Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom III/Część pierwsza/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Pierwszą z dwóch osób, których przybycie przerwało odpowiedź notarjusza, był Faryngea.
Na widok tego człowieka, na widok jego złowrogiej twarzy Samuel, przystąpiwszy do niego, zapytał:
— Kto pan jesteś?
Rzuciwszy przenikliwy wzrok na Rodina, który zadrżał nieznacznie, Faryngea odpowiedział:
— Książę Dżalma przybył niedawno z Indji w celu znajdowania się dziś w tem miejscu, jak mu to zalecał napis na medalu, który nosił na szyi...
— I on także! — zawołał Gabrjel, który, jak wiadomo, był towarzyszem podróży morskich Indjanina, zaczynając od wysp Azorskich, dokąd zawinął okręt, przybywszy z Aleksandrji — on również spadkobiercą?.. W rzeczy samej... podczas podróży mówił mi książę, że jego matka była rodem z Francji... Ah! jaki to szlachetny młodzieniec, gdzież on jest?
Dusiciel rzucił okiem na Rodina i odrzekł cedząc słowa:
— Wczoraj wieczorem opuściłem księcia... zwierzył mi się, że jakkolwiek wiele mu na tem zależy, aby się tu znajdować, mogłoby jednak wypaść, iżby poświęcił ten interes dla innych okoliczności... przepędziłem noc w tym samym co i on hotelu... Dziś rano, gdym się doń udał, aby się z nim widzieć, powiedziano mi, że już wyszedł... Moja życzliwość dla niego sprowadziła mnie tutaj w nadzieji, że wiadomości moje o tym księciu będą może użyteczne.
Nic nie wspominając o pułapce, w jaką wpadł wczoraj, chciał Dusiciel usłużyć socjuszowi, spodziewając się, że za tę przysługę zostanie przez niego odpowiednio wynagrodzony. Zbytecznem może będzie objaśniać czytelników.. że Faryngea kłamał bezczelnie. Dziś rano, wydostawszy się z więzienia cudem przebiegłości, zręczności i śmiałości, pobiegł do hotelu, w którym pozostawił Dżalmę; sam dowiedział się, że mężczyzna i kobieta w sędziwym wieku i nader poważnych fizjognomji, mieniący się krewnymi młodego księcia, chcieli się z nim zobaczyć, i że przerażeni jego stanem niebezpiecznej senności, w jakiej był pogrążony, kazali go przenieść do swego powozu i zabrali do siebie, aby mu udzielić potrzebnej pomocy.
— Szkoda — rzekł notarjusz — że i ten spadkobierca nie stawił się dziś rano; ale, na nieszczęście, utracił już prawo do ogromnego spadku, o jaki tu chodzi.
Druga osoba weszła właśnie w tej chwili.
Był to ojciec marszałka Simon, starzec wysokiego wzrostu, jak na swój wiek jeszcze rzeźki i czerstwy; głowę jego okrywał włos biały, krótko ostrzyżony; w twarzy lekko rumianej, czytać można było rozum, dowcip, łagodność i dzielność.
Agrykola pośpieszył naprzeciw niemu.
— I pan tu przybyłeś, panie Simon? — zawołał.
— Tak, moje dziecko — odrzekł starzec, serdecznie ściskając rękę Agrykoli — w tej chwili przybyłem z podróży. Pan Hardy miał się tu sam znajdować, jak się domyślam w sprawie spadku; ale ponieważ niema go jeszcze w Paryżu, i może nie prędko jeszcze przybędzie, zalecił mi więc, abym...
— I on także... spadkobierca?... pan Franciszek Hardy?... — zawołał zdziwiony Agrykola.
— Ale jaki ty jesteś blady i zmartwiony!... moje dziecko.. Co się tu dzieje?... — pytał starzec.
— O co idzie?... o pańskie wnuczki, które wyzuto z ich majątku! — zawołał Dagobert zrozpaczony — przyprowadziłem je z głębi Azji po to, abym z założonemi rękami był świadkiem tej niegodziwości.
