Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom II/Część trzecia/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ III.
UWIĘZIENIE JAKÓBA RENNEPONT.
I.
ZAPUSTY.

Nazajutrz po zaprowadzeniu Franciszki do sędziego śledczego odbywała się bardzo wesoła scena na placu Châtelet, naprzeciw domu, którego dół i pierwsze piętro zajmował oberżysta pod znakiem: Ciele ssące.
Noc tłusto-czwartkowa skończyła się.
Znaczna liczba masek, dziwacznie poubieranych rozchodziła się z balików w okolicach ratusza i hałaśliwie przeciągała przez plac Châtelet; lecz, widząc inną gromadę masek, zdążającą bulwarem, zatrzymała się, aby stoczyć rubaszną, słowną walkę na dowcipy.
Tłum ten niebawem pomnożony został przez ludzi, którzy z powodu swego zatrudnienia już od świtu krążyć muszą po Paryżu. Wszystko to zatrzymało się na rogu placu, tak, iż ułomna dziewczyna, przechodząca tamtędy, odrazu została obskoczoną.
Była nią Garbuska; wstawszy bardzo rano dążyła do szwaczki po kilka sztuk bielizny do szycia. Można sobie wyobrazić obawę biednej dziewczyny, gdy została wmieszana w ową hałaśliwą tłuszczę; ani na krok postąpić nie mogła, niesiona była tym potokiem tłumu i przyniesiona przed dom oberżysty.
Ostatnia grupa masek wyglądała pokaźniej; składała się ze studentów, studentek, kupczyków, panien sklepowych, gryzetek i t. p. wesołej młodzieży. Gromadka ta oczekiwała na przybycie szczególnie pożądanej osoby.
Następująca rozmowa między pierotami i pierotkami, turkami i sułtankami, lub innemi dobranemi parami, da wyobrażenie o ważności pożądanej osoby.
— Kolacja dla nich zamówiona na siódmą zrana; ich powozy już, powinny nadejść.
— Tak... ale Bachantka zechce odprowadzić ostatni kulig z Prado.
— Gdybym był wiedział... byłbym pozostał dla widzenia mojej ubóstwianej piękności.
— Gobinet, oczy ci wydrapię.
— Celestyno!... dajże pokój... nie szczyp mnie w mój naturalny atłas.
— A poco tę Bachantkę nazywasz swoją ubóstwianą pięknością... czemżeż ja będę dla ciebie?
— Ty jesteś moją ubóstwianą, ale nie moją pięknością...
— A to uprzejmie... idź precz, nicponiu!
— Gobinet prawdę mówi, pysznie wyglądała.
— Nigdy jej nie widziałem weselszą.
— A co za strój... klękajcie narody!
— Czarujący!
— Piorunujący!
— Ona tylko jedna umie podobny wymyślić.
— A jak tańczy!
— To... to prawda!... To mi dopiero taniec! Niema na świecie podobnej bajaderki!
— Gobinet, oddaj mi zaraz mój szal... już mi go zniszczyłeś, opasując się nim, jak swoim.
— No, no, Celestyno, nie gniewaj się... przebrany jestem, widzisz, za turka.
— No i za co tu się gniewać?... — ktoś się odezwał.
— Bachantka zachwyca nietylko twego Gobineta, ale nawet municypalnych gwardzistów i sierżantów miejskich.
— Ona zawsze potrafi rozśmieszyć ich...
— Tej nocy jeszcze... gdy tańczyła sławne pas burzliwego tulipana, jakiś wstydliwy sierżant zmieszał się...
— Bo też to był kontredans! Leżynago i Bachantka z jednej strony, naprzeciw Róży Pompon i Nini Moulin!
— Jakto... on?
— Czy to ten literat, co pisze broszury jezuickie?
— Tak, tak, on u nas zwykle bierze papier. Zły z niego płatnik, ale jaki figlarz!...
— Przed jezuitami udaje bigota, a sam ich osmarowywa.
