Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom II/Część trzecia/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
W kilka chwil potem siostry znajdowały się w oddzielnym gabinecie.
— Niechże cię jeszcze raz uściskam — rzekła Cefiza do młodej szwaczki — teraz przynajmniej jesteśmy same...
Z Garbuski spadła salopa.
Na widok nędznej odzieży, której się przypatrzyć prawie nie miała czasu na placu Châtelet, Cefiza załamała ręce, zbliżywszy się do siostry, wzięła w swoje pulchne rączki wychudłe, zziębnięte ręce Garbuski, przyglądała się biednemu stworzeniu, wynędzniałemu z niedostatku, z niedospania.
— Ach! moja siostro! w jakimże to stanie muszę cię widzieć!...
I królowa Bachantek rzuciła się na szyję Garbuski, a pośród łkań mówiła:
— Daruj mi... daruj mi...
— Kochana Cefizo! — rzekła szwaczka głęboko wzruszona — żądasz ode mnie przebaczenia!... za co?
— Za co? — odparła Cefiza, podnosząc twarz oblaną łzami i zarumienioną od wstydu — nie hańbaż to dla mnie, być ubraną w te świecidła, kiedy ty może umierasz z nędzy.
— Uspokój się, siostro... trochę nie dospałam tej nocy... i dlatego jestem blada...
Garbuska musiała pocieszać królowę Bachantek.
Z przyległej sali słychać było okrzyki:
— Niech żyje królowa Bachantek!
Garbuska zmieszała się, widząc tak bolejącą siostrę.
— Cefizo — rzekła — błagam cię... Nie martw się tak... zmuszasz mnie, abym żałowała przyjemności tego spotkania... a ja jestem tak szczęśliwa...
— Może ty mną pogardzasz...
— Tobą gardzić!... mój Boże... dlaczego?...
— Dlatego, że prowadzę takie życie...
Garbuska, zawsze przebaczająca, chciała pocieszyć siostrę i podnieść ją nieco w jej własnych oczach.
— Znosząc nędzę przez rok tak mężnie, kochana Cefizo, więcej dokazałaś, aniżeli ja, gdybym ją przez całe życie znosiła.
— Ach, nie mów o tem...
— Mówmy otwarcie.
— Jakież mieć może pokusy takie, jak ja, stworzenie? Jakież być mogą moje potrzeby, niedołężnej istoty?... Najmniejsza drobnostka mi wystarczy.
— A i tego mało... nie zawsze masz?...
— To prawda... lecz są zawsze niedostatki, które ja, ułomna i słabowita, łatwiej mogę znieść, niż ty... Ty... czerstwa i żywa... ciebie głód rozjątrza... Czy przypominasz sobie?... ile to razy... widziałam cię cierpiącą, kiedy w smutnem naszem poddaszu... nie mogłyśmy zarobić nawet czterech franków na tydzień... a duma nie pozwalała głodnym udać się o pomoc do sąsiadów.
— Ty przynajmniej zachowałaś tę dumę.
— I ty także... Alboż i ty nie cierpiałaś, ile tylko człowiek wycierpieć może?... Ale i siły mają swój kres...
— A ty... ty znosiłaś i znosisz dotąd okropny niedostatek.
— Czy możesz mnie porównywać do siebie? — poprowadziła siostrę przed zwierciadło, zawieszone nad kanapą, — przyjrzyj się... czyliż dziewczyna tak piękna, z charakterem tak wesołym mogła przeżyć młodość, zamknięta w zimnem, ciemnem poddaszu, przykuta do stołka, okryta łachmanami, w bezustannej pracy, bez nadziei?... Piękność potrzebuje stroju, młodość — ruchu, zabaw i wesołości. Gdybyś mogła zarobić na skromny, ale świeży ubiór, jakiego wymaga twoja piękna postać, pewno niewiele zostałoby ci do życzenia; uległaś więc potrzebie.
— To prawda — odpowiedziała królowa Bachantek, — gdybym tylko mogła zarobić na dzień choć pół franka... Z początku... przyznam ci się, siostro, przykro mi było żyć cudzym kosztem...
— Byłaś zniewolona, Cefizo... Nie wybierałaś swego przeznaczenia, uległaś mu... jak ja uległam mojemu...
— Biedna siostro, będąc tak nieszczęśliwą, jeszcze mnie uspakajasz...
— Droga Cefizo, Bóg jest sprawiedliwy. Odmówił mi wielu darów, ale dał i mnie pociechy.
— Ty masz pociechy?
— Tak... bez nich... życie byłoby dla mnie ciężarem...
