Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom II/Część trzecia/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
ŚNIADANIE.

Bachantka przewodniczyła uczcie czyli śniadaniu słusznie zwanemu reveille-matin, które wyprawiał Jakób dla towarzyszy zabawy.
Młodzi ludzie już nie pamiętali o trudach balu, rozpoczętego o godzinie jedenastej wieczorem, a skończonego o szóstej zrana; wszystkie pary śmiały się, jadły, piły z zapałem; mało mówiono, słychać było tylko szczęk kieliszków i talerzy.
Bachantka nietyle co wpierw wesoła, za to bardziej niż zwykle ożywiona; starała się koniecznie rozerwać, zapomnieć o smutnych wrażeniach rozmowy z siostrą.
Jakób co chwila spoglądał na Cefizę z namiętnem uwielbieniem. Ale nie znali oni całej mocy miłości, bo jej dotąd żadne nieszczęście nie mąciło.
Przyjaciel Róży-Pompon, młody student, wyjechał był do familji, aby dostać pieniędzy; Róża-Pompon, nie chcąc się skompromitować, obrała sobie za kawalera Nini-Moulin, na którego żadne podejrzenie paść nie mogło, bo był bardzo brzydki.
Nini-Moulin, zdjąwszy hełm, odsłonił łysą głowę, otoczoną wieńcem czarnych kędzierzawych włosów. Wino wprawiło go w dobry humor, twarz zarumieniła się; czerwona pręga wystąpiła na czole.
Róża-Pompon znała znaczenie tego zjawiska; zawołała ze śmiechem:
— Nini-Moulin, strzeż się, potok wina wzbiera!
— Utonie, jak mu się podniesie do głowy — dodała Bachantka.
— Królowo Bachantek! nie przeszkadzaj mi, bo teraz zajęty jestem ważnemi myślami... — odpowiedział Dumoulin.
— On myśli... — drażniła go z żartobliwą ironją Róża-Pompon. — Nini-Moulin myśli... nie przeszkadzajcie mu...
— O czemże on myśli? — ktoś zapytał.
— O mojem małżeństwie... — odrzekł Dumoulin poważnie.
Na te słowa powstały krzyki i śmiechy.
— Słyszycie! słyszycie! Nini-Moulin żeni się!
Nini-Moulin krzyczał i śmiał się głośniej niż inni.
— Tak, panie i panowie, żenię się — oświadczył Domoulin — za zdrowie mej narzeczonej!
— Za zdrowie przyszłej pani Nini-Mouline! — krzyknęli wszyscy spełniając kielichy.
— Ale któż jest tą szczęśliwą? — zapytała Bachantka.
— Jest to dostojna pani, wdowa Honorata-Modesta-Messalina-Aniela de la Sainte-Colombe...
— Brawo... brawo...
— Ma sześćdziesiąt lat i przeszło tysiąc liwrów dochodu; nie ma jeszcze siwych włosów na wąsach, ani zmarszczek na twarzy, jej tusza jest tak okazałą, iż odzież jej mogłaby posłużyć za namiot dla całego szanownego towarzystwa; spodziewam się, że ją przedstawię państwu w przyszłe zapusty w kostjumie pasterki, która zjadła swoją trzodę. Teraz omal się nie biję o nią z jezuitami; oni ciągną ją do siebie, a ja do siebie. Niema czego się lękać, nie rozerwiemy jej, silna, ale spodziewam się, że wojna wkrótce zakończy się mojem zwycięstwem. Dopomożecie mi wykształcić ją...
— Nauczymy ją tańczyć kankana.
— Zaimponuje sierżantom miejskim starością.
Nagle powstała Bachantka. Jej twarz miała wyraz gorzkiej, sardonicznej radości.
— Mówią, że do Paryża zbliża się cholera... — zawołała. — Piję za zdrowie cholery!
I wypiła.
Pomimo powszechnej wesołości, słowa te przykre sprawiły wrażenie; rodzaj elektrycznego dreszczu przebiegł zgromadzenie; twarze przybrały wyraz poważny.