— Co do tego, on majster. Z nimi pokorny jak trusia. a z nami wyskakuje jak djabeł.
— Niczego też i jego dama, ta Róża-Pompon.
— Ale Bachantka do nich, to jak niebo do ziemi.
— Dziś, sierżant miejski przystąpił do niej i rzekł: „Hola! hola! moja piękna... tańczysz zakazany taniec“.
A ona na to „Tańcz i ty“!
Sierżant roześmiał się i dał jej spokój.
— Już trzy miesiące nie rozłącza się z Leżynago.
— Nic dziwnego, bo to tęgi chłopak; dziwniejsze, skąd bierze tyle pieniędzy... Zapłacił za trzy powozy czterokonne i za kolację na dwadzieścia osób.
— Jadą!... jadą!... — krzyknęła cała tłuszcza.
Garbuska słyszała całą tę przykrą dla niej rozmowę, gdyż mówiono o jej siostrze, której oddawna już nie widziała, nie zgłaszała się ona do Garbuski, gdyż nadaremnie ofiarowywała jej pomoc, której uczciwa dziewczyna przyjąć nie chciała.
— Powozy!... powozy!... — wołała znowu tłuszcza. Garbuska mimowolnie zagarniętą została w pierwsze szeregi tłumu, żądnego widowiska.
Mężczyzna na koniu, przebrany za pocztyljona, w błękitnej, srebrem wyszywanej kurtce, poprzedzał pierwszy powóz: trzaskał biczem i krzyczał:
— Z drogi przed królową Bachantek i jej dworem!
W odkrytym omnibusie, zaprzężonym w cztery konie, wznosiła się istna piramida mężczyzn i kobiet w najdziwaczniejszych ubiorach; niesłychana mieszanina jaskrawych kolorów, kwiatów, wstążek, blaszek, świecideł. Figury piękne i brzydkie. Lecz ciekawe oczy zwracały się do następnego powozu, w którym siedziała główna osoba kawalkaty, witana okrzykami:
— Niech żyje królowa Bachantek!
W powozie tym, siedziała czwórka wykonawców sławnego burzliwego tulipana: Nini-Moulin, Róża Pompon, Leżynago i Bachantka.
Dumoulin, ów pisarz jezuicki, co to chciał wydrzeć panią Sainte-Colombe z chciwych rąk swego patrona Rodina, przezwany Nini-Moulin, był przedziwnym wzorem do karykatur Gawarniego. Lat około trzydziestu pięciu, miał na tył głowy zsunięty hełm rzymski ze srebrnego papieru; kitę czarnych piór na boku hełmu.
Pod tym hełmem uwydatniała się najpocieszniejsza twarz, potężny nos, którego pierwotny kształt zasłaniały czerwono-fioletowe brylanty, grubo wygięte wargi nadawały mu wygląd nader krotochwilny.
Patrząc na tego człowieczka, z dużym brzuchem, dziwić się było trzeba, że on sto razy już nie utopił się w winie jadu, którym napojone były wszystkie jego paszkwile przeciw nieprzyjaciołom jezuityzmu, i że talent jego wytrwał wśród powodzi pijackich.
Krzyczał jak opętany: niech żyje królowa Bachantek! i trajkotał ogromną grzechotką trzymaną w ręku.
Leżynago powiewał białą jedwabną chorągiewką, na której był napis: Miłość i wesołość dla królowej Bachantek.
Leżynago miał około dwudziestu pięciu lat. Twarz jego, wycieńczona bezsennością i zbytkami, wyrażała mieszaninę zaniedbania, śmiałości i żartobliwości; namiętność jeszcze nie wycisnęła na niej haniebnego piętna. Ubrany był jako tragarz w kurtkę czarną aksamitną ze srebrnymi guzikami, w szkarłatną kamizelkę, w pantalony w szerokie pasy błękitne, przepasane szalem kaszmirowym.
W głębi powozu stały na poduszkach Róża Pompon i Bachantka.