— Rozumiem cię, znajdujesz jeszcze sposób poświęcania się dla innych, i to ci osładza troski.
— Przynajmniej staram się robić, co mogę; a kiedy mi się uda... jestem szczęśliwa i dumna, jak mrówka, której uda się przynieść duże źdźbło do mrowiska... ale nie mówmy już o mnie...
— Przeciwnie.... mówmy jeszcze, i bylebyś się tylko nie obraziła — dodała z uśmiechem Bachantka — zrobię ci jeszcze raz propozycję... Jakób, jak sądzę, ma jeszcze pieniądze... wydajemy je na fraszki... Pozwól, abym ci dopomogła... nieustanną pracą niszczysz zdrowie.
— Dziękuję ci... znam twoje dobre serce; ale ja niczego nie potrzebuję...
— Odmawiasz mi — odpowiedziała zasmucona królowa Bachantek. — Pojmuję twoje skrupuły... Lecz przyjmij przynajmniej przysługę od Jakóba... on był rzemieślnikiem, podobnie, jak my... Przyjmij... bo sądzić będę, że mną pogardzasz...
— A ja sądziłabym, że ty mną gardzisz, jeżelibyś nalegała, kochana Cefizo — rzekła Garbuska, tonem zarazem stanowczym i łagodnym.
Łzy potoczyły się z oczu Bachantki.
Garbuska rzekła, biorąc ją za rękę:
— Zastanów się tylko... a przyznasz mi słuszność...
— Słusznie mówisz — rzekła po chwili milczenia Bachantka — położenie moje jest tak upokarzające, iż nawet dobrodziejstwo nosi na sobie zmazę.
— Cefizo... nie chciałam obrazić cię...
— Och! — odrzekła Bachantka — jakkolwiek jestem trzpiotem, miewam chwile zastanowienia... szczęściem rzadkie.
— O czemże wtedy myślisz?
— Myślę, że życie, jakie wiodę... nie jest zaszczytem; postanawiam wtedy prosić Jakóba o małą sumkę, żebym na jeden rok miała utrzymanie, postanawiam udać się do ciebie i przyzwyczaić się znowu do pracy.
— Dobra myśl... czemuż jej nie spełniasz?
— Bo braknie mi odwagi.
— Ale z czegóż wy żyjecie?
— Wydaliśmy z Jakóbem do dziesięciu tysięcy franków przez cztery miesiące, sprzedałam za paręset franków nieco swoich rzeczy... zaczęłam grać na loterji; szczęśliwie wygrałam cztery tysiące franków.
— No, a gdy te pieniądze wydacie, co wtedy będzie?
— Wtedy... fajerka z węglami wszystko zakończy.
— Wielki Boże!... co ty mówisz?...
— No, no, uspokój się... nie jest jeszcze z nami tak źle... Pewien spekulant odkupił od Jakóba prawa do jakiegoś tam spadku... Za te pieniądze bawimy się... póki starczy.
— Ale... cóż potem będzie?
— Potem... na co ta myśl! Mnie się zawsze zdaje, że jutro chyba za sto lat nastąpi... Gdyby myśleć o tem, że przyjdzie umrzeć... żyć-by nie warto...
Rozmowę Cefizy z Garbuską znowu przerwały krzyki, słychać było przeraźliwą grzechotkę, którą hałasował Nini-Moulin. Aż się okna zatrzęsły od wrzasku:
— Królowa Bachantek, królowa Bachantek!...
Garbuska struchlała.
— To mój dwór niecierpliwi się — rzekła jej, śmiejąc się, Cefiza.
— Mój Boże! — żeby tylko nie przyszli po ciebie...
— Nie, nie, bądź spokojna...
— Jednakże jeżeli... czy słyszysz stąpania?... Zrób tak, abym sama się stąd mogła oddalić...
Cefiza podbiegła do drzwi w chwili gdy się otwierały.
Zobaczyła na korytarzu deputację, na której czele szli Nini-Moulin, Róża-Pompon i Leżynago.
— Królowo Bachantek! w szklance wody się utopię! — wrzeszczał Nini-Moulin.
— Królowo Bachantek! z rozpaczy wyjdę za mąż za Nini-Moulin — wołała Róża-Pompon.
— Jej dwór powstanie i porwie ją! — wołał inny głos.
— Tak, porwijmy ją!... — powtarzano zewsząd.
— Za dziesięć minut będę z wami, a wtedy... hulaj dusza!...
— Niech żyje królowa Bachantek! — ryczał Dumoulin, machając grzechotką i oddalając się z deputacją. Leżynago sam wszedł do stancji.