— Ach, Cefrzo — odezwał się Jakób tonem nagany.
— Za zdrowie cholery! — powtórzyła niezmieszama Bachantka — niech oszczędza tych, którzy mają ochotę żyć... lecz niech zmiecie tych, którzy nie chcą się rozłączyć...
Jakób i Cefiza szybko spojrzeli na siebie, nie dostrzegli tego ich towarzysze. Bachantka zamyślona zmilkła.
— To co innego!... — ozwała się Róża-Pompon — za zdrowie cholery!... aby tyli dobrzy pozostali na ziemi...
Chcąc rozwiać smutny nastrój, Dumoulin zawołał.
— Precz z umarłymi i cholerą, a niech żyją żywi!.. Wznoszę toast za zdrowie naszego kochanego amfitrjona; na nieszczęście nie znam jego szanownego nazwiska, bo dopiero tej nocy miałem zaszczyt go poznać; więc za zdrowie... Leżynago. Imię to bynajmniej nie razi, bo nasz przodek Adam nigdy nie kładł się inaczej.
— Dziękuję rzekł wesoło Jakób — gdybym zapomniał twego imienia, nazwałbym cię: Kto chce pić, i pewny jestem, że odpowiedziałbyś. Jestem!
— Jestem... na usługi odrzekł Dumoulin, salutując po wojskowemu i nadstawiając spory kielich.
— Kto pił wspólnie — odparł Leżynago — znać się winien gruntownie. Nazywam się Jakób Rennepont.
— Rennepont! — zdziwił się Dumoulin. — Choć był pijamy, nazwisko to zrobiło na nim wrażenie — nazywasz się Rennepont?
— Tak, czy to cię dziwi?
— Istnieje starożytna familja tego nazwiska... hrabiów Rennepont’ôw.
— Doprawdy? — zapytał Leżynago z uśmiechem.
— Hrabiowie Rennepont, którzy są także książętami de Cardoville — dodał Dumoulin.
— Cóż znowu, mój kochany, przypuszczasz, że pochodzę z tej familji?... ja, ubogi rzemieślnik z rzemieślników...
— Ty... rzemieślnik!.. Ależ to zakrawa na historję z Tysiąca i jednej nocy!... — zawołał Dumoulin, coraz bardziej zdziwiony — opłacasz nam ucztę Baltazara z towarzyszeniem czterokonnych powozów, a jesteś tylko rzemieślnikiem?...
— Nie wierzysz?... i myślisz może, że jestem rzemieślnikiem-fabrykantem fałszywych banknotów lub fałszywej monety? — mówił, śmiejąc się, Jakób.
— O! koleżko... takie przypuszczenie... — odparł Dumoulin z pewnego rodzaju wyrzutem.
— Wybacza się temu, co tak występuje jak ja... Ale uspokoję cię... tracę schedę.
— Pewno przejadasz i przepijasz stryjaszka?
— Jakem poczciwy... nie wiem...
— Jakto?... nie wiesz, co przejadasz?...
— Wiem tylko, że mój ojciec był gałganiarzem...
— O! do djabła — zawołał Dumoulin, nie mogąc ukryć zdziwienia, choć nie był wybrednym w wyborze towarzyszów butelki, lecz, ochłonąwszy, dodał uprzejmie — wszakże są i godni gałganiarze...
— Dalipan, to prawda; mój ojciec był godnym człowiekiem. Mówił po grecku i po łacinie, jak prawdziwy uczony, w matematyce nie miał równego sobie... Bardzo wiele podróżował...
— W takim razie — rzekł Dumoulin, trzeźwiejąc, — mógłbyś pochodzić z familji hrabiów Rennepont.
— Tym sposobem — wtrąciła Róża-Pompon, śmiejąc się — twój ojciec zbierał gałgany jako amator.