— Pan?... — rzekł stary fabrykant — jeśli się nie mylę, pan jesteś...
— Dagobert...
— Więc to pan jesteś?... co tak szlachetnie poświęciłeś się dla mego syna? — zawołał starzec, serdecznie ściskając ręce weteranowi — lecz mówiłeś pan o córce mego syna, o pannie Simon?..
— O jego córkach, panie — odrzekł Dagobert — te biedne dziewczęta są bliźniętami.
— A gdzież one są? — zapytał starzec.
— W klasztorze.
— W klasztorze!?...
— Tak, panie, przez podstęp tego tu człowieka, który tym sposobem pozbawił je dziedzictwa.
— Cóż to za jeden?
— Margrabia d‘Aigrigny.
— Najzaciętszy wróg mego syna — zawołał starzec, patrząc z oburzeniem na margrabiego.
— I to nie wszystko — objaśniał Agrykola — pan Hardy, zacny mój pryncypał, na nieszczęście także utracił prawa do tego ogromnego spadku.
— Co ty mówisz? — zawołał zdziwiony starzec — ależ pan Hardy nie wiedział, że tu szło o tak ważny dla niego interes... Odjechał spiesznie do swego przyjaciela, który go zawezwał.
Za każdą nową wiadomością powiększała się rozpacz Samuela; lecz nic nie mógł poradzić, wzdychał tylko ze smutkiem.
Ksiądz d‘Aigrigny, pomimo pozornego spokoju, oczekując niecierpliwie końca tej sceny, która go okrutnie dręczyła, rzekł do notarjusza poważnym, przejmującym głosem:
— Panie notarjuszu, wypadałoby już skończyć to wszystko... Poco przypisywać haniebnym zabiegom niestawienie się spadkobierców, w których imieniu ten żołnierz i syn jego zanoszą skargi z taką na nas obrazą? Dlaczegoby ich nieobecność miała być dziwniejszą nad nieobecność młodego Indjanina, i nad nieobecność pana Hardy, który, jak właśnie objaśnił jego powiernik, nie wiedział, że wzywały go tu ważne sprawy? Czy nie byłoby właściwiej, prawdopodobniej przypuszczać, że córki marszałka Simon i panna de Cardoville dla przyczyn naturalnych nie mogły stawić się tutaj?... Raz jeszcze powtarzam, że należy już skończyć; sądzę, że pan notarjusz tego co i ja będzie zdania... jestem, pomimo niewczesnej i nieprawej opozycji, jedynym, wyłącznym posiadaczem tego majątku i wobec wszystkich tu obecnych raz jeszcze obowiązuję się użyć go dla większej chwały Pana Boga... Chciej więc, panie notarjuszu, wyrzec sławo stanowcze i raz już zakończyć tę przykrą dla wszystkich scenę.
— Panie — odpowiedział notarjusz uroczystym głosem — w imię sprawiedliwości i prawa, jako wierny i bezstronny wykonawca ostatniej woli Marjusza de Rennepont, oświadczam, że wobec zapisu, uczynionego przez księdza Gabrjela de Rennepont, jesteś pan, mości księże d‘Aigrigny, jedynym, wyłącznym dziedzicem tych dóbr, których posiadaczem ogłaszam pana od tej chwili, abyś mógł użyć ich według życzeń testatora i donatarjusza.
Samuel zbladł bardziej niż zwykle; ścisnął konwulsyjnie za rękę Jezabel, która się do niego zbliżyła, i rzęsiste łzy potoczyły się po licach dwojga starców. Dagobert i Agrykola pogrążeni zostali w głębokim smutku; przekonywali się, że już zrzec się im wypada wszelkiej nadziei. Najwięcej cierpiał Gabrjel; trapiony zgryzotą, wyrzucał sobie, że stał się mimowolnem narzędziem obmierzłego ogołocenia wszystkich.