— Jakóbie, moja siostra — przedstawiła Cefiza.
— Miło mi poznać panią — rzekł Jakób — tem przyjemniej, że dowiem się od pani o Ągrykoli... Od czasu, jak gram rolę miljonera, nie widzieliśmy się... ale zawsze lubię poczciwego towarzysza... Jakże się ma?
— Niestety, panie... Został aresztowany.
— Uwięziony! — zawołała Cefiza.
— Uwięziony!... — powtórzył Leżynago — za co?
— Za polityczne wykroczenie, małej wagi. Spodziewano się uwolnić go za kaucją pięciuset franków, ale, na nieszczęście, nie udało się; osoba, na którą rachowano...
Cefiza nie dała dokończyć Garbusce:
— Jakóbie... czy słyszysz... za pięćset franków.
— Słyszę cię, rozumiem; nie potrzebujesz dawać mi znaków... Biedny chłopiec, utrzymuje matkę.
— Położenie ich jest tem gorsze, że jego ojciec wrócił bez środków do życia, a jego matkę...
— Słuchaj, — przerwał Leżynago, nie dając dokończyć Garbusce i wręczając jej woreczek — weź to... tu już wszystko zgóry zapłacono, a to mi pozostało; jest tu do trzydziestu luidorów; lepiej nie mogę zakończyć dnia i użyć tych pieniędzy, jak oddając je dla kolegi w nieszczęściu. Oddaj je pani ojcu Ągrykoli, on zrobi, co trzeba, i Agrykola jutro będzie w swej kuźni... wolę raczej, żeby on tam był, aniżeli ja.
— Niech cię uściskam — wykrzyknęła Cefiza.
— W to mi graj — odrzekł, oddając jej całusa: Garbuska zawahała się na chwilę; pomyślawszy jednak, że ta suma może powrócić nadzieje rodzinie Agrykoli, przyjęła sakiewkę ze łzą w oczach.
— Panie Jakóbie, przyjmuję... jesteś wspaniałomyślny i dobry... dziękuję... bardzo dziękuję...
— Niema za co, droga pani.
Odezwały się głosy jeszcze wrzaskliwsze.
— Cefizo... jeśli tam nie pójdziesz, wszystko potłukę. A teraz nie miałbym czem płacić za szkody!
A, zwracając się do Garbuski, dodał z uśmiechem:
— Przepraszamy! Widzisz sama, że i królowa nie jest panią swej woli...
Cefiza wzruszona wyciągnęła rękę do Garbuski. Ta ze łzą w oku rzuciła się w jej objęcia.
— Kiedy cię znowu zobaczę? — spytała.
— Niezadługo... choć niema dla mnie nic przykrzejszego, jak widzieć cię w nędzy.
— Przyjdziesz?... przyrzekasz?
— Ja za nią przyrzekam — rzekł Jakób — przyjdziemy odwiedzić panią i jej sąsiada, Agrokolę!
— Do widzenia... wracaj, Cefizo, na twą zabawę.
Garbuska wymknęła się ukradkiem, śpiesząc zanieść dobrą nowinę Dagobertowi; zamierzała po drodze zajść na ulicę Babilońską, gdzie mieszkała Adrjanna de Cardoville.
W chwili, kiedy młoda dziewczyna wychodziła z oberży, trzech mężczyzn jakby się naradzało z sobą, spoglądając na dom restauratora.
Czwarty, zeszedłszy ze schodów restauracji, pośpieszył do nich.
— A co? — zapytali oczekujący.
— Jest tam! — odrzekł przybyły.
— Pewny jesteś?
— Alboż to jest dwóch Leżynago na świecie? — widziałem go; suto przebrany... zabawią tu ze trzy godziny.
— A więc... tam na nas zaczekasz... Bacz, żeby nie poznano, że... Ja pójdę do naczelnika i interes się załatwi.
— To mówiąc, jeden z mężczyzn skręcił w ulicę, wychodzącą na plac i znikł.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W tej chwili do sali biesiadnej wchodziła królowa Bachantek, a za nią Leżynago; powitano ich wesołym wrzaskiem.
— Teraz — zawołała Cefiza z gorączkowem uniesieniem, jakby chciała się zagłuszyć — teraz, moi przyjaciele, burza, nawałnica, grzmoty, krzyki, wesołość.
A podając swój kieliszek Nini-Moulin do napełnienia, dodała:
— Do kielichów!
— Wiwat królowa Bachantek! — krzyknęli wszyscy.