— Nie, nie, tym sposobem zarabiał na życie — opowiadał Jakób — choć za młodu miał się dobrze... Gdy zbiedniał, udał się do bogatego krewnego, ten mu powiedział: Niech Bóg opatrzy! Chciał użyć korzystnie swej greczyzny, łaciny i matematyki. Nie udało się. Paryż roił się wtedy uczonymi. Cóż począć, by nie umrzeć z głodu?... Końcem haczyka zaczął szukać kawałka chleba i... znalazł go, gdyż ja go jadłem przez dwa lata, gdy przybyłem ze wsi, po śmierci ciotki, u której bawiłem.
— Szanowny twój ojciec był filozofem — zauważył nawpół serjo Dumoulin, — lecz jeżeli nie znalazł w śmietniku dziedzictwa... nie rozumiem, skąd spodziewasz się?...
— Czekaj końca... Mając lat dwanaście, dostałem się na naukę do fabrykanta, pana Tripeaud... niech djabli porwą jego duszę! W dwa lata potem mój ojciec umarł nagle, zostawiając mi w spuściźnie ruchomości na poddaszu: siennik, stołek i stół, a w starem pudełku od wody kolońskiej jakieś papiery, jak się zdaje, pisane po angielsku, przytem medaljon bronzowy, który, razem z łańcuszkiem, może wart był franka... Nie wspominał mi nigdy o tych papierach nie wiedząc, na coby się mogły przydać. Miast je spalić, pozostawiłem na dnie starego kuferka, i dobrze zrobiłem. Za te papiery dano mi teraz dziesięć tysięcy franków.
— Dziesięć tysięcy franków! — rzekł zdziwiony Dumoulin. — Ale jak dowiedziano się, że masz te papiery?
— Jeden z tych ludzi, co poszukują dawnych wierzytelności, przyszedł do Cefizy i prosił, aby ze mną o tem pomówiła; przeczytawszy papiery, powiedział mi, że interes jest wątpliwy, a jednak da mi dziesięć tysięcy franków... Toż to Skarb!... oburącz chwyciłem się tego...
— Winieneś był pomyśleć, że to papiery wielkiej wartości.
— Wątpię... gdyż mój ojciec skorzystałby z nich, a nie myślał o zbieraniu gałganów... zresztą... dziesięć tysięcy franków, które z nieba spadają... to się zawsze bierze... Tylko agent ten kazał mi podpisać weksel...
— I podpisałeś?
— A czemuż nie?... To tylko formalność, — mówił agent. — Prawdę mówił, gdyż jak odszedł przed dwoma tygodniami, tak nic już o nim nie słyszałem... Zostało mi jeszcze u niego tysiąc franków, bom go sobie obrał za kasjera... u mnie kasy niema, a kieszeń dziurawa. Otóż od owego czasu hulam od rana do nocy, kontent, żem się wyrwał ze szponów przeklętego Tripeaud!
Gdy mówił te słowa, twarz jego nagle się zachmurzyła. Cefiza patrzała nań niespokojnie, wiedziała bowiem, jak oburzało go nazwisko pana Tripeaud.
— Pan Tripeaud — mówił dalej Leżynago — to człowiek, który dobrych zrobił złymi, złych jeszcze gorszymi. Mówią: jaki majster, taki czeladnik... och! gdy wspomnę...
I Leżynago gwałtownie uderzył pięścią w stół.
— Jakóbie! mów o czem innem — uspakajała Bachantka — Różo-Pompon, postaraj się go rozerwać...
— Nie mam ochoty śmiać się — odpowiedział Jakób — gdy wspomnę o tym człowieku... Nigdy inaczej nie mówił o nas, jeno: łajdaki, bydlęta, robotniki!... A dzieci w jego fabryce... biedne stworzenia... pracowały jak ludzie dorośli... Niewielka szkoda, — mówił, — poumierają, można wziąć drugie... to nie konie, kupować ich nie trzeba.
— Niema wątpliwości, że nie lubisz swego dawnego pryncypała — rzekł Dumoulin.