Dlatego, gdy notarjusz, przekonawszy się o ilości sum zawartych w cedrowej szkatułce, rzekł do księdza d‘Aigrigny:
— Teraz możesz pan ją zabrać.
Gabryel zawołał z gorzką boleścią i głęboką rozpaczą:
— Niestety! możnaby mniemać, że w tych okolicznościach nieubłagane przeinaczenie i nieszczęsny los ciąży nad wszystkimi tymi, którzy są godni miłości i szacunku... O! mój Boże! Twoja najwyższa sprawiedliwość i dobroć nie może zezwolić na taki triumf takiej niegodziwości!!!!
Rzekłbyś, że niebo wysłuchało prośby misjonarza. Ledwie skończył mówić, aż oto stała się rzecz nadzwyczajna. W tej chwili, kiedy ksiądz d‘Aigrigny i socjusz uważali się już za posiadaczy skarbu, drzwi pokoju, w którym słyszano zegar, bijący dwunastą godzinę, Otworzyły się nagle. Ukazała się w ich progu kobieta...
Na jej widok Galbrjel wydał okrzyk podziwu, i stanął jakby piorunem rażony. Samuel i Jezabela padli na kolana, złożywszy ręce jakby do dziękczynnej modlitwy. Oboje wydawali się być ożywieni jakąś nadzieją.
Wszyscy inni aktorowie tej sceny stali w osłupieniu Rodin... Rodin nawet... cofnął się o dwa kroki i drżącemi rękami postawił szkatułkę na stole.
Nastąpiło na chwilę głębokie, uroczyste milczenie. We wszystkich piersiach wstrzymał się oddech, serca poczęły mocniej bić. Wszyscy zdjęci zostali zdziwieniem, z którem łączyła się jakaś trwoga, albowiem ta kobieta wydawała się żywym wzorem portretu, zawieszonego w tym salonie od lat stupięćdziesięciu. Takiż sam miała ubiór na głowie, takąż długą, powłóczystą suknię, ten sam malował się na jej twarzy smutek i rezygnacja. Weszła powoli, jakby nie zauważywszy wrażenia, jakie wywarło jej zjawienie się.
Przystąpiła do jednego z dwóch biurek, ozdobionych bronzami, stojących przy drzwiach, dotknęła sprężyny, ukrytej w rzeźbie złoconych bronzów i tym sposobem otworzyła górną szufladę, wyjęła z niej pergaminową zapieczętowaną kopertę, poczem zbliżyła się do stołu i położyła ją przed notarjuszem.
Popatrzywszy przez chwilę smętnie i z ujmującą dobrocią na Gabrjela, który wydawał się jakby oczarowanym jej obecnością, skierowała swe kroki ku drzwiom, wiodącym do sieni, które w tej chwili były roztwarte.
Oddalenie się tej kobiety jakby zdjęło urok, któremu ulegli obecni. Gabrjel pierwszy przerwał milczenie, szepcząc zmienionym głosem.
— To ona!... znowu ona... tu... w tym domu?
— Któż to taki... mój bracie? — zapytał Agrykola, zaniepokojony nadzwyczajną bladością i jakby obłąkaną twarzą misjonarza.
— Patrz!... — odrzekł młody misjonarz; — już więcej jak sto pięćdziesiąt lat temu obrazy te są tu zawieszone. I gestem wskazał dwa portrety, naprzeciw których znajdowali się właśnie.
Na ten gest Agrykola, Dagobert i Faryngea zwrócili oczy na dwa portrety, zawieszone po obu stronach kominka.
Trzykrotny okrzyk razem dał się słyszeć.
— To ona... to ta sama kobieta! — zawołał zdumiony kowal — i jej portret znajduje się tu od stu pięćdziesięciu lat?!...
— Cóż ja widzę?... przyjaciel i wysłaniec marszałka Simon! — zawołał Dagobert, przypatrując się portretowi mężczyzny. — Tak, to niewątpliwie twarz tej osoby, która była u nas w Azji zeszłego roku...