Róża Pompon, siedemnastoletnia ex-frenzlarka, z ładną minką, wyglądała bardzo zalotnie: peruka upudrowana, na niej na bakier czapeczka koloru pomarańczowego obszyta srebrnymi galonami, obcisły kaftanik z zielonego aksamitu dobrze pasował do jej zgrabnej kibici.
Bachantka jedną ręką wspierała się na ramieniu Róży Pompon, od której było o całą głowę wyższą.
Siostra Garbuski, w istocie, przewodniczyła temu szałowi, który w jej obecności czerpał natchnienie, urok jej miał wpływ na wszystko, co ją otaczało.
Była to przystojna dziewczyna lat około dwudziestu, lekka, kształtna; oczy jej pałały nieustannie namiętnością uciech. Pomimo kilku dni spędzonych na zabawach, jej cera była tak świeżą, jakby tylko co wyszła po dobrze przespanej nocy.
Strój jej był dziwaczny, podobny do ubioru tanecznicy na linie. Składał się ze stanika z wełnianej materji, przerabianej złotem, pęki czerwonych wstążek zwieszały się na obnażonych ramionach; spódniczka z czerwonego aksamitu, naszyta złotemi blaszkami, pokrywała zaledwie do połowy kształtne łydki, ubrane w jedwabne safjanowe ciżemki na złotych koreczkach.
Żadna tancerka hiszpańska nie miała figury zgrabniejszej, niż ta osobliwa dziewczyna, która wdzięcznem poruszeniem głowy, ramion i małej nóżki zdawała się zgadzać z taktem niewidzialnej orkiestry.
Rodzaj złocistej korony, godło jej powagi obwieszone dzwoneczkami, wieńczyło czoło; włosy zebrane w dwa duże sploty, związane były na tyle głowy; trzymała ogromny bukiet, którym pozdrawiała tłum, zanosząc się od śmiechu.
Szalony obraz, uzupełniony trzecim powozem, natłoczonym maskami dziwacznemi, fantastycznemi!
Pośród radosnej zgrai, jedna tylko osoba z głębokim smutkiem przypatrywała się tej scenie; była to Garbuska.
Pierwszy raz ujrzała siostrę w całej okazałości osobliwszego jej triumfu.
A jednak oczy biednej szwaczki łzami się zaciemniły: lubo królowa Bachantek jaśniała radością, lubo zdawało się, że cieszy się tym blaskiem znikomego zbytku, szwaczka jednak szczerze nad nią ubolewała... ona... prawie gałganami okryta, dążąca ze świtem szukać roboty...
Zapatrzyła się na siostrę, którą kochała, tem serdeczniej, że uznawała za godną politowania... Na jej bladej twarzy malowały się litość i żal...
Nagle wesołe oczy, któremi Bachantka rzucała po tłumie, napotkały łzawy wzrok Garbuski.
— Moja siostra!... — zawołała Cefiza. (Takie było imię królowej Bachantek). — Moja siostra...
Jednym skokiem wydostała się z powozu, podbiegła do Garbuski i serdecznie ją uściskała.
Otaczające Garbuskę, zdziwione maski rozstąpiły się, a Garbuska, ucieszona pocałunkiem siostry, nie myślała o sprzeczności, która miała wzbudzić śmiech w tłumie.
Cefizie pierwszej przyszło to na myśl. Rzekła:
— Różo-Pompon, rzuć mi moją salopę... a ty Nini-Moulin, otwórz prędko drzwiczki.
Zanim zdumiona Garbuska zdołała opamiętać się, okryła siostrę.
— Chodź... chodź...
— Ja!... zawołała Garbuska ze strachem.
— Muszę koniecznie mówić z tobą... nie upieraj się... chodź...
Garbuska odurzona dała się uprowadzić siostrze, a ta szybko wepchnęła ją do powozu.
Okrycie królowej Bachantek pokryło ułomność i nędzną odzież Garbuski. Powozy ruszyły dalej i zatrzymały się przed bramą restauracji na placu Châtelet.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.