć miljonów będą tylko zaliczeniem... które wróci do nas w dobrowolnych ofiarach, wskutek wzrostu wpływu, jaki nam nada wychowanie dzieci, przez nie bowiem pozyskamy sobie rodziców.
— Mniejsza o to, Fryderyku, — rzekła księżna — zbliża się, jak mówisz, błogi dzień trzynastego lutego... przy pomocy blisko czterdziestu miljonów, które możemy posiąść, gdy się dobrze powiedzie sprawa medaljonów... można będzie z pewnością przedsięwziąć wielkie dzieła... w tych czasach, kiedy się wszystko sprzedaje i kupuje.
— A potem — mówił d’Aigrigny zamyślony — prześladowanie nas we Francji ma nadzwyczaj szkodliwy wpływ i na inne państwa... W Austrji i w Holandji zaledwie się trzymamy... pomoc i środki zakonu coraz bardziej zmniejszają się. Jest to chwila przesilenia; ale przedłużyć się może. Dlatego, dzięki niezmiernej pomocy... ze sprawy medaljonów będziemy nietylko mogli stawić czoło wszelkim wypadkom, ale nadto osiedlić się potężnie; a przy pomocy usług księcia Orbano, które przyjmujemy... z tego niezdobytego centrum wzrastać i szerzyć się będziemy bez końca... Ach! 13 lutego! — dodał d’Aigrigny po chwili milczenia, kiwając głową — 13 lutego może być dla naszej potęgi epoką tak sławną, jak konsyljum, które, że tak powiem, dało nam nowe życie.
— Dlatego też nie trzeba szczędzić niczego — rzekła księżna — byle się tylko udało... z sześciu osób, których ci lękać się wypadało, już pięć nie może, albo nie będzie mogło szkodzić ci... Pozostaje więc moja siostrzenica... i wiesz, że czekałam tylko na twoje przybycie, aby chwycić się ostatecznego środka... Już wydałam rozporządzenia, i nawet dziś zrana... zaczniemy działać.
— Czy twoje podejrzenia po ostatnim liście powiększyły się jeszcze?
— Tak... pewna jestem, że ona wie lepiej, niżeliby to okazać chciała, i w takim razie jest najniebezpieczniejszą naszą nieprzyjaciółką.
— Takie było zawsze i moje zdanie... Dlatego też radziłem już przed sześcioma miesiącami, abyś użyła w każdym razie takich środków, jakich użyłaś, aby nasunąć jej myśl mieszkania oddzielnie, z zupełną swobodą, której skutki czynią już łatwem dziś to, co inaczej byłoby niepodobieństwem...
— Nakoniec — rzekła księżna z wyrazem szatańskiej, nienawistnej radości — złamiemy ten nieugięty charakter; pomszczę się przecie za tyle zuchwałych docinków, które strawić musiałam, byle nie obudzić jej podejrzliwości, ja... ja, com dotąd tyle wycierpiała... bo to Adrjanna, jakby uwzięła się, niebaczna: aby gniewać mnie na siebie...
— Kto ciebie obraża... mnie obraża... wiesz o tem; moja nienawiść jest twoją nienawiścią...
— I ty nawet... ileż to razy byłeś celem jej dotkliwej ironji!...
— Moje domysły rzadko mnie omyliły... pewny jestem, że ta dziewczyna może być dla nas nieprzyjacielem niebezpiecznym... bardzo niebezpiecznym — rzekł margrabia głosem prędkim, z przyciskiem.
— Dlatego też potrzeba tak z nią postąpić, ażebyśmy już nie potrzebowali się jej obawiać — odpowiedziała pani Saint-Dizier, wpatrując się w margrabiego.
— Czy widziałaś się z doktorem Baleinier i podopiekunem panem Tripeaud? — zapytał margrabia.
— Będą tu wkrótce... uprzedziłam ich o wszystkiem.
— Jakże są względem niej usposobieni?
— Doskonale... Adrjanna nie wystrzega się bynajmniej doktora, który umiał zawsze zachować dla siebie jej zaufanie... Zresztą okoliczność, której wytłumaczyć sobie nie mogę, przybywa nam jeszcze w pomoc.
— O czem to mówisz?
— Dziś rano, Grivois, według mego polecenia, poszła przypomnieć Adrjannie, że czekam na nią w południe w ważnym interesie. Zbliżając się do pawilonu, Grivois spostrzegła czy też zdawało się jej, że widziała Adrjannę, wracającą małą furtką ogrodową.