— Moje oczy nie mylą mnie... nie, nie... to ten sam mężczyzna z czarną kreską na czole, któregośmy zadusili i zagrzebali na brzegach Gangesu — szeptał sobie Faryngea, drżąc z przestrachu — ten sam, o którym mówił jeden z synów Bohwanji w zwaliskach Tchandi... zabity, a widziany potem przy bramie miasta Bombaj... A jednakże malowidło to już od stu pięćdziesięciu lat tu się znajduje.
— Jakie niepojęte, niedocieczone podobieństwo! — myślał sobie d‘Aigrigny, a potem, jakby uderzony nagłą myślą, zapytał Gabrjela:
— Czy to nie taż sama kobieta, co ci życie ocaliła w Ameryce?
— Tak, taż sama... — odrzekł z drżeniem Gabrjel, potem dodał sam do siebie: — Ależ wtedy powiedziała mi, że idzie ku Północnej Ameryce.
— A skąd ona wzięła się w tym domu? — zapytał d‘Aigrigny, zwracając się do Samuela.
— Powiedz-no, stróżu?... Czy ona weszła tu przed nami, czy też razem z nami?...
— Ja wszedłem tu pierwszy i sam jeden, gdy pierwszy raz, po półtora wieku, drzwi zostały otworzone — odpowiedział starzec poważnie.
— Ale raz jeszcze powtarzam, powinieneś wytłumaczyć obecność w tym domu tej kobiety — nastawał d‘Aigrigny, sam nie wiedząc, dlaczego jest niespokojny. — Kto ona jest i jak się tu dostała?
— Wiem tylko, że jak mnie zapewniał mój ojciec, mają być podziemne drogi między tym domem a miejscami odległemi od tej okolicy.
Rodin, podobnie jak wszyscy, zdziwił się nagłem, niespodziewanem zjawieniem się kobiety; lecz gdy zobaczył, że położyła przed notarjuszem opieczętowany pakiet, socjusz, zamiast myśleć o nadzwyczajnem zjawisku, zajęty był gwałtowną żądzą opuszczenia jak najśpieszniej tego domu i uniesienia z sobą skarbów, które na zawsze pozostać miały własnością Jezuitów; jednakże dręczył go jakiś tajemny niepokój na widok koperty zapieczętowanej czarnym lakiem, którą opiekunka Gabrjela położyła przed notarjuszem, a którą tenże machinalnie wziął do rąk.
Osądził więc socjusz, że jest to chwila najdogodniejsza, aby wśród ogólnego osłupienia i wciąż jeszcze trwającej ciszy, wymknąć się ze szkatułką; mrugnął więc na swego zwierzchnika i, wziąwszy szkatułkę pod pachę, puścił się ku drzwiom..
— Za pozwoleniem!... jeszcze chwilkę — zawołał Samuel, zastępując mu drogę. — Proszę pana notarjusza przejrzeć kopertę tylko co mu podaną... a potem pan wyjdziesz.
— Ależ, panie — odparł Rodin, usiłując otworzyć sobie drogę — kwestja już rozstrzygnięta została ostatecznie na korzyść księdza d‘Aigrigny... Pozwól więc...
— Powtarzam panu — rzekł starzec donośnym głosem — że ta szkatułka nie wyjdzie stąd, nim pan notarjusz rozpozna kopertę, którą przed nim położono.
Rodin zmuszony był powrócić na swoje miejsce. Notarjusz, na wezwanie Samuela, obejrzał uważnie kopertę.
— O nieba!....zawołał nagłe — cóż to ja widzę... Ha! tem lepiej!...
— O! czytaj pan... czytaj... — zawołał Samuel, składając ręce — moje przeczucia pewno mnie nie mylą.
— Ależ, panie — pytał, d‘Aigrigny notarjusza, zaczynając podzielać niepokój Rodina — cóż to jest za papier?
— Kodycyl. — odrzekł notarjusz — kodycyl, który rozstrzygnięcie całej sprawy odkłada do późniejszego czasu.