— Nie... nie lubię pana Tripeaud — odpowiedział Leżynago — nienawidzę go, a wiesz za co? on jest w części przyczyną, żem się stał birbantem. Będąc uczniem u niego, byłem tak chętny do roboty, że rozbierałem się, aby lepiej pracować; właśnie dlatego przezwano mnie Leżynago (Couche-tout-Nu). I cóż! nie usłyszałem nigdy słowa zachęty; przychodziłem pierwszy do warsztatu, ostatni wychodziłem... — nie zważano na to... Pewnego razu zraniłem się przy maszynie... zanoszą mnie do szpitala... wyszedłem stamtąd bardzo osłabiony, biorę się do roboty...
Nie leniłem się... inni, którzy znali pryncypała, mówili mi: „Co za głupiec z tego malca, że się tak wysila!... Rób tyle tylko, ile koniecznie trzeba“. Jednak nie ustawałem. Pewnego dnia poczciwy starzec, którego zwano ojcem Arsen’em, wzór dobrego postępowania, został wypędzony, gdyż siły jego coraz więcej słabły. Cios śmiertelny; miał chorą żonę, nie mógł gdzieindziej znaleźć miejsca... płakał z rozpaczy.
Przechodził Tripeaud... ojciec Arsen błagał go, aby go zatrzymał na połowie zapłaty. — Aha!... tak!... — odpowiedział Tripeaud, — myślisz, że moja fabryka jest domem inwalidów?!... A obróciwszy się, rzekł: Zrobić z nim obrachunek i niech idzie precz! Arsen poszedł precz... a wieczorem on i stara jego żona szczelnie zamknęli izdebkę, zapalili węgle na fajerce i odeszli na tamten świat. Byłem wtedy małym chłopcem; katastrofa ta okropne na mnie uczyniła wrażenie.
Kiedy Jakób zajęty był przykremi myślami, inni współbiesiadnicy w milczeniu porozumieli się; a na znak dany przez Bachantkę, która wskoczyła na stół, wywracając nogami butelki, wszyscy powstali i krzyknęli:
— Burzliwy tulipan!... żądamy burzliwego tulipana! Jakób wzdrygnął się, spojrzawszy ze zdziwieniem na biesiadników. Potarł ręką czoło; jakby dla odpędzenia niedorzecznych myśli i zawołał:
— Dobrze mówicie... Naprzód... niech żyje wesołość!
Odstawiono stół. Zastępując orkiestrę, zaintonowano chórem piosenkę, aby zatańczyć mogli wściekłego kadryla, Leżynago z Bachantką i Nini-Mouliin z Różą-Pompon.
Dumoulin, powierzając grzechotkę jednemu ze współbiesiadników, nadział swój ogromny hełm rzymski z piórami.
Róża-Pompon w czapeczce na bakier, z rękami w kieszeniach matlotów, stanęła do pary z Nini-Moulin.
Rzęsiste dano im oklaski, chociaż to dopiero był słaby początek Burzliwego Tulipana. Nagle drzwi się otworzyły; wpadł zafrasowany garson. a dostrzegłszy Leżynago, podbiegł i coś mu szeptał do ucha.
— Ja! — zawołał Jakób, głośno się śmiejąc — co za farsa!
Gason znowu coś powiedział; na twarzy Leżynago nagle objawił się niepokój, i rzekł:
— Bardzo dobrze... zaraz pójdę.
I postąpił kilka kroków ku drzwiom.
— Cóż się stało, Jakóbie? — spytała Bachantka.
— Zaraz wrócę... niech mnie tu kto zastąpi; nie przestawajcie tańczyć — rzekł Leżynago.
I śpiesznie wyszedł.
— Pewnie idzie o coś, co zapomniano zamieścić w rachunku — rzekł Dumoulin — zaraz wróci.
— Pewno nic innego — mniemała Cefiza, — a teraz kawaler naprzód! — dodała i sama za kawalera tańczyć zaczęła.
Nini-Moulin wziął potem Różę-Pompon prawą ręką, a Bachantkę lewą, mając balansować między niemi. Ale kiedy znowu drzwi się otworzyły, wszedł tenże garson, sam, — podszedł do Cefizy wystraszony i szepnął jej coś do ucha.
Bachantka zbladła, przeraźliwie krzyknęła, poskoczyła ku drzwiom, wybiegła bez słowa, zostawiając współbiesiadników w osłupieniu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.