— Co mówisz?... Czy podobna? Czy jest na to pewny dowód? — zawołał margrabia.
— Dotąd niema innego dowodu, tylko dobrowolne zeznanie Grivois; ale ja o tem myślę — rzekła księżna, biorąc papier, przy niej leżący — oto raport, który mi składa codzień jedna z pokojówek Adrjanny.
— Czy ta, którą Rodin potrafił umieścić przy twej siostrzenicy?
— Ta sama, a ponieważ dziewczyna jest zupełnie zależna od Rodina, służy nam dotąd doskonale. Może w tym raporcie «najdziemy potwierdzenie tego, co Grivois, jak utrzymuje, widziała.
Ledwo księżna rzuciła okiem na to pismo, gdy zawołała zaraz, niemal z przestrachem:
— Co ja widzę... A to szatan z tej Adrjanny!
— Co mówisz?
— Rządca zamku Cardoville, pisząc do mej siostrzenicy i prosząc jej o protekcję, doniósł o pobycie młodego księcia indyjskiego w zamku. Wie ona, że to jej krewny... napisała więc do swego dawnego nauczyciela, malarza, profesora Norval, aby udał się pocztą i sprowadził Dżalmę... tego... którego właśnie wszelkiemi sposobami trzymać wypada zdala od Paryża.
Margrabia zbladł i rzekł do księżnej:
— Jeżeli tu nie zachodzi jakie nowe dziwactwo twej siostrzenicy... chęć sprowadzenia tu księcia, krewnego... dowodzi, że wie o nim coś więcej, aniżeli mogłaś domyślać się... Niema o czem wąpić, wie ona już o sprawie medaljonów. Trzeba się mieć na ostrożności, bo ona może zniweczyć wszystko.
— A więc — rzekła stanowczym głosem księżna — nie trzeba, nie można już wahać się... trzeba posunąć rzeczy nierównie dalej, aniżeli sądzimy... i niech się wszystko skończy dzisiaj...
— To prawie niepodobna.
— Wszystko jest możliwe, doktór i pan Tripeaud są nam przychylni — rzekła żywo księżna.
— Chociaż tak samo, jak ty, jestem pewny doktora i pana Tripeaud — rzekł margrabia, zastanawiając się — ale mogą się przestraszyć... gdy im się powie, aby zaraz przystąpili do działania; wstrzymać się więc wypada aż do rozmowy, jaką będziemy mieli z twoją siostrzenicą... Pomimo jej przezorności, łatwo nam będzie wybrać sposób, jak mamy dalej postąpić... A jeżeli sprawdzą się nasze domysły... jeżeli wie ona o wszystkiem, wtedy żadnego względu; a nadewszystko najmniejszego opóźnienia... Nie trzeba się ociągać.
— Czy miałeś sposobność uprzedzić osobę, o którą idzie? — spytała księżna po chwilowem milczeniu.
— Ma tu przybyć... około południa... niezawodnie...
— Zdaje mi się, że miejsce to byłoby dogodne do celu, jaki zamierzamy... pokój ten tylko firanki przedzielają od małego salonu; tam będzie dla niego bardzo dogodne miejsce.
— Wybornie.
— To człowiek pewny...
— Bardzo pewny... przecie już wiele razy używaliśmy go w podobnych okolicznościach; jest dobry do tajemnicy.
W tejże chwili lekko zapukano do drzwi, — Proszę — rzekła księżna.
— Pan doktór Baleinier kazał się zapytać, czy księżna pani może go przyjąć — rzekł lokaj.
— Proś go, aby wszedł.
— Jest także jakiś pan, któremu ksiądz jegomość naznaczył tu miejsce widzenia około południa, a któremu, według jego polecenia, kazałem zatrzymać się w modlitewni.
— To ten sam, o którym mówiliśmy — rzekł margrabia do księżnej — wypadałoby wprowadzić go najprzód.
— Każ wejść najprzód temu panu — rzekła księżna — potem kiedy zadzwonię, poprosisz doktora, gdyby zaś nadszedł baron Tripeaud, tu go wprowadź; potem wpuścisz tu tylko pannę Adrjannę.
Lokaj odszedł.
- ↑ Czytamy w Konstytucjach jezuickich: Aby wyrazy mowy pomagały uczuciom, dobrze jest przyzwyczaić się, aby zamiast mówić, mam rodzinę lub mam braci, powtarza: miałem rodzinę, miałem braci.