— Jakto, panie — zawołał d‘Aignigny oburzony, żywo zbliżając się do notarjusza — wszystko się odkłada?... a to jakiem prawem?
— To być nie może! — dodał Rodin — protestujemy!
— Gabrjelu... ojcze., słuchajcie-no — zawołał Agrykola — jeszcze nie wszystko stracone... jest jeszcze nadzieja... Gabrjelu... czy słyszysz?... jest jeszcze nadzieja!
— Panowie — odezwał się notarjusz — uważam za mój obowiązek przeczytać wam napis na kopercie... Zmienia on, a raczej odracza wszystkie rozporządzenia testamentowe.
— Gabrjelu! — wykrzyknął Agrykola, rzucając się księdzu na szyję — wszystko odroczone, nic jeszcze nie stracone!....
— Panowie, słuchajcie — odezwał się znowu notarjusz i czytał co następuje:
„Kodycyl niniejszy, z przyczyn wewnątrz pod kopertą wyniszczonych, w niczem nie zmieniając rozporządzenia testamentu z dnia dzisiejszego, wykonanie go odracza do dnia 1 czerwca 1832 roku... Dom ma być znowu zamknięty, a sumy pozostaną nadal w ręku depozytariusza, do rozdziału w dniu 1 czerwca, komu z prawa przypadnie.
Villestaneuse, dnia 13 lutego 1638 roku, o godzinie jedenastej wieczorem.
— To fałszywy kodycyl! — wykrzyknął d‘Aigrigny, siniejąc ze złości i rozpaczy.
— Nie, panie — odrzekł notarjusz surowo — porównałem obydwa podpisy i przekonałem się, że są zupełnie do siebie podobne... Zresztą... co dziś rano mówiłem względem spadkobierców nieobecnych, stosować się może do panów... będziecie mogli zanieść skargę przeciwko autentyczności tego kodycylu; wszystko jednak pozostać musi w zawieszeniu i jako niedoszłe... gdyż czas zamknięcia spadku odroczony jest do trzech i pół miesięcy...
Kiedy notarjusz wymawiał ostatnie słowa, paznogcie Rodina już krwią broczyły; pierwszy to raz sine jego usta zaczerwieniły się.
— Oh! mój Boże! wysłuchałeś mnie... ulitowałeś się nade mną — zawołał Gabrjel, ukląkł i swą anielską twarz ku niebu zwróciwszy, gorąco dziękował Bogu. — Twoja najwyższa sprawiedliwość nie mogła dozwolić triumfu niegodziwości.
— Wszystko cofnięte, mój ojcze — wołał kowal — czas do stawienia się oznaczony jest za półczwarta miesiąca od dnia dzisiejszego... A teraz, kiedy już ci panowie zostali zdemaskowani — tu wskazał na socjusza i jego zwierzchnika — niema się czego obawiać z ich strony; będziemy ostrożniejsi, a młode sieroty, panna de Cardoville, mój zacny prycypał, pan Hardy i młody Indjanin odziedziczą swój majątek.
Napróżno usiłowalibyśmy opisać radość Gabrjela i Agrykoli, Dagoberta i starego Simona, oraz Samuela i Jezabeli.
Tylko Faryngea stał ponury i milczący przed portretem mężczyzny z czarną kreską na czole Trudno także wyrazić wściekłość księdza d‘Aigrigny i jego sekretarza na widok Samuela, zabierającego znowu do siebie cedrową szkatułkę.
D‘Aigrigny i Rodin opuszczali dom przy ulicy Świętego Franciszka, wściekając się ze złości i rozpaczy. D‘Aigrigny, wsiadłszy do swego powozu, zawołał do służącego:
— Do pałacu Saint-Dizier.
Potem strapiony, straciwszy głowę, rzucił się na poduszki, zasłonił sobie twarz rękami i westchnął głęboko.
Rodin usiadł przy nim... i z gniewem i pogardą patrzył na tak słabego, upadającego człowieka.
— Nikczemny!.. — pomyślał sobie w duchu — już stracił nadzieję...